www.wolnyswiat.pl

 

[Ostatnia aktualizacja: 02.2012 r.]

 

 

DOPŁATY/M.IN. DO GÓRNIKÓW, ROLNIKÓW I PARLAMENTARZYSTÓW

 

 

Podstawową sprawą jest, NA CO PIENIĄDZE SIĘ PRZEZNACZA I JAK JE EFEKTYWNIE POŻYTKUJE, a nie ile ich otrzymuje (proszę też pamiętać o tzw. systemie naczyń połączonych, -więc jeśli jakiś naród straci pieniądze na rzecz innego, np. w systemie dopłat, to w jakiś sposób odpłaci się (np. przestępczością, w tym nielegalną produkcją i sprzedażą trucizn, np. nikotyny, narkotyków, alkoholu, kradzieżami, nielegalną pracą, pobierając zasiłki jako emigranci, pobierając, na drugi raz, dopłaty dzięki oszustwom)).

 

 

 

 

CELEM WSTĘPU...:

 

O DOBROCZYŃCY I ZŁYM CZŁOWIEKU…

Zbliżały się wybory. Swoje kandydatury zgłosili: dobry i zły człowiek.

No i podczas wiecu wyborczego, jeden z nich obiecał, że zapewni dotację chleba, dzięki czemu każdego będzie na niego stać. A drugi zapowiedział, że do tego nie dopuści!

 

Kto z nich jest dobry, a kto zły, i dlaczego?

 

WYJAŚNIENIE

Ten, który zapewnił, że będzie dotował chleb, najpierw wziął pieniądze do kieszeni i na kampanię wyborczą od spekulantów zbożem i piekarzy. Po czym zatrudni, na koszt swoich naiwnych ofiar, urzędników-swojaków do zajmowania się procederem, w tym dzieleniem się forsą z przekrętów robionych na tej działalności. Następnie będzie zadłużał państwo, czyli ich, pożyczkami, na dotowanie chleba, od bankierów, którzy dali mu pieniądze na kampanię i odpalają jeszcze dolę od wielkości pożyczek, zwiększy podatki, czyli będzie zabierał, niezorganizowanym, bezradnym, biedakom pieniądze. Zaś dotowany chleb, dzięki łapówkom, będzie masowo wykupywany przez hodowców kur, świń, bydła, królików, którzy będą nim karmić te zwierzęta, oraz przez handlarzy, którzy będą go sprzedawać za granicą...

 

Poza tym, chleb nie jest najlepszym* pożywieniem, więc nim się objadanie nie wyszłoby na zdrowie społeczeństwu, a zatem generowałoby wydatki na lecznictwo, koszty utrzymywania na rencie!

 

I jeszcze coś:

Za każdy wygracowany milion środka płatniczego zapłacili, płacą, zapłacą zdrowiem, życiem, ci, którzy go wypracowali i inni, którzy ponieśli tego konsekwencje, co wiąże się także z wydatkami na lecznictwo, renty. Za to wszystko płaci także przyroda, i zapłacą kolejne pokolenia.

 

*Chodzi o zawarte w chlebie drożdże, oraz o jego termiczną obróbkę, która nie tylko niszczy odżywcze składniki, ale powoduje, że stają się one chorobotwórcze, stąd lepiej jest produkty zbożowe gotować (np. jako pierogi, knedle, kopytka, kluski).

 

 

Politycy zapewniają »swoim« posadki, a ci, jako wyborcy, w raz z rodzinami, urzędnicy, radni, dyrektorzy, prezesi itp., wspierają ich podczas kampanii i na nich głosują…

 

WYDATKI NA ADMINISTRACJĘ PUBLICZNĄ W POLSCE:

  1993 r. – 1,7 mld zł

  1995 r. – 3,5 mld zł

  1998 r. – 6,2 mld zł

  2001 r. – 7,9 mld zł

  2004 r. – 9,4 mld zł

  2007 r. – 15,7 mld zł (380 tys. urzędników państwowych)

  www.o2.pl | www.hotmoney.pl Sobota, 10.04.2010 09:04

TANIE PAŃSTWO? PUCHNĄ SZEREGI URZĘDNIKÓW

Lawinowo rosną wydatki.

O 10 procent wzrosła liczba urzędników w trakcie rządów obecnej koalicji. Wydajemy na nich coraz więcej – wydatki wzrosły w tym czasie

z 22,5 do 25 mld zł – podaje "Rzeczpospolita".

www.rp.pl

 

Bartosz Dyląg

bartosz.dylag@hotmoney.pl

 

[No przecież urzędnicy-swojaki-wyborcy tym się zajmujący nie będą głosować, wraz z rodzinami, za frajer... - red.]

 

 

 http://www.fakt.pl/600-mln-zl-premii-dla-urzednikow-,artykuly,140277,1.html | 19.12.2011, 09:31

600 MLN ZŁ PREMII DLA URZĘDNIKÓW W POLSCE

Kryzys? Jaki kryzys! 600 milionów złotych nagród w ciągu roku otrzymali urzędnicy Służby Cywilnej. Najwięcej poszło na nagrody w skarbówce - około 176,8 miliona oraz w ministerstwach - 105,6 miliona złotych. Na trzecim miejscu znalazły się wszelkiego rodzaju urzędy centralne, gdzie na nagrody wydano 70 milionów złotych. Średnio każdy urzędnik dostawał miesięcznie dodatkowo około 400 złotych

 

Armia urzędników w Polsce rośnie w siłę. Według oficjalnych rządowych danych, w Polsce pracuje prawie 123 tysiące urzędników Służby Cywilnej. Przeciętnie każdy z nich otrzymuje co miesiąc 4174 złote pensji. Ale to tylko pensja – średnio statystyczny urzędnik dostaje rocznie około pięciu tysięcy złotych nagród, to prawie 10 procent jego rocznych dochodów.

 

 http://newsne.nowyekran.pl/post/44967,urzednicy-znalezli-sposob-na-druga-pensje | 20.12.2011 08:12

URZĘDNICY ZNALEŹLI SPOSÓB NA DRUGĄ PENSJĘ

Polscy urzędnicy znaleźli sposób na podwyżki bez wysiłku. Biorą pieniądze z unijnych projektów, za pracę, którą już wykonują, będąc na etacie - informuje "Dziennik Gazeta Prawna".

Za pracę w projekcie wykonywaną w ramach umowy cywilnoprawnej płaci mu się dodatkowe pieniądze. Zewnętrzny audyt przeprowadzony w jednym z urzędów pracy wykazał, że jego pracownicy aktywizowali bezrobotnych za środki z UE w godzinach pracy i otrzymywali za to ekstrawynagrodzenia. W niektórych przypadkach przekraczające ich podstawową pensję. Rekordzista, robiąc to, co i tak należało do jego obowiązków, zarobił dodatkowo 109 tys. zł. W urzędach z unijnych pieniędzy są ponadto przyznawane dodatki zadaniowe. Urzędy traktują je jako premie dla urzędników, na których wypłacenie ze środków krajowych ich nie stać.

 

Kontrolerom z instytucji, które przyznają dofinansowanie z UE, nie jest łatwo udowodnić, że doszło do podwójnego płacenia za to samo – raz ze środków krajowych, a drugi z budżetu unijnego. Urzędnicy w projektach muszą prowadzić ewidencję godzin i zadań, a z tej przeważnie wynika, że dodatkowe zadania nie dublują się z tymi, które wykonują na co dzień, a poza tym realizują je po godzinach pracy. Skutek jest taki, że potwierdzonych przypadków nieprawidłowości nie jest dużo.

 www.dziennik.pl , jp

 

 

 http://janpinski.nowyekran.pl/post/44720,frajerzy-placa |

Polska klasa polityczna została skorumpowana. Naszym politykom (zresztą nie tylko naszym) zaoferowano ogromne wynagrodzenia, dożywotnie emerytury (jak donosi prasa, "europejska" emerytura Jerzego Buzka, który przez 2,5 roku był szefem parlamentu to 25 tys. zł miesięcznie do końca życia), nasi politycy za taką kasę są "gotowi" zrobić wszystko.  A nawet więcej.

 

 http://www.google.pl/search?q=emerytura+Buzka+25+tys.&ie=utf-8&oe=utf-8&aq=t&rls=org.mozilla:pl:official&client=firefox-a

 

 http://aleksanderpinski.nowyekran.pl/post/43555,koszty-korupcji-w-ue-wynosza-120-mld-euro-rocznie | 09.12.2011 14:12

Koszty korupcji w UE wynoszą 120 mld euro rocznie - wynika z informacji przekazanych w piątek podczas II Konferencji Antykorupcyjnej z okazji Międzynarodowego Dnia Przeciwdziałania Korupcji. Organizatorem spotkania w Pałacu Prezydenckim jest CBA.

"To kwota mniej więcej odpowiadająca rocznemu budżetowi UE. Jest to szacunek bardzo ostrożny, ponieważ jest to 1 proc. PKB dla całej Unii" - zaznaczył.

 

 

 http://nczas.home.pl/wazne/polska-dolozy-do-dotacji-unijnych-455-miliarda-zlotych/ | 25/08/2011, 11:01

2006 r.: dzięki biurokracji niemal 16 mld euro dołożymy do unijnych dotacji.

2011 r.: W tym roku Polska dołoży do interesu aż 45,5 mld zł.

 

 

 http://aleksanderpinski.nowyekran.pl/post/44890,polska-traci-na-unijnej-biurokracji-6-proc-pkb | 19.12.2011 13:12

POLSKA TRACI NA UNIJNEJ BIUROKRACJI 6 PROC. PKB

Brytyjski eurodeputowany Daniel Hannan podaje, że unijne regulacje kosztują UE 600 mld euro, a przynoszą korzyści warte 120 mld euro.

To oznacza, że na kraje należące do UE tracą na unijnej biurokracji prawie pół biliona euro.

Z tych 480 mld euro strat ok. 20 mld euro, czyli 90 mld zł przypada na Polskę. To 36 proc. rocznych przychodów budżetu albo ok. 6 proc. PKB Polski.

 

Oto pełna wypowiedź Daniela Hannana (z tłumaczeniem na polski):

 http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=Ki9xiJ9Mk3A#!

 

 

"WPROST" nr 43, 29.10.2006 r.

JAŁMUŻNA DLA OBSZARNIKA

Ściśle tajne są w Polsce informacje o tym, kto i w jakiej wysokości otrzymuje unijne dopłaty bezpośrednie

Co łączy księcia Alberta z Monako, niemieckie linie lotnicze Lufthansa, duńską służbę więzienną, koncern Nestlé i księcia Westminsteru? Wszyscy należą do grona największych odbiorców pieniędzy z pomocy Unii Europejskiej dla rolnictwa - wskazują Duńczyk Nils Mulvad i Brytyjczyk Jack Thurston, założyciele internetowego serwisu Farmsubsidy.org, tropiącego absurdy unijnej wspólnej polityki rolnej (CAP). Do tego zestawienia dodać można m.in. nasz Kościół katolicki (odzyskał do dziś około 60 tys. hektarów ziemi; po skarbie państwa jest drugim co do wielkości właścicielem gruntów w Polsce) czy byłego senatora Henryka Stokłosę, właściciela agrarnego imperium Farmutil i jednego z najbogatszych Polaków. Zresztą ten ostatni to potentat, jeśli chodzi o czerpanie z kasy Brukseli: według szacunków, jako właściciel 16 tys. ha ziemi otrzymał w 2004 r. około 6,6 mln zł unijnych dopłat, czyli ponadtrzykrotnie więcej niż największy prywatny beneficjent w Wielkiej Brytanii - Gerald Cavendish Grosvenor, szósty książę Westminsteru i najzamożniejszy Brytyjczyk (otrzymuje 2 mln zł dopłat rocznie)!

Rządy państw unii stają na głowie, by nie ujawniać imiennej listy osób i przedsiębiorstw otrzymujących subsydia, bo wówczas obywatele zrozumieliby, że 48,5 mld euro wydawanych rocznie na CAP z ich podatków (w ubiegłym roku nakłady na ten cel wzrosły o 11,2 proc.) trafia głównie do wielkich koncernów rolno-spożywczych i współczesnych latyfundystów, w tym do wielu polityków. (...)

W Holandii wyszło na jaw, że 190 tys. euro dopłat rocznie otrzymuje minister rolnictwa Cees Veerman, Brytyjczycy dowiedzieli się, że 500 tys. funtów rocznie dostaje królowa Elżbieta II. Jeszcze większy strumień pieniędzy płynie do odbiorców niefarmerów: rok temu w Wielkiej Brytanii szwajcarski koncern spożywczy Nestlé zainkasował 5,1 mln funtów dopłat, koncern cukrowniczy Tate & Lyle Europe wziął 88,7 mln funtów. (...)

Aleksander Piński, Krzysztof Trębski Współpraca: Dominika

 

"NEWSWEEK" nr 3, 22.01.2006 r.

PŁUG LORDOWSKIEJ MOŚCI

(...) Wiele europejskich rządów utrzymuje obywateli w przekonaniu, że unijna Wspólna Polityka Rolna wspiera biedne gospodarstwa. Jednak z dokładnych wyliczeń wynika, że to mit - 80 proc. pieniędzy trafia do 20 proc. najbogatszych farmerów. (...)

Gdy ujawniono listę, okazało się, że najwięcej zarabiają wielkie koncerny - na przykład w Anglii na pierwszym miejscu jest firma Tate & Lyle, która głównie na dopłatach eksportowych do produkcji cukru zarabia rocznie 120 mln funtów. Z kolei na liście odbiorców indywidualnych roi się od lordów, książąt i hrabiów - właścicieli gigantycznych połaci ziemi, głównie we wschodniej Anglii.

 

448 tys. funtów, kwotę, która rolnikowi z Podkarpacia kojarzy się jedynie z kumulacją w totolotku, otrzymuje na przykład Gerald Grosvenor, szósty książę Westminsteru, za swoją 1200-hektarową posiadłość. Jego szacowany na 5 mld funtów majątek daje mu status trzeciego pod względem zamożności Brytyjczyka (bogatsi są jedynie pochodzący z Rosji Roman Abramowicz i Hindus Lakshmi Mittal). Nic więc dziwnego, że arystokrata o brzasku nie zaprzęga do pługa ulubionego rumaka. Woli zabawę w wojnę. Chętnie patronuje oddziałom rezerwistów.

 

Nie sieje i nie zbiera, ale i tak czerpie dochody z ziemi John Spencer-Churchill, 11. książę Malborough. Majątek dalekiego krewnego Winstona Churchilla oceniany jest na 185 mln funtów. Mimo to Bruksela co roku wspiera go kwotą ponad pół miliona funtów. Tylko za to, że książę odziedziczył rozciągającą się na przestrzeni 1,3 tys. hektarów posiadłość.

 

W Hiszpanii okazało się, że siedmiu najhojniej obdarowywanych dostaje rocznie 14,5 mln euro. Z drugiej strony tą samą pulą musi się podzielić prawie 13 tys. najmniejszych gospodarstw. W listopadzie francuska prasa napisała, że rolnikiem jest również znany playboy, książę Monako Albert II. Człowiek, którego majątek szacuje się na 2 mld euro, w 2004 r. otrzymał od europejskich podatników "zapomogę" w wysokości blisko 300 tys. euro.

 

W Danii miliony euro wsparcia dostają członkowie rządu, a nawet komisarz UE ds. rolnictwa Mariann Fischer Boel. Trudno oczekiwać, by osoby tak sowicie obdarowywane przez Unię parły do reformy Wspólnej Polityki Rolnej. (...)

Joanna Kowalska-Iszkowska

Współpraca Marcin Marczak

 

 www.o2.pl / www.pardon.pl | Wtorek [ 2.12.2008, 19:32]

PIENIĄDZE Z DOTACJI? TYLKO DLA CWANIAKÓW

W Unii rzeczywiście żyje się zdecydowanie lepiej. Niektórym. Głównie politykom dorabiającym się fortuny na dotacjach.

(...) Na połowie ziemi Trzeciaka w Nętkowie i Grabowcu również znalazło się miejsce na orzech. Który w przyszłym roku przyniesie wiceministrowi 221 tysięcy złotych unijnej dopłaty.

 

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Piątek 13.01.2012, 22:19

CUKRZYCA I ALKOHOLIZM TO EFEKT NUDY W PRACY

Ludzie nie wiedzą co ze sobą robić więc jedzą i piją.

Co czwarty pracownik biurowy każdego dnia zanudza się w pracy na śmierć. Cierpi na tym nie tylko jakość jego pracy, ale i kondycja, bo nudę często zapija alkoholem. Za rozrywkę służą też słodycze - donosi health.msn.com.

Brytyjskie badania na ludziach spędzających w biurowych ścianach po 40 godzin tygodniowo pokazało, że co drugi znudzony stale myli się w tym co robi.

Aż 80 proc. z nich nie umie się na niczym skoncentrować, więc robi sobie ciągle kawę albo zajada się batonikami z automatów. Nudę ostatnich godzin zapijają alkoholem.

Połowa z pytanych przyznała, że z powodu ciągłej nudy gotowi są odejść z pracy - dodaje portal.

Wyniki z badań przedstawiono na zjeździe Brytyjskiego Stowarzyszenia Psychologów w Chester. |  JS

 

 

 http://www.dlugpubliczny.org.pl/pl - Licznik...

 

 http://www.noesen.pl/?p=p_26&sName=DLUG-POLSK - Licznik...

 

 

 

 

 http://aleksanderpinski.nowyekran.pl/post/46129,kazda-rodzina-stracila-prawie-50-tys-zl-od-wprowadzenia-euro | 30.12.2011 21:12

KAŻDA RODZINA STRACIŁA PRAWIE 50 TYS. ZŁ OD WPROWADZENIA EURO

W ciągu 10 lat, jakie minęły od wprowadzenia euro, siła nabywcza pieniędzy włoskich rodzin klasy średniej spadła o 39,7 procent - wynika z raportu, sporządzonego przez organizację obrony praw konsumentów Codacons.

Według przedstawionych w piątek obliczeń przeciętna włoska rodzina straciła w tym czasie w rezultacie różnego rodzaju podwyżek średnio 10850 euro.

W sprawozdaniu, przygotowanym  w związku z przypadającą w styczniu 10. rocznicą wprowadzenia wspólnej europejskiej waluty podkreślono, że w ciągu tej dekady doszło do licznych, często nieuzasadnionych podwyżek, między innymi cen paliw i wielu artykułów.

"To prawdziwa masakra dla kieszeni włoskich rodzin" - stwierdziła dosadnie organizacja Codacons w wydanym oświadczeniu. Przypomniała, że to ona w styczniu 2002 roku ujawniała masowe zjawiska spekulacji i ogromnych podwyżek cen, wynikających z oszukańczego przeliczania lirów na euro przez handlowców.

"Zostaliśmy wówczas oskarżeni o eurosceptycyzm i medialny terroryzm, podczas gdy dzisiaj wszyscy przyznają nam rację, ponieważ dowody tego, co się wtedy stało, każdy ma przed oczami" - oświadczyli obrońcy praw konsumentów.

(PAP)

 

 

 www.nowyekran.pl / http://aleksanderpinski.nowyekran.pl/post/41491,3300-zl-rocznie-kosztuje-kazda-polska-rodzine-wspolna-polityka-rolna-ue

Wprost Przeciwnie

Aleksander Piński - Szef Działu Ekonomicznego Nowego Ekranu. Dziennikarz z 10-letnim stażem. Były z-ca szefa Działu Biznes "Wprost".

24.11.2011 12:11

 

3300 ZŁ ROCZNIE KOSZTUJE KAŻDĄ POLSKĄ RODZINĘ WSPÓLNA POLITYKA ROLNA UE

Ceny żywności w Polsce są średnio o 30 proc. zawyżone.

OECD podał ostatnio, że dopłaty do rolnictwa i cła chroniące rolników sprawiają, iż ceny żywności w krajach należących do OECD, czyli także w Polsce, są o 30 proc. zawyżone. Czteroosobowa rodzina traci na tym ok. 1000 USD (czyli ok. 3300 zł). 3300 zł rocznie to 275 zł miesięcznie. Dla porównania: statystyczna polska rodzina, w której pracują dwie osoby, płaci średnio miesięcznie 240 zł podatku PIT. Dotacje dla rolników są zatem dla polskich rodzin większym obciążeniem, niż podatek dochodowy. Czy jednak można nie dopłacać do rolników i zostawić ich samym sobie?

 

Otóż można. Jeszcze w 1984 r. 40 proc. dochodów nowozelandzkich farmerów pochodziło z budżetu państwa. Rok później dotacje spadły prawie do zera. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Do połowy lat 80. produktywność na wsi rosła średnio o 1 proc. rocznie, po zniesieniu dotacji - o 5,9 proc. (to wówczas powstały znane dziś na całym świecie nowozelandzkie winnice). Co więcej, wartość produkcji rolniczej zaczęła rosnąć w szybszym tempie niż cała gospodarka. W 1986 r. sektor rolniczy wytwarzał 14,2 proc. PKB, a w 2000 r. - już 16,6 proc. PKB. Nic dziwnego, że w audycji, którą BBC wyemitowała 16 października 2000 r., reporterzy nie znaleźli farmera, który chciałby powrotu rządowych dotacji.

 

Polscy politycy wiedzieli więc jak dobrze funkcjonuje rolnictwo bez dotacji. Za wszelką cenę dążyli jednak do wejścia Polski do UE i udziału naszego kraju we Wspólnej Polityce Rolnej. Dlaczego? Otóż 70 proc. dotacji dla rolników trafia do 20 proc. największych gospodarstw (z których znaczna część należy do koncernów spożywczych). Jeżeli ktoś nagle dostaje wielomilionowe dotacje, które zależą tylko od decyzji politycznej, to pierwszą rzeczą jaka robi, jest wydanie znacznej części otrzymanych pieniędzy na lobbing za tymi politykami, którzy doprowadzili do przyznania mu tych dotacji. Prawdziwym celem Wspólnej Polityki Rolnej było zatem stworzenie mechanizmu transferu pieniędzy z unijnego budżetu do polityków.

 

 

 www.nowyekran.pl / http://jadax.nowyekran.pl/post/47140,mafia-weglowa-zaginiony-raport-ministra-janika | 07.01.2012 21:01

JAdaX - Nieustający Tropiciel Absurdów

 

Dziennikarskie Archiwum X to Wydział Śledczy „Gazety Finansowej” zajmujący się analizą starych, nierozwikłanych i zaniechanych przez organy ścigania spraw oraz afer, a także podejmowaniem tematów nowych, bieżących, aktualnych.

 

MAFIA WĘGLOWA - ZAGINIONY RAPORT MINISTRA JANIKA

Przez wiele lat trwania III Rzeczpospolitej politycy publicznie zaprzeczali, że w Polsce działa dobrze prosperująca mafia. W 2002 r. Krzysztof Janik, ówczesny minister spraw wewnętrznych i administracji w rządzie SLD-PSL, w wywiadzie dla jednego z tygodników stwierdził, że: „Na pewno w Polsce nie ma mafii”.

Dopiero później, a w szczególnie w latach 2005-2007, ujawniono, przy okazji szeregu prowadzonych przez prokuraturę i służby śledztw, że w naszym kraju od co najmniej 1989 r. działa wiele zorganizowanych związków lub grup przestępczych o charakterze mafijnym – czytacie państwo Dziennikarskie Archiwum X, Wydział Śledczy „Gazety Finansowej”.

 

Polska ośmiornica

W tym czasie rozbito groźne grupy mafijne o charakterze zbrojnym, nazwane przez dziennikarzy „Pruszkowem”, „Wołominem” czy „grupą Krakowiaka”. Te organizacje mafijne zajmowały się przede wszystkim napadami, wymuszeniami rozbójniczymi, handlem narkotykami, stręczycielstwem. Ogłoszono nawet rozbicie polskiej mafii. Nic bardziej mylnego, bowiem oprócz tych najbardziej medialnie niebezpiecznych grup mafijnych, zajmujących się przestępczością pospolitą (kryminalną), powstawała i rozwijała się w zaciszu gabinetów ministerialnych, gabinetów prezesów firm państwowych i prywatnych najbardziej niebezpieczna dla państwa mafijna przestępczość gospodarczo-finansowa. Mafia wkroczyła w te dziedziny życia gospodarczo-finansowego Polski, które podlegały największej transformacji oraz które mogły przynosić największe zyski. Zorganizowana przestępczość zainteresowała się zatem źródłami energii, prywatyzacją i odpadami. Powszechnie zaczęło używać pojęć: „mafia węglowa”, „mafia paliwowa” czy „mafia złomowa”. Najbardziej znana jest, z uwagi na liczne publikacje prasowo-medialne, tzw. „mafia paliwowa” zajmująca się oszustwami podatkowymi i praniem brudnych pieniędzy w obrocie paliwami płynnymi (benzyną, olejem napędowym) oraz komponentami do ich produkcji. Jednak niebezpieczną i najprawdopodobniej przynoszącą największe szkody dla państwa jest i była tzw. „mafia węglowa”. O działalności tego rodzaju struktur przestępczych w Polsce było niewiele wiadomo do czasu śledztwa przeprowadzonego w latach 2005-2007 przez Prokuraturę Okręgową w Katowicach, w którym podejrzaną była m.in. tragicznie zmarła Barbara Blida. W tym wypadku miało zastosowane znane rosyjskie powiedzenie: „Tisze jedziesz, dalsze budziesz” – będzie cicho, więcej osiągniesz (swob.tłum). Jak wielkim problemem była działalność mafii węglowej w przeszłości niech pokaże garść informacji statystycznych. W okresie 1992 – 2006 spraw szeroko pojętej mafii węglowej, tylko na terenie działania Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach, zarejestrowano ok. 600. W ciągu jednego roku 1995 zarejestrowano 233 tzw. sprawy węglowe. W okresie natomiast od roku 2001 do 2006 takich spraw ciągle jeszcze było zarejestrowanych 131.

 

Potężne tąpnięcie polskiego górnictwa

Czym jest mafia węglowa? Samo sformułowanie „mafia” oznacza wg „Słownika Języka Polskiego PWN”: 1. organizację przestępczą mającą powiązania z władzami i policją oraz 2. grupę osób prowadzących wspólne interesy, nieprzebierających w środkach, w realizowaniu swych zamierzeń. Termin „mafii węglowej” początkowo rozumiano jako system nieformalnych powiązań ludzi nomenklatury komunistycznej, służby bezpieczeństwa oraz wymiaru sprawiedliwości. W latach 90. XX wieku termin ten zaczął dotyczyć systemu zorganizowanych grup przestępczych, nierzadko o charakterze zbrojnym, mających powiązania z władzami państwowymi, samorządowymi oraz sądowniczymi; zapewniających wielkie zyski finansowe, wynikające z szeroko pojętych i nie w pełni legalnych interesów związanych z funkcjonowaniem kopalń oraz gwarantujących bezkarność, osobom dokonujących tego typu czynów zabronionych. Rozwój mafii węglowej w nierozerwalny sposób powiązany jest z przemysłem wydobycia i przetwarzania węgla kamiennego, jego transformacją i w dużej części likwidacją. Na Górnym Śląsku i Zagłębiu Dąbrowskim zawsze koncentrował się polski przemysł ciężki i wydobycia węgla kamiennego. Jak wynika z publicznie dostępnych danych, do początku lat 90. funkcjonowało na tym terenie około 60 państwowych kopalni węgla kamiennego. Obok nich istniało, szereg przedsiębiorstw świadczących usługi lub wytwarzających sprzęt do wydobycia, przetwarzania i przewożenia węgla. W 2009 r. pozostało już tylko 29 kopalni.

20 lat wcześniej, u progu okresu przemian ustrojowych, wydobycie i sprzedaż węgla kamiennego kształtowało się na poziomie 174 mln ton, a w 2010 r. – 76 mln ton. Węgiel kamienny był i nadal jest kluczowym, pierwotnym nośnikiem energii polskiej gospodarki. Obecnie aż 95,4 proc. energii w Polsce jest produkowane z węgla, w tym około 64 proc. z węgla kamiennego. W 1990 r. uruchomiono proces spiralnego zadłużania kopalń, aż po stan katastrofy finansowej całego górnictwa, trwający od połowy lat 90. O ile w 1997 r. eksport węgla wynosił 30,6 mln ton, to po upływie dekady spadł już do 12,1 mln ton, a w 2008 r. wyniósł 8,3 mln ton. Równocześnie następowała drastyczna redukcja zatrudnienia w górnictwie węglowym. W samych tylko latach 1998-2000 ograniczono wydobycie o ponad 30 mln ton węgla, likwidując 24 kopalnie i zmniejszono zatrudnienie o blisko 100 tys. osób. Istotą tego „ograniczania wydobycia” było fizyczne likwidowanie dostępu do złóż poprzez fizyczno-techniczną likwidację kopalń, zamulanie i zasypywanie już udostępnionych złóż, chodników i wyrobisk, aż po zasypywanie oraz wysadzanie materiałami wybuchowymi szybów wydobywczych.

 

Ojcowie chrzestni pod osłoną władzy

Równolegle uruchomiły się na olbrzymią skalę procesy korupcyjne, w postaci przede wszystkim handlu długami kopalń, opłacanymi węglem po zaniżonych cenach. Przestępczość korupcyjna w górnictwie osiągnęła jeszcze większą skalę i natężenie po utworzeniu w 1993 r. spółek górniczych. W podmiotach tych działalność górniczej biurokracji gospodarczej przestała być nawet cząstkowo kontrolowana przez związki zawodowe. Z przedstawionych danych jednoznacznie wynika, że w okresie ostatnich 20 lat na masową skalę likwidowano, sprzedawano lub przekształcano kopalnie i przedsiębiorstwa około-górnicze. Jednocześnie na początku lat 90. procesy te oraz wprowadzenie prawnego zakazu bezpośredniego sprzedawania węgla odbiorcom przez firmy wydobywcze, doprowadziły do powstania struktur mafii węglowej, specjalizującej się m.in. w wyłudzaniu węgla przez setki prywatnych firm, pośredniczących w obrocie węglem, wykupem nieruchomości i sprzętu, „dziką prywatyzacją”. Jedną z takich firm była Agencja Handlowa Barbara Kmiecik Sp. jawna. Władze Rzeczpospolitej co najmniej od końca lat 90. posiadały wiedzę o funkcjonowaniu na Śląsku takiej zorganizowanej przestępczości. Według relacji wspomnianego już byłego ministra spraw wewnętrznych, Krzysztofa Janika, został nawet sporządzony w 2003 r. i przesłany do innych instytucji publicznych raport m.in. o funkcjonowaniu mafii węglowej (co za paradoks, a rok wcześniej mówił, że mafii nie ma). Z ustaleń dziennikarskich wynika, że raport ten zaginął. Miał on opisywać m.in. analizę działania tzw. mafii węglowej. – „Policjanci ze śląskiego Centralnego Biura Śledczego dokładnie pokazali przestępcze mechanizmy w obrocie węglem. Sporządzono także szczegółową analizę kryminalną, w której przedstawiono osoby uczestniczące pośrednio bądź bezpośrednio w mafii węglowej. Były nazwiska potentatów węglowych i polityków, również tych związanych z ówczesnym rządem” – mówił wtedy dziennikarzom jednej z gazet funkcjonariusz Komendy Głównej Policji. Wszystko wskazuje na to, że zarówno ówcześni prezesi rady ministrów, odpowiedni ministrowie, komendanci główni policji, szefowie UOP i ABW, nie podjęli szeroko zakrojonych działań, mających zlikwidować lub ograniczyć to zjawisko. Sytuacja zmieniła się na dwa lata, gdy instytucje publiczne kierowane były przez prezesa rady ministrów Jarosława Kaczyńskiego, prokuratura przez Zbigniewa Ziobro, służby specjalne oraz policja zaczęły aktywnie rozpoznawać i wykrywać przestępstwa popełniane przez tzw. mafię węglową, co zakończyło się ujawnieniem wielu patologii w górnictwie oraz szeregu przestępstw karnych.

 

Kierunki działań przestępczego syndykatu

Równocześnie Rząd RP rozpoczął reorganizację systemu wydobycia węgla kamiennego w Polsce, organów nadzoru, w tym Wyższego Urzędu Górniczego oraz systemu bezpieczeństwa w kopalniach. Niestety, po 2007 r. zaniechano tych działań naprawczych i sytuacja polskiego górnictwa węgla kamiennego nadal się pogarsza, a jako jedyne remedium przedstawia się prywatyzację firm węglowych np. JSW. Wskazane wyżej śledztwo Prokuratury Okręgowej w Katowicach oraz ustalenia z obrad Sejmowej Komisji Śledczej ds. samobójczej śmierci Barbary Blidy pokazują, jak działała i działa nadal mafia węglowa. Głównymi kierunkami działań tej szkodliwej dla państwa przestępczej organizacji są: po pierwsze, przejmowanie za bezcen majątków przedsiębiorstw górniczych, kopalni, przedsiębiorstw około-górniczych, w tym w szczególności maszyn i urządzeń górniczych oraz gruntów pokopalnianych. Dzieje się to w szczególności poprzez fikcyjny wykup, przyjmowanie firm za ich własne pieniądze, w tym poprzez narodowe fundusze inwestycyjne. Kolejnym kierunkiem działania mafii była sprzedaż kopalniom po horrendalnie zawyżonych cenach środków produkcji, urządzeń bezpieczeństwa lub też sprzedaż maszyn używanych jako nowe. Kolejnym kierunkiem działania organizacji mafijnych było wyłudzanie przez spółki pośredniczące znacznych kwot ze sprzedaży węgla, a także sprzedaż węgla po fikcyjnym go przekwalifikowaniu. Metodami zapewnienia sobie bezkarności członków zorganizowanych grup przestępczych było: po pierwsze – zapewnienie współudziału w dokonywaniu przestępstw pracowników kopalni, spółek węglowych, holdingów, w tym ich kierownictw; po drugie – przekupywanie przedstawicieli spółek węglowych, holdingów, pracowników organów wymiaru sprawiedliwości, czy organów ścigania lub też innych instytucji państwa; po trzecie – tzw. sponsoring, czyli zaprzyjaźnianie się z politykami, sędziami, prokuratorami, organizowanie wspólnych sponsorowanych imprez, wyjazdów. Wreszcie kolejnym elementem było łożenie potężnych pieniędzy na wybrane – przychylne – partie polityczne, czy w celu uzyskania przychylności partii politycznych oraz wpływanie na zawartość aktów prawnych dotyczących obrotu węglem i pochodne.

 

Macki ośmiornicy odrastają

W tego typu działalności, nierzadko przestępczej, mieli brać udział przedstawiciele władzy państwowej, samorządowej, wymiaru sprawiedliwości czy organów ścigania, władze kopalni, firm przetwórczych, odbiorczych i pośredniczących. W śledztwie dotyczącym mafii węglowej padały w tym kontekście nazwiska najbardziej znanych polityków i urzędników publicznych począwszy od byłego prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego, ministrów rządów RP, zarówno prawicowych, jak i lewicowych oraz nazwiska wielu prezesów i wiceprezesów spółek czy holdingów węglowych. Jak wcześniej wskazano, zwalczaniem takiej zorganizowanej przestępczość o charakterze mafijnym na terenie RP, w szczególności na Śląsku, zajmowano się od połowy lat 90. XX wieku. Jednak z uwagi na szereg uwarunkowań prawnych, organizacyjnych oraz nieformalnych powiązań z przedstawicielami wymiaru sprawiedliwości, w tym o charakterze przestępczym, działania te nie były skuteczne. Niektórzy świadkowie Sejmowej Komisji Śledczej wskazywali na podejmowane w tamtym czasie niezrozumiałe decyzje procesowe, m.in. dotyczące uchylania środków zapobiegawczych w postaci tymczasowego aresztowania osobom kierującym takim grupami przestępczymi. Obecnie sytuacja z zakresie zwalczania tzw. mafii węglowej wygląda nie najlepiej. Niestety, samobójcza śmierć Barbary Blidy, w czasie jej zatrzymywania do śledztwa w sprawie tzw. mafii węglowej, a w szczególności reperkusje polityczne, spowodowane tym tragicznym zdarzeniem i wykorzystywanie tej śmierci do gier politycznych, znacznie ograniczyły działania organów śledczych w tym zakresie. Można rzec, że prokuratura i służby zostały „sparaliżowane”. A bezpieczeństwo nie znosi próżni. Ostatnie sygnały docierające ze środowisk górniczych wskazują na to, że znacznie już osłabione macki ośmiornicy węglowej, odrastają zwłaszcza w kontekście zaplanowanych prywatyzacji kopalni, sprzedaży nieruchomości należących do nich oraz wprowadzeniu podatku akcyzowego od zakupu węgla. Trzeba mieć tylko nadzieję, że służby śledcze czy specjalne monitorują te przestępcze procesy i odpowiednio wcześnie zareagują, ale, jak wiadomo, sama „nadzieja jest matką głupich”.

 

Autor Bogdan Święczkowski

Autor jest prawnikiem i byłym szefem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W przeszłości pełnił funkcję dyrektora Prokuratury Krajowej oraz dyrektora Biura ds. przestępczości zorganizowanej.

 

 www.gazetafinansowa.pl/index.php/wydarzenia/kraj/5302-mafia-wglowa-zaginiony-raport-ministra-janika.html

 

 

 

 

Górnictwo/spalanie węgla – wysokopłatna samozagłada...

 

 http://artelis.pl/artykuly/18100/o-nadzwyczajnym-skarbie-ktory-niszczymy-trujac-sie-przy-okazji | 21.04.2010

O NADZWYCZAJNYM SKARBIE, KTÓRY NISZCZYMY, TRUJĄC SIĘ PRZY OKAZJI

Czy jest to możliwe, aby w majestacie prawa niszczyć środowisko i eksmitować ludzi z ich ojcowizny, pretekstem do czego jest pozbywanie się ogromnych dochodów za ułamek wartości? Kto rozsądny pali skarby, żeby uzyskać trochę brudnego i trującego ciepła.

 

Takim wyjątkowym i absolutnie niedocenianym skarbem jest węgiel brunatny.

Powstał w trzeciorzędzie ze szczątków roślin obumarłych bez dostępu powietrza.

Polska posiada jego ogromne złoża, jak również węgla kamiennego, metanu i gazu oraz wiele innych skarbów - w tym tytan. Ogromna większość z tych zasobów była niedostępna dla dotychczasowych technologii. Wszystkie zasoby zbyt głębokie, zawodnione, zametanowione czy zbyt cienkie lub zbyt trudne dla ich fizycznego wydobycia, nie były uwzględniane w oficjalnych oszacowaniach Państwowego Instytutu Geologicznego, jako nieeksploatowalne, co nie oznacza, że nie istniały i nie były rozpoznane.

 

Wydobycie węgla brunatnego w Polsce w 2008 roku wyniosło 59,5 miliona ton, w większości z kopalni w Adamowie, Bełchatowie, Koninie i Turowie i było o niecałe 2 miliony większe niż w roku 2007. Prawie cały ten surowiec został odstawiony do elektrowni - Bełchatów (4,32 GW), Pątnów - Adamów - Konin oraz Turów I i Turów II, emitując oprócz CO2 znaczne ilości tlenków, siarczków, pyłów, jak również dioksyn. Tylko około 1 miliona ton zostało wyeksportowane, a nieznaczna część zużyta na inne cele.

 

Węgiel brunatny posiada zawartość węgla 62% - 78%, niską kaloryczność (od 2 do 4 tyś kcal/kg), małą zwięzłość, dużą zawartość siarki - 3-4%, i wysoką popielność -do 40%. W związku z tym jego spalanie jest wyjątkowo niekorzystne dla środowiska naturalnego. Energia elektryczna uzyskana dzięki niemu, jest w związku z tym najbrudniejszą energią ze wszystkich masowo stosowanych technologii. A w Polsce z węgla kamiennego i brunatnego uzyskuje się 97 % tej energii przy średniej światowej na poziomie 63%.

 

Ponieważ węgiel brunatny jako surowiec energetyczny jest nisko ceniony, to opłaca się go pozyskiwać wyłącznie z płytko położonych złóż metodą odkrywkową. Oczywiście jeśli nie uwzględniać kosztów środowiskowych i społecznych. Takie działanie niszczy nie tylko tereny samej kopalni, ale również przyległe. Powoduje zakłócenie układów wód gruntowych i głębszych na znacznym obszarze.

Wydobywanie węgla brunatnego przy pomocy kopalni odkrywkowych jest nie tylko szkodliwe dla środowiska, ale również jest irracjonalne ekonomicznie oraz świadczy o braku wiedzy na temat istniejących możliwości i technologii.

 

Z węgla brunatnego można pozyskać o wiele większe korzyści niż używając go do spalania. W dodatku z ogromną korzyścią dla środowiska i bez wydobywania go na powierzchnię. Oraz z dowolnych głębokości.

Istnieje technologia, która pozwala, w procesowaniu podziemnym, na pozyskanie kwasu huminowego z części miękkich węgla brunatnego. Bez żadnego niszczenia powierzchni, bez naruszania stabilności terenów.

 

Aby ziemia była urodzajna, potrzebna jest próchnica, której najważniejszymi składnikami są kwasy humusowe. Należą do nich kwasy huminowe, kwasy ulminowe i kwas fulwowe. Są to wielkocząsteczkowe związki organiczne o składzie zależnym od związków organicznych z których powstają. Ich budowa, jako bardzo złożona i różnorodna nie jest do końca poznana.

 

Kwasy huminowe są trudno rozpuszczalne w wodzie i najczęściej występują w postaci koloidów. Nadają glebie ciemny kolor. Ich rola w tworzeniu próchnicy jest nie do przecenienia. Nie tylko dlatego, że zawierają środki odżywcze dla roślin, takie jak azot, magnez, wapń, fosfor, siarkę i inne, które w miarę postępującej mineralizacji stają się dostępne dla roślin. Również dlatego że powodują sklejanie, łączenie cząstek glebowych w grudki i ziarenka, które są nie tylko w znacznym stopniu odporne na wymywanie przez wodę ale również ją zatrzymują. Gleba jest dzięki nim pulchna i chłonna. Powoduje to zatrzymywanie składników pokarmowych i wilgoci, jednocześnie nie utrudniając dostępu powietrza. Są to wyjątkowo korzystne warunki zarówno dla roślin jak i niezbędnych drobnoustrojów.

 

Zawartość kwasów huminowych nawet w urodzajnej glebie jest niewielka - setne części procenta, a wpływ na jej urodzajność ogromny. Niewiele tego kwasu potrzeba aby nawet z pustyni zrobić wyjątkowo urodzajne tereny. Zwłaszcza, że umożliwiają również bezpośrednie pobieranie pary wodnej z pustynnego powietrza.

 

Jak udowodniły badania nawet sceptycznej do tych rozwiązań Akademii Rolniczej, zastosowanie kwasu huminowego z nawozami siarkowymi i uzupełnieniu do właściwego poziomu trzech znanych podstawowych składników nawozowych sprawia, że plony są trzy, a nawet cztery razy wyższe. Dodatkowo kwas huminowy ma właściwości ochronne przed niektórymi pasożytami.

 

Wysiłki państw arabskich w kierunku nawadniania piasków, aby móc je obsadzać roślinami, są skazane na niepowodzenie, a kosztują ich już wiele miliardów. Zarówno woda jak i środki odżywcze natychmiast wsiąkają i stają się niedostępne dla roślin. Bez kwasu huminowego, którego nawet niewielka ilość wiąże piaski w gruzełki i zatrzymuje wodę niewiele można osiągnąć w tym kierunku. Właściwie dobrana jego ilość, nawet bez dodatkowego nawożenia, zapewnia natychmiastowy bujny wzrost roślin na pustyni przy pięciokrotnie mniejszym zapotrzebowaniu na wodę. Stąd ogromne zainteresowanie tych krajów jego zakupem.

 

Wyrazili zainteresowanie zakupem na początek 5 milionów ton!!!

 

W USA istnieją zakłady przetwarzające węgiel brunatny wydobyty już na powierzchnię na kwas huminowy. Jego cena rynkowa wynosi 15$ za galon, czyli około 3.000 $ za tonę i mimo to jest bardzo opłacalna dla rolników, dzięki znacznie wyższym plonom.

 

Znacznie bardziej opłacalne od wytwarzania na powierzchni jest pozyskiwanie kwasu huminowego bezpośrednio z podziemnych pokładów. Bez szkody dla środowiska i bez naruszenia równowagi gruntowej.

Dla opłacalności tej technologii nie ma znaczenia miąższość pokładów, ich regularność, zawodnienie, zametanowienie czy głębokość. Dostępne i opłacalne stają się również praktycznie wszystkie zasoby uznawane za nieeksploatowalne. Koszt produkcji kwasu huminowego w tej technologii wynosi około 100$ za tonę. Różnica w opłacalności w porównaniu ze spalaniem jest absolutnie nieporównywalna. Nawet bez uwzględnienia kosztów środowiskowych i społecznych oraz kosztów wynikających z nakazów unijnych ograniczających emisję, opłacalność jest wyższa o tysiące procent.

 

Technologia ta pozwala na zamianę pod ziemią części miękkich węgla brunatnego na kwas huminowy.

 

To, co jest utrapieniem i utrudnieniem przy spalaniu jest zamieniane na czarny skarb. Pod ziemią pozostają pokłady praktycznie czystego węgla o dużej porowatości, z których można ewentualnie pozyskiwać gaz syntezowy i energię cieplną w procesowaniu bezpośrednio pod ziemią. Daje to znacznie tańszą energię niż uzyskana przy konwencjonalnym spalaniu oraz gaz syntezowy, który można przetworzyć na paliwo płynne. Poziom emisji jest na poziomie 250 kg CO2 na 1MWh, co z nawiązką spełnia wymagania unijne w tym względzie.

 

Właścicielem technologii kompleksowej ekstrakcji kwasu huminowego w podziemnym procesowaniu węgla brunatnego i związanym z nią patentów jest Profesor Bohdan Żakiewicz, nominowany do Nagrody Nobla w dwóch kategoriach na rok 2010 w związku z tą i innymi technologiami.

 

Metoda ta polega na wprowadzeniu, poprzez sieć poziomych kanałów w złożu, kultur bakterii przetwarzających miękkie jego części na kwas huminowy i metan. Pozwala na pozyskiwanie z jednego otworu produkcyjnego milion ton kwasu rocznie.

 

Jest to absolutna nowość na rynkach światowych. Amerykańska produkcja kwasu huminowego z już wydobytego i rozdrobnionego węgla brunatnego jest znacznie droższa, a jej moc przerobowa dziesięciokrotnie mniejsza.

 

Proces ten pozwala również na otrzymywanie zamiennie olbrzymich ilości metanu, kosztem zmniejszenia produkcji kwasu huminowego. W sposób całkowicie kontrolowany. Jest to bardzo opłacalne, ale nieporównanie mniej niż produkcja samego kwasu.

 

Jeszcze bardziej opłacalna jest podziemna ekstrakcja kwasu huminowego ze złóż węgla brunatnego w synergicznym połączeniu z innymi technologiami Profesora Żakiewicza.

 

Piotr Waydel

-------------

BRANŻE:

Finanse/Ekonomia

Nieruchomości/Budownictwo

Szkolenia/Edukacja

 

ORGANIZACJE:

Zarząd Główny Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego

Fundacja promocji historii Polski

People To People International

KCBE Rada Fundacji

oraz inne Fundacje i Stowarzyszenia

 

JĘZYKI:

Angielski, rosyjski

 

CZYM SIĘ ZAJMUJĘ:

Ekonomia alternatywna.

Stworzenie prawdziwej Biznesowej Grupy Twórczej.

Realizacja spraw niemożliwych, bo tylko takie są ciekawe.

Nowe wyzwania.

 

Zajmuję się rozwiązywaniem niestandardowych problemów i inżynierią finansową.

Aktualnie są to:

Autonomiczne Osiedle Ekologicznych Domów Pasywnych.

Sieć biznesowa rozproszona.

Międzynarodowa Szkoła Alternatywna.

Alternatywne Lekcje Przedsiębiorczości.

Alternatywny, ze wszech miar racjonalny transport miejski.

Projekt: Mieszkania dla młodych, aktywnych ludzi bez oficjalnej zdolności kredytowej.

 

Zawsze robię nie to, co wszyscy.

 

Użytkownik:

 http://www.goldenline.pl/

 http://www.eurogospodarka.pl/

 http://www.pozywamy-zbiorowo.pl/

 http://www.artelis.pl/autor/profil/760  

 http://www.ithink.pl/piotr-waydel/

 http://www.mentora.pl/

 http://www.knowmore.pl/

 http://www.grupa-wzajemnej-promocji.pl/

 http://www.facebook.com/profile.php?id=100000149983495

 

[Ten biologiczny eliksir powinien - racjonalnie - służyć tysiącom pokoleń, a nie kilku, w dodatku tak bezmyślnie, jak dotychczas... – red.]

 

 

 

 

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Środa [13.10.2010, 15:29]

NAD POLSKĘ NADCIĄGA DUSZĄCY SMOG. ZOSTAŃCIE W DOMACH!

Chmura pyłu idzie na nas z południa.

Limity zanieczyszczeń przekroczono trzy razy. Najgorzej jest przy granicy z Polską, w okolicach Karwiny, Bogumina i Orłowej.

Czescy meteorolodzy zalecili mieszkańcom Ostrawy i całego województwa morawsko-śląskiego unikanie otwartych przestrzeni ze względu na wysokie stężenie pyłów w powietrzu - ostrzega rmf24.pl.

Stężenie zanieczyszczeń to efekt działania kilkunastu zakładów przemysłowych z regionu: hut, elektrowni i ciepłowni.

Do zmniejszenia emisji władze Czech zmusiły osiem największych trucicieli, proszą też obywateli o ograniczenie w korzystaniu z samochodów.

Osobom z chronicznymi problemami układu oddechowego, chorobami serca, ludziom starszym i małym dzieciom zalecamy ograniczenie ruchu pod gołym niebem - apelują czescy specjaliści. | JS

[PROSIMY NIE ODDYCHAĆ, NIE PIĆ I NIE JEŚĆ (samo nie wychodzenie niewiele pomorze, w tym trzeba wziąć pod uwagę trucie ludzi w pomieszczeniach przez nikotynowców, gdyż zanieczyszczenia dostaną się wszędzie, w tym unoszone z ziemi w późniejszym czasie)... – red.]

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Piątek [15.10.2010, 07:25]

ZABÓJCZY SMOG WISI NAD POLSKĄ. BĘDZIE CORAZ GORZEJ

Tu lepiej nie wychodzić z domów.

We wszystkich miastach aglomeracji śląskiej przekroczone zostały dopuszczalne normy pyłu. Podobnie jest na Żywiecczyźnie i Podbeskidziu. Lekarze ostrzegają: lepiej zostać w domu - informuje "Dziennich Zachodni".

Najgorsza sytuacja panuje w Żywcu i Katowicach. Lekarze ostrzegają astmatyków, ludzi ze schorzeniami serca, osoby starsze i dzieci przed wychodzeniem z domu.

Pyły unoszące się w powietrzu mogą być szkodliwe dla zdrowia: mogą wywołać astmę oraz jej napady, a także zaostrzyć objawy zapalenia oskrzeli i niewydolność oddechową.

Sytuację mógłby poprawić silny wiatr, który rozwiałby smog. Niestety meteorolodzy nie mają dobrych wiadomości - w najbliższych dniach nie ma co liczyć na silne podmuchy wiatru.

Będzie więc coraz gorzej. Tym bardziej, że nad Polskę nadciąga również smog z Czech, gdzie normy zapylenia powietrza zostały już przekroczone trzykrotnie. | WB

 

www.o2.pl / www. sfora.pl | Sobota [13.11.2010, 08:23]

ZATRUTE POWIETRZE ZABIJA PRZY POLSKIEJ GRANICY

Coraz więcej osób trafia do szpitala lub cierpi na astmę.

Co roku zanieczyszczone powietrze zabija w Czechach ponad dwa tysiące osób.

Cząsteczki pyłu powodują problemy z oddychaniem, pracą serca i wywołują nowotwory - informuje aktualne.centrum.cz.

Ze względu na wysokie stężenie pyłu wytwarzanego przez samochody, przemysł ciężki i nieprzyjazne środowisku ogrzewanie w niektórych budynkach czeskie miasta należą do najbardziej zanieczyszczonych w Europie, obok Polski, Węgier, krajów Beneluksu, Hiszpanii i Włoch.

Pył bywa zabójczy przede wszystkim dla osób starszych i przewlekle chorych. Jednak jego mikroskopijne cząsteczki powodują też wiele schorzeń, między innymi nowotwory.

Zanieczyszczone powietrze ma także związek z coraz częstszymi przypadkami astmy i alergii wśród dzieci - co trzecie czeskie dziecko jest z tego powodu chore.

Smog sprawia, że do szpitali trafia coraz więcej osób.W ubiegłym roku przyjęto 750 osób z ostra niewydolnością serca i 1200 osób z problemami z oddychaniem spowodowanymi zanieczyszczonym powietrzem. Badanie nie szacuje, ile osób z podobnymi zaburzeniami nie zgłosiło się do lekarza. | WB

 

www.o2.pl / www. sfora.pl | Piątek [29.10.2010, 18:50]

POLACY TRUJĄ SIĘ SAMI. TU NIE PRZEŻYJESZ

Normy przekroczone o 200 procent.

Dopuszczalne normy pyłu zawieszonego, czyli drobnych cząsteczek powstających przy spalaniu, przekroczone są wszędzie - od Częstochowy, przez centrum aglomeracji, po Bielsko-Białą - informuje RMF FM.

Dla okolicy Rybnika oznacz to prawdziwy dramat. Normy przekroczone są tam o 200 procent. Podobnie jest w Wodzisławiu i Zabrzu.

W takim dymie roi się od niebezpiecznych cząsteczek, bo w domowych piecach nadal spala się dosłownie wszystko - węgiel złej jakości, śmieci i odpady - donosi stacja.

Tak złe wskaźniki to również efekt pogody. Jest zimno, nie wieje wiatr. Dymy z kominów opalanych węglem zawisają nad osiedlami przyczyniając się do większego zanieczyszczenia. | MK

[W efekcie wdychamy te trucizny, i skażaniu ulęgają gleby i wody, zarówno otwarte jak i głębinowe, więc również te trucizny pijemy i spożywamy...! – red.]

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Środa 09.11.2011, 10:11

UWAGA! NIEBEZPIECZNY PYŁ NAD POLSKĄ

Lepiej zostań w domu.

Zanieczyszczenie pyłem przekracza na Śląsku 400 proc. normy - alarmuje RMF FM.

Tak jest w Zabrzu.

O ponad 300 proc. normy przekroczone są w Wodzisławiu Śląskim i niewiele mniej w Żywcu, Gliwicach, Katowicach,Tychach i Sosnowcu.

Stężenie pyłu zawieszonego w powietrzu rośnie, ponieważ w wielu domach nadal są przestarzałe piece, a mieszkańcy spalają w nich złej jakości węgiel – informuje stacja.

Sytuację pogarsza dodatkowo bezwietrzna pogoda oraz brak deszczu.

Pył jest niebezpieczny zwłaszcza dla osób z chorobami układu oddechowego oraz układu krążenia – ostrzegają lekarze.

Ich zdaniem mieszkańcy do minimum powinni ograniczyć wychodzenie z domu, a zwłaszcza spacery z małymi dziećmi. | TM

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Środa 16.11.2011, 13:48

KRAJ SPARALIŻOWANY PRZEZ SMOG I MGŁĘ. POD POLSKĄ GRANICĄ

Ostrzeżenie przed zanieczyszczonym powietrzem.

Gęsty smog daje się Czechom we znaki już prawie tydzień. Mgła paraliżuje ruch na drogach oraz lotniskach.

W nocy na drodze ekspresowej koło Pragi zderzyło się 30 samochodów. Policja nie mogła uwierzyć, że nikomu nic się nie stało - donosi rmf. fm.

Z powodu smogu produkcję musiały ograniczyć również zakłady przemysłowe. Chodzi o to, by nie wypuszczały do atmosfery więcej dymu i zanieczyszczeń.

Najgorzej jest na północy i wschodzie kraju, w Karwinie, Ostrawie, Boguminie i Orłowej. Tam ogłoszono alarm smogowy. Ale wysokie stężenie pyłów zanotowano również w centralnej części Czech - informuje rmf.fm.

Lokalne władze zaapelowały do mieszkańców, by w miarę możliwości nie wychodzili na zewnątrz, a jeśli już muszą wyjść, to powinni jak najkrócej przebywać na powietrzu. Nie mogą również wietrzyć mieszkań, powinni unikać wysiłku fizycznego oraz przesiąść się do komunikacji miejskiej. | BB

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | 15.07.2011, 18:53

ŹRÓDŁO DEPRESJI I SKLEROZY MASZ TUŻ ZA OKNEM

Trwałe zmiany w mózgu.

Chronicznie złe samopoczucie i problemy z pamięcią to wina długiego przebywania w środowisku, gdzie powietrze jest silnie zanieczyszczone - donosi laist.com.

Autorzy badania opublikowanego przez Ohio State University dowodzą, że przedłużone wystawianie organizmu na działanie toksycznego smogu prowadzi do trwałych zmian w mózgu.

W efekcie obniża się zdolność przyswajania nowej wiedzy i pojawia depresja.

Jest to nowa informacja, bo lekarze zwracali dotąd uwagę na zgubny wpływ smogu na układ oddechowy człowieka - dodaje portal.

Testy przeprowadzono na myszach i powietrzu wypełnionym cząsteczkami ze spalin, wyziewów fabrycznych i kurzu. W mózgach myszy pojawiały się zdeformowane komórki, opuchlizna kończyn, a zwierzęta popadały w stan odpowiadający ludzkiej depresji. | JS

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Poniedziałek 14.11.2011, 06:47

ODDYCHANIE POLSKIM POWIETRZEM GROZI RAKIEM

Najgorszy wynik w UE.

Polska znacznie przekracza normy zawartości drobnych pyłów przemysłowych w powietrzu. Grożą nam z tego powodu kary. Rząd po pieniądze sięgnie do kieszeni kierowców – donosi "Rzeczpospolita".

Z nowego raportu Europejskiej Agencji Środowiska wynika, że obecność rakotwórczych substancji, a zwłaszcza benzo(a)pirenu jest w Polsce najwyższa ze wszystkich państw UE.

W ostatnim roku poziom zanieczyszczenia pyłami powietrza wzrósł o kilkanaście procent. Główną przyczyną była mroźna zima, która spowodowała  wzrost spalania węgla dla ogrzewania domów - dodaje gazeta.

Zatrute powietrze to problem wszystkich dużych miast w Polsce. Np. w Warszawie dzienna norma zawartości pyłów w powietrzu: 950 mikrogramów na m3  jest przekraczana częściej niż 100 razy w roku. Takich dni nie powinno być więcej niż 35.

Dostosowanie dużych zakładów przemysłowych i energetyki do nowej dyrektywy o emisjach przemysłowych będzie kosztowało ok. 20 mld euro – gazeta cytuje wyliczenia Ministerstwa Środowiska.

Za zanieczyszczenie powietrza odpowiada nie tylko przemysł, ale też coraz bardziej transport i tzw. niska emisja, czyli ogrzewanie indywidualnych domów.

Jako, że w Polsce nie ma systemu kar za przekraczanie poziomów dopuszczalnych i docelowych zanieczyszczeń w powietrzu, pieniędzy rząd szukać będzie w kieszeniach kierowców - donosi "Rzeczpospolita".

Chodzi o podwyższenie opodatkowania rejestracji starych samochodów. Gazeta zwraca też uwagę na model niemiecki, gdzie stworzono miejskie strefy tylko dla aut o niskiej emisji.

Dzięki temu w ciągu kilku lat zanieczyszczenie powietrza spadło w przypadku pyłów o 50 proc.– dodaje dziennik. | JS

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Czwartek 24.11.2011, 08:20

GROŹNY PYŁ NAD POLSKĄ. TU NIE MA CZYM ODDYCHAĆ

KE pozywa Polskę!

Pogorszył się stan powietrza nad Małopolską. Aż o blisko 300 proc. przekroczone zostały normy pyłu zawieszonego nad Tarnowem.

Osoby starsze, chore, kobiety w ciąży i małe dzieci nie powinny wychodzić z domów. Należy także unikać wysiłku fizycznego – zalecają lekarze.

Komisja Europejska pozwała Polskę do Trybunału Sprawiedliwości UE za niewdrożenie dyrektyw o jakości powietrza.

Domaga się kary dla Polski. Chodzi o niebezpieczne stężenie pyłu (PM 10) nad aglomeracjami. Jest on emitowany głównie przez przemysł i pojazdy - donosi TVN 24.

Jak przypomina RMF FM tak wysokie stężenie pyłów w powietrzu może powodować kaszel, trudności z oddychaniem, zadyszkę. Ma też negatywny wpływ na alergików.

Mocno zanieczyszczone jest także powietrze w Skawinie. Normy przekroczone są również w Krakowie.

Zawartość pyłu zawieszonego w Tarnowie wynosi 145 mikrograma/m3, Krakowie-Nowej Hucie - 102, Skawinie – 95, Olkuszu - 62, Krakowie-Kurdwanowie - 65, Trzebini - 43, Nowym Sączu - 35 i w Zakopanem - 22. | TM

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Sobota 21.01.2012, 07:41

SMOG TRUJE W POLSKICH GÓRACH! ZAPOMNIJ O ŚWIEŻYM POWIETRZU

Podczas ferii omijaj Podhale.

W wielu popularnych górskich kurortach zetkniemy się ze smogiem. W najbliższych dniach zanieczyszczenie powietrza w Zakopanem może znacznie przekroczyć dopuszczalne normy - alarmuje "Dziennik Polski".

Służby ochrony środowiska zalecają jak najkrótsze przebywanie na świeżym powietrzu.

Problemy ze smogiem mają także inne górskie kurorty. W najgorszej sytuacji znajdują się miejscowości położone w kotlinach.

Problemem małych miejscowości jest nie tylko to, że w dalszym ciągu dominuje tam ogrzewanie przy pomocy pieców węglowych. Częściej niż w miastach pali się tam śmieci, co powoduje przedostawanie się substancji rakotwórczych do powietrza – informuje RMF FM.

Spośród miejscowości chętnie odwiedzanych przez turystów, stacje pomiarowe znajdują się jedynie w Zakopanem i Suchej Beskidzkiej. | TM

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Sobota 11.02.2012, 13:07

ALARM W MAŁOPOLSCE! NIE MA CZYM ODDYCHAĆ

Drastycznie przekroczone normy. Lekarze radzą zostać w domach

Z powodu mrozów drastycznie pogorszyła się jakość powietrza w Małopolsce - alarmuje RMF FM.

Najgorsza sytuacja jest w Krakowie, gdzie stężenie niebezpiecznego pyłu zawieszonego przekroczyło normy siedmiokrotnie. Tylko nieco lepiej jest w Tarnowie, Nowym Sączu, Olkuszu, Skawinie i Trzebini.

Od kilku dni w małopolskich miastach nie ma wiatru, a ze względu na temperaturę ludzie zużywają więcej węgla i drewna do ogrzewania mieszkań.

Lekarze apelują, aby do minimum ograniczyć wyjścia z domu osób chorych. Pył zawieszony może być groźny również dla kobiet w ciąży i małych dzieci - dodaje stacja.

Eksperci ostrzegają, że w części miejscowości na południu Polski wzrosło też stężenie dwutlenku siarki. | AJ

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Wtorek 14.02.2012, 09:22

GIGANTYCZNE STĘŻENIE PYŁU NAD POLSKĄ. 1500 PROC. NORMY!

Ostrzeżenie dla mieszkańców.

Bardzo wysokie stężenie pyłu na Śląsku utrzymuje się już od kilku dni. W Wodzisławiu Śląskim dobowe normy zostały przekroczone w ciągu ostatniej doby o prawie 1500 proc., w Zabrzu o 1128 proc., w Rybniku o 992 proc. i w Sosnowcu o 906 proc. - donosi "Rzeczpospolita".

Problem ma też Częstochowa (400 proc. normy), Cieszyn (344 proc.) i Dąbrowa Górnicza (336 proc.).

Powód to opalanie domów węglem oraz spalanie śmieci w domowych piecach.

Pył zawiera dużo szkodliwych a nawet toksycznych substancji, m.in.: drobinki węgla, siarczany, azotany, chlorki, a także wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne, dioksyny i furany - informuje "Rzeczpospolita". | BB

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Środa [08.12.2010, 06:19]

GIGANTYCZNA TOKSYCZNA CHMURA NAD TEHERANEM

Ludzie próbują z nią walczyć. Są bezsilni.

Smog na Teheranem jest już tak wielki, że do walki z toksyczną chmurą wysłano samoloty, by polewały ją wodą. 80 tysięcy litrów nie starczyło. Deszcze nie spadł.

Ludzie dalej wdychają śmiertelne toksyczne związki.

Naukowcy szukają rozpaczliwie wyjścia z sytuacji. Chcą albo wywołać deszcz, albo stworzyć w chmurze sztuczne korytarze, dzięki którym wiatr mógłby rozgonić

zanieczyszczenia - donosi presstv.ir.

Tymczasem coraz więcej ludzi trafia do szpitali. Zamykane są szkoły, uniwersytety, wstrzymywany jest ruch samochodowy - wszystko na nic.

Według badań w niektórych dzielnicach miasta powietrze "jest kompletnie zatrute tlenkiem węgla, dwutlenkiem siarki, azotem, ozonem i innymi cząsteczkami

zawieszonymi w powietrzu" - pisze "Gazeta Wyborcza".

Niektórzy eksperci twierdzą, że gigantyczny smog to uboczny efekt sankcji nałożonych na Iran. Kraj ten rozpoczął własną produkcję benzyny ze względu na

embargo. I właśnie jej niska jakość może powodować tak duży wzrost trucizn w powietrzu. | MK

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Wtorek 10.01.2012, 08:11

PEKIN SPARALIŻOWANY. POZIOM ZANIECZYSZCZEŃ POZA SKALĄ!

Ponad 150 lotów z i do Pekinu zostało odwołanych, gdy gruba chmura gęstego smogu okryła miasto. Chińskie władze twierdzą, że wszystko jest w porządku. Z danych stacji pomiarowej w amerykańskiej ambasadzie wynika jednak, że poziom zanieczyszczeń nie mieści się na skali - informuje news.com.au.

Dane amerykańskiej stacji pomiarowej przy ambasadzie w Pekinie, które mierzą stężenie cząsteczek pyłu o rozmiarach poniżej 2,5 mikrometra (tych najbardziej szkodliwych dla zdrowia), wykazują, że sytuacja jest dramatyczna.

Według używanego wskaźnika, gdy stężenie cząsteczek przekroczy poziom 150 określa się je jako niezdrowe, powyżej 200 - jako bardzo niezdrowe, powyżej 300 - jako niebezpieczne dla życia. Dzisiaj jednak poziom zanieczyszczeń przekroczył 500 - wskaźnik "wyszedł" poza skalę!

Skąd takie rozbieżności między chińskimi a amerykańskimi pomiarami? Chińczycy mierzą jedynie zanieczyszczenie powietrza cząsteczkami o wielkości powyżej 10 mikrometrów - wyjaśnia portal. | WB

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Czwartek [24.11.2011, 11:34]: Polskie zakłady są w Top 20 największych trucicieli Europy. Do Polski należy też pierwsze miejsce w tym zestawieniu - wynika z raportu Europejskiej Agencji Środowiska. Eksperci wyliczyli, że zanieczyszczenie powietrza z zakładów przemysłowych kosztowało Europę w ostatnim roku 169 mld euro. | TM

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Piątek 02.12.2011, 07:06

TO ONI NAJBARDZIEJ TRUJĄ ŚWIAT

5 państw odpowiada za połowę emisji dwutlenku węgla.

Chiny, USA, Indie, Rosja i Japonia - to te pięć państw odpowiada za połowę emisji gazów cieplarnianych, takich jak dwutlenek węgla i metan, które są głównym powodem globalnego ocieplenia - wynika z najnowszych danych przedstawionych na konferencji klimatycznej w Durbanie. W zestawieniu uzwględniono 176 krajów.

Na czele listy największych trucicieli są Chiny, które kilka lat temu przyćmiły w tej dziedzinie USA. Wprowadzają one do atmosfery 9441 megaton gazów cieplarnianych, dwutlenku węgla, metanu i podtlenku azotu.

USA produkuje rocznie 6539 megaton gazów cieplarnianych, Indie - 2272.45 megatony, Rosja - 1963 megatony, Japonia - 1203 megatony.

Kolejne państwa na liście największych trucicieli to Brazylia, Niemcy, Kanada, Meksyk i Iran. Łącznie pierwsza dziesiątka tego niechlubnego rankingu wprowadza do atmosfery trzy czwarte wszystkich gazów cieplarnianych. | WB

 

http://pl.wikipedia.org/wiki/Obieg_w%C4%99gla_w_przyrodzie

Emisje w wyniku działalności człowieka wynoszą 27 miliardów ton na rok. Wulkany emitują rocznie 130-230 milionów ton atmosferycznego CO2

 

 http://lubczasopismo.salon24.pl/emerytka/post/321159,globalne-ocieplenie-mity-sceptykow

Wulkany emitują rocznie między 0,2 a 1% ludzkich emisji. Co oznacza, że tylko w zeszłym roku, wyemitowaliśmy więcej dwutlenku niż wulkany w XX wieku.

 

 www.o2.pl | Niedziela [22.03.2009, 19:52] 1 źródło

SKAŻONE POWIETRZE ZABIJA CO ROKU MILIONY LUDZI

Tak twierdzi Światowa Organizacja Meteorologiczna (WMO).

Zanieczyszczenie powietrza powoduje śmierć dwóch milionów osób rocznie - informuje WMO.

Według tej agendy ONZ, zanieczyszczenie skraca życie Europejczykom o 4-36 miesięcy, a średnia wynosi 9 miesięcy.

Toksyczne gazy i cząsteczki emitowane do atmosfery mają bardzo szkodliwy wpływ na zdrowie ludzkie - podkreśla dyrektor generalny WMO Michel Jarraud.

WMO dodaje, że sytuację pogorszy globalne ocieplenie. Powietrze będzie bardziej skażone przez upustynnienie wywołujące liczne burze piaskowe. Będzie też mniej opadów. | JK

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Niedziela 13.11.2011, 21:41

SUSZE I POWODZIE? TO PRZEZ BRUDNE POWIETRZE

Tak ludzie ściągają na siebie katastrofy.

Wzrost zanieczyszczenia powietrza i atmosfery bardzo silnie wpływa na nasz klimat.

Zmniejsza się ilość opadów w suchych regionach i zwiększa ilość opadów deszczu, śniegu i burz w wilgotnych regionach globu – twierdzą badacze z  University of Maryland.

Z ich badań wynika, że sadze, kurz i inne drobne cząsteczki w atmosferze wpływają na pogodę i klimat.

Badania trwały 10 lat. Odkryliśmy po raz pierwszy, że skład powietrza wpływa na intensywność opadów i grubość chmur – twierdzi profesor Zhanqing Li, kierownik badań.

Za susze i powodzie odpowiadają także inwestycje przemysłowa np. elektrownie i zakłady przemysłowe.

Trzeba pilnie skontrolować emisję siarki, azotu i emisji węglowodorów - twierdzi Steve Ghan z Pacific Northwest National Laboratory. | TM

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Poniedziałek 21.11.2011, 14:59

ZIEMIA NIE MA CZYM ODDYCHAĆ. NAJGORSZE POWIETRZE W HISTORII

Padł kolejny rekord.

Poziom gazów cieplarnianych w atmosferze Ziemi przebił właśnie najczarniejsze prognozy naukowców – alarmuje Światowa Organizacja Meteorologiczna (WMO).

Ilość podtlenku azotu od czasu rewolucji przemysłowej, wzrosła w atmosferze o 20 proc. Poziom CO2 zwiększył się o 39 proc., a metanu aż o 158 proc. - podała WMO.

Powodów jest kilka: spalanie paliw kopalnych, wycinka lasów oraz stosowanie nawozów.

Odnotowane wartości przekroczyły najgorszy z siedmiu scenariuszy emisji gazów cieplarnianych przedstawionych na konferencji ekspertów ONZ, która odbyła się w 2001 roku – podaje AP.

Jak informuje TVN Meteo nawet gdybyśmy zdołali powstrzymać dzisiaj emisję gazów cieplarnianych to przetrwają one w atmosferze przez kolejne dziesięciolecia. | TM

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Wtorek 20.12.2011, 21:01

ZATRUTE POWIETRZE WISI NAD POLSKĄ. TAK ŹLE JESZCZE NIE BYŁO

Ogłoszą alarm smogowy?

W Krakowie normy pyłu zawieszonego są przekroczone nawet 400 krotnie - alarmuje "Gazeta Krakowska".

Eksperci przewidują, że będzie jeszcze gorzej.

Jeśli tak duże stężenia pyłu utrzymają się przez kolejne trzy dni, a do tego przekroczone zostaną normy dwutlenku siarki i niebezpiecznych gazów, ogłosimy alarm smogowy – powiedział Ryszard Listwan z Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska.

Wszystko przez bezwietrzną pogodę i brak opadów. W powietrzu kumulują się dymy z kominów i spaliny samochodowe.

Niestety, prognozy na najbliższe dni nie są najlepsze. Należy unikać dużego wysiłku fizycznego na otwartym powietrzu i zaniechać palenia papierosów – pisze dziennik.

Najgorsza sytuacja jest wieczorami. W południe, gdy przyświeci słońce, zanieczyszczone powietrze unoszone jest ku górze. Po zachodzie taki ruch powietrza ustaje i oddychamy smogiem.

Do naszych płuc dostają się wtedy siarka, węgiel, związki azotu, wapnia oraz trujące, rakotwórcze wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne i dioksyny. | TM

 

 www.o2.pl / www.sfora.pl | Czwartek 22.12.2011, 15:01

TOKSYCZNY PYŁ NAD POLSKĄ. LEPIEJ NIE WYCHODZIĆ Z DOMU

Normy przekroczone o 1200 proc.

Bardzo wysokie stężenie pyłu w powietrzu utrzymuje się w woj. śląskim. W Zabrzu dobowe normy zostały przekroczone o ponad 1200 proc. - ostrzega TVN Meteo.

Wdychanie pyłu może być szkodliwe dla zdrowia. To mieszanina cząstek stałych i ciekłych. Zawiera m.in. drobinki węgla, siarczany, azotany, chlorki, a także substancje toksyczne: wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne, dioksyny i furany.

W Rybniku normy zostały przekroczone o 1086 proc., w Sosnowcu o 856 proc., Wodzisławiu o 728 proc., Gliwicach o 582 proc., Żywcu o 540 proc., Katowicach o 468 proc., Częstochowie o 396 proc. - informuje Wojewódzkie Centrum Zarządzania Kryzysowego.

Najbardziej narażeni na drażniące działanie pyłu zawieszonego są osoby cierpiące na choroby układu oddechowego i na niewydolność krążenia.

Należy unikać długotrwałego przebywania na otwartej przestrzeni oraz wysiłku fizycznego na powietrzu - radzą lekarze. | TM

 

 

 

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Sobota [31.10.2009, 22:31] 1 źródło

NASZA PRZYSZŁOŚĆ? POWODZIE, SUSZE I UPAŁY

Bank Światowy ostrzega: “Zmiany klimatu już nam szkodzą”.

To się dzieje na naszych oczach. Świat nauki dysponuje danymi dotyczącymi temperatury z ostatnich 800 tys. lat. I nigdy, wzrost temperatury nie był tak szybki jak obecnie - mówi Marianne Fay, główna ekonomista departamentu ds. rozwoju Banku Światowego.

Temperatury już wzrosły, zaś w ciągu 20 lat możemy spodziewać się kolejnego skoku - tym razem o 1 stopień. Taka zmiana nie wygląda groźnie, jednak przyniesie ze sobą zmiany, które mogą być trudne do opanowania.

W Polsce w perspektywie kilkudziesięciu lat należy spodziewać się znacznie więcej powodzi i okresów suszy. I tyle samo upalnych dni co na Sycylii. Straty będą większe, jeśli Polska nie zwiększy swojej zdolności do reagowania na katastrofy naturalne - mówi Fay. | JP

 

 

 http://www.sciaga.pl/tekst/70052-71-rola_co2_i_so2_w_zaburzeniu_rownowagi_ekologicznej_w_atmosferze_i_skutki_tego

Szacuje się, że w naszym kraju ok. 50% zanieczyszczeń gazowych pochodzi z sąsiednich państw.

Obliczono, że całkowite stopnienie lodów najmniejszego kontynentu spowodowałoby podniesienie poziomu mórz o 65 m. Ponadto lody Grenlandii podwyższyłyby lustro wody o dalsze 7 m. Stopnienie lodowców himalajskich, indyjskich i alpejskich dałoby wzrost poziomu wód o 35 cm.

 

 

http://www.opracowania.info/readarticle.php?article_id=3392

www.opracowania.info

Kwaśne deszcze powodują także uszkodzenia drzew i innych roślin. Za przyczynę „śmierci lasów ” powszechnie uznane zostały zanieczyszczenia powietrza – a kwaśne deszcze za głównych winowajców.

 

http://naszaekologia.pl/zanieczyszczenia_wody.php

Kwaśne deszcze spowodowały katastrofę ekologiczną w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych i północno-zachodnej Europie. Na przykład aż 16 tysięcy spośród 85 tysięcy wszystkich szwedzkich jezior jest obecnie zakwaszonych, a w 5 tysiącach całkowicie wyginęły ryby.

 

http://209.85.129.132/search?q=cache:qwMJC5HYVjwJ:www.gutwinski.irg.pl/s/art/om.docx+akumulatory+toksyczne+truj%C4%85ce+szkodliwe+niebezpieczne+zwi%C4%85zki+ska%C5%BCenia&hl=pl&ct=clnk&cd=2&gl=pl&client=firefox-a

Tlenki azotu

Tlenki azotu emitowane są do atmosfery, gdzie łączą się z parą wodną, po czym powracają na powierzchnię ziemi w postaci kwaśnych deszczy. Kwaśne deszcze niszczą rośliny, powodują zakwaszenie wód i gleby. Tlenki azotu są także prekursorami związków rakotwórczych. Przyczyniają się do powstawania smogu fotochemicznego. U człowieka obniżają odporność organizmu na infekcje bakteryjne, działają drażniąco na oczy i drogi oddechowe, powodują zaburzenia w oddychaniu, są przyczyną astmy.

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Piątek [15.04.2011, 20:13]

OGRANICZENIA EMISJI NIC NIE DAJĄ. PRZYRODA UMIERA

Azot niszczy perły europejskiej przyrody.

Ponad 60 proc. najbardziej cennych przyrodniczo obszarów Europy jest stale niszczonych przez zanieczyszczone powietrze - donosi BBC.

Jednym z głównych winowajców wydaje się być azot. Choć emisja tego gazu z kominów fabrycznych i rur wydechowych aut spadła w ostatnich latach o 30 proc., problem się nie zmniejsza.

Z roku na rok szkody czynione przez nadmiar azotu w powietrzu są coraz większe. Te dla zdrowia i środowiska naturalnego kosztują państwa UE między 255 mln a 1,25 mld zł rocznie - wylicza serwis.

Występujący naturalnie w powietrzu, azot nieaktywny, jest nieszkodliwy. Rośnie jednak ilość azotu aktywnego. Powstaje on w wyniku działalności człowieka.

Poza wyziewami z kominów i rur wydechowych, trafia on do środowiska z nawozami sztucznymi.

Azot aktywny niszczy życie w glebie, zbytnio ją zakwaszając i promując wzrost lubiących azot chwastów. Niesiony na duże odległości, aktywny azot może wspierać wzrost szkodliwych roślin niszczących naturalną florę delikatnych ekosystemów - tłumaczy BBC. | JS

 

 

 www.o2.pl / www.sfora.pl | Niedziela [04.10.2009, 15:28] 3 źródła

MORZA ZAMIENIAJĄ SIĘ W KWAS

Naukowcy: ryby znikną z naszego jadłospisu.

To kolejny efekt wzrostu emisji gazów cieplarnianych. Oceany absorbują 6 milionów ton dwutlenku węgla dziennie, co - zdaniem oceanografów - prowadzi do katastrofy ekologicznej. Wody mórz arktycznych stają się tak kwaśne, że za 10 lat nie będzie mogła żyć w nich większość organizmów - alarmuje "The Guardian".

Badania przeprowadzone w pobliżu archipelagu Svalbard wykazały, że jeśli emisja dwutlenku węgla utrzyma się na tym poziomie co obecnie, za kilka lat kwaśna woda zacznie się rozpuszczać muszle małży i innych mięczaków.

To z kolei spowoduje poważne zakłócenie w łańcuchu pokarmowym, bo żywią się nimi chociażby łososie północnoatlantyckie.

Pod koniec wieku całe te wody będą po prostu kwasem. To tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy ze skali tego zagrożenia. Część gatunków ryb i morskich zwierząt tego nie przeżyje - mówi prof. Jean-Pierre Gattuso z franuskiego Centre National de la Recherche Scientifique.

Wody chłodne w większym stopniu absorbują dwutlenek węgla niż te ciepłe, dlatego zagrożone są przede wszystkim okolice Arktyki i Antarktydy. | AJ

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Poniedziałek [30.05.2011, 12:29]

REKORDOWA EMISJA CO2. TAK ŹLE JESZCZE NIE BYŁO

To grozi globalną katastrofą.

Emisja gazów cieplarnianych wzrosła o rekordową kwotę w ubiegłym roku, do najwyższego w historii poziomu - alarmuje Międzynarodowa Agencja Energetyczna (IEA). Na całym świecie w 2010 roku do atmosfery dostało się łącznie 30,6 gigaton dwutlenku węgla - donosi "The Guardian".

To o ponad 1,6 gigatony więcej niż rok wcześniej. Eksperci z IEA ostrzegają, że tym samym nie uda się ograniczyć wzrostu temperatury do 2 stopni Celsjusza do 2100 roku. To próg, którego przekroczenie naukowcy uznają za początek katastrofalnych zmian w klimacie na Ziemi. | AJ

 

 www.klimatdlaziemi.pl

WPŁYW OCIEPLENIA NA OCEANY

Dotychczas skupiliśmy się na zjawiskach zachodzących w atmosferze i na lądzie. Tymczasem ¾ powierzchni Ziemi zajmują oceany. Ze względu na ich olbrzymią bezwładność cieplną, dotychczas zachodzące tam zjawiska (pomijając może zanik lodów Arktyki) przebiegały bardzo powoli.

Tymczasem zmiany w oceanach już się zaczęły, a ich następstwa mogą być bardzo poważne. Zachodzi tu kilka procesów:

    *  woda o większej temperaturze gorzej rozpuszcza gazy. Może to prowadzić do odtlenienia wód mórz i oceanów.

    *  woda ciepła jest lekka, a zimna gęsta – wzrost temperatury powierzchniowej warstwy wody prowadzi do jej separacji z warstwą głębinową. Im różnica temperatur jest większa, tym słabiej mieszają się ich wody. Tymczasem zimne wody oceaniczne niosą ze sobą składniki odżywcze dla planktonu żyjącego w nasłonecznionych wodach powierzchniowych. Zmniejszenie ich dostępności powoduje spadek populacji planktonu.

    *  większa koncentracja CO2 w atmosferze skutkuje rozpuszczaniem się tego gazu w wodzie. To właśnie oceany są głównym miejscem absorpcji i usuwania CO2 z powietrza. W rezultacie następuje wzrost kwasowości (obniżenie pH) wody – tak, jakby oceany stawały się wodą gazowaną.

 

W konsekwencji tych zjawisk przewidywane jest wystąpienie szeregu niebezpiecznych zdarzeń:

    *  masowe wymieranie fauny morskiej, zarówno w wyniku wzrostu temperatury (wymieranie koralowców), jak i zmiany kwasowości wody (wymieranie planktonu o wapiennych szkielecikach) oraz spadku ilości planktonu (spadek populacji zwierząt nim się żywiących, np. wielorybów)

    *  zaburzenie mechanizmów usuwania CO2 z powietrza. Plankton jest bardzo skutecznym środkiem na usuwanie dwutlenku węgla z przypowierzchniowych warstw wody, a w rezultacie – z atmosfery. Małe żyjątka pobierany z wody węgiel wbudowują w swoje organizmy. Plankton żyje krótko, a umierając opada na dno oceanu, w ten sposób usuwając nadmiar CO2 z powietrza. Kiedy w wyniku odtelenienia, zmniejszenia dostępności składników odżywczych i wzrostu kwasowości wody populacja planktonu spadnie, osłabieniu ulegnie mechanizm usuwający z atmosfery nadmiar CO2, którego ilość zacznie wzrastać jeszcze szybciej, przyczyniając się dalej do osłabienia mechanizmów usuwania CO2 z powietrza. To jest dodatnie sprzężenie zwrotne.

    *  pojawienie się warunków do rozwoju bakterii siarkowych. To zjawisko nie jest powszechnie znane, ale wielu naukowców uważa, że przyczyniło się już do kilku wielkich wymierań istot żywych.

 

Siarkowodorowa Ziemia: Anoksja oceaniczna i wielkie wymieranie

Jak może dojść do zagłady życia poprzez nagromadzenie w atmosferze wielkich ilości siarkowodoru w wyniku wzrostu temperatury planety? Naukowcy są zdania, że może to nastąpić w wyniku namnożenia się fotosyntetyzujących bakterii siarkowych, produkujących wielkie ilości tego gazu, a zjawiska takie miały już miejsce kilkukrotnie w historii Ziemi. W każdym z okresów wielkich wymierań – z wyjątkiem końca kredy – oceany co najmniej raz osiągały stan anoksji (skrajnego zubożenia wody w tlen).

 

Z obliczeń wynika, że gdy natlenienie wód oceanu się zmniejsza, powstają warunki korzystne dla przydennych bakterii beztlenowych – a te namnażają się i produkują jeszcze większe ilości siarkowodoru. Symulacje wskazują, że jeśli stężenie siarkowodoru w strefie przydennej przekroczy pewną krytyczną wartość – tak jak podczas okresów globalnej anoksji – chemoklina może bardzo szybko przesunąć się aż do powierzchni oceanu. Zjawisko to miałoby straszliwy skutek: wydostawanie się ogromnych ilości trującego siarkowodoru do atmosfery.

 

Pod koniec permu wskutek „morskich erupcji” do atmosfery trafiło dość tego gazu, by spowodować wymieranie zarówno w morzach, jak i na lądach. Siarkowodór nie jest jednak jedynym zabójcą. Z modeli wykonanych w University of Arizona wynika, że siarkowodór atakuje również powłokę ozonową w górnych warstwach ziemskiej atmosfery, która chroni żywe organizmy przed promieniowaniem ultrafioletowym. Dowodem na takie zniszczenie warstwy ozonowej pod koniec permu są odkryte na Grenlandii skamieniałe zarodniki dawnych roślin, zdeformowane w wyniku długotrwałego naświetlania ultrafioletem o wysokim natężeniu. Obecnie również obserwuje się zanik planktonu pod dziurami ozonowymi, zwłaszcza w Antarktyce. A gdy pierwszy składnik łańcucha pokarmowego przestaje istnieć, w niedługim czasie zagłada spotyka również kolejne organizmy.

 

Ocenia się, że pod koniec permu powietrze tak bardzo nasyciło się siarkowodorem, że zabijał on zarówno zwierzęta, jak i rośliny, zwłaszcza że wraz z temperaturą rośnie toksyczne działanie tego gazu. A wiele mniejszych i większych wymierań zdarzyło się w tym samym czasie, co okresy globalnego ocieplenia.

Uważa się, że przyczyną ocieplania się klimatu w tamtych okresach mogła być wulkaniczna emisja gazów cieplarnianych – dwutlenku węgla i metanu, być może zapoczątkowana skruszeniem skorupy ziemskiej przez uderzenie asteroidu lub komety.

Powiązanie wysokiej koncentracji gazów cieplarnianych z wymieraniem istot żywych potwierdzają obecność siarki na wszystkich stanowiskach oraz pomiary izotopowe węgla wykazujące, że koncentracja dwutlenku węgla w atmosferze gwałtownie rosła tuż przed początkiem wymierania i utrzymywała się na wysokim poziomie przez setki tysięcy, a nawet kilka milionów lat.

 

Najprawdopodobniej to oceany były czynnikiem decydującym. Im bowiem cieplej, tym mniej tlenu rozpuszcza się w wodzie. Jeśli w wyniku erupcji wulkanicznych podniosło się stężenie CO2 w atmosferze, obniżyło się stężenie tlenu, a globalne ocieplenie utrudniało wprowadzanie pozostałego tlenu do wód oceanicznych, to mogły zaistnieć warunki korzystne dla głębokomorskich bakterii beztlenowych. One zaś wkrótce potem wyprodukowały gigantyczne ilości siarkowodoru. W takich warunkach zaczęły masowo ginąć oddychające tlenem organizmy morskie. Doskonale natomiast funkcjonowały w nich fotosyntetyzujące zielone i purpurowe bakterie siarkowe, które mogły namnażać się już na samej powierzchni anoksycznego oceanu. Gdy siarkowodór zaczął dusić organizmy na lądzie i niszczyć warstwę ozonową planety, właściwie żadna forma życia nie była już na Ziemi bezpieczna.

 

Co więcej, zaproponowana tu sekwencja zdarzeń pasuje nie tylko do śladów z końca permu. Mniejsze wymieranie u schyłku paleocenu, 54 mln lat temu, zostało już uznane za wynik oceanicznej anoksji, wywołanej przez krótkotrwałe globalne ocieplenie. Obecność biomarkerów i skał osadowych charakterystycznych dla środowiska beztlenowego wskazuje, że taka sama gigantyczna katastrofa ekologiczna mogła wydarzyć się pod koniec triasu, środkowej kredy i dewonu. To dowodzi, że wielkie wymierania związane są z okresowo powtarzającym się w historii Ziemi ociepleniem klimatu.

 

 

www.o2.pl / www.hotmoney.pl | Sobota, 04.12.2010 11:17

POLSKA STAWIA NA ROZWÓJ GÓRNICTWA

Unia ma wątpliwości.

Chociaż unijni politycy oficjalnie zapewniają, że górnictwo powinno być nadal jednym z kluczowych elementów europejskiego systemu bezpieczeństwa energetycznego, to wcale nie widać tego w działaniu.

Joanna Strzelec-Łobodzińska, wiceminister gospodarki twierdzi nawet, że Polska jako kraj chcący prężnie rozwijać górnictwo, jest dziś w Unii zupełnie osamotniona.

I to mimo zdecydowanego wsparcia ze strony szefa Parlamentu Europejskiego. Jerzy Buzek oświadczył niedawno, że jest zwolennikiem energetyki opartej na węglu przy jednoczesnym obniżeniu emisji szkodliwych substancji.

Właśnie w tym kierunku zamierza iść Polska. Zwłaszcza, że branża górnicza wychodzi na prostą.

Zysk górnictwa za 2010 rok może wynieść około 1 mld zł. Wszystkie spółki węglowe powinny odnotować wynik dodatni, a najlepszy osiągnie Jastrzębska Spółka Węglowa produkująca głównie węgiel koksowy - tłumaczy Strzelec-Łobodzińska w rozmowie z wnp.pl.

Krzysztof Zacharuk

krzysztof.zacharuk@hotmoney.pl

 

[Górnicy wraz z kooperującymi firmami, ich rodzinami to setki tys. wyborców, kolejni wyborcy to setki tys. urzędników i ich rodzin, następne setki tys. wyborców to rolnicy z rodzinami... – red.]

 

www.o2.pl / http://www.hotmoney.pl/  Piątek, 17.09.2010 08:59

SZEFOWIE SPÓŁEK WĘGLOWYCH BRALI PO PÓŁ MILIONA ŁAPÓWEK?

Już zatrzymani.

Zarzuty korupcyjne usłyszeli szefowie Kompanii Węglowej i Katowickiego Holdingu Węglowego. Zdaniem śledczych przyjmowali łapówki dochodzące do 600 tys. zł – podaje "Rzeczpospolita".

Sprawa jest poważna, ponieważ chodzi o dwie największe spółki węglowe w Polsce. Sprawą zainteresował się wicepremier Waldemar Pawlak.

Prezesów zatrzymała ABW, podejrzewa się ich, że za łapówki dochodzące do 600 tys. zł faworyzowali kooperantów. Podejrzanym grozi do 5 lat więzienia. Na razie prokuratura nie ujawnia szczegółów śledztwa, zatrzymane mogą być kolejne osoby.

Bartosz Dyląg

bartosz.dylag@hotmoney.pl

51 komentarzy

 

„WPROST” nr 1046, 15.12.2002 r.: 500 miliardów złotych wyłudzili (w ciągu 12 lat) od nas górnicy, kolejarze, rolnicy i politycy.

Tylko w latach 1990-2005 dopłaty do górnictwa wyniosły 65 mld zł.

 

„NEWSWEEK” nr 34, 28.08.2005 r.: Według wyliczeń rządu w ciągu 15 lat z podatków będziemy musieli dołożyć górnikom 97 mld zł.

 

www.interia.pl | Czwartek, 27 listopada (17:05)

Dodatkowy koszt stosowania węgla w gospodarce to 354 mld euro rocznie - wynika z raportu organizacji ekologicznej Greenpeace, zaprezentowanego w czwartek na konferencji.

 

 

Straty i koszty spowodowane powodzią w 1997 roku wyniosły około 13-15 mld zł (według obecnych cen to około 20 mld zł).

Straty i koszty spowodowane powodziami w 2010 roku wyniosły około 12-14 mld zł.

 

 http://forsal.pl/artykuly/450167,straty_po_powodzi_siegaja_12_mld_zl_rzadowi_brakuje_9_mld_zl.html | 2010-09-08 10:29

Zniszczonych 811 gmin

Drobiazgowy raport szkód sporządzony w resorcie spraw wewnętrznych obrazuje skalę katastrofy. Zniszczonych zostało: 80 tys. km dróg, 59 mostów, 680 tys. ha

ziemi uprawnej znalazło się pod wodą, 18 tys. budynków, 808 szkół.

Same szkody w infrastrukturze drogowej i kolejowej wyniosą co najmniej miliard złotych – dodaje Adam Furgalski z Zespołu Doradców Gospodarczych TOR.

Ofiarą tegorocznych żywiołów padło też 1300 przedsiębiorstw.

Artykuł z: www.gazetaprawna.pl Autorzy: Robert Zieliński, Sylwia Czubkowska

 

 http://polskalokalna.pl/raport/poludnie-polski-walczy-z-woda/news/malopolska-po-powodzi-bilans-strat,1492106 | 14.06.2010 (11:46)

W wyniku powodzi uaktywniło się na terenie województwa ok. 1 tys. osuwisk.

Liczba poszkodowanych gospodarstw rolnych wynosi ok. 18 tys. Ilość zalanych i podtopionych obszarów rolnych to ponad 81 tys. ha.

Według danych sanepidu podczas powodzi zalanych zostało 7245 studni przydomowych, 30 wodociągów wyłączonych zostało z eksploatacji, uszkodzonych zostało 15 oczyszczalni ścieków, zalanych zostało 8 cmentarzy. Przeciw tężcowi zaszczepiono ponad 1 tys. osób.

Szkody w wyniku podtopień i zalań wystąpiły w 246 placówkach oświatowych (228 szkół i 18 przedszkoli) - wszystkie one wymagają remontu. W 11 szkołach ze względu na zniszczenia nie odbywają się zajęcia (5 szkół zawiesiło zajęcia do końca zajęć szkolnych; 4 z powodu przeznaczenia budynku na ewakuację ludności ze zniszczonych domów).

 www.interia.pl 

 

 

 http://www.klimatdlaziemi.pl

WPŁYW GLOBALNEGO OCIEPLENIA NA GOSPODARKĘ

Globalna gospodarka już teraz musi wydawać 1 proc. PKB (184 mld funtów) rocznie na przeciwdziałanie globalnemu ociepleniu. W przeciwnym razie musimy się liczyć z tym, że za 10 lat koszty będą 20-krotnie wyższe.

 

www.o2.pl / www.sfora.pl |Poniedziałek [18.10.2010, 13:38]

ŻYCIE NA ZIEMI WYMIERA JAK DINOZAURY

Jesteśmy na progu globalnej katastrofy.

Mamy tylko dziesięć lat na uratowanie Ziemi. Jeśli natychmiast nie zaczniemy chronić środowiska, zmiany będą nieodwracalne - alarmują eksperci zgromadzeni na konferencji ONZ dotyczącej ochrony bioróżnorodności na naszej planecie.

Stoimy na progu wymierania gatunków, które można porównać do tego co wydarzyło się 65 mln lat temu z dinozaurami - stwierdził Achim Steiner, szef programu ochrony środowiska ONZ.

Tempo wymierania gatunków - zdaniem ekspertów - jest obecnie od 100 do nawet 1000 razy szybsze niż wynosi średnia historyczna.

Eksperci twierdzą, że musimy natychmiast zacząć chronić i przywracać do życia takie ekosystemy jak lasy, rzeki, rafy koralowe i oceany, które są niezbędne dla stale rosnącej populacji ludzkiej.

Straty spowodowane przez rozwój gospodarczy tylko w 2008 roku - według badań ONZ - wyniosły 6,6 biliona dolarów. To równowartość 11 proc. światowego PKB. | WB

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Czwartek [28.10.2010, 09:43]

TO ZNISZCZY ŚWIATOWĄ GOSPODARKĘ. STRACIMY MILIARDY DOLARÓW

Oto zagrożenie większe od terroryzmu.

Niszczone środowisko stwarza większe ryzyko finansowe dla przedsiębiorców z całego świata niż zagrożenie terroryzmem. Tak zmiany w przyrodzie oceniają banki i firmy ubezpieczeniowe - informuje "The Guardian".

Eksperci z Programu Środowiskowego ONZ (UNEP) w przygotowanym raporcie wskazują jako najbardziej jaskrawy przykład, koszty likwidacji wycieku ropy w Zatoce Meksykańskiej i straty koncernu BP. Ale wycieki i awarie w zakładach przemysłowych to nie wszystko.

Ginące gatunki i zmiany w ekosystemach oznaczają też kłopoty firm związanych z rybołówstwem. Degradacja i zatrucie chemikaliami gleb oznacza straty w rolnictwie, rośnie też cena wody, bo jej zasoby na całym świecie gwałtownie maleją.

Co roku kosztuje to firmy z całego świata nawet 50 mld dolarów. Banki i fundusze inwestycyjne już zauważyły problem i starają się wliczać straty związane z odszkodowaniami albo nowymi podatkami ekologicznym w ryzyko finansowe przedsięwzięć - mówi Richard Burrett, przewodniczy UNEP.

Dodaje, że tylko w badanych 3 tys. największych światowych korporacji już w 2008 roku, koszty związane z ochroną środowiska przekroczyły 2,1 mld dolarów - czyli ok. 7 proc. przychodów i jednej trzeciej zysków. | AJ

 

[No ale rabunek, dewastacja, degradacja, skażanie, zatruwanie, a w efekcie zagłada życia, zwiększa majątki finansistom, bankierom, fabrykantom, deweloperom, reklamodawcom, kooperującym z nimi politykom, tzn. PKB chciałem powiedzieć... - red.]

 

 

www.o2.pl / www. sfora.pl | Sobota [06.11.2010, 07:42]ostatnia aktualizacja: Sb [06.11.2010, 07:43]

NA PRZYWILEJE INNYCH WYDAJESZ KROCIE. NA KOGO MUSISZ PRACOWAĆ?

Oni mają dużo lepiej.

Nie tylko rolnicy korzystają ze specjalnych przywilejów i nie płacą np. składek na ubezpieczenie zdrowotne, co ostatnio uznał za niezgodne z prawem Trybunał Konstytucyjny.

Specjalnymi przywilejami emerytalnymi cieszą się także służby mundurowe, górnicy oraz sędziowie i prokuratorzy - informuje "Gazeta Lubuska".

Mundurowi nie odprowadzają od swoich dochodów składek na ZUS, emerytury wypłaca im budżet resortów. MSWiA co roku przeznacza na to 6 mld zł, MON - 5,7 mld zł.

Koszt emerytur i rent sędziów i prokuratorów to 1,2 mld zł rocznie.

Specjalne uprawnienia emerytalne mają także górnicy - mogą oni wcześniej niż inni przejść na emeryturę. Budżet musi je dotować - w latach 2010-2012 do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych trafiać będzie z tego tytułu 8 mld złotych rocznie.

Emerytalne przywileje rolników, górników, mundurowych i pracowników wymiaru sprawiedliwości kosztują nas w tym roku 37 mld zł. To oznacza, że każdy z nas musi zapłacić za nie tysiąc zł rocznie. | WB

 

 

-----------------------------------------------------------------------------------

 

CO DO PRACY GÓRNIKÓW, to od początku ery przemysłowej mógł i powinien za nich, i m.in. dla nich pracować m.in. wiatr, woda. Zamiast ograbiania z tego surowcowego, nieodnawialnego skarbu» skażeń» zatruć» niszczenia przyrody, degradacji środowiska» chorób» degeneracji» wydatków, długów» biedy, zagłady życia mielibyśmy zyski.

4. ŹRÓDŁA ENERGII

 http://www.wolnyswiat.pl/4h2.html

 

PS

DO... GÓRNIKÓW

Jak obchodzi was przyroda, gospodarka, innych (sytuacja zdrowotna, ekonomiczna), w tym przyszłych pokoleń los...!; więc kim jesteście...!; na co więc sami zasługujecie...!; w związku z tym czego, jakim prawem, w imię czego, oczekujecie...!!

 

 

Chory system tworzy chorych ludzi; patologia – patologię; czynienie utopijnego (czyli urojonego, wmawianego) dobra – powoduje PRAWDZIWE ZŁO!

BY MÓC DOPŁACAĆ np. do produkcji rolnej, to trzeba zabrać pieniądze (w postaci podatków; opłacić biurokrację) konsumentom żywności...

By móc wypłacać renty, opłacać tzw. leczenie, w tym alkoholików, narkomanów, nikotynowców; degeneratów, dogorywanie w szpitalach, to trzeba zabrać pieniądze (w postaci podatków; opłacić biurokrację) pracującym, zdrowym, dbającym o zdrowie abstynentom (dbasz o swoje, swojego potomstwa zdrowie, to do roboty za marne pieniądze, i płać, tak by tobie i twojemu dziecku nie wystarczało na zdrowe odżywianie (dzięki czemu zostanie rencistą, rodzicem rencisty). A jak nie ma pracy, to głodujcie, i na bruk. Nie dbasz o swoje, swojego potomstwa zdrowie, a, to proszę bardzo płatny urlop – renta dla Ciebie (byś miał za co się (innych) truć) i Twojego dziecka) i mieszkanko... Nie starcza też wówczas pieniędzy na leczenie ludzi pożytecznych, mających zająć się zdrową prokreacją, wychowaniem dzieci, pracą umożliwiającą normalne funkcjonowanie państwa, zapewniającą prawidłowe życie społeczeństwu...

Choroba, chore dzieci są więc, w takich warunkach, pożądane...

Jeżeli leczy się chorego tzw. lekami, to tysiące ludzi, zwierząt, roślin jest trutych m.in. podczas ich produkcji, a następnie substancjami, które dostały się do środowiska, tzw. wody pitnej, łańcucha pokarmowego, z wydalin tego człowieka. W wyniku czego kolejni ludzie są leczeni. Do tego trzeba dodać wpływ tych substancji na geny, a w efekcie potomstwa, tego skutki dla społeczeństwa. Powstaje efekt lawinowy...

By dać mieszkania rencistom, to trzeba ich odmówić ludziom zdrowym (by mieli prawidłowe warunki do życia), pracującym (by mieli m.in. gdzie odpocząć po pracy), rodzicom i ich dzieciom (by miały normalne warunki rozwoju)...

By móc utrzymać więźniów, to trzeba zabrać pieniądze (w postaci podatków; opłacić biurokrację) m.in. ich ofiarom...

By dać emerytom, to trzeba nie dać dzieciom...

By dać górnikom, to trzeba zrezygnować z elektrowni wykorzystujących energię odnawialną...; zapewnianie płatnych zajęć przyczynia się do strat (...), wydatków, biedy!

Jeśli zwiększymy przyrost naturalny, liczbę msc pracy, to w wielonasób zwiększą się problemy klimatyczno-ekologiczno-zdrowotno-gospodarczo-ekonomiczno-społeczno-geopolityczne (w tym przybędzie też ludzi chorych, rencistów, emerytów), m.in. z powodu szybszego ubywania surowców, większego zużycia energii, zwiększania ilości śmieci, wielkości skażenia, zatrucia, degradacji, degeneracji, a więc i wydatków, długów!

Jeśli przeznacza się pieniądze na konsumpcjonizm, to nie będzie ich na racjonalne inwestycje; będą długi, a nie zyski!

ITP...

Najprostszym, najtańszym, najskuteczniejszym sposobem, by zapobiec m.in. takim problemom jest zastosowanie się, powrót do rozwiązania jakie stosuje natura, od milionów lat, a mianowicie selekcji POZYTYWNEJ, REGULACJI WIELKOŚCI POPULACJI.

 

 

Przyczyny kryzysu na jednym przykładzie/utopijny konsumpcjonizm

4. TO TYLKO PROKONSUMPCYJNA (POJAZDOWA) EKONOMIA...

 http://www.wolnyswiat.pl/forum/viewtopic.php?t=162

 

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Poniedziałek [23.11.2009, 06:11]

ETATOWI ZWIĄZKOWCY ZARABIAJĄ NAWET 22 TYS. MIESIĘCZNIE

KGHM na ich przywileje wydaje miliony.

Do tego dostają służbowe auta, kilka tysięcy na paliwo, trzynastki, deputaty węglowe - donosi dziennik.pl.

Portal dotarł do wewnętrznej dokumentacji państwowej spółki, m.in. listy płac związkowców.

Tylko w ubiegłym roku KGHM, spółka skarbu państwa, przekazała na funkcjonowanie związków 8,2 mln zł. Z tego 7,5 mln zł poszło na wynagrodzenia etatowych działaczy - dodaje portal.

Związkowi rekordziści dostają rocznie po 275 tys. zł. Ich etaty pokrywa firma. | JS

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Czwartek [18.02.2010, 07:15]

ILE MILIONÓW KOSZTUJĄ NAS ETATY ZWIĄZKOWCÓW

Wszyscy finansujemy pensje związkowych liderów.

Minister Skarbu Państwa polecił władzom 254 państwowych spółek zbadanie, ile je kosztuje utrzymanie związków. Dane są zatrważające - donosi "Życie Warszawy".

Okazało się, że spółki i firmy państwowe w 2009 roku na działalność związków zawodowych wydały łącznie ponad 51 mln zł. Ustawa o związkach zawodowych nakłada bowiem na firmy obowiązek finansowania etatów związkowych, pomieszczeń, rachunków telefonicznych, a nawet samochodów.

Najwyższe koszty poniosły trzy spółki branży energetycznej. MSP nie chce podawać ich nazw ze względu na plany prywatyzacyjne. Wiadomo jednak, że rekordzistka płaci rocznie na związki 9 mln zł. Niewiele mniej KGHM - 8,5 mln zł. Następna w kolejności jest Poczta Polska, w której działa kilkadziesiąt organizacji związkowych. Są też firmy oszczędne. Najtańsze związki działały w gliwickiej spółce Metalchem. Koszt - 29 zł wylicza"Rzeczpospolita".

Raport, którego wykonanie na wniosek pracodawców zlecił wicepremier Waldemar Pawlak, oburzył związkowców.

Jan Guz - przewodniczący OPZZ obawia się, że rząd chce zmienić prawo i ograniczyć liczbę związków zakładowych - szczególnie w małych firmach.

Nie mamy złych intencji. Chcemy, by związki zdały sobie sprawę z kosztów działalności - mówi Jeremi Mordasewicz z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan. | AJ

 

 

www.wp.pl | 03.07.2008 r.

W Polsce najwięcej można zarobić w górnictwie. W IV kwartale 2007 roku średnia pensja brutto w tej branży wyniosła 6,4 tys. złotych - wynika z opublikowanego w czwartek raportu Money.pl.

 

 www.o2.pl | Wtorek [31.03.2009, 08:33] 4 źródła

BONUSY DLA GÓRNIKÓW I HUTNIKÓW KOSZTUJĄ NAS PONAD 6 MLD ZŁ

Państwo płaci za trzynastki, czternastki, deputaty, zniżki i gwarancje zatrudnienia.

Na deputaty węglowe dla górników kopalnie wydają ponad pół miliarda złotych rocznie - pisze „Gazeta Wyborcza". - 120 tys. górników dostaje od 6 do 8 ton na głowę w zależności od lat pracy.

Górnicy otrzymują także „barbórkę" oraz czternastkę. W sumie ponad 10 tysięcy zł na osobę. Hutnikom z KGHM przysługują dodatkowo pieniądze na urlop; to około 1,8 tysiąca zł na osobę. Pracownicy firm energetycznych otrzymali natomiast gwarancje zatrudnienia do roku 2017. Kupują także prąd z 80-procentową zniżką.

Państwowe firmy wyciągają z naszych kieszeni pieniądze na inwestycje, a swoje przeznaczają na nagrody i podwyżki - powiedział Jeremi Mordasewicz z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych „Lewiatan".

Zdaniem ekspertów odebranie przywilejów grozi utratą poparcia w wyborach, a rządy się tego boją. TM

 

www.o2.pl | Środa [22.04.2009, 07:24] 2 źródła

GÓRNICY TO NAJBOGATSI EMERYCI

Dostają najwyższe emerytury w Polsce - wynika z raportu ZUS za 2008 rok.

Górnicy dostają średnio 2937 zł. To dwa razy więcej niż polska średnia, która wynosi 1471 zł, pisze „Gazeta Wyborcza".

Jak podaje gazeta, kolejarze pobierają emerytury w wysokości 1422 zł, a nauczyciele 1629 zł.

Wysokie uposażenia górnicze biorą się z wysokich dopłat budżetu państwa - mówi "Gazecie Wyborczej" Jeremi Mordasewicz, członek rady nadzorczej ZUS.

Dodaje, że budżet państwa, co roku, dopłaca górnikom do emerytur 4 mld zł. A górnicy nie finansują nawet połowy swoich świadczeń.

Osobny system emerytalny finansowany przez państwo mają rolnicy (ok. 730 zł), sędziowie i prokuratorzy (średnio 4-5 tys. zł), a także policjanci oraz żołnierze (ok. 2,5 tys. zł). | JK

 

 

TO PISMO WYSŁAŁEM REDAKCJOM 05.02.1999 r., A ROK PÓŹNIEJ PRZEKAZAŁEM KANCELARII SEJMU I KILKUNASTU POSŁOM

KIEDY SIĘ MÓWI O BIEDNYCH RODZINACH JEDNYCH GRUP SPOŁECZEŃSTWA – TO JA MÓWIĘ O BIEDNYCH RODZINACH POZOSTAŁYCH GRUP, KTÓRE TE PIERWSZE MUSZĄ UTRZYMYWAĆ

GÓRNICY, JAKIM PRAWEM DOMAGACIE SIĘ PIENIĘDZY NA NISZCZENIE (W TYM I WASZEGO) ZDROWIA I PRZYRODY!!

Wieloletni i od początku nieuzasadniony ekonomicznie, a więc wrogi gospodarce - czyli nam wszystkim - problem górnictwa należy natychmiast rozwiązać, gdyż wywiązuje się błędne koło między ceną jaką za to płacimy, a brakiem funduszy na jego rozwiązanie. Jest nim uświadomienie sobie rzeczywistych kosztów (ceny) jakie ponosimy za górnictwo, a więc m.in.: degradacja środowiska związana z zatruwaniem powietrza, wody i gleby przez elektrownie węglowe i dziesiątki tysięcy domowych pieców, przez miliony ton popiołów zalegających na ogromnych obszarach, obniżanie się wód gruntowych, związane z pracami wydobywczymi, skutki tąpnięć, sam transport węgla wraz z jego obsługą. Proszę sobie wreszcie uzmysłowić, że ten stan rzeczy to nie tylko ogromne straty w przyrodzie, ale i zdrowotne społeczeństwa!! Jakie są koszty leczenia ludzi, utrzymywania szpitali (które trzeba wybudować), personelu (który trzeba wykształcić), wypłacania rent (w tym górnikom) itd.?!! Jakie są rzeczywiste koszty budowy i utrzymywania firm i całej rzeszy ludzi współpracujących z górnictwem, np. taboru kolejowego: tysięcy wagonów, setek lokomotyw, ludzi je obsługujących (wszystko trzeba zbudować, a ludzi wcześniej wykształcić) itd.?! Czy ktoś to kiedyś obliczył i czy to da się w ogóle zrobić?! Kto i jak doszedł do wniosku, że źródła odnawialne (które nie obejmują tych wszystkich wydatków) są nieopłacalne, albo że nie ma na nie pieniędzy.

To na setki tysięcy ludzi, na cały potwornej wielkości sprzęt są pieniądze?! Co z ogromnymi stratami ekologicznymi, zdrowotnymi?! Niech te osoby wyjaśnią , że elektrownie np. wiatrowe czy wodne są nieuzasadnione ekonomicznie, ekologicznie i zdrowotnie!

– Czekamy, a właściwie czekamy, aż ktoś normalnie to wszystko oceni i przedsięweźmie odp. kroki, bo na dyskusję nie ma czasu.

PS

W razie manifestacji rząd powinien wysłać do protestujących górników delegację z transparentami popierającymi ich... np.: „Spaliny na wsi i w mieście to jak rodzynki w cieście; I tak kiedyś trzeba umrzeć; Precz z lasami – to  my będziemy decydować kiedy drzewom mają opadać liście, igły, oraz wody gruntowe; Bądź patriotą i wdychaj dym z polskiego węgla; Polak patriota nie boi się polskiego dymu, a jak umrze, to przecież ksiądz się za niego (za odp. opłatą oczywiście) pomodli”; itp. Górnictwo, rolnictwo, hutnictwo itp. grupy – trzeba  bezwzględnie obciążać kosztami blokad, zamieszek, zniszczeń. – To kolejne wydatki!

Te grupy społ., które życzą sobie dopłat niech założą ogólnie znane na nie konto.

 

·   

Tylko w latach 1990-2005 dopłaty do górnictwa wyniosły 65 mld. zł! 

·   

Według wyliczeń rządu w ciągu następnych 15 lat z podatków będziemy musieli dołożyć górnikom jeszcze 97 mld. zł!

 – Ile z tych pieniędzy zostanie przeznaczonych na bryki, meble, telewizory, alkohol itp. – czyli nie na usamodzielnienie się, by muc znów za jakiś czas zacząć narzekać na krzywdę i domagać się jej rekompensaty...

§          

Sposobem na tą pogrążającą resztę społeczeństwa, a w perspektywie i same kasty, sytuację jest maksymalne ułatwienie podjęcia własnej działalności gospodarczej tym zdegenerowanym ludziom: bez podatków, rejestracji (tylko zaświadczenie z wykazem możliwej działalności, w tym na jak długo i gdzie) na dowód osobisty – tam gdzie nie są wymagane uprawnienia itp.. Jak nie wyjdzie jeden interes można podjąć 2-gi, 3-ci itd. nabierając doświadczenie. Takie rozwiązanie powinno dotyczyć i innych grup i sytuacji gdy np. bezrobocie przekracza określony próg, a nie ma pieniędzy na zasiłki; ustawowe zabronienie stosowania łapówek przedwyborczych – dopłat (a ci którzy je do tej pory stosowali muszą sami ponieść tego konsekwencje przepadkiem mienia na dotychczasowe dopłaty).

·

Dziękuję za pomoc przy zdobyciu wykorzystanych inf. GUS, ZUS, Ministerstwu Finansów, Ministerstwu Zdrowia.

 

 

„WPROST” nr 4(1104), 25.01.2004 r. NAUKA I ZDROWIE

WSTRZYMAJ ODDECH!

Każdy miligram tlenku węgla w metrze sześciennym powietrza oznacza dwa śmiertelne zawały.

Skażone powietrze bardziej szkodzi na serce niż na płuca. "Dwie spośród trzech osób umierających wskutek wdychania zanieczyszczeń zabija choroba wieńcowa lub zawał" - ostrzega prof. Arden Pope, epidemiolog z Brigham Young University. Wskazują na to najnowsze wyniki badań przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych, ale w miastach europejskich, między innymi w Polsce, jest podobnie - jesteśmy narażeni na te same zanieczyszczenia co Amerykanie, często w wyższym stężeniu.

 

WIELKA ZADYMA

"Zanieczyszczenia znajdujące się w miejskim powietrzu zwiększają ryzyko chorób serca o 31 proc. To porównywalne z ryzykiem, na jakie narażeni są palacze papierosów!" - twierdzi prof. George Thurston z New York University. Poprzez płuca zanieczyszczenia wpływają na cały organizm. Pod ich wpływem najprawdopodobniej zmienia się skład krwi wypływającej z płuc, która trafia także do naczyń wieńcowych serca. Wdychane przez człowieka toksyczne gazy mogą podnosić ciśnienie krwi. Tlenek węgla blokuje transport tlenu w krwinkach czerwonych. Drobne pyły wnikają głęboko do dróg oddechowych, wywołując reakcję zapalną w tkance płuc i przenikając do krwi.

Uczeni w Grecji po raz pierwszy wykazali, że istnieje bezpośredni związek między wzrostem poziomu pyłu czy dwutlenku siarki a liczbą zgonów spowodowanych chorobami układu krążenia. "W mieście takim jak Ateny każdy kolejny miligram tlenku węgla w metrze sześciennym powietrza oznacza, że dziennie zanotujemy dwa śmiertelne zawały więcej" - wyjaśnia prof. Demostenes Panagiotakos z Uniwersytetu Ateńskiego. Jego zdaniem, nie można mówić o bezpiecznych poziomach zanieczyszczeń powietrza, bo ludzie umierają częściej nawet wtedy, gdy nie zostały przekroczone obowiązujące normy ochrony środowiska.

Do podobnych wniosków doszli uczeni z Francji. Z przeprowadzonych przez nich badań wynika, że pyły wydostające się z rur wydechowych samochodów sprzyjają zawałom serca, nawet jeśli ich poziom w powietrzu mieści się w tzw. dopuszczalnych granicach. "Wystarczy, by stężenie mikrocząstek spalin przekroczyło 25 mg w metrze sześciennym, a do szpitali trafia o 91 proc. więcej ofiar zawału serca" - mówi prof. Yves Cottin z uniwersytetu w Dijon.

 

ZAPYLENI NA AMEN

Polscy specjaliści pocieszają, że jakość powietrza w naszym kraju znacznie się poprawiła. - W ostatnich latach kilkakrotnie spadło stężenie takich zanieczyszczeń, jak dwutlenek siarki czy tlenki azotu. Pod tym względem Polska spełnia już kryteria europejskie - mówi Andrzej Miłoszewski, dyrektor Departamentu Monitoringu Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska. To przede wszystkim zasługa zmian gospodarczych oraz modernizacji dokonanych przez zakłady przemysłowe.

Nadal jednak największym problemem w Polsce są pyły. Ich stężenia przekraczają dopuszczalne normy w wielu rejonach - przede wszystkim na Śląsku i niemal we wszystkich większych miastach. Pod tym względem nasze metropolie wyglądają znacznie gorzej niż Londyn, Berlin czy Madryt. Podejrzewa się, że to właśnie drobne pyły - zwłaszcza te najdrobniejsze, o średnicy poniżej 10 mikrometrów - wywołują zawały serca i powodują choroby nowotworowe. Co nam pozostaje? Wstrzymywać oddech.

 

MONITORING ONLINE 

Poziom zanieczyszczeń powietrza za oknem mogą na razie sprawdzić tylko mieszkańcy Krakowa (www.krakow.pios.gov.pl) oraz Trójmiasta (www.armaag.gda.pl). W innych miastach są dostępne w najlepszym razie raporty z poprzednich dni, miesięcy, a czasami tylko z minionych lat. Kiedy szukamy strony internetowej Instytutu Ochrony Środowiska (www.ios.edu.pl/sp), gdzie powinny się pojawiać dane z sieci 106 stacji mierzących zanieczyszczenia, najczęściej znajdujemy komunikat... "nie znaleziono strony". Dopiero za dwa, trzy lata w Internecie dane będą udostępniane na bieżąco. 

Jan Stradowski

 

 

„NEWSWEEK” nr 36, 09.09.2007 r., strona 46

CZECH POTRAFI

KOMPANIA WĘGLOWA ZNOWU WYDOBYWA STRATY I DOMAGA SIĘ POMOCY PAŃSTWA. NA JESIENI GÓRNICY PONOWNIE NAJADĄ STOLICĘ? W CZECHACH TAKICH PROBLEMÓW NIE MAJĄ. TAM SPRYWATYZOWALI KOPALNIE I ZACZĘLI ZARABIAĆ.

Czterdziestopięcioletni Tomasz Bożek nie wygląda na emerytowanego sztygara, który przepracował ćwierć wieku na dole w kopalni. Opalony, wysportowany i modnie ubrany, codziennie rano wyrusza rowerem spod swojego domu w Lędzinach pod Tychami na 80-kilometrową wycieczkę. Rowerem jeździł też do pracy w czeskich kopalniach pod Ostrawą, należących do koncernu OKD. Jako kierownik zmiany przepracował tam ostatnie trzy lata. Wcześniej ponad 20 lat spędził w lędzińskiej kopalni Ziemowit, należącej dziś do Kompanii Węglowej. Nie może uciec od porównań. W Czechach najbardziej podoba mu się podejście szefostwa do pracowników. - Tam jest jasny podział zadań - każdy wie, za co odpowiada. W Polsce jest za dużo chaosu - opowiada Bożek z wyraźnym niesmakiem.

Ten chaos ma u nas dwa wymiary. Mikro - w praktyce działania kopalni. I makro - ogólnobranżowy. W ciągu ostatnich 15 lat górnictwo przeżyło dziesiątki programów naprawy i restrukturyzacji, łączenia i dzielenia kopalń. Koszt dla podatników: 34 mld zł tylko do 2002 r. I kolejne miliardy w następnych latach, a efekt - zawsze ten sam. Problemy z długiem i jazda na stratach. Na początku roku, po dwóch latach niespodziewanych zysków, wynikających z rekordowych cen węgla na światowych rynkach, szefowie Kompanii Węglowej, największej firmy górniczej w Europie, ogłosili, że firma w 2006 r. znowu była deficytowa. W tym roku, do lipca, mimo kilkuprocentowego wzrostu światowych cen 17 kopalni Kompanii wspólnie poniosło stratę sięgającą prawie 100 mln zł, blisko 4 zł na każdej sprzedanej tonie.

Szefowie zrzucili winę na okoliczności zewnętrzne - łagodną zimę i listopadową katastrofę górniczą, która na jakiś czas przerwała wydobycie w kopalni Halemba. Ale gigant traci miliony przede wszystkim przez własne błędy. Czasem drobne - jak ten z ostatniej zimy. Poprzedni zarząd zerwał w ubiegłym roku umowy ze sprzedawcami. Efekt tej decyzji był taki, że kopalnie nie miały zapewnionego zbytu węgla. Gdyby umowy wciąż obowiązywały, wyniki sprzedaży byłyby lepsze. Zmieniony zarząd poszedł po rozum do głowy dopiero w marcu, podpisując nowe umowy z 80 firmami. Sprzedaż tym kanałem podskoczyła ze 101 tys. ton w marcu do 170 tys. ton w kwietniu. Ważniejsze od błędów drobnych są jednak systemowe. Z publikowanych przez Ministerstwo Gospodarki sprawozdań wynika, że Kompania nadal nie jest w stanie zahamować wzrostu kosztów wydobycia - w ciągu pierwszego półrocza wzrosły o prawie 10 zł do 162 zł za tonę i są niemal identyczne jak uzyskiwane ceny. Kompania zmniejszyła zatrudnienie o ponad 1000 osób przez pół roku, ale głównie wśród robotników na dole. Pracowników administracyjno-biurowych pozostało niemal tyle samo.

W efekcie polska Kompania wpada znowu pod kreskę, a czeskie OKD zarabia. W 2006 r. czeska firma zarobiła na czysto 500 mln zł. Pod tym względem pokonała nie tylko znacznie większą Kompanię (73 mln zł straty w 2006 r.), ale i Jastrzębską Spółkę Węglową, która przy niemal identycznym wydobyciu - ponad 13 mln ton rocznie drogiego węgla koksującego - zarobiła grubo poniżej 300 mln zł.

Kopalnie OKD są od wielu lat prywatne - w 1998 roku rząd czeski sprzedał ponad 50 proc. udziałów w OKD milionerowi Zdenkowi Bakali. - W Czechach państwo tak łatwo oddało górnictwo w prywatne ręce, bo węgiel kamienny nie ma tam wielkiego znaczenia dla bezpieczeństwa państwa - twierdzi Jerzy Markowski, wiceminister gospodarki za rządów SLD. To w Polsce koronny argument, po którym zawsze zapada cisza. Nikt nigdy nie wyjaśnił, dlaczego prywatne kopalnie na świecie nie grożą bezpieczeństwu energetycznemu swoich krajów.

A Czesi spokojnie w 2004 r. sprzedali Bakali i innym inwestorom pozostałe udziały w OKD. Prywatyzacja nie była bezbolesna - w latach 90. skierowano na emerytury i urlopy górnicze 100 tys. osób - połowę pracujących w kopalniach. Kilka zakładów zlikwidowano, parę połączono, wydobycie spadło o dwie trzecie. Państwo wzięło na siebie sfinansowanie odpraw górniczych, a nowy właściciel mógł zrobić z kopalniami co mu się podobało.

 

Tę swobodę Bakala wykorzystał nie tylko do ograniczenia zatrudnienia. Zaczął też inwestować w nowoczesny sprzęt. Pod kredyty na inwestycje zastawił nieprodukcyjny majątek (na przykład hale sportowe lub szpitale). Korzystał z rad najlepszych doradców strategicznych z Wielkiej Brytanii czy Francji, a od niedawna szefem OKD jest Niemiec, menedżer koncernu Ruhrkohle. Dziś OKD zatrudnia ponad 16 tys. osób i co roku zmniejsza zatrudnienie o kilka procent, równocześnie podnosząc wydajność pracy. Dodatkowo ok. 3 tys. górników pracuje w zewnętrznych firmach, wykonujących usługi wydobywcze na rzecz OKD. To głównie Polacy. Wśród nich był Tomasz Bożek. W ciągu tygodnia mieszkał w hotelu robotniczym, a na weekendy wracał do domu. Zatrudniała go niewielka firma Permon z Sosnowca. Zarabiał ok. 3 tys. zł na rękę. Gdyby zatrudniała go bezpośrednio OKD, zarabiałby nieco więcej - 3,5-4 tys. zł, ale na emeryturę przeszedłby dopiero w wieku 62 lat, tak jak czescy górnicy.

Na takie ograniczenie przywilejów nigdy nie zgodzą się związkowcy, którzy jak

afrykańscy kacykowie rządzą polskimi kopalniami. Symbolicznie siłę związków w Polsce pokazuje proste porównanie: Jastrzębska Spółka Węglowa wydaje rocznie na związki zawodowe ponad 11 mln zł, a Kompania 20 mln zł. Związki istnieją także w prywatnych kopalniach czeskich, ale utrzymują się ze składek członków.

Nowi szefowie Kompanii, którzy przyszli tu raptem rok temu, podobnie jak wszyscy ich poprzednicy są przytłoczeni syndykalną potęgą. Twierdzą, że najchętniej ścięliby koszty, np. zwalniając 2 tys. zbędnych pracowników z administracji kopalń, ale nie pozwalają im na to związki. W 17 kopalniach i spółkach zależnych od Kompanii działają - bagatela! - 182 związki. Ich szefowie zarabiają nieraz dwa razy tyle co górnicy dołowi. Ponad głowami zarządu rozmawiają z politykami o przyszłości Kompanii. Mogą się czuć pewnie, bo chroni ich państwo niezależnie od tego, czy rządzi SLD, czy PiS. Menedżerowie kopalń narzekają na wybryki związkowe, ale twierdzą, że mają związane ręce. Niestety, bo efekty takich porządków są porażające: udział kosztów pracy w kosztach produkcji Kompanii przekracza 50 proc. Dla porównania - w OKD to ok. 35 procent.

Dlatego cały wysiłek menedżerowie i związkowcy Kompanii wkładają w wyciskanie kolejnego dofinansowania od państwa. Dyrektorzy się modlą, a związkowcy żądają, by posłowie jeszcze w tej kadencji zdążyli przyjąć ustawę pozwalającą na wydłużenie terminu spłaty długu, jaki Kompania - mimo wszystkich umorzeń - ma wobec ZUS. 960 mln zł już spłaciła, ale skończyły się zaskórniaki i firma wyciąga rękę do państwa. Kilkanaście dni temu związkowcy z górniczej Solidarności wysłali pismo do śląskich posłów, w którym domagają się rozłożenia spłat należności nie do 2013, lecz do 2015 roku. Ale to mało. Szef wszystkich związkowców, lider Solidarności Dominik Kolorz, mówi wyraźnie: w ustawie górniczej ma być zapis o przeznaczeniu pieniędzy z budżetu na przygotowanie inwestycji w kopalniach. A Wacław Czerkawski z konkurencyjnego związku zawodowego górników wywojował finansowanie z budżetu odwadniania kopalń do 2015 roku.

Poniekąd słusznie, ponieważ dziś Kompanii brakuje pieniędzy niemal na wszystko, poza płacami oczywiście. Z płatnościami wobec dostawców usług i towarów spóźnia się już średnio o ponad dwa miesiące. Na inwestycje w tym roku firma planuje wydać 700 mln złotych, ale wyłącznie na te podtrzymujące produkcję, np. naprawę maszyn. O budowie kolejnych szybów czy udostępnianiu nowych pól wydobywczych nie ma mowy.

Tymczasem Czechom kończą się złoża, więc szykują ekspansję inwestycyjną. W Polsce. Przed siedmiu laty na Śląsku zamknięto dwie kopalnie przy granicy z Czechami - Dębieńsko i Morcinek. Dziś przynosiłyby ogromne zyski, bo wydobywały węgiel koksujący. Czesi gotowi są zainwestować w te złoża. Kilka miesięcy temu Bakala złożył w Ministerstwie Gospodarki propozycję wydobywania węgla z Morcinka. Można się do niego dostać tylko od czeskiej strony. OKD chce fedrować 2 mln ton węgla rocznie (złoża Morcinka to 250 mln ton) wspólnie z Jastrzębską Spółką na zasadach joint venture. Ale na tym nie koniec. OKD ma również chrapkę na reaktywację Dębieńska i zakup kopalni Silesia, wchodzącej w skład Kompanii Węglowej. Silesia od lat przynosi straty, nawet po kilkadziesiąt milionów złotych rocznie, ale szefowie Kompanii również od lat boją się ją zamknąć. Złoża Silesii się wyczerpują, a Kompania nie ma pieniędzy, by przygotować do eksploatacji nowe. Przetarg ma się rozstrzygnąć w październiku. Oprócz OKD jest trzech zainteresowanych, m.in. szkocki koncern Gibson i Mittal Steel. Kompania jest w trakcie wyceniania kopalni, ale mówi się, że zostanie sprzedana za ok. 200 mln zł. Marny to dla Kompanii zarobek, tym bardziej że samo nadmierne zatrudnienie (o co najmniej 5 proc., co kosztuje kilkanaście milionów złotych miesięcznie) spowoduje, że w ciągu mniej niż roku nic z niego nie zostanie.

 

Nawet jeśli Kompania korzystnie sprzeda Silesię, to i tak doraźnymi działaniami tylko na chwilę wypełni kasę firmy. Jedynym długofalowym wyjściem jest prywatyzacja, czego nie kryją szefowie firm górniczych, ale wolą to mówić po cichu. Według rządu w Polsce w grę wchodzi jedynie sprzedaż mniejszościowych pakietów akcji przez giełdę.

Szefowie spółek węglowych twierdzą, że chętni na zakup akcji się znajdą, bo węgiel jest dziś w cenie. Dlatego na pierwszy ogień poszłyby jeszcze dochodowe, choć nie tak jak OKD, Katowicki Holding Węglowy (KHW) i Jastrzębska Spółka Węglowa. Pieniądze z parkietu wykorzystano by na inwestycje, podtrzymując wydobycie i gwarantując miejsca pracy. Ponadto pracownicy otrzymaliby 15 proc. akcji.

Rząd podchodzi jednak do prywatyzacji jak pies do jeża, obawiając się reakcji pracowników. Obowiązującą od lipca rządową strategię dla sektora węglowego wiceministrowie gospodarki Paweł Poncyljusz i Krzysztof Tchórzewski negocjowali ponad rok. W efekcie zapisy o prywatyzacji skurczyły się do krótkiego i warunkowego akapitu. Wciąż nie ma gotowych prospektów emisyjnych ani wyceny majątku kopalń. O prywatyzacji Kompanii Węglowej w ogóle się nie mówi. Najpierw musi spłacić zobowiązania i przejść restrukturyzację. Historia górnictwa w ostatnich latach uczy jednak, że bez prywatyzacji restrukturyzacji nie będzie. I koło się zamyka.

W październiku w KHW odbędzie się referendum prywatyzacyjne. Wiceszef związku zawodowego górników Wacław Czerkawski o dziwo nie będzie już zachęcał pracowników do odrzucenia prywatyzacji, jak podczas referendum dwa lata temu. - Nabycie 15 proc. akcji nie jest głupim pomysłem, ale to nie oznacza, że w zamian zrezygnujemy z pakietu socjalnego - zastrzega Czerkawski. Kolorz jest przeciwny, przestrzega przed "omamianiem" górników. Podobnie związek Sierpień '80.

Być może zatem przed referendum górnicy z Holdingu powinny odwiedzić kolegów z Czech. I z sąsiedniego Zabrza. Od pięciu lat działa tam jedyna prywatna polska kopalnia Siltech. Jest niewielka, wydobywa niecałe 200 tys. ton rocznie, ale osiąga zyski na poziomie 1,5 mln zł. Sprzedaje wyłącznie węgiel energetyczny, ale jakoś przeżyła łagodną zimę, a górnicy zarabiają tam ok. 2,5 tys. zł, czyli mniej więcej tyle, ile ich koledzy w państwowych kopalniach. I żyją.

Tomasz Rożek

 

 

„WPROST” nr 45, 02.03.2003 r. POCZTA

ZABLOKOWAĆ BLOKADY

Blokady dróg prze rolników są aktem przemocy, nierzadko z użyciem niebezpiecznych narzędzi, prowadzącym do częściowego lub całkowitego ubezwłasnowolnienia osób trzecich i wymuszenia na nich określonych zachowań. I dlatego tego typu przestępstwa powinny być ścigane z mocy prawa jako zamach

 

na niezawisłość i suwerenność jednostki. Nie ma napadu w dobrej czy złej wierze, więc nie można blokady usprawiedliwiać zbożnym celem. Nie można też zezwalać rolnikom na to, na co nie zezwala się innym grupom społecznym, argumentując, że nie mają innych możliwości protestu. Po pierwsze - mają, po drugie - nie może być wybiórczego podejścia do łamania prawa: rolnikowi napadać wolno, poloniście czy księgowemu – nie.

 

Istnieje jeszcze aspekt moralny sprawy. Głównym hasłem blokady jest: „bo za mało dają”. Jest to obrzydliwe moralnie, bowiem kto miałby dawać i dlaczego akurat rolnikom? Kto daje? - agencje rządowe z naszych podatków. Czyli należy zabrać lekarzom i nauczycielom i dać rolnikom! I 3,40 zł za kilogram to mało, jedni chcą 3,60, inni 4. Dlaczego nie 6 czy 11? To jest jaskrawe nawoływanie do usankcjonowania złodziejstwa.

Z powyższych powodów blokady powinny być ścigane z całą surowością prawa jako jego łamanie i naruszanie podstawowych zasad współżycia społecznego. 

Mariusz Gajowniczek

[Jest to po prostu - w normalnych warunkach surowo karane - wymuszenie rozbójnicze. – red.]

 

 

 

Rys. z „FiM”

 

 

„WPROST” nr 1046, 15.12.2002 r.

DYWIDENDA ŻEBRAKA 

500 MILIARDÓW ZŁOTYCH WYŁUDZILI OD NAS GÓRNICY, KOLEJARZE, ROLNICY I POLITYCY

Ilu w Polsce jest żebraków? Oficjalnie jeden, który w 2001 r. zgłosił się do urzędu skarbowego w województwie śląskim, składając zeznanie roczne, w którym wykazał 6 tys. zł przychodów z żebractwa jako jedynego źródła utrzymania. Jeżeli wierzyć sondzie przeprowadzonej wśród polskich "dziadów proszalnych", był to "żebrak statystyczny", gdyż takie właśnie dochody (dziennie 15-20 zł netto) najczęściej deklarowali ankietowani. Mistrzowie zawodu potrafią wyciągnąć 10 razy więcej. I oni jednak są amatorami w porównaniu z górnikami, kolejarzami, rolnikami i politykami. Te cztery grupy "żebraków instytucjonalnych" wyłudziły od nas w ciągu 12 lat około 500 mld zł. Zastosowały klasyczne metody "na nieszczęście", "na zmęczenie" oraz - last but not least - sposób określany jako "dawaj, chamie, bo opluję".

 

Osobowość i społeczeństwo żebracze

Socjologowie znają pojęcie "osobowości żebraczej". Żebrakami są osoby charakteryzujące się brakiem godności osobistej, ekshibicjonizmem, brakiem zdolności podejmowania decyzji i ponoszenia ryzyka, co przeradza się w chorobliwą niechęć do pracy. Do wykonywania zawodu żebraka potrzebne są zatem określone predyspozycje psychiczne - wrodzone albo nabyte. Zjawisko żebractwa występuje w każdym społeczeństwie bez względu na poziom dochodów, ale w państwach o podobnym dobrobycie istotnie różni się rozmiarami. I tu niespodzianka dla socjalistów - większe jest w krajach, które mają bardziej "prospołeczne" systemy

 

podatkowe i rozbudowaną pomoc społeczną. Dobrym przykładem może być Wielka Brytania, w której "beggary" przybrało tak zastraszające rozmiary, że w roku 2000 rząd postanowił wydać ćwierć miliona funtów na kampanię ogłoszeniową, zniechęcającą obywateli do dawania pieniędzy żebrakom. Profesor Józef Kozielecki określił kiedyś społeczeństwo polskie jako zbiorowość, w której przeważają postawy żebraczo-roszczeniowe. To niezwykle trafne określenie pokazuje, że żebrakami z wyboru mogą się stawać nie tylko pojedyncze osoby, ale także całe grupy społeczne, a nawet narody. Na przykład Polacy. I to nie tylko ze względu na skalę "eksportu żebraków", w którym niewiele ustępujemy krajom bałkańskim.

 

Kopalniana mafia żebracza

Klasyczna technika żebrania opiera się na trzech filarach. Na początku chodzi o wzbudzenie w potencjalnym darczyńcy poczucia winy. W tym celu żebrak przedstawia swoje nieszczęście jako niezawinione, co ciężar odpowiedzialności za jego niedolę przenosi na osaczonego. Jeżeli jednak wywołanie moralnego kaca nie skutkuje, żebrak staje się natarczywy, licząc, że damy datek dla świętego spokoju. Gdy i to nie przynosi spodziewanego efektu, natarczywość przechodzi w groźbę agresji. Szczęśliwie, w życiu prywatnym faza trzecia jest nam najczęściej oszczędzona i żebrak idzie szukać innego frajera. Inaczej jest w życiu publicznym.

 

Wzorcową strategię żebractwa publicznego opracowali mistrzowie tego fachu, czyli górnicy. Jedna grupa przedstawicieli górniczego trudu zamurowuje się w miejscu łatwo dostępnym dla telewizji i oświadcza, że będzie głodować do skutku. W tym samym czasie druga grupa udaje się służbowymi autobusami do Warszawy. Uzbrojona jest w trumnę ("na litość"), urządzenia nagłaśniające ("na zmęczenie") oraz pobrane z górniczej cechowni petardy i kilofy ("dawaj, chamie, bo opluję"). Jaka jest skuteczność takiego żebractwa? Jak wyliczyła NIK, od 1990 r. górnictwo wyłudziło 40 mld zł, a i ten szacunek jest zaniżony, bo nie obejmuje

 

sztucznej podwyżki cen węgla, sprzedawanego w kraju o kilkadziesiąt procent drożej, niż wynoszą ceny światowe. Prawdziwa jest w tym wypadku także inna cecha opisywanego zawodu - tworzenie zhierarchizowanych, autorytarnych klanów żebraczych. Są to oczywiście tzw. związki zawodowe, ale nie tylko. Kopalniana mafia żebracza składa się z dwóch członów. Pierwszy to "baronowie węglowi", niezmiennie (choć rotacyjnie) kierujący kopalniami lub holdingami (co roku innym) oraz tkwiący w ich kieszeni działacze związkowi (wszyscy na etatach zakładów). Człon drugi to żebracy szeregowi (dołowi). Nie trzeba dodawać, że gros łupów

 

zgarniają ci pierwsi, ale żebracy szeregowi też nie mają źle (dlatego interes się kręci). Mimo że przeciętny górnik ma wykształcenie podstawowe lub zawodowe, jego zarobki (półtorej średniej krajowej pensji) znacznie przekraczają płace ordynatora szpitala czy wykładowcy akademickiego. Gdyby zaś nie chciał już fedrować, może odebrać odprawę w wysokości 50 tys. zł. Za co? "Za ciężką pracę" - odpowiadają górnicy. Na cholerę nam jednak ich ciężka praca, skoro musieliśmy do niej dołożyć ponad 40 mld zł?

 

Dziady polityczne

Jeszcze więcej pieniędzy potrafili wyłudzić rolnicy. Roczne dotacje bezpośrednie do rolnictwa to 5 mld zł, do czego dochodzi 15 mld zł dotacji do funduszu emerytalnego rolników. Jak łatwo zsumować, przez dwanaście lat rolnicy wyżebrali ćwierć biliona złotych, czyli ponad 30 proc. rocznego PKB. Także oni stosują wspomniane trzy metody. I oni stworzyli zhierarchizowany klan żebraczy składający się z polityków, działaczy związkowych i "chłopów, co nie rzucą" (podział zysku jak u górników). Tyle że wśród chłopów powstały dwie polityczne mafie, które rozpoczęły zażartą walkę o żebraczą dywidendę. Aby cokolwiek wyżebrać,

 

politycy nie muszą się jednak podpinać pod inne grupy proszalne. Mogą sami wystąpić w roli dziadów, a ponieważ to oni tworzą prawo i miejsca pracy w administracji, przychodzi im to bardzo łatwo. W 1993 r. administracja publiczna zatrudniała 290 tys. osób, dzisiaj - w dobie komputerów, światłowodów i sukcesów Prokomu - przytulisko w administracji znalazło 550 tys. działaczy partyjnych różnego szczebla. Nasi dzielni politycy wyłudzają na swoje utrzymanie

 

jałmużnę w wysokości ponad 15 mld zł rocznie. Niewielu czytelników zapewne wie, że spełniając obywatelski obowiązek i oddając głos w wyborach parlamentarnych, wykonujemy jednocześnie dwie czynności: do urny wrzucamy kartkę wyborczą, a do podstawionej obok czapki 10 zł. Tyle bowiem za każdy oddany głos otrzyma rocznie każda partia, którą poparło 3 proc. wyborców. Trzeba dodać, że w tej sprawie jesteśmy bezradni. Nawet jeśli nie pójdziemy na wybory, zapłacić musimy. Partie potrącają sobie ile trzeba z naszych podatków.

 

Żebractwo państwowe

Zastanawiam się czasem, po co tak na prawdę wchodzimy do unii? Dochodzę do smutnego wniosku, że wchodzimy po to, by z żebractwa uczynić naszą narodową specjalność. Nieważne jest otwarcie rynku i możliwości wzrostu eksportu. Nieważny swobodny przepływ ludzi i możliwość podejmowania legalnej pracy na zachodzie Europy. Nieważny wzmożony napływ kapitału i inwestycji zagranicznych ani parę innych spraw. To wszystko jest nam właściwie zbędne. Wchodzimy do unii po to, żeby uzyskać jałmużnę dla polskiego rolnictwa. I zawsze będziemy się krzywić, że te podłe burżuje dają nam tak mało. W "Naszym Dzienniku"

 

przeczytałem niedawno: "Obawiamy się, że unia to jeszcze większe rzesze nędzarzy i żebraków polskich". Rzadko, bo rzadko, ale w tym wypadku zgadzam się z "Naszym Dziennikiem". Już jesteśmy społeczeństwem roszczeniowo-żebraczym, wkrótce zamierzamy się stać takim samym państwem. Uzasadnienie tego jest proste - Polak pracować nie może, bo rodzi się zmęczony i żyje po to, aby odpocząć. A Zachód, który obroniliśmy pod Wiedniem, sprzedał nas w Jałcie. Dlatego musi nam dawać. A jak nie da? To oplujemy!

Michał Zieliński Współpraca: Krzysztof Grzegrzółka

 

UPAŃSTWOWIONE SZLACHECTWO

Profesor Mirosława Marody, socjolog, przyjmując kryterium logiki uzyskiwania przychodów, wyróżnia trzy grupy Polaków: dla pierwszych liczy się efektywność i wydajność, drudzy to etatyści, dla nich najważniejszy jest taryfikator płac, trzeci zaś to zasiłkowcy. Pierwsi są nastawieni na maksymalizację zysków i pomnażanie dóbr, drudzy żyją z państwa, ulokowali się w państwowych sektorach przemysłu i walczą o utrzymanie raz uzyskanych przywilejów, a dla ostatniej grupy

 

najważniejsze jest przetrwanie. Dwie ostatnie grupy są nadal w Polsce najliczniejsze. Jest to spadek po poprzednim systemie, który wmawiał nam ideały równości społecznej. Ideologia komunistyczna umiejętnie wykorzystała nasze przywiązanie do szlacheckiej idei równości (szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie), wmawiając ludziom, że mają takie same prawa w dostępie do wszelkich dóbr. Upłynie jeszcze trochę czasu, zanim Polacy zmienią mentalność z roszczeniowej na kapitałową - masz tyle, na ile potrafiłeś zapracować.

Bogdan Wojciszke, psycholog społeczny

 

 

„POLITYKA” nr 50 (2431), 13.12.2003; s. 44 KRAJ

PRZYWILEJE BRANŻOWE

BUDŻETÓWKA Z SUFITÓWKĄ

Wiele dzisiejszych protestów społecznych odbywa się w obronie przywilejów pracowniczych. Deputaty węglowe, barbórkowe premie, sufitówki na remont, służbowe mieszkania z upustem, dodatkowe urlopy, bezpłatne ubrania i posiłki, szkolne wyprawki dla dzieci, wcześniejsze emerytury. Im silniejsza była branża, tym więcej przywilejów wywalczyła sobie w socjalizmie i tym silniej ich teraz broni.

Niektórzy kapitalistyczni pracodawcy przejęli z dobrodziejstwem inwentarza część socjalistycznego bagażu, ale wprowadzili generalną zasadę: jak mają, to dają, jak nie, to nie. Za to w wielu tradycyjnych, ciężkich branżach, szczególnie z mocnymi organizacjami związkowymi, obowiązuje inna filozofia: nie ma, że nie ma.

 

Lista peerelowskich przywilejów – jeżeli za nie uznamy, w największym skrócie, jakieś szczególne uprawnienia przyznane grupie osób – była nieskończenie długa.

 

Podporom systemu: wojsku, milicji i służbom specjalnym gwarantowano szybki dostęp do mieszkań, do talonów na wszystko, a na dodatek obsypywano mundurowych wszelkiego rodzaju ulgami. Podobnie rozpieszczano przodujące siły klasy robotniczej, choćby górników, hutników i kolejarzy. Ci pierwsi dodatkowo korzystali ze słynnych sklepów z żółtymi firankami, za którymi stały kolorowe telewizory, pralki, lepsze meble i odżywki dla dzieci.

 

Rybacy mogli liczyć na złowione przez siebie śledzie, a dziennikarze na bezpłatne gazety plus okresowo – mydło, ręcznik i, szczególnie cenny, papier toaletowy. PGR też dawał, co miał – każdemu pracownikowi przysługiwało w roku m.in. prawie 550 l mleka. Jak kraj długi i szeroki, rozdzielano deputaty węglowe: i górnikom, i hutnikom, kolejarzom, tramwajarzom; zatrudnionym w fabryce obcasów i kopyt obuwniczych dano na przykład na rok 1,2 t węgla.

 

Górnicy przodują

Przywileje nadal utrzymują podział – choć bez żadnego uzasadnienia ekonomicznego – na równych i równiejszych. Zamazują finansowy obraz firmy. Jednakowo rozdzielane są biednym i bogatym. Tylko dlatego, że się należą, że zapisane zostały w ustawach, że są prawem nabytym. W niektórych przypadkach wydaje się, że na zawsze.

 

Górnicy, pomimo katastrofalnej sytuacji branży, zachowali najwięcej uprawnień rodem z PRL. Na początku roku Jarosław Klima, bankowiec, pierwszy szef Kompanii Węglowej, proponował, aby ograniczyć część przywilejów i włączyć je w podstawę zarobków. Pensja ma odzwierciedlać wyniki w pracy, a nie przynależność do grupy zawodowej: – Dlaczego wszyscy, bez względu na zarobki, mają np. otrzymywać pieniądze na zeszyty i ołówki dla dzieci? – pytał. I szybko przegrał konfrontację ze związkami zawodowymi.

 

Wyprawka szkolna to w tym roku 240 zł na jedno dziecko, niby nic wielkiego, ale dostaje się ją bez względu na sytuację materialną górniczej rodziny. 8-tonowy deputat węglowy otrzymuje górnik harujący na dole i pracownik w biurze oglądający słońce przez okno (talony najczęściej sprzedają pod kopalnią handlarzom węgla); nie omija on też działaczy związkowych, którzy najeżdżają stolicę. Te przywileje kosztować będą Kompanię w br. prawie 1,1 mld zł. Wszyscy dostają dodatkową pensję barbórkową i „14” (w tym roku pójdzie na to 660 mln zł). Na posiłki regeneracyjne firma wyda 126 mln zł. Dochodzą jeszcze bezpłatne bilety na przejazdy urlopowe.

 

Z górniczych przywilejów korzysta w kraju niemal 300 tys. osób (w tym 135 tys. związanych z węglem kamiennym) – obejmują one też m.in. pracowników miedzi, soli, cynku i ołowiu: – Nie zaglądamy nikomu do kieszeni, ale miedziowy kombinat przynosi zyski, więc sprawa jest czysta – mówi Ryszard Kurek, szef Związku Zawodowego Przemysłu Miedziowego w kopalni Lubin. W miedzi toczyła się dyskusja, czy nie spieniężyć przywilejów i nie włączyć do podstawy wynagrodzenia: – Generalnie nie ma na to zgody, przywilej to przywilej.

 

Nie ma zgody także dlatego, że choć miedź dzisiaj ma się świetnie, to może kiedyś popaść w tarapaty, co się przed laty zdarzało, a wtedy miedziowi górnicy i hutnicy powiedzą: no dobrze, ale zdobycze należą się nam z mocy prawa! Poza tym wszystko, co znajdzie się w pensji, ulega opodatkowaniu, a przywileje – choćby deputaty mundurowe – fiskusowi umykają.

 

35-letni emeryci

Po PRL został jeszcze jeden przywilej, nie tylko w górnictwie, który można nazwać fabryką młodych emerytów. W górnictwie można przechodzić na pełne emerytury po 25 latach pracy pod ziemią, a więc mogą je otrzymać 43-, 45-letni mężczyźni. A nawet młodsi, bo na niektórych stanowiskach rok pracy ma wyższy mnożnik. Można – jak teraz – 3 lata przed nabyciem uprawnień odejść na urlop górniczy za 75 proc. miesięcznego wynagrodzenia plus wszystkie świadczenia. Szacuje się, że mamy ok. 100 tys. młodych emerytów, którzy wcześniej byli związani z górnictwem. Wielu z nich, wykwalifikowanych i doświadczonych, bardzo dobrze sobie radzi za miedzą w czeskich kopalniach.

 

Jeszcze szybciej, choć na trochę gorszych warunkach, zostaje się emerytem w służbach mundurowych – obecnie w kraju z mundurowych przywilejów korzysta blisko 590 tys. osób. Tu na emeryturę – choć tylko 40-procentową – można iść już po 15 latach. Niedawno katowicki „Dziennik Zachodni” napisał o decyzji chorążego Zbigniewa Szopińskiego z Gliwic, rocznik 1968, który po 17 latach służby otrzymał propozycję: zielony garnizon albo emerytura. Wybrał to drugie – 35-letni emeryt dostanie 800–900 zł na rękę. Może niewiele, ale nie powinien też mieć trudności ze znalezieniem pracy.

 

Hutnicy mogą iść na emeryturę od 55 roku życia, także nauczyciele po 30 latach pracy, w tym 20 latach w szkole, a do okresu zatrudnienia wlicza im się studia. Jeżeli do tego dodamy, że w PRL uruchomiono bardzo szybkie ścieżki otrzymywania rent (które nadal obowiązują), trudno się dziwić, że pracuje u nas 54 proc. osób w wieku produkcyjnym (1 zatrudniony utrzymuje bez mała 1 niepracującego), podczas gdy w UE – 64 proc., w USA – 77 proc. Na emerytury, zasiłki i renty przeznaczamy rocznie ok. 45 proc. budżetu.

 

Sorty dla generała

Mundurowi i tak narzekają, że stracili – w porównaniu z PRL – wiele przywilejów. – Świadczenia socjalne mamy podobne do żołnierzy, ale w wojsku lepiej zarabiają, więc wszystkie przeliczniki są dla nich korzystniejsze – mówi Roman Wierzbicki, wiceszef NSZZ Policjantów katowickiego garnizonu.

 

– Od lat domagamy się zrównania uposażeń z wojskiem: to budżetówka i to budżetówka.

 

Policjant ma prawo do mieszkania w miejscowości, w której służy (z uwzględnieniem liczby członków rodziny), albo dostaje równoważnik pieniężny na wynajęcie lokalu. Przysługuje mu pożyczka na zakup mieszkania (budowę domu), która podlega umorzeniu. Dostaje jedną pensję na zagospodarowanie. Jeżeli zmienia miejsce pracy, to za przeprowadzkę płaci resortowa kasa.

 

W policji wypłacane są trzynastki i raz w roku ekwiwalent mundurowy (nieopodatkowany) – ostatnio wynosił on ok. 2200 zł. Prawie tyle samo dostają na sorty ledwo wiążący koniec z końcem funkcjonariusze patrolujący miasta (tzw. krawężniki) i policyjni generałowie z wielokrotnie większym uposażeniem. Sam policjant decyduje, kiedy ma zmienić mundur. Raz w roku bierze tzw. sufitówkę, czyli pieniądze na remont. – Na czteroosobową rodzinę wychodzi najwyżej 400 zł, wystarczy na pomalowanie, ale nic więcej już się nie zrobi – bagatelizuje Wierzbicki. Policyjna rodzina, zresztą jak każda mundurowa, dostaje też ekwiwalent urlopowy: 300 zł na członka – to w zamian za zlikwidowanie resortowych ośrodków wypoczynkowych. To wszystko raczej starcza na zatykanie dziur w domowych budżetach, a nie na cele wymienione w ustawie – mówią policjanci.

 

Związkowcy oceniają, że jedna trzecia polskich policjantów klepie biedę – wielu z nich korzysta z pomocy społecznej. – Dotyczy to przede wszystkim tych funkcjonariuszy, których widzimy na ulicy – mówi Wierzbicki. – Bez wzrostu uposażeń nic się w tym ponurym obrazie nie zmieni.

 

Może zmieniłoby się choć trochę, gdyby mundurowymi przywilejami obdarzano w większym stopniu tych, którzy naprawdę potrzebują pomocy, a nie dzielono po równo?

 

Procent za bilet

Narzekają kolejarze – twierdzą, że z wielkich uprzywilejowanych branż właśnie oni stracili najwięcej. – Dzisiaj kolejarz nic już nie ma! – ocenia Ryszard Lach, szef Solidarności węzła w Tarnowskich Górach. Na bezpłatne mundury mogą obecnie liczyć tylko dyżurni ruchu i konduktorzy, którzy stykają się z pasażerami. – Nie dostajemy trzynastek, nie ma darmowych przejazdów. Zapomnieliśmy już, że na kolejarskie święto była dodatkowa pensja, jak u górników barbórka.

 

Kolejarzom pozostał ekwiwalent pieniężny za 3,5 tony węgla (w resorcie infrastruktury wyliczono, przed zapowiadanym strajkiem, że węgiel kosztuje PKP rocznie 260 mln zł). Wolnych przejazdów nie ma, ale kolejarz płaci za bilet tylko 1 proc. wartości, a członkowie rodzin – 20 proc. – Resztę, kosztem funduszu płac, PKP płaci swojej spółce Przewozy Regionalne – mówi Lach. – To przekładanie pieniędzy z kieszeni do kieszeni.

 

Przyszedł kapitalista

Z przywilejami nie rozstali się m.in. pocztowcy, energetycy, pracownicy telekomunikacji; prawie nie zmieniły się uprawnienia, którymi przed laty obdarzono nauczycieli. Po PRL pozostała armia ludzi uprzywilejowana dłuższymi urlopami.

 

Jak na to wszystko, co się Polakom należy nie z racji wyników w pracy, ale przynależności do grupy zawodowej lub kasty, patrzą zachodnie firmy, które weszły na nasz rynek? Różnie.

 

W Hucie Lucchini Warszawa włoski inwestor zgodził się, choć nie bez oporów, na włączenie Karty Hutnika naszpikowanej branżowymi przywilejami (z deputatem węglowym, dodatkową pensją i wcześniejszą emeryturą włącznie) do zakładowego układu zbiorowego. Z włoskim pracodawcą związki podpisały umowę partnerską określającą rolę, zadania i kompetencje w hucie. – My odeszliśmy od typu związku rewindykacyjnego, który żąda w ciemno, a druga strona zgodziła się, że będzie szczera aż do bólu w sprawach finansowych. Jeżeli będzie miała z czego dzielić, to da, jeżeli nie, to wszyscy zaciskamy pasa. Układ jest czytelny – kłopoty huty są w równej mierze naszym zmartwieniem – mówi Grzegorz Stańczyk, szef Związku Zawodowego Hutników.

 

Wielu inwestorów trzasnęło jednak w Polsce drzwiami, bo nie mogli dogadać się ze związkami w sprawie pakietu socjalnego. Huty często nie płaciły podatków, ale rozdawały pracownikom przywileje. Dziś większość znajduje się w dramatycznej sytuacji finansowej. – Może faktycznie należało się powściągnąć i ograniczyć apetyty? – zastanawia się Marian Siarkowski, sekretarz Federacji Hutniczych Związków Zawodowych.

 

Z własną filozofią przywilejów wszedł do nas Opel. Nie rozdaje bezpłatnych posiłków, słynnych zup regeneracyjnych czy ekwiwalentów pieniężnych za nie, tylko dofinansowuje stołówkę. Nie proponuje trzynastek i nagród z zysku, tylko premie uzależnione od dwóch czynników: osiągnięć pracownika i firmy.

 

Każdy może kupić auto koncernu GM z upustem, ale dla wyróżniających się obniżki są odczuwalnie większe. Wszelkie udogodnienia przypisane są do konkretnych pracowników, a niekoniecznie całej załogi. – Za darmo są szczepienia przeciw grypie, paczki świąteczne dla dzieci i nagrody-upominki np. za idealną frekwencję – mówi Wojciech Osoś z Opel Polska. Firma również funduje ubranie robocze i je pierze. – Każdy ma po 11 kompletów i codziennie wkłada czystą odzież. Ale kiedy auta z Gliwic gorzej się sprzedawały, to Opel zwalniał; jak było lepiej lub wprowadzał nowe modele – przyjmował ludzi.

 

Pewnie z czasem upowszechni się zasada, że najważniejszym przywilejem pracownika jest praca.

Jan Dziadul

 

Kolejarze

• ekwiwalent 3,5 t węgla

 

• zniżka kolejowa – 99 proc. i 80 proc. dla rodziny

 

Hutnicy

• deputat węglowy

 

• 13 pensja

 

• wcześniejsza emerytura

 

• dodatkowe 15 dni urlopu

 

Policjanci

• mieszkanie lub pieniądze na wynajem + 1 pensja na zagospodarowanie + sufitówka co rok na remont – 400 zł

 

• 13 pensja

 

• dodatek mundurowy 2200 zł

 

Górnicy

• 8 ton węgla rocznie

 

• pensja barbórkowa

 

• 14 pensja

 

• wyprawka szkolna 240 zł na dziecko

 

• posiłki regeneracyjne

 

 

"NEWSWEEK" nr 3, 23.01.2005 r.

DIALOG APARATÓW

AFERA Z WYPŁATAMI DLA PRACOWNIKÓW ENERGI POKAZAŁA, ŻE ZWIĄZKI ZAWODOWE ZAINTERESOWANE SĄ GŁÓWNIE UTRZYMANIEM I MNOŻENIEM SWOICH (I TAK JUŻ NIEMAŁYCH) PRZYWILEJÓW.

Skandal z umowami społecznymi w energetyce stanowi w krótkich dziejach III RP cezurę znacznie ważniejszą niż afera Rywina i powołanie sejmowej komisji śledczej. Ta druga sprawa dostarczyła dowodów na to, co wszyscy podskórnie od dawna już wiedzieli - że państwo poprzerastane jest korupcyjnymi układami i że istotnymi jego obszarami rządzą bez żadnych ustrojowych uprawnień na poły mafijne grupy trzymające władzę. To, co odkryła prasa, kompromituje natomiast doszczętnie wiarę do wczoraj jeszcze bardzo żywą i na lewicy, i w obozie posolidarnościowym, i przede wszystkim w potocznym myśleniu. Wiarę, że najwłaściwszą metodą rozwiązywania problemów państwa jest dialog społeczny.

 

Jak większość współczesnych polskich mitów i ten wywodzi się z PRL. Dialog pomiędzy władzą a jedyną organizacją od niej niezależną, a więc siłą rzeczy reprezentującą społeczeństwo, miał sens - był wręcz koniecznością - skoro władza była narodowi obca, przyniesiona na bagnetach okupacyjnej armii i niemożliwa do zmiany pod groźbą powrotu tejże armii. W chwili, gdy władza pochodzi z wolnych i demokratycznych wyborów, upatrywanie w związkach zawodowych "strony społecznej dialogu" straciło sens. Panowie Kogut, Grajcarek czy którykolwiek inny ze związkowych watażków nie mają żadnego mandatu, by reprezentować kogokolwiek więcej niż członków swoich organizacji. A już społeczeństwo najmniej. W demokracji reprezentują je właśnie rząd, premier i prezydent, za którymi stoją ich wyborcy - a nie ludzie, którzy swe znaczenie czerpią z faktu rozkazywania kilku-, kilkunastu- czy, niechby nawet, kilkudziesięciu tysiącom związkowców, gotowych na rozkaz swych przywódców sparaliżować jakąś istotną część gospodarki.

 

Slogany o "dialogu społecznym", wspólnym rozwiązywaniu problemów przez "partnerów społecznych" i temu podobne skutecznie jednak kamuflowały prawdziwy sens działań związków zawodowych, które w swej istocie nie różnią się od gangu wymuszającego haracze od sklepikarzy czy restauratorów. Aparat związkowy jak każdy aparat zainteresowany jest przede wszystkim utrzymaniem i mnożeniem swych przywilejów, które w naszym państwie są niemałe. Aby to osiągnąć, musi zadowolić tych, którym zawdzięcza intratne funkcje - to znaczy, spełnić ich oczekiwania, dotyczące wyższej płacy za mniej uciążliwą pracę, gwarancji zatrudnienia, obrony branżowych przywilejów i uzyskiwania nowych. Metodą realizacji tego celu jest nacisk na władzę, która jednak - i w tym właśnie punkcie idealistyczna wizja dialogu społecznego rozmija się z rzeczywistością - za ustępstwa płaci nie ze swojej kiesy, ale z budżetu, na który składają się podatnicy. A że politycy kierują się starą zasadą, iż bliższa koszula ciału, nie mają większych obiekcji przed obciążaniem niezorganizowanej większości kosztami zaspokajania żądań sprawnie działających grup interesu.

 

W ten sposób frazesy o solidaryzmie społeczeństwa stały się przykrywką dla swoistego darwinizmu - silne branże dostaną więcej, słabe mniej, a najsłabsi i najbiedniejsi nie tylko nic nie dostaną, ale jeszcze zostaną obłupieni na rzecz silnych. Przywódcy związkowi, którzy się poczuwali do odpowiedzialności za państwo i gotowi byli w imię dobra wspólnego "rozpiąć parasol" nad reformami, szybko zostali przegnani najpierw z silnych branż i ze związkowych central. Zastąpili ich ludzie w typie byłego przewodniczącego górniczej Solidarności, który publicznie mówił, że dba o interesy swoich ludzi, a nie ogółu. Słowa te porażały cynizmem, ale oburzyli się na nie tylko nieliczni wyznawcy konserwatywnego liberalizmu. Ogół wolał puścić je mimo uszu, bo wierzyć w bajki o dialogu społecznym było mu wygodnie.

 

Dopiero skala rozboju w energetyce przekroczyła, jak się zdaje, tę granicę, do której można było nie zauważać, iż pod całym ideologicznym bełkotem o dialogu społecznym kryje się po prostu sojusz biurokratycznych nomenklatur, aparatu władzy i aparatu związków zawodowych, zainteresowanych wspólnym okradaniem obywatela. Grupka cynicznych cwaniaków rodem z komunistycznych związków młodzieży (które w schyłkowym PRL-u były istną wylęgarnią pozbawionych skrupułów spryciarzy) wspólnie ze związkowcami dokonała całkowicie zgodnego z prawem rozboju na milionach odbiorców prądu. A żeby numer się udał, dopuściła do udziału w nim kilkadziesiąt tysięcy pracowników.

 

Pojawiły się opinie, że związkowcom nie powinno się mieć za złe, bo przecież każdy by z takiej okazji skorzystał. To tak, jakbyśmy powiedzieli, że przecież każdy, kto by znalazł na ulicy portfel z pieniędzmi, schowałby go do kieszeni, choć w portfelu są dokumenty z nazwiskiem i adresem właściciela. Pan Grajcarek, którego niedawno oglądałem, jak w telewizji Trwam przez dwie godziny wycierał sobie usta Ojczyzną, ma jeszcze czelność bronić łajdactwa, mówiąc, że okradziono nie Polaków, tylko obce koncerny, które wykupią energetykę (jakby nie było oczywiste, że monopoliści koszty przekupienia związkowców odbiją sobie na pozbawionych możliwości wyboru klientach). Oto jest Solidarność w roku 25. rocznicy Sierpnia! I oto umowa społeczna na miarę polactwa, któremu tradycję Sierpnia trafiło się odziedziczyć!

Rafał A. Ziemkiewicz jest publicystą "Newsweeka Polska"

 

 

„NEWSWEEK” nr 31, 07.08.2005 r.

KTO WYRWIE WIĘCEJ

Dziś pałami lepsze emerytury zapewnili sobie górnicy. Jutro pod Sejm ruszą inni. Żeby im dać, komuś trzeba będzie zabrać. Rozpoczęła się batalia o to, czy Polska będzie należeć do nas wszystkich, czy do grup krzykaczy i pałkarzy.

(...) 26 lipca 2005 r. o 7 rano pod Sejmem zjawiło się 5 tys. górników, domagając się utrzymania przywilejów emerytalnych. W stronę policji poleciały petardy i rozpoczęły się burdy. Górnicy byli coraz bardziej pijani i agresywni. Jeszcze w piątek 22 lipca marszałek Cimoszewicz zapowiedział, że Sejm nie zajmie się ich

 

postulatami, których spełnienie kosztowałoby budżet 26 mld zł. Od dawna twierdził, że Sejm powinien jak najszybciej zakończyć działalność, by w atmosferze przedwyborczej gorączki nie uchwalać złych ustaw.

 

Manifestacja górników zrobiła jednak na marszałku wrażenie. Zaniepokojeni byli też doradcy z jego sztabu wyborczego. W pośpiechu obliczali, ile głosów może stracić w wyborach prezydenckich, jeżeli odmówi otwarcia debaty nad górniczymi postulatami. O 10. spotkał się z przedstawicielami manifestantów. Nie opierał się

 

długo. Na jednej szali koszty budżetu - mniejsze wprawdzie od pierwotnie wyliczanych, ale i tak idące w mld zł - na drugiej szanse na Pałac Prezydencki. „Jeśli komisja polityki społecznej przygotuje sprawozdanie, Sejm zajmie się ustawą jutro, Senat w czwartek i do końca tygodnia ustawa będzie przyjęta” – uznał w końcu Cimoszewicz.

 

Posłowie pracowali w pośpiechu. Z wyjątkiem Platformy Obywatelskiej wszyscy chcieli pokazać, że są hojni. Bo w końcu co jest ważniejsze – abstrakcyjne finanse publiczne czy konkretni górnicy, choćby mocno pijani? Posłowie mają nadzieję, że wyborcy wynagrodzą ich hojność i odnowią legitymacje do parlamentu.

 

Na jednej szali poselskie diety – kilkanaście tysięcy miesięcznie, na drugiej miliardy złotych z kieszeni podatników.

Raz na kilka lat idziemy do wyborów, opowiadając się za takim czy innym rządem i jego polityką. Werdykt wcale nie przesądza o polityce rządu, choć na nią

 

wpływa. Za kulisami prowadzona jest gra rozmaitych lobby, dążących do tego, by ich interesy były eksponowane w polityce rządu. Nie trzeba wcale mieć większości w wyborach, by rozgrywać swą grę skutecznie. Co więcej, im grupa bardziej zwarta i świadoma swych interesów, tym może być skuteczniejsza.

 

To nie górnicy są winni psucia państwa, lecz oportuniści, sprawujący funkcje posłów i ministrów, którzy tchórzliwie ulegają naciskom grup interesu. To oni zachęcają kolejne grupy do walki „o swoje”. W tej walce są zwycięzcy i zwyciężeni. Pierwsi – przedstawiciele silnych grup, które potrafią wyrwać z publicznej

 

kasy dotacje i przywileje – nigdy nie są nasyceni. Drudzy, a jest ich większość, tyle że rozproszona, źle zorganizowana – płacą za przywileje nielicznych. Grupy interesu są we wszystkich państwach stałym elementem gry demokratycznej. Ich siłą  jest organizacyjna sprawność, z jaką prowadzą nacisk na polityków,

 

koncentracja na jednym celu - własnych korzyściach - i umiejętność docierania do mediów, a poprzez nie do większości wyborców, którzy popierają często postulaty grup, wbrew własnemu interesowi.(...)

 

PRZEDSTAWICIELE SILNYCH GRUP ZAWODOWYCH DBAJĄ O SWOJE INTERESY KOSZTEM INNYCH.  

Własnych interesów zaciekle bronią też rolnicy. W zachodniej Europie, choć stanowią mniej niż 5 proc. wyborców, mają nieproporcjonalnie większy wpływ na politykę gospodarczą UE i jej krajów. Polscy rolnicy też to potrafią. Podobnie jak ich koledzy z Europy Zachodniej domagają się, by nie dotyczyły ich reguły

 

rynku. Chcą mieć zagwarantowany zbyt po opłacalnych cenach. Już wywalczyli dopłaty za sam fakt bycia rolnikiem i specjalne zasady świadczeń społecznych. Tak naprawdę nie musieli nawet walczyć. W grudniu 1990 r. przyjęta została ustawa o ubezpieczeniu społecznym rolników, która przewidywała, że emerytury i renty

 

wypłacane rolnikom będą niemal w całości finansowane przez podatników. Inaczej niż w innych zawodach dochody rolników obciążone są  jedynie symbolicznymi składkami emerytalnymi (nieco ponad 50 zł miesięcznie, gdy minimalna składka na ZUS przedsiębiorców nierolników to ponad 700 zł). Ustawa miała złagodzić

rolnikom ból transformacji.

 

Dziś świadczenia z Kasy Rolniczych Ubezpieczeń otrzymuje ponad 1,7 mln osób. I często nie są oni rolnikami. Wystarczy mieć 1 ha gruntu, by zarejestrować się w KRUS i czerpać stamtąd pieniądze. Ten przepis stanowi pole do nadużyć. Ale próby uszczelnienia sytemu emerytalnego dla rolników (podejmowane choćby przez Hausnera) kończyły się w Sejmie fiaskiem.

 

Politycy, którzy mają swą bazę na wsi, jak ognia boją się zmian. A nuż okaże się, że udział wyłudzonych rent jest wyjątkowo duży. Wszystko to kosztuje nas w tym roku 14,3 mld zł – 370 zł rocznie na głowę każdego obywatela, łącznie z niemowlętami. Rolnicy są przyzwyczajeni do „rynku regulowanego”, czyli w gruncie

 

rzeczy systemu będącego zaprzeczeniem rynku. Chcą, by tak jak w schyłkowym komunizmie państwo gwarantowało nie tylko ceny zbytu, ale wysokie dochody. Gdy państwo się na to nie zgadza, organizują m.in. blokady dróg. Pierwszą zorganizowali już w czerwcu 1990 r. pod Mławą. Potem nie było roku bez kolejnych

 

burd. Od 16 lat są  grupą najgłębiej sięgającą do kieszeni podatników i wciąż najbardziej niezadowoloną. W tym roku państwo wyda na rolnictwo 2,5 mld zł, a dodatkowo 4,7 mld na współfinansowanie dopłat bezpośrednich. A rolnicy i tak będą protestować przekonani, że są najbardziej dyskryminowaną przez rynek grupą.

Silną grupę nacisku od lat stanowią w Polsce nauczyciele. W ciągu ostatnich 10 lat liczba młodzieży w wieku szkolnym zmniejszyła się o ponad 2 mln, liczba nauczycieli pozostaje niemal niezmieniona. Są chronieni Kartą nauczyciela, która gwarantuje po kilku latach pracy nieusuwalność. Mają krótki czas pracy, długie

 

urlopy i wcześniejszy wiek przechodzenia na emerytury. Nie muszą organizować strajków. Są zorganizowani w silne związki zawodowe, blisko powiązane z partiami. ZNP przez lata był naturalnym zapleczem SLD, nauczycielska Solidarność żyje w symbiozie z partiami prawicy. Szczególnie lewicowy związek jest

 

przeciwny reformom oświaty, które zmuszałyby do bardziej wydajnej pracy.

Nie inaczej jest zresztą w służbie zdrowia. Szczególnie niższy personel medyczny – od lat przekonuje pacjentów, że w ich interesie leży ładowanie coraz większych

 

pieniędzy w publiczną służbę zdrowia. Jednak w rzeczywistości duża ich część jest marnotrawiona, a znaczna większość idzie na płace dla pracowników, których jest za dużo. W 2001 r. pielęgniarki wywalczyły podwyżkę o 203 zł (słynna „ustawa 203”), która w krótkim czasie zrujnowała finanse szpitali i ZOZ-ów. Ich długi sięgają dziś 10 mld zł. Spłacać to będą  jeszcze nasze dzieci.

 

Polska, mówiąc słowami Bogusława Radziwiłła, stała się „postawem sukna”, który wyrywają ci, którzy mają siłę. Bezsilna większość przygląda się temu biernie, zwykle nie zdając sobie sprawy z tego, że wspólne dobro jest zawłaszczane przez grupy interesu. Ale winni nie są ci, którzy wyrywają, ale słabe państwo i tchórzliwi politycy. I tak będzie dopóty, dopóki milcząca większość pozostanie bierna.

 

KTO ILE BIERZE I ILE NAS TO KOSZTUJE?

Ogromna liczba przywilejów jest coraz większym obciążeniem dla budżetu państwa, a więc dla każdego z nas.

Na górnicze emerytury trzeba będzie wydać z budżetu

1,9 mld. zł w 2010 r.,

ponad 6,4 mld. zł  w 2015 r.,

i ponad 9,4 mld. zł w 2020 r.

Szacunki mówią, że będzie to kosztowało każdego pracującego ponad 400 zł rocznie, czyli ok. 33 zł miesiąc w miesiąc. Prócz tego górnicy mają dwie dodatkowe pensje w roku, deputat węglowy w naturze, różne dodatki do pensji, np. prawo do posiłków regeneracyjnych. Ich wartość można oszacować na ok. 500 zł miesięcznie. (...)

Stanisław Zunderlich  

    

§            

Tylko w latach 1990-2005 dopłaty do górnictwa wyniosły 65 mld. zł (ile można było wybudować za te pieniądze elektrowni wykorzystujących ekologiczne źródła energii?)! Wyjściem z sytuacji jest racjonalne przeznaczenie środków na usamodzielnienie się tych ludzi, podjęcie konstruktywnej inicjatywy, własnej działalności, wyjechania gdzieś gdzie są  potrzebni niewykwalifikowani czy z takim doświadczeniem pracownicy, lepsze warunki. – red.

 

 

„NEWSWEEK” nr 34, 28.08.2005 r.

SZCZĘŚLIWI EMERYCI SPOD ZIEMI

Górnicy się cieszą. Prezydent podpisał ustawę, która gwarantuje im prawo do emerytury już po 25 latach pracy pod ziemią. Bez względu na wiek. Przeciw ustawie był nawet Witold Orłowski, ekonomiczny doradca Aleksandra Kwaśniewskiego.

Według niego o złożeniu podpisu pod ustawą musiały zadecydować względy pozaekonomiczne. Czytaj: kampania wyborcza Cimoszewicza. Suchej nitki na tej ustawie nie zostawia też Leszek Balcerowicz, prezes NBP. Według niego przez te przepisy nie będzie możliwe obniżenie składek na ubezpieczenia społeczne. Polska Konferencja Pracodawców Prywatnych „Lewiatan” zapowiedziała, że zaskarży to prawo do Trybunału Konstytucyjnego. Według wyliczeń rządu w ciągu 15 lat z podatków będziemy musieli dołożyć górnikom 97 mld. zł.

 

ZA 97 MLD. ZŁ DLA GÓRNIKÓW MOŻNA BYŁOBY:

(...)

sfinansować ponad 40 mld. posiłków dla dzieci (Polska Akcja Humanitarna w zeszłym roku w akcji Pajacyk opłaciła ich 644 tys. za 1,4 mln. zł)

spłacić jedną czwartą polskiego zadłużenia zagranicznego (stan zadłużenia na koniec I kwartału 2005 r. – 391,6 mld. zł)

sfinansować ponad 20 lotów promu kosmicznego (jeden lot promu kosztuje ok. 4 mld. zł)

PER

 

 

„PRZEGLĄD” nr 31, 07.08.2005 r.

EMERYTURY WYRĄBANE POD SEJMEM

(...) Przeciętna emerytura ogółem w 2004 r. wynosiła 1237 zł. Przeciętna emerytura górnicza – 2495 zł. Można ją uzyskać praktycznie od 43. roku życia. (...)

NAJSZYBSZA USTAWA ŚWIATA

Dziś górnicy mogą przechodzić na emeryturę po 25 latach pracy pod ziemią bez względu na wiek. A także w wieku 50 lat, jeśli pod ziemią przepracowali 15 lat i 10 lat na innych stanowiskach uznanych za równorzędne, oraz w wieku 55 lat, jeśli pracowali pod ziemią 10 lat i mają 15 lat pracy równorzędnej.

Za pracę równorzędną przepisy uważają zaś np. dozór górniczy, zatrudnienie w związkach zawodowych, pracę nauczyciela w szkole górniczej, wykonywanie mandatu posła i senatora.

W praktyce okresy pracy pod ziemią mogą być krótsze, gdyż każdy taki rok zalicza się do stażu jako dłuższy, według przeliczników wynoszących od 1,2 do 1,8. Przykładowo najwyższy przelicznik mają członkowie górniczych drużyn ratowniczych, którym do uzyskania „podziemnej dziesięciolatki” wystarczy w praktyce niespełna sześć lat. (...)

Andrzej Dryszel

 

 

 „ANGORA” nr 37, 11.09.2005 r. POCZTA

NIEWOLNICY GÓRNIKÓW

Kilka słów polemiki do listu Pana Mariusza Marca pt. „Dlaczego górnicy protestowali” zamieszczonego w ne 33. Waszego pisma.

W swoim liście Pan M. Marzec dosyć dokładnie i obrazowo opisał ciężką pracę górników pracujących pod ziemią. W pełni zgadzam się z opisem trudności, jakie musi ponosić górnik pracujący pod ziemią. Chciałam jednak zauważyć, że w naszym kraju – o ile mi wiadomo – górnicy nie są jedynymi, którzy ciężko pracują.

Jest cała gama zawodów, których wykonywanie wymaga od pracujących odwagi, samozaparcia, wyrzeczenia itp.

Niech nikt nie próbuje mi tłumaczyć, że pracownicy zatrudnieni w budownictwie, transporcie, hutnictwie, służbie zdrowia itp. wykonują mniej odpowiedzialną pracę i trudną pracę. Bez poświęcenia tych ludzi praca górników byłaby niemożliwa. A przecież tymi i innymi grupami zawodowymi w naszym kraju nikt zbytnio się nie interesuje.

Pracownicy przykładowo wymienionych przeze mnie grup zawodowych pracują za dużo niższe uposażenie niż górnicy, marne ubezpieczenia, niejednokrotnie w dużo gorszych warunkach, bez osłony cudownego płaszcza, nie zawsze działających zgodnie z prawem związków zawodowych.

 

Nie sądzę, by praca ludzi w innych zawodach niż górnictwo była mniej warta dla ogółu społeczeństwa.

Skończmy wreszcie z bezpodstawną gloryfikacją tej grupy zawodowej.

(...) Nie rozumiem, dlaczego całe nasze społeczeństwo ma w nieskończoność rozczulać się nad ciężką praca górników? W końcu sami, dobrowolnie, bez żadnego przymusu, podjęli pracę w branży górniczej.

I jeszcze jedna bardzo ciekawa sytuacja. Duża grupa górników (nie generalizuję), tak zmęczonych życiem i ciężką pracą, po przepracowaniu 25 lat pod ziemią, przechodząc na zasłużoną przecież emeryturę, wcale nie korzysta z upragnionego odpoczynku, a wręcz odwrotnie – nagle nabiera nowych sił witalnych i masowo korzysta z ofert pracy różnego rodzaju firm ogólnobudowlanych, ochroniarskich itp., pracując od rana do wieczora.

 

Z powyższego wynika, że zmęczeni górnicy nie nadają się do dalszej pracy jedynie w obrębie własnych zakładów pracy. Poza nimi nawet ciężka praca nie stanowi dla nich żadnego problemu.

Jest dobrze, jeżeli – pobierającym wcale niemałe emerytury – nowy pracodawca opłaca im chociaż podstawowe składki. Szczytem nieuczciwości wobec pozostałej części społeczeństwa jest świadczenie usług przez byłych pracowników kopalń, bez odprowadzania jakichkolwiek podatków i bezwzględne preferowanie usług na czarno.

Uważam, że JEST TO SKANDAL!

(...) Czy naprawdę w tym kraju nikt nie widzi tego, co się dzieje? Może odpowiednie służby państwowe powinny wreszcie zainteresować się tym, gdzie pracują ci, którzy podpisali, że przechodząc na świadczenia przedemerytalne, nie będą podejmować pracy?

(...) Myślę, że w swych poglądach nie jestem osamotniona. Każdy z nas powoli ma dosyć ciągłego użalania się nad bracią górniczą i dokładania z naszych pensji do ich wynagrodzeń. W końcu też chcielibyśmy zacząć normalnie zarabiać, a nie przez lata spełniać zachcianki i wygórowane wymagania górniczych związków zawodowych, całkiem nieprzystające do naszej rzeczywistości.

(...) Jak długo jeszcze nasze społeczeństwo, wbrew swojej woli, będzie niewolnikami braci górniczej?!

M.B. woj. śląskie

 

 

„WPROST” nr 19, 14.05.2006 r. PRZYWILEJE I NIERÓWNOŚĆ: Grzechem PiS, wprawdzie nie pierworodnym, ale ciężkim, jest przecież skorumpowanie górników bardzo szczególnymi warunkami przejścia na emeryturę. W rezultacie tuż za miedzą, na Zaolziu, gdzie górnik musi tyrać do 62 roku życia, pracuje coraz więcej naszych górniczych emerytów, na ogół żwawych 45-latków. Okazuje się, że Polska to jednak kraj bogaty w porównaniu z takimi Czechami.

Wacław Wilczyński

  

[W niczyim interesie leży praca ciężka, szkodliwa, a przede wszystkim niepotrzebna – praca ma być ekologiczno-ekonomicznie uzasadniona, potrzebna, i możliwie z jak najmniejszymi skutkami ubocznymi. Proszę się domagać odpowiedniej płacy za korzyści, a nie za straty, zbędny wysiłek. Warto też sprawdzić, jaki wpływ na stan zdrowia ma nikotynizm i alkoholizm u tej poszkodowanej... grupy, i ile przeznaczają na to pieniędzy. – red.]

 

 

„NEWSWEEK” nr 13, 02.04.2006 r. LISTY

DYKTATURA ZWIĄZKÓW

Z wielkim zaciekawieniem przeczytałem tekst o związkach zawodowych. Wreszcie ktoś odważył się napisać prawdę o ich szkodliwej działalności. Wśród przedsiębiorców krążą już legendy o nieprzeciętnych żądaniach działaczy związkowych, którzy chcą negocjować tylko w ekskluzywnych ośrodkach wypoczynkowych i spać w apartamentach, najlepiej z jacuzzi. Jeden z szefów związku zawodowego w państwowym przedsiębiorstwie chwalił się, że wygrał przerz telefon komórkowy, finansowany przez pracodawcę, tyle, że wygrał u operatora sieci komórkowej wieżę stereo.

W wielu zakładach związkowcy żądają nieograniczonego dostępu do firmowych gadżetów. I tak całe rodziny chodzą w takich samych kurtkach, czapkach i jednakowymi plecakami. Nie może być tak, że związki zawodowe żądają (i dostają!) jedną trzecią materiałów promocyjnych firmy. Skandaliczne jest to, że w wielu państwowych spółkach działacze na etatach związkowych zarabiają niemal tyle co prezesi spółek, ale w odróżnieniu od ich są praktycznie nie do ruszenia.

Za nic nie odpowiadają, mogą tylko żądać. I żądają. Niestety. („Związki bezpieczne dla działaczy”, „Newsweek” 12/2006)

Krzysztof Gruca

 

 

TO PISMO WYSŁAŁEM REDAKCJOM 05.02.1999 r., A ROK PÓŹNIEJ KANCELARII SEJMU I KILKUNASTU POSŁOM

KIEDY SIĘ MÓWI O BIEDNYCH RODZINACH...

INTERWENCYJNY SKUP PIASKU...

W związku z krytyczną sytuacją  rolnictwa, która trwa już od wielu lat, proponuję: (by nie dopuścić do przejedzenia dochodu narodowego, bo wtedy wiadomo co nam zostanie do podzielenia ...) aby wspomagać tylko tych rolników, którzy posiadają  produkcję  mającą sens ekonomiczny. Pozostałym rolnikom, którzy zdecydują się swoje gosp. odsprzedać, przyznawać zasiłki, z których żyją tysiące innych ludzi (dotyczy to także pozostałych osób zajmujących się gospodarstwem), oraz zapewnić bezpłatne kursy przekwalifikujące do innych zawodów. Jeśli nie wprowadzi się radykalnych i natychmiastowych działań obejmujących m.in. problemy rolnictwa, górnictwa, lecznictwa, a  podjęte działania nie będą miały aspektu ekonomicznego, grozi nam taki sam kryzys jak w Rosji (obecnie w Argentynie). Wtedy naprawdę nie będziemy posiadali środków na inwestycje, bezpieczeństwo, lecznictwo itp.. Cofniemy się do okresu super kryzysu, którego składnikiem będzie m.in. wzrost przestępczości i korupcja. Proszę nie słuchać (zwracam się do: rolników, górników i innych potencjalnych ofiar) głosów waszych pseudosprzymierzeńców. Bo gdyby ich martwił wasz los, to by wam tego nie gotowali, a chodzi tylko o to by wtedy dorwać się do władzy i mieć straszak na opozycję, a tym straszakiem byłaby sytuacja do jakiej chcą doprowadzić.

Rolnicy, w Polsce  jest gosp. rynkowa. Jakim prawem domagacie się od biednego narodu, aby traktował was jak święte krowy, które trzeba dokarmiać?! Jeśli czyjeś gosp. nie przynosi dochodu to proszę je sprzedać i zająć się czymś innym. Jakim prawem ciągle domagacie się naszych wspólnych pieniędzy. Przecież ciężka sytuacja dotyczy nas wszystkich. Przejedzone pieniądze nie poprawią niczyjej sytuacji na dłuższą metę. Jedziemy na tym samym wozie. Podkreślam strzeżcie się waszych pseudo sprzymierzeńców, którzy nawet nie próbują wytłumaczyć wam waszej sytuacji.

PS (do Rządu)

Dlaczego szastacie naszymi pieniędzmi, zamiast przeznaczać je na działania ekonomiczne. Czyżby to strach przed utratą władzy?! Stracicie ją tym bardziej, jeśli nie będziecie gospodarni i doprowadzicie do kryzysu dopłat, bo wtedy nie będzie pieniędzy ani na dopłaty, ani na nic!

 

 

 www.wp.pl | "RZECZPOSPOLITA" 28.10.2008

GIGANTYCZNA ROZRZUTNOŚĆ W ROLNICZYCH AGENCJACH

"Rzeczpospolita" dotarła do raportu Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, który opisuje patologię w funkcjonowaniu największej rolniczej instytucji - Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa.

 

W zeszłym roku działalność agencji pochłonęła dwa miliardy złotych, a blisko połowę tej kwoty stanowiły wynagrodzenia z pochodnymi. Dziennik ujawnia, że raport Instytutu otrzymał i natychmiast utajnił resort rolnictwa, którym kieruje Marek Sawicki z PSL.

 

W opinii "Rzeczpospolitej" szokujący jest wzrost zatrudnienia w agencjach. W Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa pracuje jedenaście tysięcy osób, a jeszcze pięć lat temu, było to o blisko siedem tysięcy osób mniej. W samej tylko centrali liczba etatów wzrosła z blisko 900 do niemalże 1400.

 

W Ministerstwie Rolnictwa wzrost zatrudnienia tłumaczą nowymi zadaniami związanymi z naszym przystąpieniem do Unii Europejskiej i obsługą rolnictwa. Jednak, jak podkreśla "Rzeczpospolita", choć zadań faktycznie przybywa, to agencje pochłaniają coraz więcej pieniędzy na wsparcie rolnictwa. Dla przykładu w Agencji Rynku Rolnego trzy lata temu z każdych stu złotych na rolników agencja otrzymywała 18 złotych, a w ubiegłym roku już 50.

 

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Środa [27.10.2010, 13:31]ostatnia aktualizacja: Śr [27.10.2010, 13:36]

NA ROLNIKÓW WYDAJEMY WIĘCEJ NIŻ NA ARMIĘ

To dopłaty do KRUS, składki na ubezpieczenie zdrowotne i dotacje...

Co roku z budżetu państwa wydajemy na rolników więcej niż na polską armię czy szkolnictwo - 20 mld zł - informuje money.pl

Opłacane z budżetu składki na ubezpieczenie zdrowotne to tylko niewielka część środków, które budżet wydaje na rolników - zaledwie ok. 10 proc. Gros tej kwoty pochłaniają dopłaty do rolniczych rent i emerytur z KRUS.

Na 14,4 mld złotych wydawanych na renty, emerytury, jedynie niewiele ponad 1,3 mld złotych pochodzi ze składek opłacanych przez samych rolników - wylicza money.pl.

Do każdej ubezpieczonej w KRUS osoby budżet państwa dokłada rocznie 10 300 zł.

Budżet dopłaca także do ZUS-u. Jednak na każdego ubezpieczonego przypada rocznie niewiele ponad 2,5 tys. zł. To czterokrotnie mniej niż na rolnika!

To nie wszystkie wydatki państwa związane z rolnictwem. Z budżetu opłaca się także 30 proc. unijnych dopłat do rolnictwa.

Roczne wydatki na rolników to 6 proc. wszystkich wydatków państwa. To więcej niż państwo wydaje na armię (5 proc.), na policję i strażaków (4,5), czy na oświatę i szkolnictwo (5 proc.) - informuje money.pl. | WB

 

 

 

 

 

 

 

 

TZW. DOTACJE Z UNII

Od tego kto i ile otrzymał, sto razy ważniejsze jest jak te pieniądze zostały wykorzystane (tzw. system naczyń połączonych, czyli m.in. Unia Europejska).

 

 

„WPROST” nr 7 (1159), 20.02.2005 r.

NIE JADAJ W EUROPIE

DZIWNA TO RELIGIA, KTÓRA UTRZYMUJE SIĘ Z PIENIĘDZY NIEWIERZĄCYCH

Gdyby kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder zaprosił prezydenta USA George`a Busha na obiad do swojej prywatnej berlińskiej rezydencji, jego żona zapłaciłby za produkty zużyte do przygotowania posiłku około tysiąca euro. Podobny obiad przygotowany dla niemieckiego kanclerza przez prezydenta USA na ranczo w

 

Teksasie kosztowałby Bushów nie więcej niż 600 euro. Ta różnica to efekt rozdętej do nieprawdopodobnych rozmiarów protekcjonistycznej polityki rolnej w UE. To dzięki francuskim lobbystom kilogram bananów kosztuje w Unii Europejskiej 400 proc. więcej, niż kosztowałby w gospodarce rynkowej. Na skutek nacisków lobby rolnych najsilniejszych krajów - Francji (banany, wina, cukier, sery), Niemiec (cukier, wina, mięso, zboże), Włoch (wina, oliwa, cytrusy) - UE stała się najbardziej antykonsumencką strefą świata. Za kilka lat w strefie najwyższych w świecie cen znajdzie się także Polska.

 

Tymczasem unia mogłaby być strefą jak najbardziej przyjazną konsumentom. W Polsce (oraz w innych krajach UE) cukier i ryż mogłyby kosztować po złotówce za kilogram, banany po 1,5 zł, a pomarańcze po 2 zł za kilogram, o jedną trzecią mogłyby być tańsze mięso, ryby, wino stołowe i oliwa z oliwek. Nie jest to program wyborczy nowej populistycznej partii, ale faktyczna cena żywności: bez dopłat, subwencji i ceł. To, że dziś płacimy za te produkty o kilkaset procent więcej, to skutek absurdalnego z ekonomicznego punktu widzenia dotowania i chronienia rolnictwa.

 

Dyktatura farmerów

Przeciętna czteroosobowa rodzina mieszkająca w Unii Europejskiej dopłaca do rolnictwa 1200 dolarów (3600 zł) rocznie - wynika z badań dr. Richarda Howartha z University of Wales. Według wyliczeń Łukasza Hardta, ekonomisty PAN i eksperta Instytutu Sobieskiego, ceny mleka i mięsa są w Polsce już prawie takie jak w krajach starej unii. I nie będą już niższe. Na początku tego roku polski rząd sprzeciwił się bowiem stopniowemu znoszeniu dopłat do skupu mleka,

 

zbóż, a nawet tytoniu! Na forum WTO (Światowa Organizacja Handlu) Polska domaga się, by móc dotować żywność przynajmniej do 2015 r. Oznacza to, że przez ten czas będziemy wyzyskiwani przez rolnicze lobby. Subwencje wypłacane rolnikom w Unii Europejskiej są bowiem najwyższe na świecie. Obliczono, że dotowane krowy mają wyższe "dochody" per capita niż połowa ludzi na ziemi. Europejskie subwencje są równoznaczne z nałożeniem na żywność ceł w wysokości 82 proc. Dla porównania - w USA dopłaty pokrywają 28 proc. ceny produktu, a w Nowej Zelandii - zaledwie 1 proc.

 

Argument, że na dotowaniu rolnictwa zarabiamy, bo w UE za wszystko płacą Niemcy, jest nieprawdziwy. W 2005 r. polscy podatnicy wydadzą 3,5 mld zł na dopłaty bezpośrednie, 4 mld zł na składkę do UE (taka część składki będzie przeznaczona na rolnictwo) oraz 15 mld zł na Kasę Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego. Oznacza to, że bezpośrednio, nie licząc wyższych regulowanych cen żywności, każdy pracujący Polak wspiera rolników kwotą 2 tys. zł.

 

Protekcjonistyczna europolityka cenowa, którą poparł nasz rząd, będzie nas wszystkich drogo kosztować. Od 1 marca tego roku USA chcą - w odwecie za nałożenie przez UE wysokich ceł na amerykański ryż - podnieść cła na unijne cytrusy, oliwki, brzoskwinie itp. Jeśli dojdzie do eskalacji wojny handlowej, stracą nie tylko klienci, ale i polskie firmy zainteresowane eksportem do USA.

 

Eurobanany, czyli rachunek od Chiraca

Wybuch wojny handlowej UE ze Stanami Zjednoczonymi jest już w zasadzie przesądzony. Trzy dni po komunikacie rządu USA w sprawie karnych ceł na ryż Komisja Europejska otworzyła kolejny front. 31 stycznia 2005 r. zgłosiła w WTO, że w 2006 r. trzykrotnie podniesie cła na banany (z 75 euro za tonę do 230 euro za tonę). USA, gdzie mają siedziby największe koncerny handlujące południowoamerykańskimi bananami (Dole, Del Monte i Hiquita, kontrolujące dwie

 

trzecie światowego rynku), potraktowały to jako kolejny akt agresji i zapowiedziały retorsje. - Ta podwyżka wypchnęłaby nas z europejskiego rynku - mówi "Wprost" Ronaldo Saborio, ambasador Kostaryki przy WTO. UE kupuje bowiem rocznie 40 proc. światowej produkcji bananów o wartości 6 mld USD. Za oceanem wściekłość wywołuje także wiarołomstwo unii. - W trakcie negocjacji WTO w Doha ustalono, że nastąpi pełna liberalizacja rynku owoców tropikalnych - dodaje Ronaldo Saborio.

 

Niszcząca wojna handlowa będzie prowadzona w imię nabijania kabzy kilku tysiącom unijnych plantatorów bananów i realizacji francuskiej polityki zagranicznej. Właśnie rynek bananów jest książkowym przykładem absurdalnej europejskiej polityki rolnej. Około 20 proc. sprzedawanych w UE bananów jest uprawianych na należących do Hiszpanii Wyspach Kanaryjskich, w tzw. zamorskich departamentach Francji (Martynika i Gwadelupa), na portugalskiej Maderze i Azorah oraz na greckiej Krecie. Reszta pochodzi z Ameryki Południowej oraz 48 krajów rejonu Pacyfiku, Afryki i Karaibów (m.in. z Wybrzeża Kości Słoniowej, Jamajki,

 

Kamerunu, Belize, Grenady i Dominikany), byłych europejskich kolonii (głównie francuskich, ale i brytyjskich), które w 1975 r. podpisały z ówczesną Wspólnotą Europejską tzw. konwencję z Lome (w 2000 r. potwierdzoną w porozumieniu z Cotonou). Na podstawie tej umowy kraje te mają prawo wyeksportować bez cła do UE 800 tys. ton bananów rocznie, co stanowi 10 proc. europejskiego rynku. Banany uprawiane w byłych europejskich koloniach mają jedną wadę: są dwukrotnie droższe od bananów południowoamerykańskich! UE cłami równa ceny w górę. W rezultacie kupując dziś banany, musimy płacić za kilogram nawet 6 zł, czyli trzy, cztery razy więcej niż przed wstąpieniem do unii.

 

W ten sposób Bruksela nie tylko narzuca nam produkty unijnych farmerów, ale i swoich politycznych sojuszników. Oznacza to, że najsilniejsze państwa UE prowadzą własną politykę zagraniczną kosztem pozostałych członków. W grę wchodzą nie tylko banany, ale także specjalne bezcłowe kontyngenty (na przykład na sery, mleko w proszku). Przyznano je głównie dawnym europejskim koloniom z regionu Karaibów, ale także RPA. - Belize było kolonią brytyjską, a sąsiednia Gwatemala - hiszpańską. Belize ma szczególne preferencje, a Gwatemala - nie. To jest nie do zaakceptowania - denerwuje się Ronaldo Saborio.

 

Eurooliwa niesprawiedliwa

Nie do zaakceptowania jest fakt, że aby zjeść warzywa wyprodukowane poza UE, musimy zapłacić trzy razy więcej niż są warte. Eksport warzyw do krajów UE obłożony jest bowiem cłem w wysokości 288 proc. Trudno też przejść do porządku nad tym, że zamiast tanich pomarańczy i cytryn z Argentyny czy Izraela kupujemy pozornie tańsze (dzięki subsydiom, za które płacimy w podatkach) pomarańcze i cytryny z Hiszpanii, Grecji i Włoch.

 

Tymczasem wysocy urzędnicy UE publicznie wyrażają troskę o kraje słabiej rozwinięte. Podkreślają, jak dużo pieniędzy UE przeznacza na pomoc tym państwom. Na przykład we wrześniu zeszłego roku Komisja Europejska poparła ideę wprowadzenia globalnego podatku, z którego wpływy będą przeznaczone na walkę z nędzą. - Ileż jeszcze razy musimy powtarzać, że najbardziej destruktywną bronią masowej zagłady na świecie jest nędza? - pytał patetycznie prezydent Francji

 

Jacques Chirac, zapowiadając, że do 2012 r. Francja przekaże nawet 0,7 proc. swojego PKB na walkę z nędzą. Tymczasem to właśnie Francja współtworzy tą nędzę, gdyż jest drugim na świecie eksporterem żywności. - To czysta hipokryzja, gdyż dotowane produkty rolne niszczą wcześniej jedyny przemysł, jaki może się rozwijać w tych państwach - zauważa Rafał Antczak, ekspert CASE. Dziś na przykład najtańsza oliwa jest produkowana w Maroku, Tunezji, Libanie, Syrii i

 

Turcji. Tymczasem 95 proc. oliwy z oliwek sprzedawanej na całym świecie pochodzi z Hiszpanii, Włoch i Grecji. To także skutek wspólnej polityki rolnej. W jej wyniku producenci eurooliwy otrzymują 2,3 mld USD subwencji rocznie - to dwa razy więcej, niż wynoszą roczne obroty światowego handlu oliwą z oliwek (1,1 mld USD). Z kolei eksport dotowanych mrożonych kurczaków z UE do Kamerunu tylko w ostatnich sześciu latach zlikwidował w tym kraju 110 tys. miejsc pracy.

 

Eurowino, czyli rachunek od Komisji Europejskiej

Protekcjonistyczna polityka rolna UE jest szkodliwa nie tylko dla konsumentów. System dopłat i ceł sprawia, że przedsiębiorcy z UE żyją jak na wybiegu w ogrodzie zoologicznym. Chronieni przed rynkiem, nie potrafią się na nim odnaleźć. Unijni farmerzy mimo forów często nie są w stanie konkurować z tymi, którzy ze wsparcia nie korzystają. Najlepszym przykładem jest rynek wina. UE przyznaje europejskim producentom tego trunku dotacje sięgające 1,2 mld euro rocznie, czyli

 

tyle, ile wynosi wartość całej sprzedaży wina w Australii. Okazało się, że to nie wystarcza, by się obronić na rynku. Europejskie wina przegrywają ze znacznie tańszymi (nie dotowanymi) winami australijskimi, nowozelandzkimi, chilijskimi czy kalifornijskimi. 7 października 2004 roku przedstawiciele Komisji Europejskiej stwierdzili, że unia przeznaczy jeszcze 450 mln euro subsydiów dla producentów win, by przestawili się na produkcję drogich win wysokiej jakości. Najwięcej dostaną Francja (145 mln euro) i Włochy (103 mln euro).

 

Hamulec Polska

Wściekłość konsumentów, którzy po akcesji nowych państw sami się przekonali, że tańsza żywność z Europy Wschodniej wcale nie jest gorsza, zaowocowała tym, że część państw chce ograniczyć protekcjonizm. 1 stycznia 2005 r. dziesięć krajów UE (Austria, Belgia, Dania, Niemcy, Irlandia, Włochy, Luksemburg, Portugalia, Szwecja i Wielka Bratania) zdecydowało się wprowadzić pierwszy etap reformy wspólnej polityki rolnej. Polega on na tym, że dopłaty nie będą zależne

 

od wielkości produkcji (unia produkuje zbyt dużo drogiej żywności, której nikt nie chce kupować w Europie, i dopłaca do jej eksportu), ale od jakości produktów i przestrzegania standardów ochrony środowiska. Zmiana byłaby korzystna dla mniejszych rolników, lecz uderzyłaby w interesy rolniczych baronów, którzy mają dużą reprezentację w polskim Sejmie. Zapewne dlatego przedstawiciele polskiego rządu oświadczyli, że Polska będzie w ostatniej grupie państw, które rozpoczną reformę, ale nie wcześniej niż w 2009 r.

 

To nie jedyny nasz wkład w utrzymywanie patologii. 20 stycznia 2005 r. owacją przywitali udającego się do Sejmu ministra rolnictwa Wojciecha Olejniczaka delegaci Krajowego Związku Plantatorów Buraka Cukrowego. Mieli mu za co dziękować. Polska nie zgodziła się bowiem na propozycję Komisji Europejskiej, by obniżyć cenę skupu buraka cukrowego z 632 euro za tonę do 421 euro za tonę. Poza tym chce, żeby ewentualne cięcia zrekompensowano w pełni (oczywiście z pieniędzy podatników, czyli naszych), a nie w 60 proc., jak proponuje KE. Co oznacza "słodka polityka", najlepiej pokazuje przykład czteroosobowej rodziny

 

Kowalskich. Zjada ona rocznie 84 kg cukru kupowanego nawet po 4 zł za kilogram. Gdyby nie cła zaporowe, kilogram cukru kosztowałby złotówkę. W ten sposób Kowalscy wspomagają cukrowników "darowizną" w wysokości 250 zł rocznie.

Polski rząd blokuje także zmiany, o których zdecydowano jeszcze przed naszym przystąpieniem do UE, m.in. obniżenie o 25 proc. cen skupu masła i o 15 proc. cen mleka w proszku (ceny w sklepach spadłyby w podobnym stopniu). Nasz kraj nie chce również ograniczenia dopłat do produkcji tytoniu i likwidacji interwencyjnego skupu żyta. Zamiast tego rząd Marka Belki powiększył areał ziemi rolnej uznanej za trudną do gospodarowania i objętej dodatkowymi dopłatami z 13 proc. do 53 proc. całkowitej powierzchni ziem uprawnych w Polsce. 55 proc. dopłat pokryją polscy podatnicy.

 

Eurokłamstwo

Europejski system dotacji jest równie efektywny jak planowa gospodarka w ZSRR, tyle że w roli radzieckiej partyjnej nomenklatury będącej beneficjentem systemu w unii występuje lobby rolnicze. Twierdzenie, że bez dotacji rolnictwo padnie, jest największym kłamstwem Unii Europejskiej. Przykłady Australii, Argentyny i Nowej Zelandii udowodniły, że nie dotowane i nie chronione rolnictwo doskonale na siebie zarabia. Przedstawiciele liczących się organizacji

 

międzynarodowych, takich jak Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy i OCED, zgodnie twierdzą, że wspólna polityka rolna przynosi więcej szkód niż korzyści. UE gwarantuje rolnikom prawie 40 proc. ich dochodów. Opowieści o niemieckich rolnikach przyjeżdżających na demonstracje w obronie subsydiów mercedesami są niestety prawdziwe: 70 proc. wszystkich dotacji w UE trafia do 20 proc. najbogatszych rolników. - Dotowanie i protekcjonizm w rolnictwie to nie polityka, ale religia - mówi Jim Sutton, minister rolnictwa Nowej Zelandii. Zaiste dziwna to religia, która utrzymuje się przede wszystkim z pieniędzy niewierzących.

Aleksander Piński, Jan Piński

Współpraca:

Ludwik Bednarz (Kalifornia)

Jacek Pałasiński (Rzym)      

Inga Rosińska (Bruksela)

 

 

„WPROST” nr 32, 14.08.2005 r.

MAFIOZO TO PRZEŻYTEK, WE WŁOSZEH BRYLUJE PROGETTISTA – WYŁUDZACZ UNIJNYCH FUNDUSZY

OŚMIORNICA NA BRUKSELSKIM WIKCIE

(...) Włoscy mafiosi stali się zagorzałymi zwolennikami integracji europejskiej w unijnym wydaniu. Miliardy euro płynące z Brukseli na Półwysep Apeniński w formie dopłat dla rolników, dotacji na recykling czy subwencji eksportowych zasilają kasę miejscowych grup przestępczych w równym stopniu co działalność tradycyjna, czyli wymuszanie haraczy, handel narkotykami, sutenerstwo. Unia Europejska, której rachunkowość jest dziurawa jak ser szwajcarski, to idealne

 

żerowisko dla mafii. Na przykład już w 1996 r. włoscy przestępcy kupili w Polsce kilka tysięcy krów, które potem w Niemczech zakolczykowano jako niemieckie, po czym fikcyjnie sprzedano do Tunezji, biorąc od unii subwencję eksportową w wysokości 40 mld euro.

Mafia stała się największym włoskim przedsiębiorstwem. Rocznie dochody tworzących ją  „rodzin” są szacowane na astronomiczną kwotę 120 mld USD, czyli 15 proc. PKB Italii. (...)

 

Z GANGSTERA BIZNESMEN

Gdy w połowie lat 90. unijni urzędnicy dokonali wyrywkowej kontroli regionu Caserta koło Neapolu, by sprawdzić, którzy rolnicy otrzymują dopłaty i jak duże one są, tam, gdzie - według wniosków o dopłaty - miały rosnąć oliwne gaje, zastali parkingi. Już wtedy miejscowe grupy przestępcze zwietrzyły interes i zastraszały farmerów, by ci zawyżali areały posiadanej ziemi, a nadwyżki dopłat z Brukseli szły do kasy mafii. (...)

 

Mafiosi zrozumieli, że zamiast walczyć z włoskim państwem, lepiej się przyłączyć do polityków i robić to, co oni, czyli pozostawać na wikcie podatników lub Brukseli. Przestępcy zaczęli przejmować firmy branży spożywczej i produkować m.in. masło i mleko z najniższej jakości surowca, uprzednio przekupując urzędników odpowiedzialnych za kontrolę jakości żywności. Niskie koszty produkcji znacznie zwiększyły atrakcyjność otrzymywanych przez nich dopłat z unii. Na

 

przykład w 1999 r. Europejskie Biuro ds. Zwalczania Przestępczości Gospodarczej (OLAF) wykryło, że włoscy gangsterzy założyli na południu Włoch holding spółek, który przez kilka lat wytwarzał i sprzedawał za granice unii masło składające się w 40 proc. z bydlęcego tłuszczu, a w pozostałej części - z oleju kosmetycznego. Dzięki temu mafia wyłudziła z Brukseli około 300 mln euro subwencji eksportowych.

 

Przed trzema laty Komisja Europejska oskarżyła koncerny tytoniowe R.J. Reynolds, Philip Morris i Japan Tobacco Inc. o celowe dostarczanie zbyt wielkiej liczby papierosów na rynki Europy Środkowej i Wschodniej, gdzie akcyza na tytoń jest dużo niższa niż w unii, by później mogły być one przemycane na rynki państw członkowskich. Okazało się, że na tym procederze także zarabiały firmy powiązane z włoskimi grupami przestępczymi. Włoska mafia nadal z powodzeniem trudni się przemytem, wykorzystując różnice stawek podatkowych w 25 państwach unii.

 

MAFIJNE PRZEDSIĘBIORSTWO OCZYSZCZANIA

Najnowszym hitem biznesowym na południu Włoch jest utylizacja śmieci. Dla władz miast lub przedsiębiorców pozbycie się odpadów zgodnie z wszelkimi normami ustalonymi przez Brukselę jest tak kosztowne, że mafijne spółki przetargi na utylizację śmieci wygrywają z cuglach, oferując usługi nawet o 90 proc. tańsze niż

 

legalnie działający konkurenci. Swoje i tak zarobią, bo odpady najzwyczajniej wyrzucają w okolicznych lasach. Tę paranoję finansują unijni podatnicy z funduszy ochrony środowiska. Włoska organizacja ekologiczna Legambiente alarmuje, że mafia i związane z nią firmy opanowały trzecią część rynku śmieci we Włoszech i zarabiają w tym biznesie 30 mld euro rocznie!
Aleksander Piński

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Piątek [15.10.2010, 08:31]ostatnia aktualizacja: Pt [15.10.2010, 08:34]

POLACY MASOWO WYŁUDZAJĄ PIENIĄDZE Z UE. UPRAWIAJĄ CHWASTY

Wystarczy założyć ekologiczną plantację.

Mnóstwo pieniędzy z unijnych dotacji wyłudzili oszuści.

Deklarowali, że będą uprawiać orzechy włoskie, soczewicę - która w Polsce nie wydaje plonów czy wręcz chwasty - informuje "Dziennik Gazeta Prawna".

Większość tych upraw nie jest prowadzona przez rolników, ale przez ludzi, którzy wyłudzają dopłaty - tłumaczy gazecie prof. Józef Tyburski z Katedry Systemów Rolniczych z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie.

Ten proceder trwa od sześciu lat. By dostać pieniądze z UE na plantację ekologiczną wystarczyło obsadzić sadzonkami np. orzecha włoskiego minimum hektar ziemi. Następnie trzeba było poinformować tzw. jednostkę certyfikującą oraz Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa o tym, że zmieniamy gospodarstwo na ekologiczne.

Potem przez 5 lat oszuści dostawali dotację. Nawet 1600 zł za hektar.

Oszustów nie interesowały plony: gdyby tak było nie sadziliby orzecha włoskiego tam, gdzie wiadomo, że nie będzie rósł.

Tymczasem największe jego plantacje - po 300 ha zakładano w województwach zachodniopomorskim i warmińsko-mazurskim, gdzie ze względów klimatycznych nie ma szans, aby przyniosły plony - podkreśla gazeta.

Na dodatek, gdy dotacje się kończą, rolnik może uprawę zlikwidować.

Ile pieniędzy wyłudzili w ten sposób oszuści? Nie wiadomo. System nadzoru szwankuje. | WB

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Czwartek [02.12.2010, 12:37]

MILIARDY EURO DLA KONCERNÓW. TAK UNIA SZASTA PIENIĘDZMI

Wspomaga ich produkcję, zamiast wyrównywać szanse regionów.

Międzynarodowe korporacje jak Coca-Cola, IBM, McDonald's otrzymują olbrzymie dotacje od Unii Europejskiej. W ten sposób chce je powstrzymać przed przeniesieniem ich fabryk w inne miejsca świata.

IBM dostał 20 milionów na realizację projektu w Polsce, Fiat złożył wniosek o 25 milionów euro, a McDonald`s otrzymał 60 tys. euro na szkolenie personelu w

Szwecji - donosi france24.com.

Tymczasem to pieniądze z funduszy strukturalnych, które powinny być przeznaczane na wyrównywanie różnic w zamożności pomiędzy regionami. A na przykład

Polska wykorzystywała pieniądze z 67 mld euro właśnie z takich dotacji na przyciąganie koncernów.

Urzędnicy zapewniają, że... wszystko jest w porządku.

Pieniądze unijne są wydawane w Polsce zgodnie z przeznaczeniem. Pozwalają firmom na długoterminową przewagę wobec konkurencji, co powoduje, że europejska gospodarka jest bardziej innowacyjna - uważa Waldemar Sługocki, wiceminister rozwoju regionalnego. | MK

 

 

 

 

„WPROST” nr 34, 28.08.2005 r.

POLITYKA ROLNA UE SPRZYJA ZAWAŁOM I NOWOTWOROM!

UKŁAD HOROBOTWÓRZCZY

(...) Gdy państwo przestało się wtrącać w mechanizmy rządzące rynkiem, ceny produktów pochodzenia zwierzęcego musiały wzrosnąć, ponieważ z przyczyn czysto biologicznych wyhodowanie krowy czy świni kosztuje więcej niż uprawa roślin.

 

Specjaliści ostrzegają jednak, że zdrowotne zdobycze demokracji w Polsce mogą zostać szybko zmarnowane z winy Unii Europejskiej. „Wspólna polityka rolna uznaje interesy rolników za ważniejsze od zdrowia obywateli i subsydiuje produkcje niezdrowej żywności: tłuszczów zwierzęcych, mięsa, tytoniu i alkoholu” – twierdzi prof. Martin McKee z London Shool of Hygiene and Tropical Medicyne. Badania przeprowadzone w Szwecji i Słowenii wykazały już, że unijne dotacje

 

rolnicze - pochłaniające rocznie 90 mld euro - przyczyniają się do wzrostu wydatków na leczenie chorób cywilizacyjnych. Gdyby nie zaporowe cła, płacilibyśmy znacznie mniej za chroniące przed nadciśnieniem banany czy szlachetną oliwę z oliwek. Unijne przepisy, wymuszane przez rolnicze lobby, mogą jednak wkrótce doprowadzić do gorzkiego paradoksu historii – większości mieszkańców Europy, historycznej ojczyzny zdrowej diety śródziemnomorskiej, nie będzie stać na jej stosowanie.

Jan Stradowski

 

[A do tego trzeba dodać ogromne koszty obsługi dopłat (m.in. administracji, kontroli z jednej strony i ubiegających się o dopłaty – z drugiej).

Przypomnę jeszcze postulat z poprzedniego nu „WŚ”:

d)   Należy znieść dopłaty do rolnictwa, skończyć z tym absurdem na całym świecie. Okazją do tego jest poszerzenie UE. Jest to błędne koło współzależności, na

którym tracą wszyscy: dojona część społeczeństwa i rolnicy, którzy stanowią  przecież jego integralną część. To dlatego płody rolne (mimo, iż są niezbędnym

elementem do życia!) nie osiągają  przyzwoitych cen, bo trzeba pieniądze tracić na kupno ich w większej ilości niż potrzeba. Istnieje ścisła współzależność między

poziomem życia konsumentów a producentów. Jeśli rolnicy chcą żyć na wysokim poziomie, to muszą dać możliwość jego zaistnienia, a więc operować w

gospodarce rynkowej. Nie da się ukryć, iż jednym z warunków powodzenia takiej produkcji jest wprowadzenie zakazu wytwarzania, skupu i sprzedaży niezdrowych produktów. Dopłacanie do rolnictwa zachęca do nadprodukcji i nieefektywności, ze szkodą dla wszystkich, w tym dla środowiska. Jest to też  skuteczna bariera dla zbytu towarów z krajów uboższych - zwiększając przepaść jaka je oddziela od pozostałych - z wszystkimi tego skutkami, dla wszystkich (min. eksportują narkotyki, rozprzestrzeniają choroby, odwdzięczają się przestępczością , terroryzmem i rozplenianiem religii (co się nierzadko łączy))! – red.

·

Przeciętny polski rolnik nie pracuje więcej niż 3 godziny dziennie.

·  

„WPROST” nr 19, 11.05.2008 r.: Średni dochód na osobę w rodzinie rolnika jest o 10 proc. wyższy niż w robotniczej.

· 

"ANGORA" nr 17, 23.04.2006 r.

"7 DNI" Nr 13 (10. IV.). Cena 0,90 €:

Relacja ze spotkania z prezesem NBP

Oprocentowanie kredytów rosło na skutek wysokiej inflacji. Była ona tak duża z powodu dotacji dla rolników, bo coraz więcej płacono im za skup towarów, utrzymując jednocześnie niskie ceny detaliczne. Żeby zaplenić pusty budżet, produkowano pusty pieniądz. To napędzało inflację.

 

Żyjemy w państwie, gdzie byle taksówkarz może być rolnikiem i dostawać emeryturę z KRUS-u oraz dopłaty od Unii Europejskiej! Panuje mit, że na wsi żyją biedni ludzie! Nieprawda! To często ogromni przedsiębiorcy, niepłacący podatków! Finansowani przez UE! Niech wiec młodzi nie dziwią się, że nie mają pracy, skoro niektórzy politycy bronią KRUS-u jak świętej krowy polskiej ekonomii!

Wojciech Andrzejewski ]

 

 

„WPROST” nr 51/52(1203), 25.12.2005 r.

TERRORYŚCI NA TRAKTORACH

5 MLD DOLARÓW CO TYDZIEŃ WYCIĄGAJĄ Z KIESZENI PODATNIKÓW ROLNICY Z NAJBOGATSZYCH KRAJÓW

Ministrowie handlu 150 krajów spotkali się w ubiegłym tygodniu w Hongkongu, by kontynuować negocjacje przygotowane przez Światową Organizację Handlu (WTO). To było ostatnie spotkanie w ramach tzw. rundy rozwojowej, rozpoczętej w Doha w Katarze przed czterema laty. Trzeba przyznać, że jeśli brać pod uwagę pomoc udzielaną krajom najuboższym, światowa społeczność może się poszczycić pewnymi tegorocznymi dokonaniami.

Złożono obietnice, że pomoc dla państw afrykańskich zostanie podwojona, a zadłużenie co najmniej osiemnastu spośród najbardziej zadłużonych krajów rozwijających się będzie umorzone. Pomoc i umorzenie długów są ważne, ale możliwości stwarzane przez handel odgrywają znacznie ważniejszą rolę. Liberalizacja handlu stworzyłaby warunki umożliwiające tworzenie miejsc pracy i przyczyniające się do poprawy sytuacji materialnej mieszkańców najuboższych rejonów świata. Jeżeli mieszkańcy państw afrykańskich i innych ubogich krajów nie uzyskają dostępu do rynków światowych, by móc sprzedawaś swoje produkty, nigdy nie wydobędą się z nędzy i nie zapewnią swym dzieciom lepszej przyszłości.

 

POD OCHRONĄ

Aż 70 proc. najuboższych mieszkańców świata żyje na wsi. Rolnictwo zapewnia im środki do życia. Nie mogą jednak swobodnie sprzedawać swych produktów, gdyż często odmawia im się dostępu do światowych rynków. Dzieje się tak dlatego, że kraje zamożne chronią i wspierają własnych rolników, przyznając dotacje na ich produkcję i nakładając wysokie cła na importowane produkty rolne. Bogate kraje - przede wszystkim USA, Japonia oraz państwa Unii Europejskiej - przeznaczają 280 mld USD rocznie na dofinansowanie rolnictwa. Oznacza to, że tygodniowo wydają 5 mld USD, by własnych rolników, niejednokrotnie doskonale prosperujących, uchronić przed konkurencją. Jak szacują ekonomiści, w wyniku nakładania ceł konsumenci ponoszą koszty w wysokości 168 mld USD rocznie, z kieszeni podatników natomiast 112 mld USD rocznie wydaje się na dopłaty bezpośrednie.

Katastrofalne skutki takiej polityki dotykają rolników z krajów ubogich. Wysokie cła nie pozwalają im wejść na najważniejsze rynki świata, a gdy cłom towarzyszy dofinansowanie rolnictwa, powoduje to spadek cen produktów rolnych eksportowanych przez kraje biedne. Gdy ich mieszkańcy są pozbawieni wpływów, jakie mogłaby im zapewnić sprzedaż produktów rolnych, ich dzieci głodują i cierpią z powodu braku czystej wody, leków i innych środków zaspokajających podstawowe potrzeby.

 

CELNY MUR

Konsekwencją nakładania ceł jest też to, że kraje ubogie nie mogą wyjść ponad najniższy poziom łańcucha produkcyjnego. Wprawdzie 90 proc. ziarna kakaowego pochodzi z plantacji w krajach rozwijających się, ale produkuje się w nich zaledwie 4 proc. dostępnej na świecie czekolady. Dzieje się tak m.in. z tego powodu, że w krajach UE cła są tym wyższe, im bardziej przetworzony produkt trafia na ich rynki. Gdy importuje się ziarno kakaowe, cło wynosi 0,5 proc. wartości. Jeśli kakao jest częściowo przetworzone, cło wzrasta do 10 proc., a przy imporcie gotowej czekolady jest jeszcze wyższe.

Gdyby kraje zamożne postanowiły zapewnić wszystkim równe warunki, odbyłoby się to z wielkimi korzyściami dla wszystkich. Według szacunków Banku Światowego, gdyby całkowicie zliberalizowano tylko handel towarami, przyniosłoby to światowej gospodarce 300 mld USD rocznie. Z tej sumy aż 86 mld USD przypadłoby w udziale krajom rozwijającym się.

Aby pomóc krajom rozwijającym się w usuwaniu istniejących w nich samych przeszkód i ulżyć w ponoszeniu kosztów usprawnienia gospodarki, społeczność międzynarodowa, m.in. Bank Światowy, obiecała przeznaczyć dodatkowe pieniądze na wspieranie programu rozwoju handlu. Zagwarantowano też pomoc przy tworzeniu klimatu zachęcającego zagranicznych inwestorów, inwestycje w infrastrukturę oraz wspieranie programów mających na celu zapewnienie mieszkańcom większych możliwości podejmowania decyzji.

Wszystkie kraje muszą się do tego przyczynić. UE musi ułatwić dostęp do rynku produktów rolnych, a USA - zmienić politykę dofinansowywania rolnictwa. Większe kraje rozwijające się muszą otworzyć swoje rynki produktów przemysłowych, usług i produktów koniecznych w rolnictwie.

(C) 2005, GLOBAL VIEWPOINT

Paul Wolfowitz

 

 

WPROST” nr 39/2006 r.

PLAN ANTY-MARSHALLA

DZIĘKI BIUROKRACJI NIEMAL 16 MLD EURO DOŁOŻYMY DO UNIJNYCH DOTACJI

Dwa lata po wejściu do UE Polacy z eurosceptyków w większości stali się euroentuzjastami. Są nimi ci, którzy za granicą znaleźli pracę lepiej płatną niż w Polsce, są nimi też przedsiębiorcy, którzy poszerzyli swoje rynki zbytu. Czasami, gdy z Brukseli sypie się kasa, euroentuzjastami są też rolnicy. Nic więc dziwnego, że - jak wynika z ostatniego badania CBOS - aż 83 proc. Polaków pozytywnie ocenia nasze członkostwo w UE. Powszechna ocena jest jednoznaczna: na wstąpieniu do unii wiele skorzystaliśmy.

Entuzjazmu nie osłabiają opinie części ekonomistów, że po przeliczeniu unijnych dotacji dla Polski i procedur związanych z ich przyznawaniem najwięcej zyskują ci, którzy mieli nas wspomagać, czyli "stara" unia. Zarobią na bezpośrednim dostępie do naszego rynku, na co już wcześniej wskazywali polscy eurosceptycy. To nie wszystko. Po przeliczeniu wszystkich naszych kosztów związanych z integracją okazuje się, że każdy Polak w latach 2007-2013 wyda przeciętnie 1606 zł rocznie po to, aby otrzymać 1368 zł. Czyli dołoży do interesu 238 zł rocznie! Te liczby szokują, bo nie wszyscy Polacy zyskali, pracując za granicą, eksportując tam swoje towary czy też pobierając z kasy unijną pomoc. Mamy świadomość, że to tylko fragment rachunku zysków i strat. Ale oczywistymi zyskami nie będziemy się tu zajmować.

Pomoc unii dla nowych członków miała być nowym planem Marshalla, mającym objąć tych, których pominięto przed sześćdziesięcioma laty. Przypomnijmy, że dzięki tamtemu planowi w latach 40. i 50. zachodnia Europa stanęła na nogi po zniszczeniach wojennych. Dla Polski eurointegracja jest zaledwie ich miniplanem Marshalla - głównie za sprawą sławetnej unijnej biurokracji, w którą wnieśliśmy swój znaczący wkład.

 

Nasza droga biurokracja

Z unijnych dokumentów wynika, że w latach 2007-2013 Polska ma otrzymać 91 mld euro dotacji. Nie jest tak, jak wyliczono w polskim budżecie na 2006 r., że koszty Polski związane z pozyskaniem dotacji od UE to jedynie składka członkowska. Składka unijna Polski w latach 2007-2013, zakładając roczny wzrost PKB w wysokości niecałych 5 proc., wyniesie 22 mld euro. Dodatkowo wpłaty do Europejskiego Banku Inwestycyjnego sięgną 0,6 mld euro, co daje razem 22,6 mld euro, czyli 25 proc. wszystkich dotacji z UE.

Budżet Ministerstwa Rozwoju Regionalnego, zajmującego się zarządzaniem unijnymi dotacjami (pracuje tam 550 urzędników), to w 2006 r. 380 mln zł. Budżety Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ma 16 oddziałów regionalnych i 314 biur powiatowych) i Agencji Rynku Rolnego w 2006 r. wynoszą łącznie 1,5 mld zł. Gdyby nawet budżety te się nie zmieniały, a będą rosły, to w latach 2007-2013 sięgną 3,3 mld euro, czyli 3,5 proc. funduszy unijnych.

Dotacjami z UE zajmują się też ministerstwa: finansów, gospodarki, pracy i polityki społecznej, rolnictwa, środowiska, infrastruktury oraz Agencja Rozwoju Przemysłu, Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad, a także urzędy wojewódzkie i samorządowe na każdym szczeblu (w których zatrudnionych jest od kilku do kilkudziesięciu osób wyłącznie do tego celu). Tylko Departament Funduszy Strukturalnych w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Małopolskiego zatrudnia 47 osób. Powołano też Urząd Komitetu Integracji Europejskiej, który w 2005 r. miał budżet w wysokości 65 mln zł. Utworzono 169 punktów informacyjnych o UE. Co gorsza, osoby tam pracujące mogłyby wykonywać pracę w sektorze prywatnym, dzięki której rósłby PKB, a nie jego konsumpcja. Nie można zapominać o wydatkach na pensje eurodeputowanych i urzędników delegowanych do UE.

W jaki sposób i na co wydają pieniądze podatników urzędy zaangażowane w obsługę UE? Na przykład do zadań Ministerstwa Finansów należy m.in. zarządzanie przepływami finansowymi pieniędzy Funduszu Spójności z KE, weryfikacja deklaracji wydatków i administrowanie systemem informatycznym kontroli finansowej Funduszy Strukturalnych i Funduszu Spójności (SIMIK), który do tej pory kosztował już ponad 12 mln zł, a nadal się myli w obliczeniach. MF ma swój SIMIK, a ARiMR - program rozwoju obszarów wiejskich, przez który mają przechodzić dotacje dla rolnictwa. Minister rozwoju regionalnego odpowiada za zarządzanie programami, poszczególni ministrowie i wojewodowie są instytucjami pośredniczącymi, a zarządy województw zarządzają funduszami.

Urzędnicy na różnych szczeblach sprawdzają te same wnioski. Dla beneficjentów są tworzone informatory o dotacjach, na przykład Ministerstwo Rozwoju Regionalnego publikuje broszury, płyty CD, tworzy strony internetowe. Ministerstwo Gospodarki "w celu zapewnienia jak najlepszego przygotowania polskich beneficjentów do korzystania z Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego i Funduszu Spójności" uruchomiło internetowy system ewidencji kart projektów. Urzędy marszałkowskie wydają dokumenty typu "Podręcznik wdrażania Regionalnego Programu Operacyjnego" i bazy projektów Partner. W województwie śląskim w ciągu trzech miesięcy odbyło się 41 spotkań dotyczących konsultacji "Regionalnego programu operacyjnego województwa śląskiego", na każdym spotkaniu 100-300 osób traci pół dnia.

Aby istniała możliwość absorpcji dotacji, na szczeblu krajowym trzeba było tworzyć programy typu "Narodowa strategia spójności na lata 2007-2013", "Strategia rozwoju kraju 2007-2015", "Narodowa strategia rozwoju regionalnego 2007-2013" i programy operacyjne 2007-2013. Na podstawie tych dokumentów samorządy wojewódzkie tworzą kolejną makulaturę w postaci wieloletnich planów. Tak więc 3,5 proc. wartości dotacji, które konsumują tylko trzy urzędy (MRR, ARiMR i ARR), można swobodnie podwoić, co da nam współczynnik 7 proc. (6,5 mld euro) wydatków na cele urzędnicze, związane z obsługą unijnych dotacji, a i tak będzie to kwota nie doszacowana.

 

Para w przygotowanie

Jak ujawnił prezydent dużego miasta aglomeracji górnośląskiej, koszt przygotowania wniosku o dotację wynosi 100 tys. zł, więc przeciętnie pochłania 15 proc. wartości projektu, czyli w latach 2007-2013 aż 13,5 mld euro zostanie wydanych na przygotowanie projektów. Liczba projektów jest ogromna i musi w to być zaangażowanych tysiące osób. Grażyna Gęsicka, minister rozwoju regionalnego, poinformowała, że w ramach unijnych dotacji na lata 2004-2006 zakwalifikowano do tej pory 60 tys. projektów, które przygotowano, by otrzymać 80 proc. przyznanych nam pieniędzy w tym okresie.

Okazuje się, że odrzucanych jest 54 proc. wniosków o dotacje. Jeśli podobny odsetek wniosków o dotacje będzie odrzucany w latach 2007-2013, to koszt przygotowania odrzuconych projektów wyniesie 16 mld euro, czyli 17,5 proc. wartości wszystkich unijnych dotacji. Oznacza to, że w latach 2007-2013 powstanie 1,15 mln wniosków, z czego tylko 530 tys. zostanie zrealizowanych. Anegdotyczne jest to, że wniosek może zostać odrzucony nawet z powodu nieodpowiedniego koloru długopisu użytego do podpisu.

 

UJEMNY PLUS 

Deszcz unijnych długów

Ogromne są koszty prefinansowania unijnych projektów realizowanych przez jednostki sektora finansów publicznych. W 2006 r. zostanie wydanych na ten cel 13,4 mld zł, z czego 30 proc. nie zostanie zwrócone. Daje to wskaźnik 16 proc. wartości całości funduszy strukturalnych i Funduszu Spójności. Dla wspólnej polityki rolnej strata w prefinansowaniu wyniesie ponad 6 proc. wartości unijnych funduszy dla rolnictwa. Biorąc pod uwagę te wskaźniki, na lata 2007-

-2013 na prefinansowanie z polskiego budżetu zostanie bezzwrotnie wydanych 13 proc. wszystkich pieniędzy przekazanych z UE w tym okresie, czyli około 12 mld euro.

Zgodnie z projektem "Strategii rozwoju kraju", przygotowanym przez resort rozwoju regionalnego, w latach 2007-2013 Polska z pieniędzy publicznych (z budżetu państwa i jednostek samorządu terytorialnego, Funduszu Pracy, PFRON i Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości) wyda na współfinansowanie dotacji unijnych 16,3 mld euro, czyli 18 proc. całkowitej wartości tych dotacji, a 19,9 mld euro (22 proc. wartości unijnych dotacji) ma pochodzić z sektora prywatnego.

Nie można zapominać o tym, że zarówno już zadłużone gminy, jak i państwo nie mają pieniędzy na współfinansowanie niepotrzebnych projektów, na które zaciągają kolejne kredyty, jeszcze bardziej się zadłużając - tylko po to, by otrzymać dotację. Po dodaniu wydatków strony polskiej, związanych z pozyskiwaniem dotacji w latach 2007-2013, otrzymujemy kwotę 106,8 mld euro, czyli 117,5 proc. wartości wszystkich dotacji, które mają zostać przekazane Polsce z UE! Koszty poniesione przez polską gospodarkę i sektor publiczny o 17,5 proc. przewyższają zatem "ogromny deszcz unijnych pieniędzy".

To nie koniec złych wiadomości. Według niektórych kalkulacji, koszty dostosowania polskich przedsiębiorstw i administracji do prawa i standardów UE pochłonęły 15 mld euro w ciągu 15 lat. Tylko Ministerstwo Środowiska szacowało, że w latach 2000-2010 Polska z pieniędzy krajowych wyda na ochronę środowiska - w związku z przystosowywaniem się do wymogów unii - 120 mld zł, czyli więcej niż połowę naszego rocznego budżetu.

Trzeba brać również pod uwagę możliwości nakładania kar finansowych na Polskę w wypadku niestosowania się do unijnych, często bzdurnych przepisów. Już w 2006 r. nasi rolnicy zapłacą unii 89 mln zł za pracowitość i efektywność, a konkretnie za przekroczenie absurdalnego limitu produkcji mleka. To chichot historii - znaleźć się w towarzystwie, które karze za wydajność, a nie za lenistwo i nieróbstwo. Zresztą Polsce grozi również kara za "niezharmonizowanie" wysokości VAT na pieluchy dziecięce, który powinien zostać podwyższony z 7 proc. do 22 proc. Należy pominąć milczeniem fakt, że jeśli władze na szczeblu międzynarodowym zajmują się pieluchami, świadczy to

o całkowitej cywilizacyjnej degrengoladzie. Z biegiem czasu tych niedorzecznych kar z pewnością będzie jeszcze więcej.

 

Polska, czyli anty-Irlandia

Nie jest prawdą, że unijne dotacje powodują szybszy wzrost gospodarczy, co ilustruje się często przykładem Irlandii. Z wyliczeń analityków Instytutu Katona w Waszyngtonie wynika coś przeciwnego: unijne dotacje mogą wręcz opóźnić wzrost przez kierowanie zasobów do projektów publicznych, które mogłyby być lepiej wykorzystane przez sektor prywatny. Sektor publiczny nie jest w stanie efektywnie zarządzać pieniędzmi, ponieważ nie dotyczy go ekonomiczna kalkulacja zysków i strat. Urzędnicy nie wiedzą więc, które projekty inwestycyjne wygenerują największy wzrost, a nawet jeśli by to wiedzieli, to i tak nie mają motywacji, aby właśnie te projekty promować. Co gorsza, niektórzy irlandzcy przedsiębiorcy porzucili działalność nakierowaną na zwiększenie efektywności i innowacyjności firm i swoje siły kierowali na pozyskiwanie dotacji. W latach 1973-1986 Irlandia otrzymywała dotacje unijne w wysokości 4 proc. PKB i wtedy wzrost gospodarczy był na bardzo niskim poziomie, natomiast w latach 1995-2000, kiedy wzrost gospodarczy dochodził do 10 proc., dotacje wynosiły 3 proc. PKB Irlandii.

W 2000 r., kiedy unijne dotacje spadły do 1,84 proc. PKB, wzrost wyniósł 11 proc.

W Polsce w dużej mierze beneficjentami unijnej pomocy są podmioty publiczne, takie jak jednostki samorządu terytorialnego, ich stowarzyszenia i związki, urzędy państwowe, na przykład ministerstwa czy urzędy pracy, szkoły wyższe, agencje rozwoju regionalnego, w których swoje udziały mają jednostki samorządu terytorialnego, państwowe agencje czy spółki skarbu państwa. Odpowiedź na pytanie, co z tego wyniknie, daje prawo sformułowane przez amerykańskiego profesora Emmanuela Savasa: sektor prywatny jest zawsze dwa razy tańszy niż sektor publiczny przy wykonywaniu tych samych prac w służbie publicznej.

Tomasz Cukiernik

 

BILANS DOTACJI UNIJNYCH W LATACH 2007-2013

                                                            mld euro   proc. dotacji

dotacje z UE                                       91             100

fundusze strukturalne i spójnościowe    59,5           65,5

dotacje do rolnictwa                            27              29,5

pozostałe                                             4,5             5

 

wydatki Polski                                  106,8         117,5

składka unijna                                     22,5           25

koszty biurokracji                                6,5             7

koszty przygotowania

wniosków przyjętych                           13,5          15

koszty przygotowania

wniosków odrzuconych                       16             17,5

prefinansowanie projektów                  12             13

współfinansowanie projektów

z pieniędzy publicznych                        16,3          18

współfinansowanie projektów

z pieniędzy prywatnych                        19,9          22

bilans                                                 -15,8        -17,5

 

 

 http://wolnapolska.pl/index.php/Gospodarka/2011082614451/polska-dooy-do-dotacji-unijnych-455-miliarda-zotych/menu-id-175.html

POLSKA DOŁOŻY DO DOTACJI UNIJNYCH 45,5 MILIARDA ZŁOTYCH

W 2006 roku przygotowałem artykuł dla tygodnika „Wprost”, w którym wyliczyłem finansowy bilans dotacji unijnych dla Polski na lata 2007-2013. Wyszło mi, że wydatki po stronie polskiej wynoszą 117,5 proc. wartości dotacji przyznanych naszemu krajowi przez Unię Europejską. Po kilku latach realizacji biurokratycznej tortury finansowej z Brukseli warto zweryfikować te wyliczenia.

 

Całkowity koszt bycia członkiem Eurokołchozu w 2011 roku po stronie polskiej wyniesie więc łącznie 117,8 mld zł – to 162,9 proc. wartości tegorocznych transferów z Brukseli do Warszawy (niecałe 8 proc. PKB), co oznacza, że w tym roku Polska dołoży do interesu aż 45,5 mld zł.

Tomasz Cukiernik

„Najwyższy Czas!” (25/08/2011)

 

 

 

 

"WPROST" nr 43, 29.10.2006 r.

JAŁMUŻNA DLA OBSZARNIKA

Ściśle tajne są w Polsce informacje o tym, kto i w jakiej wysokości otrzymuje unijne dopłaty bezpośrednie

Co łączy księcia Alberta z Monako, niemieckie linie lotnicze Lufthansa, duńską służbę więzienną, koncern Nestlé i księcia Westminsteru? Wszyscy należą do grona największych odbiorców pieniędzy z pomocy Unii Europejskiej dla rolnictwa - wskazują Duńczyk Nils Mulvad i Brytyjczyk Jack Thurston, założyciele internetowego serwisu Farmsubsidy.org, tropiącego absurdy unijnej wspólnej polityki rolnej (CAP). Do tego zestawienia dodać można m.in. nasz Kościół katolicki (odzyskał do dziś około 60 tys. hektarów ziemi; po skarbie państwa jest drugim co do wielkości właścicielem gruntów w Polsce) czy byłego senatora Henryka Stokłosę, właściciela agrarnego imperium Farmutil i jednego z najbogatszych Polaków. Zresztą ten ostatni to potentat, jeśli chodzi o czerpanie z kasy Brukseli: według szacunków, jako właściciel 16 tys. ha ziemi otrzymał w 2004 r. około 6,6 mln zł unijnych dopłat, czyli ponadtrzykrotnie więcej niż największy prywatny beneficjent w Wielkiej Brytanii - Gerald Cavendish Grosvenor, szósty książę Westminsteru i najzamożniejszy Brytyjczyk (otrzymuje 2 mln zł dopłat rocznie)!

Rządy państw unii stają na głowie, by nie ujawniać imiennej listy osób i przedsiębiorstw otrzymujących subsydia, bo wówczas obywatele zrozumieliby, że 48,5 mld euro wydawanych rocznie na CAP z ich podatków (w ubiegłym roku nakłady na ten cel wzrosły o 11,2 proc.) trafia głównie do wielkich koncernów rolno-spożywczych i współczesnych latyfundystów, w tym do wielu polityków. Zaledwie w jedenastu państwach wspólnoty presja organizacji społecznych zmusiła władze do upublicznienia choćby częściowych informacji w tym zakresie; pozostałe, w tym Polska, traktują je jako ściśle tajne. - Obecne regulacje sprawiają, że z dotacji rolnych faktycznie korzystają często wielkie koncerny, a nie drobni farmerzy. Chcemy to zmienić, pierwszym krokiem będzie wprowadzenie transparentności ich przyznawania - mówi "Wprost" Mariann Fischer Boel, unijna komisarz ds. rolnictwa. Niestety, rządy państw unii, które 18 października przystały w końcu na ujawnienie list beneficjentów dopłat, odłożyły wprowadzenie tej decyzji w życie do roku 2009. Czyżby bały się, że prawda skompromituje i podważy całą ideę wspierania rolnictwa w unii?

 

Loża rolników i leśników

Wicepremier i minister rolnictwa Andrzej Lepper jest właścicielem gospodarstwa o powierzchni 42,5 ha. W ubiegłym roku z tego tytułu otrzymał prawie 25,4 tys. zł (dopłaty za 2004 r.), w tym roku - nieco ponad 26 tys. zł (dopłaty za 2005 r.). Wiemy o tym jednak wyłącznie dlatego, że jako poseł i członek rządu musiał złożyć oświadczenia majątkowe (należy do nielicznych polityków, którzy uwzględnili w nich otrzymane dopłaty).

Nie wiadomo, jakiej wysokości dopłaty otrzymują w Polsce inne osoby posiadające gospodarstwa lub działki rolne. Gdy dwa lata temu Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (zarządza systemem IACS, w którego ramach są dokonywane wypłaty dla rolników) przypadkowo ujawniła wykaz stu najwyższych wypłaconych dopłat (bez nazwisk odbiorców), okazało się, że największa jednorazowa płatność wyniosła 6,6 mln zł (otrzymał ją właśnie Henryk Stokłosa); kolejne trzy osoby otrzymały po 5 mln zł. W pierwszej setce nie było nikogo, kto dostałby mniej niż milion złotych. "Wprost" udało się uzyskać od ARiMR anonimowy wykaz trzech największych wypłat za 2005 r. w poszczególnych województwach (tych 48 płatności wyniosło od 237 tys. zł w świętokrzyskim do 6 mln zł w pomorskim).

W Polsce przekazywanie danych o odbiorcach dopłat bezpośrednich reguluje ustawa z 18 grudnia 2003 r. o krajowym systemie ewidencji producentów, gospodarstw rolnych oraz wniosków o przyznanie płatności. - Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi uważa, że zgodnie z przepisami tej ustawy [art. 5 ust. 3] dane indywidualne, takie jak nazwiska i wysokość otrzymanych dopłat, mogą być udostępniane wyłącznie organom statystyki publicznej - informuje Iwona Musiał, rzecznik ARiMR. Przypomnijmy, że w 2006 r. dopłaty dla polskich rolników pochodzące z puli CAP oraz przesunięte na ten cel z pieniędzy na rozwój obszarów wiejskich wyniosą w sumie 42 proc. tego, co dostają rolnicy ze "starej" unii. Do tego jeszcze pieniądze dołoży polski budżet, podnosząc te wypłaty do 65 proc. (takie rozwiązanie wynegocjowali w grudniu 2002 r. w Kopenhadze premier Leszek Miller i minister rolnictwa Jarosław Kalinowski). Dotychczas suma wypłaconych polskim rolnikom dopłat sięga 13 mld zł, z czego 5,4 mld zł to dofinansowanie z naszego budżetu. Na przykład Andrzeja Leppera polscy podatnicy wspierają kwotą około 8 tys. zł, a Stokłosie dołożyli około 2,2 mln zł. Przyjęta za rządów SLD ustawa stworzyła swoistą tajną lożę (w tym roku dopłaty ma otrzymać 1, 47 mln rolników), której członkowie korzystają w tajemnicy przed podatnikami z pieniędzy publicznych. Jest to niezgodne z konstytucją i ustawą o dostępie do informacji publicznej!

W czerwcu 2005 r. wniosek do ARiMR o ujawnienie listy beneficjentów złożył były szef Centrum Monitoringu i Wolności Prasy Andrzej Krajewski (w walce o ujawnienie beneficjentów unijnej pomocy wspomaga go Helsińska Fundacja Praw Człowieka). Gdy odmówiono mu, zaskarżył decyzję do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Sąd uznał, że agencja popełniła błędy formalne i skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia. - Urzędnicy ARiMR powinni znów rozpatrzyć mój wniosek z własnej inicjatywy. Tymczasem nic nie robią, licząc, że w końcu zrezygnuję i nie będą musieli niczego ujawniać - mówi Krajewski. Dlaczego wiedza o tym, kto pobiera dopłaty bezpośrednie i w jakiej wysokości, jest tak tajemna?

 

I ty możesz zostać rolnikiem

Kiedy we wrześniu tygodnik "European Voice" zamieścił wywiad z Jarosławem Kaczyńskim, w którym ten stwierdził, że unia powinna "odejść od dotacji dla rolników", w Polsce rozpętała się burza: liderzy Samoobrony i PSL ciskali gromy na głowę premiera, stając w obronie "biednych rolników".

Tego rodzaju histeria wybucha w państwach unii, gdy tylko ktoś odważy się zaproponować najskromniejszą choćby reformę wspólnej polityki rolnej, która pochłania niemal 50 proc. unijnego budżetu. Dzieje się tak dlatego, że subsydia są instrumentem, za którego pomocą wpływowe lobby koncernów rolniczych i największych farmerów transferuje do własnych kieszeni miliardy euro. Gdyby został obalony mit, że trafiają one do niezamożnych rolników, podatnicy mogliby zażądać zakręcenia kurka z pieniędzmi.

Według raportu Komisji Europejskiej, opartego na danych z lat 2003-2004, koncentracja unijnych dotacji i subsydiów zwiększa się z roku na rok. Obecnie aż 80 proc. tych pieniędzy trafia do 20 proc. wnioskujących o dopłaty. W Holandii wyszło na jaw, że 190 tys. euro dopłat rocznie otrzymuje minister rolnictwa Cees Veerman, Brytyjczycy dowiedzieli się, że 500 tys. funtów rocznie dostaje królowa Elżbieta II. Jeszcze większy strumień pieniędzy płynie do odbiorców niefarmerów: rok temu w Wielkiej Brytanii szwajcarski koncern spożywczy Nestlé zainkasował 5,1 mln funtów dopłat, koncern cukrowniczy Tate & Lyle Europe wziął 88,7 mln funtów.

Nie ma podstaw sądzić, by w Polsce było inaczej. Dopłaty może dostać każdy, kto ma przynajmniej hektar ziemi nieodrolnionej (wystarczy raz w roku zaorać pole albo skosić łąkę). Dzięki dociekliwości dziennikarzy dowiedzieliśmy się, że eurodeputowany Paweł Piskorski za 1,25 mln zł kupił wiosną tego roku wspólnie z żoną 320 hektarów ziemi na Pomorzu, by m.in. posadzić las i pobierać unijne dotacje na zalesianie (teraz prowadzi szkolenia z pozyskiwania pieniędzy z Brukseli). Takich osób jest zapewne mnóstwo, w tym wielu polityków. Józef Pilarz, poseł Klubu Parlamentarnego Ruch Ludowo-Narodowy, ma 540-hektarowe gospodarstwo; największe gospodarstwo posła PO Mirosława Koźlakiewicza liczy 111,97 ha; duże gospodarstwa mają m.in. Wojciech Mojzesowicz z PiS, sekretarz stanu w kancelarii premiera (225 ha), były minister rolnictwa Artur Balazs (107 ha na Wolinie). Nawet gdyby nic nie uprawiali (za uprawy należą się wyższe dopłaty), w tym roku za hektar otrzymaliby 276,28 zł. Wielkie fundusze trafiają do osób, które doskonale prosperowałyby bez tej pomocy.

Ujawnianie takich informacji spowodowało, że w czerwcu 2006 r. komisarz Fischer Boel zaproponowała ustanowienie limitu dopłat dla gospodarstwa na 300 tys. euro rocznie. Choć straciłoby na tym tylko 2 tys. rolników w całej unii (sic!), wiejskie lobby w Brukseli utrąciło nawet ten projekt.

 

ZASTRZYK Z BRUKSELI I WARSZAWY 

W Polsce funkcjonuje uproszczony system dopłat bezpośrednich. Na płatności składają się tzw. jednolita płatność obszarowa (uzależniona od liczby posiadanych hektarów) oraz tzw. uzupełniająca płatność obszarowa (uzależniona od powierzchni upraw). Podczas negocjacji z unią ustalono, że w tej formie będą one wypłacane w Polsce w latach 2004-2006 z możliwością przedłużenia tego okresu. W tych latach dopłaty dla polskich rolników miały być finansowane odpowiednio w 25 proc., 30 proc. i 35 proc. z budżetu unijnej wspólnej polityki rolnej (CAP). Unia zgodziła się, by zwiększyć te kwoty przez przesunięcie na dopłaty części pieniędzy z funduszy na rozwój obszarów wiejskich w ramach CAP. W ten sposób podwyższono wysokość dopłat z unijnej kasy do odpowiednio 36 proc., 39 proc. i 42 proc. poziomu docelowego (czyli tego, co dostają rolnicy w "starej" unii). Polski rząd zobowiązał się dołożyć do tego pieniądze z naszego budżetu, by podwyższyć dopłaty do odpowiednio 55 proc., 60 proc. oraz 65 proc. W tym roku rolnicy będą mogli dostać 276,28 zł za każdy hektar gruntów rolnych, dodatkowo 313,45 zł za każdy hektar upraw, a jeśli tą uprawą jest chmiel - 962,75 zł za hektar. Od czasu przystąpienia do unii ARiMR wypłaciła rolnikom 13 mld zł (dopłaty za 2004 r. i 2005 r.). W tym roku będzie to ponad 7,8 mld zł. 

 

Wiejski raj podatkowy

W Polsce absurdalność systemu unijnych subsydiów uderza tym bardziej, że nasi politycy już dawno zafundowali rolnikom raj podatkowy. Jak szacuje Komisja Europejska, od chwili przystąpienia Polski do unii dochody naszych rolników wzrosły o 70 proc. W tym czasie dotacje z budżetu na przykład do KRUS nie tylko nie zmalały, ale nawet wzrosły - z 14,5 mld zł w 2005 r. do 15,2 mld zł planowanych na 2007 r. To połowa wpływów budżetowych z podatku od dochodów osobistych (PIT).

Nasi rolnicy (i wszyscy korzystający z tego statusu dzięki kupionej ziemi) jako jedyni w całej unii nie płacą podatku dochodowego. Obowiązuje ich niewielki zryczałtowany podatek gruntowy, zależny od ilości i jakości posiadanej ziemi. A skoro nie płacą PIT, nikt nie wie, ile naprawdę zarabiają. - Politycy szacują zamożność rolników "na oko", po liczbie ziaren na kłosie - ironizuje prof. Katarzyna Duczkowska-Małysz, były doradca prezydenta RP ds. rolnictwa. Rolnicy płacą też niewielkie (obecnie 179 zł kwartalnie), niezależne od wysokości dochodu, składki na emeryturę w KRUS, oraz kilkukrotnie niższe niż inni obywatele składki na NFZ. Jak szacuje były minister finansów Stanisław Kluza, całkowite koszty wspomagania polskiego rolnictwa (dotacje, ulgi, zwolnienia, niezapłacone podatki) to 60 mld zł rocznie.

- Objęcie rolników podatkiem dochodowym i uzależnienie składki na KRUS od dochodu zwiększyłoby wpływy do budżetu o 5 mld zł rocznie - ocenia Duczkowska-Małysz. Gdyby politycy odważyli się na ten krok, wcale nie uderzyliby w najbiedniejszych. Ponad połowa z 1,8 mln gospodarstw rolnych w Polsce wytwarza żywność głównie na własny użytek, a skoro ich właściciele nie zarabiają, nie zapłaciliby PIT. W gronie podatników znalazłoby się około 300 tys. gospodarstw towarowych, produkujących na rynek, które mają się dobrze i stać je na płacenie podatków. Jak zauważa Rafał Antczak, główny ekonomista CASE, objęcie rolników PIT miałoby dodatkową zaletę. W ich interesie byłby podatek jak najniższy, więc populiści z Samoobrony czy PSL, popierający dziś zwiększanie wydatków z budżetu (czyli podnoszenie podatków nierolnikom), musieliby zmienić front. Być może ujawnienie najpóźniej w 2009 r. list beneficjentów unijnych subsydiów doprowadzi do takiego wrzenia wśród podatników oburzonych tym, na czyje utrzymanie łożą, że runie nie tylko kosztowna wspólna polityka rolna, ale zostanie zlikwidowana również legalna szara strefa podatkowa na polskiej wsi.

 

WPROST EXTRA 

ROLNA ŻYŁA ZŁOTA

Najwyższe dopłaty unijne w 2005 r. do gospodarstwa (w mln zł)

6,07 - pomorskie

5,79 - zachodniopomorskie

5,16 - opolskie

5,01 - wielkopolskie

3,80 - opolskie

3,08 - warmińsko-mazurskie

2,78 - pomorskie

2,56 - kujawsko-pomorskie

1,84 - opolskie

1,78 - dolnośląskie

1,70 - lubuskie

Źródło: ARiMR

 

Aleksander Piński, Krzysztof Trębski Współpraca: Dominika

 

 

"NEWSWEEK" nr 3, 22.01.2006 r.

PŁUG LORDOWSKIEJ MOŚCI

(...) W Polsce dostęp do danych o tym, na co idą te publiczne w końcu pieniądze, wciąż jest pilnie strzeżoną tajemnicą. W Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, która rozdziela unijne dopłaty, powiedziano nam, że nazwiska osób korzystających z dopłat nie są ujawniane. Dlaczego? Chroni je ustawa o ochronie danych osobowych i ustawa o krajowym systemie ewidencji producentów.

 

- Ukrywanie informacji o tym, co się dzieje z 44 miliardami euro, jakie z kieszeni europejskich podatników trafią co roku do rolników, uważam za skandal - mówi Jack Thurston z brytyjskiego Centrum Polityki Zagranicznej, współzałożyciel strony internetowej farmsubsidy.org. Są na niej zebrane informacje na temat odbiorców dopłat z różnych krajów.

 

Wiele europejskich rządów utrzymuje obywateli w przekonaniu, że unijna Wspólna Polityka Rolna wspiera biedne gospodarstwa. Jednak z dokładnych wyliczeń wynika, że to mit - 80 proc. pieniędzy trafia do 20 proc. najbogatszych farmerów. - Pozostali, najmniejsze gospodarstwa, dostają tylko okruchy - twierdzi Thurston. - Ujawnienie tych danych we wszystkich krajach Unii dałoby kolejny impuls do reformy Wspólnej Polityki Rolnej.

 

Z pewnością stało się tak w Wielkiej Brytanii. Gdy ujawniono listę, okazało się, że najwięcej zarabiają wielkie koncerny - na przykład w Anglii na pierwszym miejscu jest firma Tate & Lyle, która głównie na dopłatach eksportowych do produkcji cukru zarabia rocznie 120 mln funtów. Z kolei na liście odbiorców indywidualnych roi się od lordów, książąt i hrabiów - właścicieli gigantycznych połaci ziemi, głównie we wschodniej Anglii.

 

448 tys. funtów, kwotę, która rolnikowi z Podkarpacia kojarzy się jedynie z kumulacją w totolotku, otrzymuje na przykład Gerald Grosvenor, szósty książę Westminsteru, za swoją 1200-hektarową posiadłość. Jego szacowany na 5 mld funtów majątek daje mu status trzeciego pod względem zamożności Brytyjczyka (bogatsi są jedynie pochodzący z Rosji Roman Abramowicz i Hindus Lakshmi Mittal). Nic więc dziwnego, że arystokrata o brzasku nie zaprzęga do pługa ulubionego rumaka. Woli zabawę w wojnę. Chętnie patronuje oddziałom rezerwistów.

 

Nie sieje i nie zbiera, ale i tak czerpie dochody z ziemi John Spencer-Churchill, 11. książę Malborough. Majątek dalekiego krewnego Winstona Churchilla oceniany jest na 185 mln funtów. Mimo to Bruksela co roku wspiera go kwotą ponad pół miliona funtów. Tylko za to, że książę odziedziczył rozciągającą się na przestrzeni 1,3 tys. hektarów posiadłość.

 

"Wielkie posiadłości ziemskie, które powstały setki lat temu w czasach feudalnych, dziś stały się lukratywnym źródłem subsydiów" - pisze w swoim raporcie brytyjski Oxfam. W dodatku źródłem dochodów jak najbardziej legalnych. Wielcy posiadacze ziemscy ustawiając się w kolejce po subsydia, nie łamią prawa. Korzystają tylko z absurdalnej polityki Unii, która dotacje rolne przyznaje przede wszystkim na podstawie areałów, a nie rzeczywistych potrzeb rolników czy planów inwestycyjnych. - W Wielkiej Brytanii, gdzie nigdy nie mieliśmy rewolucji i podziału wielkich majątków, problem jest wyjątkowo jaskrawy, ale również w innych krajach ujawnianie list nazwisk wywoływało burze - mówi Thurston.

 

W Hiszpanii okazało się, że siedmiu najhojniej obdarowywanych dostaje rocznie 14,5 mln euro. Z drugiej strony tą samą pulą musi się podzielić prawie 13 tys. najmniejszych gospodarstw. W listopadzie francuska prasa napisała, że rolnikiem jest również znany playboy, książę Monako Albert II. Człowiek, którego majątek szacuje się na 2 mld euro, w 2004 r. otrzymał od europejskich podatników "zapomogę" w wysokości blisko 300 tys. euro.

 

W Danii miliony euro wsparcia dostają członkowie rządu, a nawet komisarz UE ds. rolnictwa Mariann Fischer Boel. Trudno oczekiwać, by osoby tak sowicie obdarowywane przez Unię parły do reformy Wspólnej Polityki Rolnej. W Polsce wiadomo (z poselskiego oświadczenia majątkowego), że nawet Andrzej Lepper nie pogardził brukselskimi srebrnikami i w zeszłym roku zainkasował 25 tys. złotych.

 

- Ludzie powinni o tym wiedzieć, przecież rolnicy nie dostają pieniędzy z Brukseli po to, by wydawać je na kolejne samochody. To pieniądze publiczne, które powinny zostać zainwestowane - mówi Jack Thurston. Na razie jednak nie ma żadnych reguł, które kazałyby królowej Elżbiecie albo księciu Monako rozliczać się z brukselskich pieniędzy. Okazuje się więc, że europodatnicy fundują im gigantyczne zapomogi.

 

Nic zatem dziwnego, że latyfundyści robią wszystko, by łatwych pieniędzy nie stracić. W grudniu podczas szczytu Unii Europejskiej Tony Blair walczył o reformę systemu dopłat. Bezskutecznie. Dziś brytyjska prasa pełna jest biadolenia, że na kolejną dyskusję o Wspólnej Polityce Rolnej trzeba będzie poczekać co najmniej do 2008 r.

 

Ale Brytyjczycy powinni pamiętać, że ich premier nie na każdą reformę się godził. Przynajmniej nie na taką, która szkodziłaby interesom posiadaczy ziemskich. Poprzedni komisarz ds. rolnictwa, Austriak Franz Fischler, proponował, by wprowadzić limit wypłat dla gospodarstw powyżej tysiąca hektarów. - Tony Blair zawetował wówczas tę inicjatywę właśnie ze względu na interesy posiadaczy ziemskich - mówi Fischler w rozmowie z "Newsweekiem". Według wyliczeń Oxfam na tym wecie skorzystało m.in. 224 największych producentów, którzy co roku otrzymują łącznie łącznie 47 mln funtów.

 

Zatem do skarbców brytyjskiej królowej i innych arystokratów Europejczycy wpłacają codziennie średnio 600 funtów. No cóż, obywatelom bez tytułów i ziemi pozostaje czekać do roku 2008. Może wtedy nastąpi kolejna antyarystokratyczna rewolucja.

Joanna Kowalska-Iszkowska

Współpraca Marcin Marczak

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [ 2.12.2008, 19:32]

PIENIĄDZE Z DOTACJI? TYLKO DLA CWANIAKÓW

W Unii rzeczywiście żyje się zdecydowanie lepiej. Niektórym. Głównie politykom dorabiającym się fortuny na dotacjach.

Na początku zeszłego roku Maciej Trzeciak, świeżo upieczony "rolnik", a jednocześnie wojewódzki konserwator przyrody, nabył ponad 200 hektarów ziemi w przetargu ogłoszonym we wsiach Nętkowo i Grabowiec. Żeby doszło do transakcji Trzeciak potrzebował zaświadczenia o zameldowaniu w okolicy. Dostał je od urzędu gminy w Choszcznie.

 

Jak wynikło ze śledztwa reporterów "Rzeczpospolitej" i "Superwizjera TVN", pod wskazanym adresem na próżno szukać właściciela tych 200 ha. Mieszka tam Arkadiusz B., który zdaje się nie mieć pojęcia o przetargu. Maciej Trzeciak, dziś wiceminister środowiska, wyjaśnia, że faktycznie zameldował się w okolicy "u przyjaciół". Zamierzał założyć gospodarstwo rolne, jednak plany pokrzyżowała mu choroba matki i polityczne awans.

 

Wiceminister posiada również, we wsiach Karwowo i Gostomin, 50 ha obsadzonych orzechem włoskim. Dlaczego orzechem? Wyjaśnił to reporterce "Superwizjera TVN" Dariusz Rohde, były prezes KRUS, także "rolnik" i zwolennik tej samej uprawy:

 

    - Największa skala dochodowości i najmniej absorbująca rolniczo. Dopłaty są duże. W związku z tym, założyłem.

 

Na połowie ziemi Trzeciaka w Nętkowie i Grabowcu również znalazło się miejsce na orzech. Który w przyszłym roku przyniesie wiceministrowi 221 tysięcy złotych unijnej dopłaty.

 

Minister środowiska, Maciej Nowicki, nie dostrzegł nic nagannego w takim postępowaniu:

 

    - Uważam, że minister Trzeciak nie zrobił niczego złego.

 

A w każdym razie nie złamał żadnego prawa. Bo setki tysięcy złotych z kieszeni europejskich podatników można dostać zupełnie legalnie. Nie trzeba prawie nic robić. Wystarczy wziąć kredyt i zlecić komuś posadzenie odpowiednich roślin. Aha, i wcześniej załatwić sobie jeszcze zameldowanie w okolicy niezłych przetargów. A potem już tylko patrzeć, jak pieniążki przychodzą same.

 

Ktoś może oczywiście powiedzieć, że przecież nie tylko rolnicy (czy raczej "rolnicy") i politycy dostają dotacje. Inni też mogą się o nie starać, dajmy na to - mali i średni przedsiębiorcy. Jak to wygląda w praktyce widać było wczoraj we Wrocławiu. Zajrzyjmy do "Gazety Wyborczej":

 

    Zaledwie trzy minuty trwało w poniedziałek przyjmowanie wniosków od małych i średnich przedsiębiorstw na dofinansowanie innowacyjnych projektów z Unii Europejskiej. Setki przedsiębiorców - choć wypełnili wniosek - nawet nie miało szans go złożyć.

 

Artur Matwijow, jeden z tych, którym nie udało się złożyć wniosku, opowiadał "Gazecie":

 

    - To kompletny absurd. Choć wspólnie z dużym międzynarodowym bankiem, który obsługiwał moją firmę, wypełniliśmy wniosek, nawet nie dano nam szansy się zameldować. Tygodnie pracy papierkowej, załatwiania dziesiątków dokumentów i... zostaliśmy wykluczeni w przedbiegach. Zamiast merytorycznej oceny wniosków mamy do czynienia z kompletną przypadkowością.

 

Cóż, jak widać nie opłaca się być innowacyjnym przedsiębiorcą.

 

W życiu po prostu trzeba umieć się ustawić. Najlepiej na dwustu hektarach z orzechem włoskim.

Daniel Nogal

 

 

 www.o2.pl | Piątek [20.02.2009, 00:36] 1 źródło

TAK ZACHÓD OKRADA AFGANISTAN

Miliony na odbudowę kraju zabierają pracownicy zachodnich organizacji.

Budowana sześć lat droga z Kabuli do Kandaharu ma asfalt położony tylko na pasie w jedną stronę. W szkole, budowanej przez dwa lata za japońskie pieniądze, dach wali się uczniom na głowę. To tylko przykłady złego wykorzystania wielomilionowej pomocy dla Afganistanu.

Prywatni konsultanci zabierają dziesiątą część budżetu projektów odbudowy, zarabiają do 2 tys. dolarów dziennie - wymienia w swym reportażu dziennikarz "Guardiana".

Najbardziej razi jednak sprawa szpitala w Kabulu. ONZ przeznaczył na niego w 2003 roku 2,2 mln dolarów. Do dziś nie ma systemu ogrzewania, wody i kanalizacji. Ściany się rozpadają, tynk leci na głowy marznących pacjentów.

Afgański rząd ustalił trasę, jaką pokonały pieniądze z ONZ nim zaczęto je wydawać na szpital.

Pierwotną sumę otrzymał do rozdysponowania UNOPS, Biuro ds. Obsługi Projektów Narodów Zjednoczonych. Ci przekazali je włoskiej organizacji pozarządowej o nazwie Intersos. Tylko UNOPS miał wziąć 270 tys. na pokrycie kosztów operacyjnych.

Włoska organizacja charytatywna przekazała je lokalnej firmie w Kabulu, zabierając przy tym okrągły milion - na koszty administracyjne. Wedle miejscowych władz na szpital zostało jedynie 900 tys. dolarów.

UNOPS twierdzi, że oni nie zawinili, a zły stan szpitala to wina nieumiejętnych Afgańczyków, którzy o szpital nie dbali. W tej chwili toczy się przeciw nim wewnętrzne śledztwo - donosi "Guardian". | J

 

 

"WPROST" Numer: 17/2008 (1322)

PLAGA AGFLACJI

Jak politycy i rolnicze lobby windują ceny żywności

To koniec ery taniej żywności" – alarmował niedawno brytyjski tygodnik „The Economist". „Wzrost cen żywności zagraża światowemu bezpieczeństwu” – wtórował „The Observer”. „Istnieje realna groźba głodu i masowych rozruchów” – pisał hiszpański „El País”. „Strefa głodu może się szybko rozszerzać” – alarmował francuski „Libération”. A wszystko dlatego, że o 130 proc. wzrosły w ostatnim roku ceny pszenicy, o 87 proc. – soi, o 74 proc. wyższe są ceny ryżu, a o 31 proc. – kukurydzy. Od połowy lat 70. ceny żywności na świecie realnie spadły o trzy czwarte, aby w ostatnich miesiącach wzrosnąć do poziomu nienotowanego od 1845 r. Richard Bernstein i Jose Rasco, ekonomiści z banku inwestycyjnego Merrill Lynch, nazwali to nowe, jakże niebezpieczne dla świata zjawisko agflacją (od agricultural inflation, czyli inflacja produktów rolnych).

 

Widmo głodu

W Pakistanie i Tajlandii wojsko pilnuje magazynów z żywnością oraz pól uprawnych. W kilkunastu krajach (m.in. w Egipcie, Indonezji, Kamerunie, na Filipinach i w Etiopii) z powodu rosnących cen żywości doszło do zamieszek, a na Haiti rząd podał się z tego powodu do dymisji. Pierwsze skutki zaczynają także odczuwać bogate kraje Unii Europejskiej. We Włoszech piekarze wyszli na ulice, protestując przeciwko 75-procentowemu wzrostowi cen mąki z pszenicy durum (jej koszt stanowi 70 proc. ceny makaronu). Premier Wielkiej Brytanii Gordon Brown wezwał najbardziej rozwinięte kraje do szybkiego opracowania wspólnej strategii walki z wysokimi cenami żywności. Analitycy z USA i UE, pytani o przyczyny kryzysu, wskazują na zwiększony popyt na żywność ze strony bogacących się Chińczyków i Hindusów, rosnącą liczbę ludności na świecie oraz klęski żywiołowe. Wszystkie te czynniki występowały jednak wcześniej, a mimo to nie doprowadzały do takich kryzysów. Wzrost popytu sprawiał, że sadzono więcej roślin uprawnych, zwiększano produkcję żywności i ceny wracały do dawnego poziomu. Dlaczego teraz ten mechanizm szwankuje?

 

Rachunek za dotacje

Od początku lat 80. rolnictwo krajów rozwijających się było systematycznie niszczone przez polityków z krajów rozwiniętych, w szczególności z państw UE. W 1957 r. wprowadzono tzw. wspólną politykę rolną, której zadaniem było zapewnienie Europie samowystarczalności żywnościowej w obliczu zimnej wojny. Pod koniec lat 70. i na początku 80. efekt został osiągnięty, ale w UE pojawiły się olbrzymie nadwyżki żywności, z którą nie wiadomo było co zrobić. Gdyby sprzedano ją w krajach UE, zwiększona podaż doprowadziłaby do spadku cen i dochodów rolników, a tego nie chciał żaden rząd. Zaczęto więc masowo sprzedawać żywność do krajów rozwijających się często nawet o połowę taniej, niż wynosił koszt jej wyprodukowania (oczywiście, różnicę finansowano z pieniędzy podatników).

Proceder, który doprowadzał do wzrostu nędzy w najbiedniejszych krajach, trwa nadal. Kraje rozwinięte rocznie dopłacają do swojego rolnictwa 300 mld euro (najwięcej UE – około 130 mld euro, USA i Japonia – po mniej więcej 50 mld euro). Jak ujawnił brytyjski „The Observer", tamtejsze filie koncernów Nestlé i Dairy Crest dostały w latach 2004-2006 126 mln funtów z budżetu UE w zamian za wysyłanie nadwyżek masła i mleka w proszku do Nigerii i Bangladeszu. Z kolei w Senegalu co druga fabryka produkująca koncentrat pomidorowy musiała zostać zamknięta z powodu subsydiowanego eksportu włoskich pomidorów. Dotowane produkty amerykańskich farmerów niszczyły istniejące od 10 tys. lat uprawy kukurydzy w Meksyku, zalewając tamtejszy rynek swoją produkcją. Skutek był taki, że rolnicy w krajach, które nie dotowały żywności, stracili pracę i musieli poszukać nowego źródła utrzymania. Natomiast europejscy konsumenci – jak oszacował brytyjski think-tank Policy Exchange – płacą około 40 proc. więcej za żywność niż w wypadku funkcjonowania wolnego rynku

 

Zbrodnia przeciw ludzkości

Nagłaśniane przez dziennikarzy na całym świecie skutki działalności amerykańskich i europejskich polityków, prowadzonej pod dyktando rolniczego lobby, sprawiły, że zaczęto szukać nowych sposobów na przelewanie pieniędzy z budżetów do kieszeni farmerów. Zamiast dotacji do eksportu politycy wymyślili zatem produkcję biopaliw, czyli produkowanych z roślin (kukurydzy, soi, rzepaku) paliw do napędzania samochodów. Biopaliwa rzekomo miały ograniczyć emisję dwutlenku węgla do atmosfery (powstało – także na zlecenie Komisji Europejskiej – wiele analiz renomowanych ośrodków naukowych, które przeczą tej tezie). Politycy w USA i UE ustalili, że do 2020 r. udział biopaliw w całości sprzedanych paliw ma obowiązkowo wzrosnąć do 10 proc. W efekcie rolnicy zyskali pewność, że będą mieli zbyt na swoje plony. Zaczęli więc masowo przeznaczać pola, dotychczas obsadzane roślinami, z których produkowano żywność, pod uprawę roślin, z których wytwarza się biopaliwa.

W efekcie w 2007 r. światowe zapasy zbóż zmniejszyły się o 53 mln ton, z czego 30 mln ton zostało przerobione w USA na biopaliwa. Innymi słowy, bez programu biopaliw nadwyżka popytu nad podażą na rynku zbóż byłaby o ponad połowę mniejsza, a zatem wzrost cen byłby znacznie niższy. Działalność europejskich i amerykańskich polityków dosadnie określił prof. Jean Ziegler, wysłannik Komisji Praw Człowieka ONZ, mówiąc, że promowanie przez UE i USA produkcji biopaliw kosztem produkcji żywności to „zbrodnia przeciwko ludzkości".

 

Skutki uboczne

Dzięki programowi produkcji biopaliw, który spowodował zmniejszenie areału upraw zbóż, kukurydzy i innych roślin, z których produkuje się żywność, politycy mogą twierdzić, że drożyzna to wina wolnego rynku, a nie bezpośredniego dotowania rolników. Tak samo przyczyny wzrostu cen produktów spożywczych tłumaczyła Mariann Fischer Boel, komisarz UE ds. rolnictwa. W wywiadzie dla tygodnika „Der Spiegel" dodała, że „nie ma powodu do lamentów, bo w końcu cena zboża to tylko około 4 proc. ceny chleba".

Francuski minister rolnictwa Michel Barnier ogłosił, że „nie możemy zostawić produkcji żywności na łasce wolnego rynku i międzynarodowych spekulantów". Zapowiedział protest przeciw zmniejszaniu dotacji do rolnictwa, mimo że żywność osiąga rekordowe ceny, dzięki którym rolnicy w krajach rozwiniętych osiągają niespotykane w historii dochody.

Napychanie kieszeni rolniczego lobby (na przykład tylko w USA dochód farmerów w 2007 r. wyniósł 87 mld dolarów, czyli o połowę więcej niż średnia w ostatnich dziesięciu latach) zaczęło przynosić skutki uboczne. O ile bowiem w krajach rozwiniętych wydatki na żywność nie przekraczają 20 proc. budżetów rodzinnych (w Polsce – około 26 proc.), to w krajach rozwijających się wynoszą 60-80 proc. dochodów obywateli. Podwyżka cen żywności o kilkadziesiąt procent może sprawić, że nie będzie ich stać na kupno podstawowych produktów. Przedstawiciele lobby producentów biopaliw przyznają, że obecna, pierwsza generacja biopaliw może powodować „pewne problemy" na rynku żywności, ale rozwiąże je druga generacja biopaliw (które zamiast z kukurydzy, soi, buraków cukrowych i pszenicy będą produkowane z resztek drewna, słomy i celulozy). Problem polega na tym, że jeszcze nie wymyślono, jak je wytwarzać.

 

Kryzys na własne życzenie

Chiny, Maroko, Egipt, Meksyk i Argentyna wprowadziły na początku 2008 r. kontrolowane ceny żywności. Kilkanaście innych państw, m.in. Indie, Wietnam, Serbia i Ukraina, nałożyły ograniczenia dotyczące eksportu żywności. Jak oszacował Joseph Glauber, główny ekonomista w amerykańskim Departamencie Rolnictwa, ograniczenia w eksporcie podniosły cenę pszenicy o 20 proc. Z kolei limity sprzedaży ryżu za granicę, wprowadzone przez kraje azjatyckie, doprowadziły do wzrostu jego ceny o 75 proc. W odpowiedzi Chiny i Japonia zaczęły gromadzić własne zapasy, przyczyniając się do pogłębienia paniki na rynku i kolejnej podwyżki cen. Doszło do tego, że kraje zaczęły wracać do gospodarki barterowej, aby ominąć nałożone przez siebie restrykcje. W kwietniu „Financial Times" podał, że toczą się rozmowy między władzami Libii i Ukrainy, aby 100 tys. ha ziemi na Ukrainie przeznaczyć na uprawy tylko dla Libii.

Miliony obywateli UE nie zdają sobie sprawy, komu zawdzięczają to, że zapłacą kilkadziesiąt procent więcej za żywność. Mariann Fischer Boel chełpi się, że większość obywateli UE jest zadowolona ze wspólnej polityki rolnej, a tylko co trzeci opowiada się za zniesieniem wszelkich barier w handlu żywnością, co ograniczyłoby wzrost cen produktów spożywczych. Być może już wkrótce hordy głodnych obywateli Trzeciego Świata, dobijających się do granic UE, dadzą jej trochę do myślenia.

Aleksander Piński

 

 

 „FAKTY I MITY” nr 38, 29.09.2005 r.

CO BY TU JESZCZE SPIEPRZYĆ?

WY... SZKOLENI

Jak w ciągu dwóch lat przepuścić 45 mln euro? Wystarczy być politykiem i wyznaczyć sobie określony cel. Udowodnili nam to polscy parlamentarzyści, którzy w latach 2002–2004 realizowali program „Rozwój zasobów ludzkich PHARE 2000–2001”.

Unia Europejska w ramach pomocy Polsce jeszcze przed integracją uruchomiła programy pod ogólną nazwą PHARE. Jeden z nich nosił nazwę „Rozwój zasobów ludzkich”, co oznaczało szkolenia dla absolwentów i bezrobotnych. Pierwszy etap realizacji programów miał być pewnym poligonem doświadczalnym dla samorządów, jak właściwie wydawać środki europejskie. Zakładano, że 30 proc. bezrobotnych i absolwentów znajdzie pracę, a 10 proc. szkolonych rozpocznie działalność gospodarczą. UE dała na to 45 mln euro, a 80 mln zł wyłożono z budżetu państwa. Przeszkolono ok. 78 tysięcy osób. Dokładnej liczby nie można

 

podać z dwóch powodów. Po pierwsze – do lipca 2005 r. organizatorzy szkoleń nie raczyli złożyć wszystkich sprawozdań finansowych oraz informacji, ile osób szkolono, kto to robił i gdzie. Po drugie – te sprawozdania, które zostały złożone, zawierają poważne luki, np. w sprawozdaniu z woj. lubuskiego nie zgadzają się ani listy obecności, ani wykazy uczestników. Inne są też nazwiska osób, które szkoliły, miejsca szkoleń i ich czas (o ile w ogóle szkolenia się odbyły).

 

Całej sprawie pikanterii dodaje fakt, że na 35 umów dotyczących szkoleń w 31 przypadkach wykonawcami były firmy z państw UE. To one – rzekomo jako jedyne – były w stanie w sposób właściwy szkolić bezrobotnych i przyszłych przedsiębiorców, mających działać na polskim gruncie. Problem w tym, że firmy te nie miały żadnej infrastruktury w Polsce i nie zatrudniały pracowników. W jaki więc sposób firma, która nie posiadała nawet telefonu, nie mówiąc o wykładowcach, mogła szkolić bezrobotnych? Odpowiedź jest banalnie prosta. Otóż firma zachodnia, która wygrywała przetarg na szkolenia, natychmiast podpisywała umowę z polskimi uczelniami i firmami doradczymi, czyli brała podwykonawców. Za przykład takiego postępowania niech posłuży województwo lubelskie. Firma IMC

 

Consulting wynajęła pracowników z Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Administracji. Za jedną przeszkoloną osobę budżet państwa płacił IMC 1214 euro, a wykładowcy i materiały do szkoleń kosztowały... 200 euro. Resztę „wrzucano” do nieznanej w Unii kategorii „koszty administracyjne i techniczne”.

Kolejną rzeczą, która budzi niemałe zdziwienie, jest efektywność owych szkoleń. Skoro wykładowcami byli najlepsi z najlepszych, to ludzie bez pracy powinni natychmiast ją znaleźć. Tymczasem okazało się, że z 78 tys. bezrobotnych zatrudnienie znalazło „aż” 6508 osób.

 

A ile naprawdę państwo wydało na zatrudnienie bezrobotnego? Gdy takiego człowieka szkoliły polskie firmy, koszt dostosowania go do wymagań pracodawców wynosił około 2,5 tys. zł. Kiedy zaś pobierał nauki u firm zachodnich, wydatki wzrastały do ponad 18 tys. zł – tak jak w woj. lubelskim. Jakim więc cudem tak mało osób znalazło pracę, a koszt ponownego zatrudnienia był tak wysoki?

 

Pytanie to NIK zadała samorządowcom z 16 województw. Okazało się, że organizatorzy szkoleń nie pytali Wojewódzkich Urzędów Pracy o potrzeby lokalnego rynku. Nie pytano ih także o to, jakie potrzeby mają lokalni pracodawcy, jakie branże działają na danym terenie, wreszcie – jaki jest poziom wiedzy tych bezrobotnych. W niektórych przypadkach organizowano szkolenia w zawodach, na które nie było żadnego popytu, np. w woj. lubelskim szkolono szwaczki.

 

Tak więc UE sama sobie wypłaciła wynagrodzenie za szkolenia i jeszcze wzięła od nas 80 mln zł rządowego wkładu w programy. Sami sobie zgotowaliśmy ten los, a konkretnie – zgotowali go nam ministrowie: Jerzy Hausner i Jacek Piechota. To oni wybierali zachodnie firmy i podpisywali umowy w języku angielskim, z którego, co widać po skutkach finansowych, niewiele rozumieją.

Anna Karwowska

 

 

"NEWSWEEK" 47, 24.11.2002 r.

BEZROBOTNY SZWINDEL

Prawdziwa liczba bezrobotnych w Niemczech sięga co najmniej 6 mln - czyli aż 15 proc. osób w wieku produkcyjnym. Tymczasem rząd nie robi nic, by zapobiec temu zjawisku.

Simone Richter nie ma pracy od pięciu lat. Kiedy zwolniono ją z agencji zajmującej się mieszkaniami kwaterunkowymi, zapisała się na sześć dotowanych przez państwo kursów - od biurowych technologii informatycznych po praktykę zarządzania. Dzięki temu miały wzrosnąć jej kompetencje i powiększyć się szanse na znalezienie pracy. 29-letnia Simone opowiada jednak z goryczą, że kursy to fikcja. Ich uczestnicy, zamiast podnosić kwalifikacje, z reguły surfują po Internecie. Żaden z jej znajomych nie znalazł dotąd pracy.

 

W okolicach Cottbus, gdzie mieszka Simone Richter, najbardziej kwitnącą branżą stały się właśnie szkolenia dla bezrobotnych. Dzięki niekończącemu się strumieniowi publicznych pieniędzy trzecim co do wielkości pracodawcą w tym regionie jest sam urząd pracy. Nic lepiej nie symbolizuje zepsucia w sercu Niemiec niż ta monstrualna machina, która zarządza 4-milionową rzeszą bezrobotnych w tym kraju. Ów urząd wcale nie pomaga ludziom wrócić do pracy. Co roku pochłania ponad 50 mld euro i niezmiernie ciąży podatnikom i gospodarce. Co gorsza, ukrywa on prawdziwą skalę niemieckiej choroby. Wszystko dlatego, że setek tysięcy pracowników uczestniczących w jego kosztownych programach oficjalnie nie zalicza się do bezrobotnych. Statystyki nie obejmują też 800 tys. osób bez pracy na zasiłku ani ogromnej liczby starszych pracowników zachęconych do przejścia na wcześniejszą emeryturę, hojnie dotowaną ze środków publicznych. Jeśli wziąć pod uwagę te sztuczki rachunkowe, prawdziwa liczba bezrobotnych w Niemczech sięga co najmniej 6 mln, a może i więcej - a to stanowi aż 15 proc. osób w wieku produkcyjnym. Są to bardzo ostrożne szacunki.

 

Gdyby szukać analogii, to dla Niemiec kwestia bezrobocia jest niczym skandal księgowy Enronu w Stanach Zjednoczonych. Ekonomiści od dawna nawołują do radykalnych reform. Ale przywódcy kraju nie słuchają tych ostrzeżeń. W piątek Bundestag uchwalił w Berlinie kolejne ustawy potęgujące jeszcze bardziej biurokrację tego rynku i przeznaczył na walkę z bezrobociem jeszcze więcej pieniędzy. Kanclerz Gerhard Schröder nazwał to prawo "osiągnięciem", które oznacza zwrot na niemieckim rynku pracy. Eksperci ankietowani przez "Newsweek" twierdzą jednak, że nowa ustawa, podobnie jak wiele innych restrykcyjnych praw w Niemczech, prawdopodobnie zniszczy więcej miejsc pracy, niż utworzy.

 

A to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje ten kraj. Aktywność gospodarcza "pikuje w dół" - ostrzega Wolfgang Franz, szef Ośrodka Europejskich Studiów Gospodarczych w Mannheim. Tymczasem w Brukseli Komisja Europejska wszczęła postępowanie, które może zakończyć się karą dla Niemiec za brak kontroli nad deficytem budżetowym - w tym roku przekroczy on zapewne 3,8 proc. PKB. Falę wydatków budżetowych napędzają rosnące państwowe świadczenia dla bezrobotnych, biednych i emerytów.

 

W tej niewesołej sytuacji poparcie dla działań kanclerza Schrödera zdecydowanie spada. Zaledwie dwa miesiące po minimalnym wyborczym zwycięstwie jego partia socjaldemokratyczna odstaje w sondażach o 10 punktów od opozycyjnej chrześcijańskiej demokracji. Teraz gorączkowo próbuje zapobiec katastrofie w jedyny znany sobie sposób - podnosząc podatki, by zebrać pieniądze na kolejne wydatki socjalne. Ekonomiści obawiają się, że zniszczy to wszelkie nadzieje na przełom w największej gospodarce Europy.

 

Niemcy nie są oczywiście jedynym krajem borykającym się z problemami. Na Starym Kontynencie nie ma państwa, gdzie miejsca pracy powstawałyby w tempie choćby zbliżonym do tego, z jakim mamy do czynienia w Stanach Zjednoczonych, nie mówiąc już o bardziej dynamicznych gospodarkach. W zeszłym tygodniu unijny komisarz ds. pracy Anna Diamantopoulou wykpiła lekarstwo zalecane przez ekonomistów od lat: precz z górą przepisów utrudniających zatrudnianie i zwalnianie z pracy, niech nie opłaca się zostawać na zasiłku, przestańmy regulować wszystko - od stawek płac po godziny otwarcia sklepów.

 

- Nie chcemy amerykańskich metod na rynku pracy - powiedziała Diamantopoulou. Stwierdziła, że zamiast tego hojne programy szkoleń, takie jak w Niemczech, powinny zostać zwolnione spod unijnej kontroli wydatków publicznych. Owe programy należy traktować jako cenne "inwestycje".

 

Gdybyż to jeszcze była prawda. Niemiecki urząd pracy nie prowadzi statystyk, ilu z jego klientów kiedykolwiek znajduje pracę w wyniku takich szkoleń. Ale wyrywkowe kontrole audytorów rządowych i niezależnych analityków dowodzą, że niemiecki program walki z bezrobociem to nie inwestycja, a raczej potężny wór bez dna. Według ekspertów rozbuchana i droga biurokracja związana ze szkoleniami bezrobotnych nie tylko nie pomaga im znaleźć pracy, ale wręcz zmniejsza ich szanse. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Pozostają bez pracy tak długo i uczą się tak niewłaściwych i przestarzałych rzeczy, że w końcu ich szanse na zatrudnienie stają się znacznie niższe niż kiedy rozpoczynali kurs.

 

Na swoje wychodzą jedynie ci, którzy organizują kursy i dostają od państwa niezłe pieniądze. Oprócz zatrudniającego 93 tys. osób urzędu pracy w Niemczech rozwinął się cały przemysł zajmujący się bezrobotnymi. Z 20 mld euro, co roku przeznaczanych na ten cel z publicznych funduszy, żyje około 35 tys. prywatnych i półprywatnych firm, których jedynym celem jest szukanie tymczasowych zajęć, organizowanie kursów dla bezrobotnych albo "przechowywanie" kilku tysięcy pracowników na pełnej pensji po to tylko, by nie pracowali. W miastach takich jak Lipsk czy Drezno największymi pracodawcami są Transfergesellschaften - dziwne pseudofirmy, które zatrudniają więcej pracowników, niż potrzeba, płacą im normalne pensje i nie dają nic do pracy. To kolejna odmiana politycznej gry, dzięki której wskaźniki bezrobocia wyglądają na niższe, niż są w rzeczywistości.

 

Takie absurdy można mnożyć w nieskończoność. W ośrodkach szkoleniowych popularne są dziś kursy zmieniające zwolnionych pracowników przemysłowych w kierowników, administratorów sieci, a nawet kwiaciarzy. W efekcie rośnie grupa niedoświadczonych kandydatów na posady w tych branżach.

 

Ale niemieckie władze najwyraźniej nie zwracają na to uwagi. Uchwalona w zeszłym tygodniu przez Bundestag ustawa zobowiązuje urząd pracy do utworzenia setek nowych "agencji pośrednictwa pracowniczego", które mają powstać po to, by pracownikom pozostającym na zasiłku federalnym znajdować zatrudnienie w firmach potrzebujących tymczasowej pomocy. Zamiast uwolnić skrępowany przepisami rynek pracy tymczasowej - w ten właśnie sposób Holandia zdołała obniżyć bezrobocie o połowę - nowa ustawa jeszcze bardziej ów rynek krępuje i przyznaje jeszcze wyższe gwarantowane pensje wszystkim tymczasowo zatrudnionym. Hilmar Schneider, ekonomista doradzający komisji Bundestagu ds. rynku pracy, ostrzega, że teraz wielu z 800 tys. pracowników tymczasowych zatrudnionych przez prywatne agencje może zostać wypartych z rynku - i bez wątpienia zasilą szeregi tych, którzy szukają pomocy pośredniaka.

 

Nie bez kozery Marcus Kottman, specjalista ds. rynku pracy z uniwersytetu w Bochum, nazywa tę sytuację "potworem biurokracji". Dla niemieckich polityków wszelkiej maści - socjalistów, konserwatystów czy chrześcijańskich demokratów - mówienie o coraz większych wydatkach na walkę z bezrobociem od dawna było najłatwiejszym sposobem na uniknięcie niepopularnych reform rynku pracy. Firmy uwielbiają takie programy, ponieważ dzięki temu mogą przenosić "nadmiarowych" pracowników do dotowanych przez rząd programów, które w rzeczywistości opłacane są przez podatników. Związki zawodowe i stowarzyszenia branżowe lubią te rozwiązania, bo to one czerpią z nich najwięcej korzyści finansowych. Wystarczy choćby spojrzeć na Deutsche Angestellten Akademie, ośrodek szkoleń należący do potężnego związku pracowników branży usługowej Verdi. W zeszłym roku DAA wyszkoliła 121 tys. osób i miała przychody rzędu 373 mln euro. Te same związki i stowarzyszenia branżowe kontrolują także radę urzędu pracy, która decyduje, jak wydawać 22 mld euro przeznaczane co roku na szkolenia i zajęcia tymczasowe. Brakuje tu nadzoru, prawie nie ma kontroli i konkurencyjnych ofert.

 

W niektórych krajach rozdawanie i przyjmowanie rządowych funduszy przez tych samych ludzi byłoby wysoce podejrzane, a wręcz uznane za nielegalny proceder. W Niemczech tak działa system i nic nie wskazuje na to, by cokolwiek miało się zmienić. Urząd pracy stał się największą biurokratyczną machiną w Niemczech. Jeśli dodać do tego 150 tys. osób zatrudnionych w branży szkoleń dla bezrobotnych, otrzymamy potężne lobby samo w sobie - sedno tego, co ekspert od rynku pracy Bernward Brink nazywa niemieckim "kompleksem zasiłkowo-biurokratycznym". Nic dziwnego, że taki system jest odporny na reformy.

 

Istnieje jednak przynajmniej kilka oznak postępu. Florian Gerster, nowy szef urzędu pracy, przyznaje, że system musi zostać naprawiony, w przeciwnym razie Niemcom grozi spektakularna katastrofa. Tajny raport audytorski, który został upubliczniony na początku tego roku, ujawnia, że za poprzednika Gerstera, Bernharda Jagody, systematycznie fałszowano dane. Z 3,8 mln przypadków "znalezienia miejsca pracy", jakimi szczycił się urząd, ponad 70 proc. okazało się nieprawdą. Cały system szkoleń był "podatny na korupcję" - uznał audytor. Okazuje się, że zaledwie jedna siódma pracowników, którzy przeszli przez państwowe programy, po pół roku znalazła pracę. Audytorzy nie zadali jednak pytania, czy owe programy miały jakikolwiek wpływ na to, że bezrobotni znaleźli zatrudnienie.

 

Trudno uciec od oczywistego wniosku. Jeśli rząd nadal będzie bardziej zainteresowany przerzucaniem bezrobotnych z jednego bezużytecznego programu do drugiego i żonglowaniem liczbami, a nie rzeczywistymi reformami, to minie jeszcze sporo czasu, nim Niemcy wrócą do pracy. Absurdalne przepisy, takie jak ustawa uchwalona w zeszłym tygodniu, tylko pogłębiają ten zaklęty krąg - kolejne podwyżki podatków idą na kolejne zasiłki, a puchnąca biurokracja niszczy kolejne miejsca pracy. Niemcy stoją dzisiaj przed bardzo trudnym

 

wyborem: albo ograniczą to monstrum do normalnych rozmiarów, albo doprowadzą swój kraj do stagnacji gospodarczej. Nękane bezrobociem i wysokimi podatkami będą dreptać w miejscu - podobnie jak reszta Europy.

Stefan Theil

 

 

 

 

 www.o2.pl | Niedziela [07.06.2009, 11:48] 2 źródła

ILE NAS KOSZTUJĄ EUROWYBORY?

Przy ich organizacji pracują setki tysięcy ludzi.

By Polacy mogli wybrać 50 przedstawicieli w europarlamencie, musimy wydać w sumie 83 miliony złotych. Taki jest koszt utrzymania lokali wyborczych i zatrudnienia komisji - wylicza serwis money.pl.

Przy obsłudze tegorocznych eurowyborów, w 25 tys. 601 komisjach, pracuje na całym świecie prawie 210 tysięcy osób. Wchodzą w to także zakłady karne, szpitale i statki.

Przykładowo w Brazylii Polacy mogli głosować w trzech miastach - Brasilii, Kurytybie i Sao Paulo. W każdym z lokali przy obsłudze wyborów pracowało około 10 osób. Tam głosowania już się zakończyły.

Jak donosi money.pl, w tym roku do udziału w komisjach poszczególne komitety wyborcze zgłosiły mniej osób niż jest to wymagane.

Dlatego dodatkowi członkowie zostali powołani przez samorządy. Każda komisja musi bowiem liczyć od 7 do 11 członków - pisze money.pl.

W eurowyborach startuje w 13 okręgach 1301 kandydatów. Do głosowania uprawnionych jest ponad 30,7 mln Polaków. | BW

 

 

„WPROST” nr 20(1120), 2004 r.

UNIA ŚWIĘTYCH KRÓW

34 TYSIĄCE URZĘDNIKÓW UE STWORZYŁO SOBIE RAJ W BRUKSELI

Brytyjscy urzędnicy po paru latach spędzonych w Brukseli odmawiają powrotu do ojczyzny, argumentując, że nie potrafią już żyć przy małych zarobkach, jakie zapewnia praca w brytyjskiej administracji" - poinformował 20 kwietnia "The Times". "Po pracy w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej i Brukseli praca w firmach prywatnych już mnie nie pociąga" - deklarowała pod koniec marca na łamach "Rzeczpospolitej" Polka zatrudniona jako prawnik w Radzie Unii Europejskiej. Nic dziwnego. Urzędnicy unii stworzyli sobie prawdziwy raj na ziemi. Każdy z kilkudziesięciu najwyższych rangą funkcjonariuszy UE (w tym 25 komisarzy) zarabia rocznie około 1,2 mln zł. To o jedną piątą więcej, niż dostaje Tony Blair, najlepiej opłacany premier w Europie! Do tego dochodzi jeszcze wiele przywilejów dostępnych także urzędnikom niższej klasy (jest ich już 34 tys.), takich jak kupowanie bez podatku VAT (czyli o 22 proc. taniej) mieszkań, samochodów, sprzętu AGD, dodatki za pracę poza ojczyzną (16 proc. pensji), opłacanie szkół dzieciom, niskie podatki (średnio około 15 proc.). - Zarabiamy dobrze i nie wstydzimy się tego - komentuje w rozmowie z "Wprost" Eric Mamer, rzecznik Komisji Europejskiej. Na pytanie dziennikarki "Wprost", jaki podatek płacą komisarze, rzecznik KE odpowiedział, że system jest tak skomplikowany, że "nie wiadomo, ile płacą".

Ostatnio wyszło na jaw, że urzędnicy Unii Europejskiej mają także dożywotni immunitet sądowy (podobny do tego, z którego korzystają posłowie w czasie sprawowania mandatu). Eurokraci są więc niczym partyjni funkcjonariusze dawnego Związku Radzieckiego. Oderwani od rzeczywistości, którą tworzą, mogą bez oporów lansować na przykład politykę wysokich podatków, bo przecież sami nie ponoszą konsekwencji takich decyzji.

 

EUROSTAT KORUPCJI

Głównym argumentem przemawiającym za wysokimi pensjami i przywilejami dla eurokratów ma być konieczność zapewnienia im wysokiego standardu życia, by nie byli podatni na korupcję. Między innymi dlatego w dwunastu "europejskich szkołach" (cztery z nich znajdują się w Brukseli i Luksemburgu) w całej unii za darmo uczy się 10 tys. dzieci urzędników (europejskich podatników kosztuje to co roku około 100 mln euro). Eurokraci odkładają też zaledwie 9,25 proc. swojej pensji na emeryturę, a pozostałe dwie trzecie składki dopłacają im europejscy podatnicy, czyli po 1 maja także Polacy.

Obsypywanie urzędników pieniędzmi i przywilejami przyniosło skutki odwrotne do zamierzonych. Na początku 2004 r. po opublikowaniu przez Paula Casacę, portugalskiego deputowanego do europarlamentu, raportu z wykonania budżetu unii (w 2003 r. było to 70 mld euro) wybuchł skandal. Okazało się, że z budżetu najzwyczajniej w świecie zniknęły pieniądze. Urzędnicy pracujący w biurze statystycznym UE (Eurostacie) założyli tajne konta bankowe, na które przelewali pieniądze wpływające do urzędu (na prywatne konta trafiło na przykład 55 proc. przychodów ze sprzedaży danych statystycznych przez Internet). Przedsiębiorczy eurokraci przeprowadzali także przetargi, które wygrywały firmy przez nich kierowane. W sumie z Eurostatu zniknęło około 5 mln euro. Casaca napisał w raporcie, że szef Eurostatu, Francuz Yves Franchet, musiał sobie zdawać sprawę z tego, co robią jego podwładni. Franchet nie poczuwa się jednak do winy i mimo utraty stanowiska nadal pobiera pensję w wysokości miliona złotych rocznie (około 213 tys. euro), korzystając ze wszystkich przywilejów eurokratów.

 

NIETYKALNI

Bezkarność eurokraci zagwarantowali sobie prawnie. 8 kwietnia 1965 r. w "Protokole o przywilejach i immunitetach wspólnoty europejskiej" zapisano, że europejscy urzędnicy (z wyjątkiem komisarzy) nie mogą być postawieni przed sądem za działania podejmowane w ramach pełnionych funkcji nawet wtedy, gdy zakończą pracę w organach unii (sic!). Parlamentarzyści mają immunitet tylko na czas sprawowania funkcji, tymczasem eurobiurokraci korzystają z niego przez całe życie. Formalnie Komisja Europejska argumentuje, że immunitet ma chronić urzędnika Unii Europejskiej przed działaniami narodowych władz, jeśli podejmie on decyzję na niekorzyść kraju, z którego pochodzi. Wypadków "narodowej zemsty" jeszcze nie było, za to immunitet może służyć uniknięciu odpowiedzialności za zwyczajne oszustwa. Eurokraci dobrze się zabezpieczyli przed odebraniem im tego przywileju. Jest on zapisany (nie wiadomo z czyjej incjatywy!) jako aneks do traktatu o powołaniu do życia wspólnoty europejskiej. Aby go zmienić, 25 krajów UE musiałoby powtórnie ratyfikować traktat!

 

W JĘZYKU EURO

Wysokie pensje i przywileje eurokratów sprawiły, że między państwami rozgorzała prawdziwa wojna o to, kto umieści najwięcej swoich ludzi przy brukselskim "korycie". Jednym ze sposobów na wyeliminowanie konkurencji jest ustalenie specyficznych zasad promocji pracowników. Według ostatnio uchwalonych reguł, aby dostać awans, trzeba znać co najmniej trzy europejskie języki. Jest to zasada zupełnie niepraktyczna, ponieważ po przyjęciu dziesięciu nowych krajów faktycznie językiem urzędowym UE jest angielski. Jak zauważył "The Times", przy zastosowaniu brukselskich kryteriów językowych żaden członek brytyjskiego rządu nie miałby szans na awans w urzędniczych strukturach unii. Ofiarą międzypaństwowych walk o pieniądze dla swoich urzędników padli także Polacy. Urzędnicy z nowych państw unii będą zarabiali średnio o 500 euro mniej (na przykład zamiast 4100 euro - 3600 euro, czyli o blisko 17 tys. zł mniej) niż ich koledzy z krajów starej unii. - Nie umrą z głodu - skwitował obniżkę płac Eric Mamer. Ma rację, a przy okazji zostanie więcej pieniędzy dla urzędników starych członków.

 

Okopy eurokratów

AGENCJE I FUNDACJE UNII EUROPEJSKIEJ 

Europejska Agencja ds. Bezpieczeństwa i Higieny Pracy - Bilbao

Europejska Agencja Ochrony Środowiska - Kopenhaga

Europejska Agencja ds. Bezpieczeństwa Żywności - Bruksela

Europejskie Centrum Monitoringu Rasizmu i Ksenofobii - Wiedeń

Europejska Agencja Odbudowy - Saloniki

Europejska Fundacja ds. Poprawy Warunków Życia i Pracy - Dublin

Europejskie Centrum Rozwoju Zawodowego - Saloniki

Europejska Agencja Bezpieczeństwa Morskiego - Bruksela

Europejska Fundacja Kształcenia - Turyn

Europejskie Centrum ds. Narkotyków - Lizbona

Europejska Agencja ds. Leków - Londyn

Biuro Rejestracji Znaków Towarowych - Alicante

Centrum Tłumaczeń Unii Europejskiej - Luksemburg

Europejska Agencja ds. Bezpieczeństwa Ruchu Lotniczego - Bruksela

Biuro ds. Genetycznie Modyfikowanych Roślin - Angers

 

Współpraca: Jan Piński, Inga Rosińska

 

 

"WPROST" Numer: 9/2009 (1364)

EUROPA I RESZTA - EUROGADAMENT

– Posłowanie w Parlamencie Europejskim to ciężka praca – zażartował europoseł Dariusz Rosati. To chyba pierwszy deputowany do PE, który uważa, że posłowanie w Brukseli jest pracą. Wystarczy obejrzeć plenarne posiedzenia europarlamentu, żeby zauważyć, iż sala świeci pustkami.

Szybkimi krokami nadchodzi sezon na Parlament Europejski. Media spekulują, która partia wystawi swoich kandydatów na posłów tego najbardziej wirtualnego z parlamentów. I którzy mają szansę na upolowanie wysokich diet i słodkiego nieróbstwa. Kusi 7400 euro na posła plus dodatki za udział w pracach komisji oraz zwrot kosztów podróży. Do Brukseli i do Strasburga. Dla jednych polityków posłowanie w PE jest trampoliną do dalszej kariery, dla innych zasłużoną polityczną emeryturą. Jeszcze inni są zsyłani do Brukseli za karę. Są kiepskimi ministrami albo niewygodnymi i krnąbrnymi działaczami partyjnymi.

 

Jak można było przewidzieć, liczba polskich polityków chętnych do objęcia funkcji europosła wzrosła wraz ze wzrostem wysokości wynagrodzenia. Dotychczas polski europoseł dostawał tyle, ile poseł do Sejmu, zaś od czerwca wszyscy dostaną po równo: i ci z bogatego Zachodu, i ich koledzy z biednego Wschodu. Dla Polaków, Czechów czy Węgrów to kupa pieniędzy. Mniej więcej – to zależy od kursu złotówki – jakieś 40 tys. zł. A jeszcze można dorobić na kosztach podróży, tyle że Bruksela nie chce już regulować ich ryczałtem, ale zwracać za realnie wykorzystane środki komunikacji. W ten sposób nie będzie już można jeździć do Brukseli rowerem, a pobierać za samolot albo InterCity. Do legendy przeszły apanaże za nieuczestniczenie w komisjach parlamentarnych. Poseł podpisuje się na liście i wybywa albo na liście podpisuje się jego asystent, co znaczy, że poseł w ogóle nie pojawia się w parlamencie. Europoseł Zwiefka z PO podpadł niemieckiej telewizji RTL, kiedy zwiewał z siedziby parlamentu po podpisaniu listy. Trzeba powiedzieć, że to nie fair, bo niemiecka telewizja mogła z powodzeniem pokazać swoich deputowanych, którzy nie są lepsi. Ale jak mówi niemieckie porzekadło: „wszystko na małych". To porzekadło pasuje także do atmosfery panującej wśród deputowanych. A jest to atmosfera przypominająca Front Jedności Narodu z czasów PRL. Niemające żadnych prerogatyw ustawodawczych gremium europejskie może tylko zawetować unijny budżet, zaproponować poprawki, ale budżetu nie układa. Robi to europejska biurokracja, jak zresztą wszystko inne.

Co bardziej pomysłowi i energiczni posłowie uchwalają rezolucje i deklaracje ostrzegające oraz nawołujące. Nawołują one do przestrzegania zasad poprawności politycznej i praw człowieka. Prawa człowieka są traktowane wybiórczo i dotyczą mniejszości homoseksualnych albo walki z ociepleniem klimatu. Owszem, są eurodeputowani, w tym z Polski, którzy zajmują się sprawami poważnymi i ważnymi dla Europy oraz jej wschodnich sąsiadów. I są w stanie wymusić na „dużych" reakcję na napaść Rosji na Gruzję czy zabójstwo Anny Politkowskiej. Ale to jest rzadkość w tej oazie gnuśności i politycznego dyletantyzmu.

 

Parlament Europejski jest instytucją bardzo kosztowną. Ma dwie siedziby – jedną w Brukseli, drugą w Strasburgu. Wszelkie wysiłki zmierzające do rezygnacji ze Strasburga, który kosztuje europejskich podatników 200 mln euro rocznie, nie licząc kosztów przejazdów i hoteli, spełzają na niczym. Próżność Francji musi zostać zaspokojona. I nie przemawia do Paryża ani kryzys, ani żaden inny rozsądny argument.

 

A ilu tłumaczy trzeba zatrudnić, żeby deputowani mogli zrozumieć, o czym mówią ich koledzy? I dlaczego liczni posłowie nie znają przynajmniej języka angielskiego? Czy musimy wybierać lingwistycznych analfabetów? Niech mówią po angielsku choćby tak jak przewodniczący Barroso, ale niech mówią.

 

Znana z mediów prof. Jadwiga Staniszkis napisała w „Fakcie", że to unijna biurokracja powinna być strażnikiem całości UE. Prezydent Czech Vaclav Klaus twierdzi, że biurokracja unijna jest zagrożeniem dla demokracji. I jest wyrazicielem opinii większości obywateli UE. I wrogiem numer 1 Parlamentu Europejskiego. Ciekawe, czy pogląd pani profesor spodobałby się eurodeputowanym?

Autor: Krystyna Grzybowska

 

 

"WPROST" nr 12/2009 (1367)

EUDORADO

Kłopoty w domu, problemy z alkoholem, prostytutkami – taka może być cena przygody, na jaką decydują się kandydaci do europarlamentu. W zamian dostają spore pieniądze i poczucie prestiżu. – Prawda jest taka, że na świecie szaleje kryzys, wszyscy zaciskają pasa, a eurodeputowanych czekają ogromne podwyżki – mówi europoseł SLD Andrzej Szejna.

Polscy deputowani do PE mimo kryzysu będą zarabiać kilkakrotnie więcej niż dotychczas. Około 150 tys. zł miesięcznie (patrz ramka) – ta suma jest najkrótszą i najcelniejszą odpowiedzią na pytanie, dlaczego polscy politycy tak przebierają nogami, by się dostać do Parlamentu Europejskiego. O determinacji najlepiej świadczy zachowanie jednego z europosłów, który w czerwcu 2009 r. będzie się starał o reelekcję. Na drodze do mandatu stoją jednak dwie przeszkody. Pierwsza to nie najmocniejsza lista, z której ma kandydować. Drugą jest konkurent z tego samego okręgu – ma podobny profil polityczny, ale lepsze nazwisko, większą wyrazistość i bardziej rozpoznawalną twarz. Nasz kandydat wyszedł ze słusznego założenia, że przeszkoda numer jeden jest nie do przeskoczenia (na zmianę partyjnych barw jest za późno), postanowił więc zneutralizować rywala. Od kilku miesięcy proponuje mu dziesięć tysięcy euro za zmianę okręgu wyborczego. Jak łatwo się domyślić, oferta jest konsekwentnie odrzucana. W końcu dziesięć tysięcy euro to jedynie półtorej gołej pensji w nowej kadencji. A za tyle europosłom „nie opłaca się nawet wychodzić z domu", jak mawia były trener reprezentacji Polski i eksposeł Samoobrony Janusz Wójcik.

 

Europoseł Bogdan Golik, który do PE dostał się z list Samoobrony (to w jego sprawie Andrzej Lepper chichotał: „Czy można zgwałcić prostytutkę?"), stara się teraz o start z rekomendacji SLD. Stosuje przy tym bardzo wymyślne metody. Od kilku miesięcy na stanowisku doradcy zatrudnia szefa łódzkich struktur sojuszu, a dla partyjnego aparatu organizuje autokarowe wycieczki do Parlamentu Europejskiego. Ostatnio, po umorzeniu śledztwa w sprawie gwałtu na prostytutce, zapisał się nawet do SLD.

Jan Masiel (kiedyś również z Samoobrony) zasłynął dwukrotnie. Po raz pierwszy, kiedy „Dziennik" oskarżył go o wyłudzanie pieniędzy z Brukseli. Ponownie, gdy znalazł się w Bombaju, gdzie akurat doszło do zamachów bombowych. Z informacji „Wprost" wynika, że Masiel marzy o starcie z list Prawa i Sprawiedliwości. Jego szanse są jednak nikłe. Jarosław Kaczyński ma ponoć problem nawet z zapamiętaniem jego nazwiska. „Kto to jest ten cały Masiuk? Wszyscy mi ostatnio o nim mówią” – miał prezes dopytywać polityków PiS.

Najważniejsze, by się do europarlamentu dostać. Później już idzie łatwiej. Pięć lat niezbyt ciężkiej pracy (może cztery i pół, bo ostatnie sześć miesięcy trzeba zarezerwować na kolejną kampanię) w luksusowych warunkach, o jakich posłowie z Wiejskiej mogą tylko marzyć. Wygodne biura, doradcy, atrakcyjne asystentki, no i atmo- sfera – bez żółci, którą wypełniona jest polityka w kraju. W Brukseli jest przyjemnie i ekskluzywnie. Na obiad jada się nerkę wołową w sosie musztardowym lub duszoną gicz cielęcą. Do tego dobre francuskie wino. Nie to co w Sejmie: obrus z ceraty, mielony z ziemniakami i truskawkowy kompot do popicia. – Różnica między Wiejską a Brukselą tkwi w pozorach. I tu, i tam poseł nic nie znaczy, jest wyłącznie maszynką do głosowania. W Sejmie to się czuje, jest ogólny marazm i frustracja. W PE ludziom przynajmniej się wydaje, że są ważni. Mają ładne garnitury, piją dobrego merlota i jeżdżą po świecie – mówi „Wprost" jeden z europosłów PO.

 

Żeby się przekonać, ile można zwiedzić, wystarczy zajrzeć na stronę internetową Ryszarda Czarneckiego, którą autor reklamuje nawet w gazetach: „Ryszarda Czarneckiego reportaże ze świata przeczytasz na www.ryszardczarnecki.pl". Rzeczywiście, relacji jest bez liku. Można się z nich dowiedzieć, że nasz europoseł był obserwatorem wyborów w Timorze Wschodnim, został honorowym obywatelem pustynnego miasteczka Chinguetti w Mauretanii i zamawiał piwo w Burundi.

 

W podróżowaniu na koszt PE nie ma nic złego. Wszak zwiedzanie to zazwyczaj tylko dodatek do misji obserwacyjnych i nudnych spotkań z przedstawicielami egzotycznych parlamentów. O wiele gorsze i powszechniejsze są kombinacje finansowe. Najprostszy sposób to oszczędzanie na biletach lotniczych. Mimo że większości deputowanych udaje się na ryczałcie zarobić, to byli i tacy, którzy musieli dołożyć. Przydarzyło się to Bronisławowi Geremkowi, który był przekonany, że europosłom i ich asystentom przysługują loty w klasie biznes. Przy rozliczeniu musiał za ten luksus dopłacić z własnej kieszeni. Są jednak i tacy, którzy wolą jeździć samochodem i rozliczać się z PE z przejechanych kilometrów. Ta metoda jest szczególnie opłacalna w podróży do Strasburga, do którego nie ma tak tanich połączeń lotniczych jak do Brukseli. Stosują ją głównie deputowani z zachodniej Polski. Marcin Libicki z PiS chwalił się nawet swoim kolegom, że korzysta przy tym z najbardziej ekonomicznego sposobu jazdy: stara się cały czas utrzymywać prędkość 90 km/h, bo wtedy samochód najmniej spala.

Poważniejszą sprawą jest wyprowadzanie pieniędzy przeznaczonych na biura poselskie w kraju. Na ten cel deputowany dostaje ponad 4 tys. euro miesięcznie. Najprościej jest podpisać ze znajomym zawyżoną umowę na wynajem lokalu i dzielić się z nim pieniędzmi otrzymywanymi z PE. Robi tak wielu posłów, chociaż o dowody trudno. Popularne jest też dorabianie na asystentach. Działa tu podobny mechanizm: zatrudnia się znajomego, ustala wysoką pensję i dzieli pieniądze wypłacane z europejskiej kasy. Ryzyko wpadki jest minimalne. Chyba że popełnia się banalne błędy – jak wspomniany Jan Masiel, którego nakryto na zatrudnianiu własnej partnerki i wystawianiu faktur na firmę córki Anny Kalaty, koleżanki z Samoobrony i byłej minister pracy.

Jeszcze łatwiej wydaje się pieniądze przeznaczone na działalność polityczną. Teoretycznie dysponują nimi frakcje, ale w praktyce na każdego europosła przypada 32-33 tys. euro rocznie. Pośliznął się na nich Wojciech Wierzejski z LPR, któremu „Gazeta Wyborcza" zarzuciła m.in. wystawianie zleceń na Młodzież Wszechpolską. Na ten cel miało pójść prawie 50 tys. euro z kasy PE.

 

Parlament Europejski w polskim wydaniu to także specyficzny folklor. Jego nieodłącznym elementem są deputowani związani z Radiem Maryja, m.in. była dziennikarka toruńskiej stacji Urszula Krupa i Witold Tomczak, na którym ciąży oskarżenie o znieważenie policjantów (miał ich zwymyślać od „palantów"). Oboje są znani z żarliwości poglądów. Tomczak ma w PE markę twardego gracza. Zasłynął ostrym wystąpieniem podczas debaty na temat homofobii: zawyrokował wówczas, że homoseksualizm jest wbrew naturze, a jego ofiarom należy się leczenie. Krupa jest z kolei znana z tego, że demonstracyjnie odwraca głowę na widok polityków lewicy. Jedyną rysą na twardym wizerunku tej dwójki jest przynależność do frakcji Niepodległość i Demokracja. Poza osobami takimi jak Krupa i Tomczak są w niej bowiem parlamentarzyści, których głównym zajęciem jest walka o równouprawnienie gejów, lesbijek i transseksualistów. Jedna z frakcyjnych koleżanek Krupy, Szwedka HélŹne Goudin, wzięła kilka miesięcy temu udział w akcji „Różne rodziny, jedna miłość". W korytarzach PE zawisły promujące tę kampanię plakaty, na których przytulało się dwóch mężczyzn. Dla zachowania politycznej poprawności jeden z nich był biały, a drugi czarny. – Nasza frakcja rzeczywiście jest zróżnicowana, bo oprócz nas są w niej chociażby komuniści. Tym, co nas spaja, jest sprzeciw wobec europejskiej konstytucji i poszanowanie dla narodowych odrębności – tłumaczy niezrażona europosłanka Krupa.

 

Jednym z elementów polskiego folkloru w Parlamencie Europejskim są spory o nieformalny prymat. Do roli lidera od początku kadencji pretenduje Jacek Saryusz-Wolski z PO. Jest obyty, zna kilka języków, umie się poruszać po dyplomatycznych salonach. Mimo to (a może właśnie dlatego) jest przez większość polskich europosłów nielubiany. W każdym razie ma opinię zarozumialca. Nasi rozmówcy wspominają, że za życia Bronisława Geremka Saryusz-Wolski po cichu rywalizował z profesorem. Głównym forum ich konfrontacji był tzw. klub polski: miejsce, w którym deputowani znad Wisły prowadzą nieoficjalne konsultacje. Ulubionym sposobem Saryusza-Wolskiego na podkreślanie swojej pozycji było spóźnianie się. Godzina 20.00, zaczyna się spotkanie prezydium klubu: europoseł PO jak zwykle ma piętnaście minut spóźnienia. Zniecierpliwiony Geremek wygląda przez okno i widzi, jak Saryusz-Wolski spokojnym krokiem zmierza w kierunku miejsca posiedzenia. Po chwili otwierają się drzwi, staje w nich zdyszany Saryusz-Wolski i mówi: „Panowie, strasznie przepraszam za spóźnienie. Byłem punktualnie, ale od kwadransa szukałem sali".

Rytm życia Parlamentu Europejskiego dla niektórych okazuje się zgubny. Głównym zagrożeniem jest alkoholizm, w który łatwo wpaść ze względu na wszechobecne wino. Ofiarą tej choroby padł jeden z najaktywniejszych polskich europosłów. – Przykro na to patrzeć. Superfacet, a tak się stoczył. Kiedyś widziałem go pijącego w hotelowym barze już o ósmej rano. Gdy wracałem wieczorem, cały czas siedział przy tym samym stoliku – opowiada jeden z naszych rozmówców. Ten sam superfacet innym razem przez kilka miesięcy paradował po PE z ręką w gipsie po tym, jak wpadł rowerem do rowu.

Drugi efekt uboczny pracy w Brukseli to problemy w domu. – Trudno utrzymać związek na odległość – mówi jeden z europosłów. Były polityk PSL Zbigniew Kuźmiuk już kilka dni po wyborach w 2004 r. żalił się dziennikarzom, że żona jest na niego wściekła za to, że wywalczył mandat europosła. Także i dziś gęsto jest od plotek o romansach, a żona jednej z „lokomotyw" lewicowych list podobno postawiła już swojemu mężowi ultimatum: „Albo jedziemy do Brukseli razem, albo nigdzie nie kandydujesz".

 

TAK DORABIA EUROPOSEŁ

10 tys. zł brutto – tyle dotychczas wynosiło wynagrodzenie polskiego europosła. Pensje teoretycznie są wypłacane w złotówkach, ale do tego dochodzą rozmaite dodatki w euro:

 

300 euro – dieta za każdy dzień pobytu w Parlamencie Europejskim

 

17 540 euro miesięcznie – na zatrudnienie asystentów

 

4202 euro miesięcznie – na utrzymanie biur poselskich

 

1300-1600 euro – zryczałtowany zwrot za każdą podróż z Polski do Brukseli lub Strasburga. Za bilet w dwie strony na linii Warszawa – Bruksela w tanich liniach Wizzair (a to nimi lata większość europosłów) płaci się około tysiąca złotych, czyli 220 euro. Przyjmując, że każdy deputowany zalicza jeden taki kurs

w tygodniu, tylko na podróżach miesięcznie może zarobić co najmniej 20 tys. zł.

 

7665 euro brutto (około 35 tys. zł) – tyle będzie wynosić pensja każdego eurodeputowanego od następnej  kadencji. Znikną ryczałty na podróże lotnicze, ale parlament będzie zwracał realne koszty biletów. Dzięki temu posłowie nareszcie przestaną się gnieździć w samolotach tanich linii i przesiądą się do klasy biznes. Reszta przywilejów – diety, dodatki na biura, asystentów, na działalność polityczną i zagraniczne podróże – zostaje utrzymana.

 

Razem wychodzi około 150 tys. zł miesięcznie.

 

Autor: Michał Krzymowski

 

 

"WPROST" Numer: 19/2009 (1374)

EUROSPRYCIARZE

Sześć tysięcy złotych dożywotniej emerytury za pięć lat pracy. Mają do tego prawo wszyscy europosłowie. W tym także z Polski, tacy jak Paweł Piskorski, Jerzy Buzek, Ryszard Czarnecki, Dariusz Ro- Rosati, Jacek Saryusz-Wolski czy Marek Siwiec. Co prawda fundusz, który obracał m.in. ich składkami, stracił na spekulacyjnych inwestycjach 120 mln euro, jednak zgodnie z unijnym prawem, stratę tę pokryją podatnicy. – To skandal. Kiedy zwykli obywatele tracą pieniądze, nikt im ich nie zwraca – komentował Martin Schulz, przewodniczący Grupy Socjalistycznej w Parlamencie Europejskim.

W rozmowach z „Wprost" unijni parlamentarzyści podkreślają, że na swoją emeryturę sami odkładają. Nie dodają jednak, że z ich pieniędzy pochodzi tylko jedna trzecia składki – 1200 euro miesięcznie. Pozostałe 2400 euro dokładają im podatnicy. Co więcej, te 1200 euro, które rzekomo sami odkładają, nie pochodzi z ich pensji, tylko z tzw. budżetu biura (o ce expense allowance). Teoretycznie powinni je później zwrócić, ale nikt nie sprawdza, czy to robią. Europejski Trybunał Audytorów, organ badający finanse UE, wielokrotnie zwracał uwagę, by wprowadzić mechanizm kontroli. Bez efektu.

REKLAMA

 To nie jedyny aspekt emerytur unijnych posłów, który daje do myślenia. Program wprowadzono w 1989 r., chociaż prawie we wszystkich 15 krajach (z wyjątkiem Francji i Hiszpanii), które wówczas należały do UE, parlamentarzyści i tak mieli zagwarantowane krajowe emerytury. Eurosceptycy argumentowali wówczas, że to sposób na przekupienie polityków z krajów członkowskich, by popierali integrację (im większa integracja, tym więcej lukratyw- nych stanowisk na szczeblu unijnym, które mogliby obsadzić). Co więcej, fundusz emerytalny europosłów został zarejestrowany w Luksemburgu, kraju zaliczanym przez OECD do rajów podatkowych (część pieniędzy funduszu była także inwestowana w innych rajach podatkowych, takich jak Wyspy Bahama czy Kajmany), chociaż unijni politycy należą do największych krytyków unikania płacenia podatków.

Fundusz emerytalny europosłów otacza aura tajemniczości od czasu powstania. Mimo wielokrotnych próśb dziennikarze do dzisiaj nie otrzymali listy osób zapisanych do tego funduszu. Europosłowie za każdym razem odrzucają taki wniosek w głosowaniu, tłumacząc to ochroną swojej prywatności. Z takim rozumowaniem nie zgadza się unijny rzecznik praw obywatelskich, który argumentuje, że podatnicy mają prawo wiedzieć, kto dostaje ich pieniądze. Bez efektu. Część nazwisk (485 z 1140 zapisanych) poznaliśmy tylko dzięki niemieckiemu dziennikarzowi śledczemu Hansowi-Martinowi Tillackowi (ujawnił je w magazynie „Stern" z 24 lutego 2009 r.). Okazało się, że biorąc pod uwagę odsetek krajowych europarlamentarzystów korzystających z funduszu, najlepiej wypadają polscy (aż 81 proc.). Jest to o tyle dziwne, że muszą oni zdawać sobie sprawę z kontrowersji, jakie wywołuje fundusz.

– Zapisałem się do dodatkowego funduszu emerytalnego, ale za bardzo nie wiem, na jakiej zasadzie on działa – stwierdził w rozmowie z „Wprost" Dariusz Rosati, członek Grupy Socjalistycznej w Parlamencie Europejskim. Tymczasem legalność funduszu była wielokrotnie kwestionowana przez Europejski Trybunał Audytorów (w 2003 r. ówczesny szef Parlamentu Europejskiego Pat Cox oświadczył nawet, że szef funduszu Richard Balfe próbował go zmusić, aby wpłynął na sędziów tak, by przestali go krytykować). W 1997 r. holenderski parlament wydał oświadczenie, w którym napisał, że fundusz pozwala europosłom na wzbogacenie się poprzez „dojenie” europodatników, a jego istnienie jest „moralnie wątpliwe”. Zaapelowano też do holenderskich posłów o niekorzystanie z tej możliwości (stąd niski odsetek korzystających z funduszu wśród deputowanych z tego kraju – tylko 11 proc.).

 

Największy skandal wybuchł 16 kwietnia 2009 r., kiedy brytyjski dziennik „The Daily Mail" podał, że pieniądze zostały zainwestowane w fundusze powiązane z amerykańskim oszustem Bernardem Madoffem, a podatnicy będą zmuszeni pokryć straty. Europosłowie zdają sobie sprawę, w jak złym świetle, szczególnie w przededniu wyborów do Parlamentu Europejskiego, stawia ich ta sprawa. Dlatego 23 kwietnia 2009 r. uchwalili (stosunkiem głosów 419 do 106), iż „parlament w żadnych okolicznościach nie wyasygnuje pieniędzy na pokrycie strat z inwestycji funduszu emerytalnego unijnych posłów". Zlikwidowano także możliwość przechodzenia na wcześniejszą emeryturę w wieku 50 lat oraz wypłacania jednej czwartej zgromadzonych pieniędzy w gotówce.

 

Niemiecki dziennik „Süddeutsche Zeitung" w komentarzu redakcyjnym zauważył, że w ten sposób unijni posłowie próbują oszukać wyborców, ponieważ ich uchwała nie ma mocy prawnej. Do tego, aby wycofać się z gwarancji dla funduszu, potrzeba byłoby zgody wszystkich 27 członków UE wyrażonej w głosowaniu w Radzie Europejskiej. A nic nie wskazuje, by takie głosowanie miało się odbyć. Zresztą szef funduszu Richard Balfe ostrzegł Parlament Europejski, że jakiekolwiek próby „wykręcenia się" od obowiązku pokrycia strat funduszu czy ograniczenia przywilejów emerytalnych osób, które już są zapisane do funduszu, będą niezgodne z prawem, ponieważ będą naruszały prawa nabyte.

O hipokryzji unijnych parlamentarzystów świadczy także fakt, że zignorowali nawoływania Rebeki Harms, szefowej Europejskiej Partii Zielonych, do powołania komisji śledczej w sprawie funduszu (z pewnością wpływ na to miał fakt, że większość Oglądaj Poranek z członków Parlamentu Europejskiego jest do niego zapisana). Wszystko wskazuje więc na to, że po wyborach do Parlamentu Europejskiego (mają się odbyć 7 czerwca) unijni posłowie wystawią podatnikom rachunek do zapłacenia, licząc na to, że ci do następnego głosowania o nim zapomną.

Autor: Aleksander Piński

Współpraca: Dominika Ćosić

 

 

 http://www.rp.pl/artykul/103657.html | 08-03-2008

WYGODNE ŻYCIE ZA EUROPEJSKIM BIURKIEM

 

Wysokie pensje, darmowe kluby fitness, łóżka w gabinetach i emerytura w wieku 50 lat

Unijny urzędnik pracuje 37,5 godziny tygodniowo. Może liczyć na co najmniej 24 dni urlopu rocznie i ma szansę zarobić do 16 tysięcy euro miesięcznie. Po 37 latach pracy osiąga wiek emerytalny. Ale już po ukończeniu 50. roku życia może skorzystać z wcześniejszej emerytury w wysokości 70 procent pensji. W 2007 roku Komisja wydała na emerytury unijnych urzędników ponad miliard euro z kieszeni europejskich podatników.

 

Według „Statutów unijnych regulujących warunki pracy europejskich biurokratów” z 2004 roku najniższa pensja w unijnej administracji wynosi 2325 euro. Tyle zarabia kurier roznoszący pocztę w budynku Komisji Europejskiej, dozorca lub asystent. Na najwyższą pensję – 16 tys. 94 euro – może liczyć kierownik jednej z dyrekcji generalnych Komisji.Podstawowa pensja nowo zatrudnionego w KE urzędnika z wyższym wykształceniem wynosi 3,6 tys. euro.

 

Poza tym wszyscy mający dzieci dostaną na każde z nich 220 euro „dopłaty wychowawczej”. Ze względu na to, że „nie każdy chętnie opuszcza swą ojczyznę”, urzędnicy spoza Brukseli otrzymują dodatek w wysokości 16 procent pensji podstawowej, zwrot kosztów zakupu mebli, a także pieniądze na utrzymanie mieszkania – 170 euro miesięcznie.

 

20 mln euro kosztowały podatników kolejowe podróże europejskich urzędników, którzy za darmo mogą jeździć pierwszą klasą

 

Sekretarka ze średnim wykształceniem, dwojgiem dzieci oraz dziesięcioletnim stażem zarabia ponad 6 tys. euro. Jej pensja (i pensja każdego unijnego urzędnika) rośnie co dwa lata automatycznie, aż do chwili przejścia na emeryturę.

 

Po wliczeniu dodatków europejscy biurokraci zarabiają często więcej niż wysokiej rangi politycy w krajach członkowskich, nawet ponad 21 tys. euro miesięcznie.

 

Mimo iż nadgodziny są dozwolone „tylko w sytuacjach wyjątkowych”, w każdym gabinecie wysokiego rangą urzędnika stoi łóżko. W gmachu Komisji nie brakuje restauracji, barów i klubów fitness, z których urzędnicy korzystają za darmo.

 

Za darmo do domu

Mogą rocznie korzystać z dwóch darmowych podróży do domu. Najchętniej jadą pociągiem. Dlaczego? Bo przysługują im bilety pierwszej klasy. Według oficjalnych statystyk Komisji Europejskiej np. greccy urzędnicy w 2005 roku aż 2238 razy jeździli odwiedzić rodzinę w Atenach. W 95 proc. przypadków podróżowali pociągiem.

 

Kolejowe wojaże ponad 30 tys. eurourzędników kosztują podatników ponad 20 mln euro rocznie.

 

Największym przywilejem jest jednak immunitet prawny. Artykuł 11 protokołu regulującego odpowiedzialność karną urzędników zwalnia „urzędników Unii Europejskiej” od odpowiedzialności karnej za czyny i słowa „podczas służby”. Immunitet obowiązuje też po przejściu na emeryturę oraz w krajach, do których urzędnik został oddelegowany przez administrację europejską.

 

Teoretycznie urzędnik może się wprawdzie stać obiektem śledztwa belgijskich organów ścigania, wtedy jednak prokuratura musi wnieść wniosek do Komisji Europejskiej o zniesienie immunitetu. KE może odmówić bez podania powodów.

 

Wydaje się to tym bardziej szokujące, że wiadomo od chwili wykrycia afery związanej z unijną komisarz ds. nauki Edith Cresson w 1999 roku, iż unijni urzędnicy nie zawsze są uczciwi. Cresson przez wiele lat zatrudniała swojego dentystę jako doradcę. Po gruntownej kontroli wszystkich komisarzy odkryto, że to raczej reguła niż wyjątek.

 

Choć wprowadzono ostrzejsze kontrole, wciąż się zdarza, że wysokiej rangi urzędnicy są zamieszani w afery korupcyjne. Dwóch urzędników Komisji zostało niedawno aresztowanych przez belgijską policję za to, że dorabiali sobie do pensji, prowadząc w Brukseli dom publiczny. Pobierali wysokie opłaty od lokalnych prostytutek. „Zastraszali kobiety i mieszkańców dzielnicy, powołując się na swą pozycję w instytucjach europejskich” – pisze belgijska gazeta „De Morgen”.

 

Dodatkowe dochody są wprawdzie dozwolone, lecz „sposób ich zdobywania” musi być zgodny z „kodeksem etycznym urzędników europejskich” z 2001 roku oraz konwencji praw człowieka. Dlatego niedawno jeden z urzędników Komisji został skazany w Brukseli na rok więzienia za to, że wynajmował 58 nielegalnym imigrantom mieszkania bez okien i łazienek.

 

„Europejskie CBA”

Moralności urzędników strzeże biuro antykorupcyjne OLAF. Jednak jego 300 pracownikom trudno szczegółowo prześwietlać ponad 30 tys. urzędników.

Nic dziwnego więc, że Europejski Trybunał Obrachunkowy ciągle ma zastrzeżenia do sensowności i efektywności urzędniczych wydatków. Już od 12 lat co roku odmawia potwierdzenia unijnego budżetu. Może bowiem zagwarantować „słuszność” zaledwie 9 proc. wydanych pieniędzy.

Aleksandra Rybińska

masz pytanie, wyślij e-mail do autorki a.rybinska@rp.pl

Źródło : Rzeczpospolita

 

 

 

 

 www.o2.pl | Czwartek [28.05.2009, 13:50] 1 źródło

ILE BĘDZIE ZARABIAŁ EUROPOSEŁ

Deputowani ze wszystkich krajów UE będą mieli jednakowe wynagrodzenia.

I to nie małe. Bo od lipca, czyli inauguracyjnej sesji wybranego w czerwcu Parlamentu Europejskiego, eurodeputowani będą pobierać miesięczne wynagrodzenie w wysokości 7665,31 euro (ok. 34,3 tys. zł), pisze "Puls Biznesu". Tak przewiduje nowy statut europosła.

Deputowani będą też pobierać dietę w wysokości 298 euro za każdy dzień posiedzenia plenarnego lub komisji PE czy frakcji partyjnej (ok. 4,2 tys euro miesięcznie) - informuje "PB".

W myśl nowego statutu, to europosłowie sami zdecydują, czy wolą płacić podatki do budżetu UE, czy do budżetu krajowego - wtedy będą one znacznie większe.

Obecnie europarlamentarzyści mają takie same wynagrodzenia jak posłowie w krajach z których pochodzą. | JK

 

www.o2.pl / www.hotmoney.pl | Niedziela, 12.12.2010 18:51 21 komentarzy

EUROURZĘDNICY ZNOWU DOSTALI PODWYŻKI

Dlaczego oni nie muszą oszczędzać?

Oszczędności i cięcia wydatków związane z kryzysem dotknęły wielu obywateli różnych krajów Unii. Wyrzeczeń nie zdołali uniknąć również pracownicy sektora publicznego – urzędnicy z niektórych krajów musieli pogodzić się z obniżeniem wynagrodzeń, albo nawet utratą pracy.

Takich problemów nie mają jednak urzędnicy unijni. Mimo że zarabiają średnio po 4 tys. euro miesięcznie bez żadnych obciążeń podatkowych i otrzymują dodatek rozłąkowy w wysokości 0,6-1 tys. euro miesięcznie, wkrótce i tak dostaną podwyżki. Taką decyzję podjął właśnie Trybunał Europejski – donosi rp.pl.

Na jej podstawie armia 44 tys. eurourzędników uzyska 4-proc. podwyżkę zarobków.

Trybunał, do którego zwrócili się przedstawiciele eurourzędników uznał, że taki wzrost płac jest zasadny. Orzekł, że zmniejszenie podwyżki do 1,85 proc. (tego chcieli szefowie państw i rządów UE) jest niezgodne z prawem.

Jak do tego doszedł? Wzięto pod uwagę koszty utrzymania w Brukseli, a także zarobki urzędników w państwach członkowskich. Problem w tym, że wyliczeń dokonano na podstawie porównania wynagrodzeń urzędników tylko z ośmiu państw, a dane pochodziły z 2008 roku – czytamy na rp.pl.

Źródło: rp.pl

 

Dominika Reszke

dominika.reszke@hotmoney.pl

 

 

www.o2.pl / www.hotmoney.pl | Poniedziałek, 27.06.2011 09:27 28 komentarzy

TYLE ZARABIAJĄ NASI EUROPOSŁOWIE. ZA DUŻO?

Portfele europosłów są znacznie grubsze niż polskich parlamentarzystów – to wiadomo nie od dziś. Ile dokładnie zarabiają nasi posłowie do Parlamentu Europejskiego zbadał "Dziennik Zachodni".

Pensja europosła za cały ubiegły rok to w sumie ok. 300 tys. zł. Do tego dochodzą diety za każdy dzień pracy w PE – dodatkowo nawet 180 tys. zł. Na wszelkie wydatki europosłów (także koszty podróży, wynagrodzenia asystentów itp.) PE przeznaczył w 2010 roku niemal 270 mln euro.

Tak ogromne sumy robią wrażenie także na samych zainteresowanych. Jak przyznał w rozmowie z "DZ" europoseł Marek Migalski, "zarobki w europarlamencie są trochę za wysokie".

Z tak dużych pieniędzy nietrudno odłożyć coś na czarną godzinę. Można nawet całkiem sporo. Po ok. 0,5 mln zł zaoszczędzili w ubiegłym roku właśnie Marek Migalski oraz szef Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek – podaje "Dziennik Zachodni".

Dominika Reszke

dominika.reszke@hotmoney.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

"WPROST" nr 11/2009 (1366): PŁATNA MIŁOŚĆ DO UNII Unia Europejska tylko w 2008 r. przeznaczyła na kampanie promujące ją samą aż 2,4 mld euro.

...absurdy wspólnej polityki rolnej, recesja w wielu państwach członkowskich – wszystko to skumulowało się ostatnio i jeszcze mocniej podważyło zaufanie do unii, a nawet do euro. Dlatego unia rusza z ofensywą wizerunkową.

 

Według Open Europe, organizacji zajmującej się monitorowaniem działalności władz UE, dokładne ustalenie, ile unia wydaje na public relations jest niemożliwe.

Bruksela sięga po wszelkie możliwe nośniki informacji. Od czerwca 2007 r. ma nawet własny internetowy kanał telewizyjny EUTube (można obejrzeć tam takie „hity", jak „Większe prawa dla tymczasowych pracowników" albo „Kontrola użycia chemikaliów w UE”). Płaci także za telewizyjny kanał newsowy Euronews oraz EuroparlTV, który zajmuje się tylko emisją obrad Parlamentu Europejskiego.

 

Skoro fakty nie wystarczą, trzeba się uciec do propagandy. Aby była ona skuteczna, należy wykorzystać pomoc tych, do których obywatele unii mają zaufanie. Na liście płac Unii Europejskiej znajdują się setki pozarządowych organizacji i fundacji, które często ukrywają fakt otrzymywania unijnych pieniędzy. W 2008 r., w czasie debaty w brytyjskim parlamencie na temat traktatu lizbońskiego, minister spraw zagranicznych David Miliband oświadczył, że nie tylko rząd Jej Królewskiej Mości jest zwolennikiem tego traktatu, ale także wiele organizacji obywatelskich. Wymienił wśród nich NSPCC, One World Action, ActionAid i Oxfam. Jak się później okazało, wszystkie otrzymują pieniądze z UE (w 2007 r. dostały w sumie 43 mln euro).

 

W oficjalnych publikacjach i podczas wykładów wykazują pełny euroentuzjazm – mówi „Wprost” politolog dr Marek Migalski z Uniwersytetu Śląskiego. Zamykanie naukowcom ust odbywa się za pomocą unijnych grantów na badania. Nikt otwarcie nie uzależni przyznania grantu czy stypendium od prezentowania właściwych, prounijnych poglądów, ale akademicy swoje wiedzą. Nie będą przecież formułowali tez niewygodnych dla tych, którzy im płacą.

 

Coraz więcej Polaków nie widzi różnicy między zwykłym informowaniem o Unii Europejskiej a propagandą integracji.

 

Unijny przekaz propagandowy jest wzmacniany badaniami opinii publicznej. Komisja Europejska ma do dyspozycji biuro sondażowe Eurobarometr. W jaki sposób je wykorzystuje? Po odrzuceniu w 2007 r. traktatu lizbońskiego przez Irlandczyków KE zleciła badanie na ten temat. Nastąpił przeciek rzekomych wyników tego sondażu do wybranych gazet. Artykuły informowały, że 40 proc. tych Irlandczyków, którzy głosowali przeciw, zrobiło to, ponieważ nie zrozumieli traktatu. Tydzień później KE opublikowała oficjalne rezultaty badania i okazało się, że tylko 22 proc. osób wskazało, że odrzuciło traktat z powodu braku wiedzy o nim. Przeszło to już bez większego echa. Komisja Europejska osiągnęła swój cel, sugerując, że to słaba polityka informacyjna była przyczyną porażki, a nie niezgoda wyspiarzy na dalszą integrację unii.

 

Wcześniej, na początku 2006 r., Komisja Europejska ogłosiła, że „Europejczycy są za tym, by decyzje odnośnie polityki energetycznej zapadały nie na narodowym, ale unijnym szczeblu". Rzeczywiście, w zakończonym 15 listopada 2005 ?r. badaniu 47 proc. ankietowanych tak stwierdziło. Jednak parę miesięcy później przeprowadzono ankietę, z której wynikało, że poparcie dla przekazania Brukseli kompetencji w zakresie polityki energetycznej spadło do 39 proc. 22 listopada 2006 r., czyli pół roku później, magazyn „EU Observer" ujawnił wyniki tego drugiego sondażu i zapytał, dlaczego są one ukrywane przed opinią publiczną. Wyniki korzystnego dla KE badania z pompą zaprezentowano na konferencji prasowej. Te mniej korzystne bez rozgłosu i z dużym opóźnieniem umieszczono na stronie internetowej.

 

– Nie chcemy, by za pieniądze z naszych podatków nasi politycy prowadzili agitację. Nie pozwalajmy na to samo politykom unijnym – mówi Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha.

 

Autor: Aleksander Piński

Współpraca: Sebastian Stodolak

 

 

www.o2.pl | Piątek [08.05.2009, 10:19] 1 źródło

MINISTERSTWA NIE KWAPIĄ SIE DO WZIĘCIA 21 MILIARDÓW

Fundusze giną w mozolnych procedurach.

Według minister rozwoju regionalnego Elżbiety Bieńkowskiej podpisane umowy na dotacje z nowego budżetu Unii opiewają na sumę 21 mld zł. Jest to ok. 7,5 proc. wszystkich pieniędzy unijnych na lata 2007-2013. Niestety ministerstwa nie potrafią tych pieniędzy należycie spożytkować - donosi "Gazeta Wyborcza", która dostarła do rządowych wyliczeń dotyczących wykorzystania unijnych dotacji.

 

Gazeta przypomina, że na 2009 r. rząd zaplanował, iż w programach krajowych wydamy i wyślemy do rozliczenia do Brukseli 10,1 mld zł. Jednak taki scenariusz jest mało prawdopodobny. Dlaczego?

W programach podlegających Ministerstwu Gospodarki faktyczne wydatki przeznaczone do certyfikacji w Komisji osiągnęły zaledwie 4 proc. planu, a w funduszach podległych MSWiA - 1 proc.

W programach podlegających resortom kultury, zdrowia i środowiska realizacja planu nawet nie ruszyła z miejsca. | AB

 

 

www.o2.pl | Poniedziałek [04.05.2009, 17:53] 1 źródło

UNIA WYDAJE MILIARDY NA BZDURNE PROJEKTY

Unijni urzędnicy są bardzo beztroscy przy wydawaniu pochodzących z naszych podatków pieniędzy. Taki wniosek można wysnuć z raportu przygotowanego przez brytyjską organizację TaxPayers’ Alliance, która zajmuje się śledzeniem tego, co dzieje się z podatkami Brytyjczyków.

 

137 tys. funtów wydano na zorganizowanie "karnawału", który miał na celu przybliżenie Europejczykom historii i kreatywności osób z afrykańskim pochodzeniem.

 

103 tys. funtów otrzymał związek zawodowy aktorów na badanie stopnia dyskryminacji aktorek w podeszłym wieku.

 

Projekt "Wyjaśnianie religii", przygotowany przez uniwersytet oxfordzki otrzymał od UE wsparcie w wysokości 1,4 mln funtów.

 

96 tys. funtów Unia zapłaciła 15 artystom z 9 krajów europejskich, którzy na trzy tygodnie przyjechali do Liverpoolu, by pracować w tamtejszych organizacjach kulturalnych.

 

68 tysięcy funtów unijni urzędnicy wydali na długopisy, naklejki, bryloczki i inne gadżety, które posłużyły do promocji UE w szkołach.

 

460 tys. funtów kosztowało Unię "szkolenie medialne dla wysokiego rangą personelu Komisji Europejskiej" zorganizowane w 2007 roku przez londyńską firmę Consilia.

 

Pieniądze podatników nie powinny być przeznaczane na promowanie Unii lub tak dziwaczne projekty jak poszukiwanie "definicji Boga" - stwierdził w rozmowie z "Daily Mail" dr Lee Rotherham, analityk TaxPayers' Alliance. - Potrzebujemy większej jasności informacji o tym, na co te sumy są wydawane. | WB

 

 

www.o2.pl / www. sfora.pl | Czwartek [11.11.2010, 11:06]

OTO NAJWIĘKSZE ABSURDY UNII EUROPEJSKIEJ. ZA TO PŁACIMY

Psia gimnastyka i nauka języka na basenie to nie wszystko.

W czasie kryzysu na absurdalne pomysły Unia Europejska wydaje miliony euro. Podatnicy płacą za hydroterapię dla psów czy limuzyny i nocne kluby urzędników - alarmuje "The Daily Express".

Raport z przykładami irracjonalnych projektów dofinansowanych przez UE opublikował instytut Open Europe. To m.in. baseny dla węgierskich czworonogów, które popadły w depresję za setki tys. euro, nauka języków obcych na basenie czy promocja Tyrolu wśród jego mieszkańców "w celu zwiększenia emocjonalnej więzi rolników z otoczeniem".

 

Do tego dochodzą ponad 10-milionowe wydatki na dojazdy urzędników w Strasburgu czy degustacje win eurokratów z Luksemburga - wylicza Mats Persson z Open Europe.

 

Dodaje, że Unia marnotrawi masę pieniędzy na projekty, które nijak nie mogą pomóc europejskiej gospodarce powrócić na właściwe tory. Zarzuca nawet urzędnikom niegospodarność.

Członkowie Parlamentu i Komisji Europejskiej powinni jak najszybciej obudzić się i rozejrzeć w rzeczywistości gospodarczej wokół siebie - twierdzi Persson. | AJ

 

 

 www.interia.pl | Piątek, 14 listopada (07:37)

6 MLD EURO WYDANE W NIEWŁAŚCIWY SPOSÓB

Tylko w 2007 r. w sposób niewłaściwy zostało wydanych ze wspólnotowych funduszy aż 6 mld euro, wynika z cytowanego przez "Nasz Dziennik" raportu Europejskiego Trybunału Obrachunkowego (ECA).

 

Autorzy raportu alarmują, iż organa Unii Europejskiej nie wypracowały skutecznego systemu egzekwowania zwrotu pieniędzy wydanych w sposób niecelowy. Nie wiadomo zatem, czy kwotę tę uda się odzyskać.

 

Ponieważ zwroty kosztów nienależnie wypłaconych podlegają egzekucji od państw członkowskich, często prowadzi to do takiej sytuacji, że za te nieprawidłowości w naliczaniu należności dla odbiorców indywidualnych płacą podatnicy, powiedział gazecie Jacek Uczkiewicz z ECA.

 Zdaniem Marty Andreassen, byłej głównej księgowej Komisji Europejskiej, obecnie zaś skarbnika UK Independence Party, wszystko wskazuje na to, że Komisji Europejskiej wcale nie zależy na doprowadzeniu do poprawy sytuacji. Przy czym pytanie "dlaczego?" pozostaje otwarte. Może należałoby je zadać przy okazji kolejnych wyborów do Parlamentu Europejskiego, radzi "Nasz Dziennik".

źródło informacji: PAP/Nasz Dziennik

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [26.05.2009, 10:42] 2 źródła

NIE UMIEMY WYDAWAĆ UNIJNYCH PIENIĘDZY

Samorządy się nie sprawdziły.

"Rzeczpospolita" ostro punktuje polskie samorządy. Okazuje się bowiem, że tylko cztery województwa mogą w pełni wykorzystać zaplanowane na pierwsze półrocze fundusze. Wszystkiemu winna jest nadmierna biurokracja.

To efekt problemów z prawem ochrony środowiska. Kiedy okazało się, że nasze regulacje są sprzeczne z unijnymi, nie chcieliśmy ryzykować konieczności zwrotu dotacji i anulowaliśmy wszystkie konkursy-  mówi gazecie Marcin Szmyt, dyrektor wydziału zarządzania programem regionalnym województwa zachodniopomorskiego, które najgorzej radzi sobie z wykorzystaniem pomocy z Brukseli.

Taka sytuacja ewidentnie szkodzi przedsiębiorcom, którzy liczyli na to, że dotacje pomogą im w rozwoju firmy mimo panującego kryzysu.

Procedury trwały tak długo, że bankowe obietnice udzielenia kredytu na wkład własny są już nieważne. A z powodu kryzysu firmy nie mają szans na pożyczkę i rezygnują z dotacji - powiedział "Rzeczpospolitej" Henryk Galwas, wiceprezes Opolskiej Izby Gospodarczej. | KK

 

 www.o2.pl | Sobota [27.06.2009, 07:40] 1 źródło

NIE POTRAFIMY WYDAĆ MILIONÓW EURO?

Mamy poważne problemy z wykorzystaniem unijnych funduszy.

„Do końca września użyjemy lwią część z 16,8 mld zł unijnych funduszy planowanych na ten rok - obiecał rząd. W marcu. Do dziś wydano mniej niż 4 mld” - czytamy w "Gazecie Wyborczej”.

W rzeczywistości jednak, jak dowodzi gazeta, pieniędzy wydaliśmy jeszcze mniej. Jeśli pominąć środki własne, to okaże się, że z kasy UE wydaliśmy zaledwie 3,2 mld zł.

Wiceminister rozwoju regionalnego Krzysztof Hetman deklarował niedawno w rozmowie z "GW", że do końca trzeciego kwartału Polska wyda 16 mld złotych z funduszy unijnych. To oznacza, że do końca września powinniśmy wydać... prawie 13 mld złotych.

„Będzie trudno” - zgodnie ostrzegają przepytywani przez "GW" eksperci. | WB

 

 

 

 

 http://www.eioba.pl/a88330/ciemne_strony_unii_europejskiej

CIEMNE STRONY UNII EUROPEJSKIEJ

Jakie są zalety UE?

Wydaje nam się, że wiemy doskonale, ale sprawdźmy jak to jest w rzeczywistości.

Wymieńmy najpierw główne plusy Unii Europejskiej o jakich jest informowane społeczeństwo:

1. Możemy pracować za granicą bez zbędnych utrudnień,

2. Możemy przemieszczać się między krajami UE nie martwiąc sie o kolejki na granicach,

3. Unia dopłaca nam do budżetu, więcej niż my wpłacamy do UE,

4. Dzięki UE rosną zarobki w Polsce,

5. Gospodarka rozwija się coraz szybciej, dzięki czemu gonimy kraje zachodu,

6. Rozwija się wieś, a dzięki polityce rolnej Unii Europejskiej rolnicy zarabiają więcej niż przed wejściem do UE.

 

Słyszymy to codziennie w telewizji, czytamy w gazetach i internecie, natomiast niewielu ludzi wie, że wszystkie wymieniane zalety, albo w ogóle nie wynikają z naszego członkostwa, albo są zmanipulowanymi kłamstwami. Pierwsze dwie zalety Unii Europejskiej są wynikiem Traktatu z Schengen i Europejskiego Obszaru Gospodarczego.

Czym jest Traktat z Schengen? Traktat ten znosi kontrolę ludności przekraczającej granice państw objętych tym traktatem. W zamian za to wzmacnia współpracę obu państw w zakresie bezpieczeństwa i polityki azylowej. Dotyczy również współpracy przygranicznej. Początki układu sięgają 1984 roku. RFN i Francja podpisały porozumienie w Saarbrücken w celu ułatwienia obywatelom tych państw przekraczanie granicy. Umowa ta dotyczyła jedynie kontroli na przejściach granicznych. Rok później rozszerzono tą umowę poprzez podpisanie Traktatu w Schengen. Podpisały go kraje Beneluxu, RFN i Francji, a cały traktat był zawarty poza całym porządkiem prawnym Wspólnoty Europejskiej. Do traktatu należy obecnie 26 krajów w tym kilka krajów nie zrzeszonych z UE. Co więcej do układu nie należy Wielka Brytania i Irlandia, a są to członkowie UE od wielu lat; nie należą także Bułgaria i Rumunia, ale one planują wejście w 2011 roku.

 

 http://www.eioba.pl/files/user7118/grafika_schengen.gif

 

Europejski Obszar Gospodarczy obejmuje kraje Unii Europejskiej i Europejskiego Stowarzyszenia Wolnego Handlu i tak jak w poprzednim wypadku również nie jest to twór Unii Europejskiej! Porozumienie to podpisano w Porto w 1992 roku, ale ostatecznie weszła ona w życie w 1 stycznia 1994 z powodu odrzucenia członkostwa przez obywateli Szwajcarii w krajowym referendum. Do EOG należą wszystkie kraje UE, a także Norwegia i Islandia.

 

 http://www.eioba.pl/files/user7118/m3113026.jpg

 

Powyższa ilustracja pokazuje nam jaką liczbę pracowników polskich przyjęły poszczególne kraje. Jak widać Norwegii nie przeszkadza, pomimo nie należenia do UE, przyjmowanie polskich pracowników, a także Polakom najwyraźniej nie przeszkadza to, że Norwegia do UE nie należy. Mogą tam pracować równie legalnie jak w Polsce, czy w innych krajach członkowskich. Trzeba także zaznaczyć, że zanim Polska przystąpiła do unii Polacy równie chętnie wyjeżdżali za granicę co teraz. Przykładem może być początek lat 90 i emigracja naszych obywateli do Niemiec. Również nie była to przeszkoda, że Polska nie należała do żadnego z wymienionych wcześniej układów.

W przypadku dopłat unijnych sprawa jest już troszkę bardziej skomplikowana. Wszystkie tzw. dopłaty są realizowane z polskiego budżetu(!) i kosztują nas 24 000 000 000 zł rocznie. Łącznie do interesu dopłacamy 20 000 000 000 zł rocznie. Propaganda trąbiła że będziemy więcej dostawać z budżetu Unii niż wpłacać co jest półprawdą (z budżetu dostajemy 4 000 000 000). Żeby realizować cele, które zażyczy sobie Unia wydajemy wyżej wspomniane 24 000 000 000 zł rocznie (więcej: http://www.mf.gov.pl/_files_/budzet_pan ... e_2007.xls ).

W 2006 roku wydawaliśmy nie całe 31,5% budżetu Polski na wydatki o charakterze socjalnym, 31,3% na podstawowe zadania państwa (siły zbrojne, policja itp.) w tym obsługa długu publicznego, 20,9% na naukę i edukację oraz ochronę zdrowia, kulturę i ochronę dziedzictwa narodowego, 5,6% na infrastrukturę, środowisko, polityka mieszkaniowa i rolnictwo, a 7,6% na zadania związane z członkostwem Polski w UE. Natomiast dochody przedstawiają się następujaco: dochody podatkowe to 89% budżetu, 1% to wpłaty do budżetu z UE, 0,05% dochody zagraniczne, a reszta to dochody niepodatkowe (dywidendy, wpłaty z zysków NBP, cło, dochody jednostek budżetowych i wpłaty samorządów terytorialnych). Jak widzimy członkostwo w UE kosztuje nas 6,6% naszego budżetu.

Jeśli chodzi o unijne półprawdy to jest nią także wzrost zarobków w Polsce. Niemalże codziennie ostatnimi czasy mówiono o szybko rosnących zarobkach. Głośno o podwyżkach rzędu 20-30% wśród sprzedawców, budowlańców itp. W badaniach GUSu z października 2006 roku wynika zupełnie co innego. Przeciętne wynagrodzenie wyniosło wtedy 2654 zł brutto. Co więcej w zestawieniu z rokiem 2004, 75% ludzi zarabia mniej! Co czwarty pracownik zarabiał wtedy 1469 zł. Powtarzam 1469 zł brutto(!). Z kolei mediana (czyli granica, przy której połowa pracowników zarabia więcej i połowa mniej) wyniosła 2100 zł. Oczywiście brutto. Natomiast wśród grup najlepiej zarabiających średnia podwyżka wyniosła 1800 zł w ciągu dwóch lat! Warto także zaznaczyć, że w tym czasie powodem spadku bezrobocia był wyjazd 400 tyś. obywateli do pracy za granicę. Byli to głównie pracownicy z grup najmniej zarabiających (lub bezrobotni), a 400 tyś. ludzi stanowi prawie 4% ludności zawodowo aktywnej w Polsce, to jest powód spadku bezrobocia. Nie można także ukryć faktu, że zarobki tych osób są wliczane do średniej krajowej, ponieważ odprowadzają oni podatki w Polsce.

W Polsce w roku 2007 aż 60% ludności żyło poniżej minimum socjalnego, a 15% poniżej granicy skrajnego ubóstwa (ciekawostka: w USA poniżej tej granicy żyje aż 17% społeczeństwa). Widzimy teraz jaka jest rzeczywistość w porównaniu do propagandy medialnej najwyraźniej mającej na celu wyniesienie UE na piedestały.

Inflacja jest kolejną półprawdą! W roku 2007 inflacja wynosiła zaledwie 3%, ale gdy przedstawimy dane z badań GUSu rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Przede wszystkim największe były wzrosty cen żywności. Wzrost ceny pszenicy wahał się w okolicy 49% do nawet 58%. Inne zboża zdrożały powyżej 20%, ziemniaki o ok. 31%,

rzepak i rzepik o ok. 29%, buraki cukrowe o ok. 5,0% oraz warzywa gruntowe o ok. 13,0%. Jedynie mięsa utrzymały w miarę poziom, bo ceny wzrosły o ok. 5-8 %. Produkty mleczne o ok. 15%. Dodając jeszcze wzrost cen energii i mieszkań sytuacja dla wyżej wymienionych 60% ludności jest wręcz tragiczna, a po za grupami najwięcej zarabiającymi wszyscy zbiednieliśmy. Trzeba także zaznaczyć, że jakość żywności po wstąpieniu do UE zmalała(!) i pamiętać, że są to grupy produktów, które muszą być kupowane, a osoby, które żyją poniżej minimum socjalnego nie stać na kupno taniejących produktów, które de facto wpłynęły na ogólną wysokość inflacji.

Kolejną propagandową medialnoeuropejską półprawdą jest rozwój gospodarczy naszego kraju. W latach dziewięćdziesiątych Polska była nazywana tygrysem Europy ze wzrostem gospodarczym blisko 7%. W czasie przystosowywania gospodarki do gospodarek zachodnich wzrost PKB zmalał do około 1%. Po wstąpieniu do unii gospodarka wystrzeliła do 6,8% i nie była to zasługa UE, ale zakończenia transformacji gospodarczej. W tej chwli zaczyna zwalniać. Wiele krajów UE nie radzi sobie z wymogami im stawianymi i wzrost gospodarczy tych krajów jest znacznie słabszy niż Polski. Lata przebywania w silnie nakazowo-zakazowym systemie spowodował recesję wśród wielu krajów Europy.

Często także słyszymy o pomocy dla małych i średnich przedsiębiorstw oraz o rozwoju wsi.

Polityka rolna Unii Europejskiej miała na celu wzrost zarobków rolników. W mediach mówiono nam, że zostają wprowadzone ograniczenia w produkcji, bo trzeba podnieść ceny produktów rolnych, gdyż rolnicy za mało zarabiają. Po niedługim czasie unia chce nas wyratować przed przerażającym wzrostem cen żywności i wprowadza przemysłową produkcję rolną, która jest nie zdrowa i ma za zadanie szybko, tanio i dużo produkować. Jaki to ma sens skoro i tak są nam narzucone ograniczenia w produkcji? Dodatkowo wmawia się nam, że dopłaty dla rolników są również po to by obniżyć ceny żywności. Rolnicy posiadający określoną liczbę zwierząt hodowlanych, czy określoną ilość ziemi otrzymuje dopłaty. Przykładowo mamy rolnika posiadającego 90 kur, nie mieści się on w narzuconej odgórnie minimalnej ilości 100 kur, by otrzymać dopłatę. Natomiast rolnik posiadający 105 kur otrzyma dopłatę. Tym sposobem mniejszy przedsiębiorca, który z reguły sprzedaje taniej, aby przetrwać jest wykluczany z rynku. To się nazywa ochrona małych i średnich przedsiębiorstw?

 

Kto nami rządzi?

 

Jak oceniacie normę UE ograniczającą maksymalnie dopuszczalny hałas w miejscach pracy do 85 decybeli bez nauszników ochronnych i do 87 decybeli przy wykorzystaniu nauszników?

Jakimi zasadami kierują się elity rządzące Unią Europejską?

Jednym z kluczowych elementów europeizmu, który jest w pełni akceptowany zarówno przez prawą, jak i lewą stronę europejskiej sceny politycznej, jest model tzw. państwa socjalnego (opiekuńczego). Zatem UE to zbiór socjalistycznych krajów połączonych w jedną całość. Czy nie przypomina Wam to czegoś? Rozwinę nazwę - Unia Socjalistycznych Republik Europejskich, drugie ZSRR? W pewnym okresie istnienia ZSRR elity państw socjalistycznych często rozmawiały o stworzeniu nowego socjalistycznego, a co najważniejsze europejskiego imperium. Na przestrzeni ostatnich pięćdziesięciu lat toczyła się dyskusja między obrońcami liberalnej koncepcji integracji europejskiej, a zwolennikami modelu unifikacyjnego. Pierwsze stanowisko zakładało usuwanie wszystkich niepotrzebnych barier istniejących na granicach między państwami takich jak cła, kontrole paszportowe, etc. Po drugiej stronie stali zwolennicy modelu unifikacyjnego, który opiera się na odgórnej homogenizacji wszystkich przejawów życia społecznego, gospodarczego i politycznego, koordynowanej przez unijne instytucje i prowadzącej do powstania ponadnarodowej wspólnoty, kontrolującej wszystkie obszary aktywności swoich członków za pomocą ponadnarodowych organów.

Pierwszy z wymienionych modeli bazował na założeniu, że likwidacja barier między państwami pobudzi uczciwe współzawodnictwo, a także przyczyni się do stopniowej liberalizacji wewnątrz tych państw.

Drugi z nich ma natomiast na celu coś zupełnie przeciwnego. Zasadniczo nie dąży on do usunięcia jak największej liczby regulacji prawnych rządzących życiem państw, lecz pragnie wprowadzać ich jeszcze więcej (choć są one innego typu, to ich wprowadzanie w najmniejszym stopniu nie przyczyni się do liberalizacji na żadnym polu ludzkiej aktywności).

W początkowym okresie integracji europejskiej, w przybliżeniu do początku ery Jacquesa Delorsa, czyli do połowy lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku, dominował pierwszy wyżej opisany model integracji, chociaż już Jean Monet próbował forsować drugi model integracji od samego początku tego procesu. Obecnie, i co do tego nie ma żadnych wątpliwości, ten drugi model jest dominujący i w pełni utożsamił się z europeizmem.

Twierdzenie Misesa i von Hayeka, że świat jest wynikiem "ludzkiego działania", a nie "ludzkiego planowania", jest dokładnym przeciwieństwem Unii Europejskiej.

Jean Manuel Barroso w jednym zdaniu ukazał nam jakie aspiracje mają Ci ludzie - "Czasem lubię porównywać organizację Unii Europejskiej do imperium... IMPERIUM". Wygląda na to, że chcą stworzyć socjalistyczne imperium na miarę Związku Radzieckiego. Podobieństw do upadłego systemu jest bardzo wiele, choćby zaczynając od propagandy jaką media czynią, przez nazwę, a nawet sposoby rządzenia. Unia będzie rządzona przez 25 ludzi, a Związek Radziecki był rządzony przez 15 ludzi. W obu przypadkach Ci ludzie przed nikim nie odpowiadają za swoje decyzje. Oba systemy są centralnie planowane, a także są systemami nakazowo-zakazowymi. ZSRR dodatkowo osłabiał suwerenność państw członkowskich, co również i unia czyni poprzez próbę wprowadzenia Traktatu Lizbońskiego. W art. 1 tego traktatu mamy postanowienie - "Unia zastępuję Wspólnotę Europejską i jest jej następcą prawnym", co oznacza, że Unia Europejska staję się państwem, a Polska i inne kraje Europy stają się czymś w rodzaju województw lub stanów w USA. W art.3a czytamy - "Zgodnie z zasadą lojalnej współpracy Unia i Państwa Członkowskie wzajemnie się szanują i udzielają sobie wzajemnego wsparcia w wykonywaniu zadań wynikających z Traktatów. Państwa członkowskie podejmują wszelkie środki ogólne lub szczególne właściwe dla zapewnienia wykonania zobowiązań wynikających z Traktatów lub aktów instytucji Unii. Państwa członkowskie ułatwiają wypełnianie jej zadań i powstrzymują się od wykonywania wszelkich środków, które mogły zagrażać urzeczywistnieniu celów Unii." - oznacza to, że naszym władzom nie wolno sprzeciwiać się poleceniom Unii. Musimy działać tak jak Unia rozkaże. W rezultacie każde prawo sprzeczne z prawem unijnym przestaje obowiązywać, łącznie z naszą Konstytucją(!).

Podsumowując żadne z wymienianych głównych zalet unii nie są jej zasługą, a większość informacji nam podawanych jest manipulacją lub kłamstwem. Aspiracje polityków, jak i doktryna polityczno-ekonomiczna jest (można powiedzieć) wyciągnięta bezpośrednio z bloku wschodniego z niewielkimi zmianami. Dodając, że UE miała być gospodarczym zjednoczeniem, a tworzona jest wspólna policja i wojsko, o czym wcześniej nie wspomniano w ogóle. Oczywiście my niestety w zdecydowanej większości nie jesteśmy tego świadomi, bo z telewizji nie dowiemy się tego, a co gorsza narastające problemy nie pozwalają nam na szukanie odpowiedzi.

Czy pozwolimy im na to!?

 

Bibliografia:

http://www.stat.gov.pl/cps/rde/xbcr/gus ... 0_2006.pdf - wynagrodzenia w Polsce w 2006 r.

http://www.stat.gov.pl/cps/rde/xbcr/gus ... j_2007.pdf - poziom inflacji poszczególnych produktów rolnych

http://www.mf.gov.pl/dokument.php?const ... 5&id=69969 - sprawozdania z wykonania budżetu

http://pl.wikipedia.org/wiki/Uk%C5%82ad_z_Schengen - czym jest Schengen?

http://pl.wikipedia.org/wiki/Europejski ... ospodarczy - czym jest EOG?

http://www.eioba.pl/a83541/podstawowe_zasady_europeizmu - poglądy polityczne przewodniczących UE

 

Przygotował: logiczny

 

Przekopiowano stąd: http://nowy-horyzont.info/blog.php?u=168&b=2

 

 

 

 

"FAKTY I MITY" nr 27, 12.07.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR

BECIKOWE TO NIE WSZYSTKO

Po Sejmie plącze się projekt senacki, przewidujący wprowadzenie dodatku z tytułu ciąży i połogu. Ma być wypłacany przez dziewięć miesięcy jako świadczenie alternatywne dla jednego z dwóch dziś obowiązujących dodatków z tytułu urodzenia dziecka (becikowe – dwa razy po tysiąc zł).

Da to kobietom możliwość wyboru: 1000 zł po urodzeniu albo po 160 zł przez 9 miesięcy. Przysługiwać ma bowiem od momentu potwierdzenia ciąży (zaświadczenie lekarskie), a dotyczy tylko kobiet z rodzin, w których dochód na osobę nie przekracza 504 zł. Projekt przewiduje też podwyższenie dodatku z tytułu wychowywania dziecka w rodzinie wielodzietnej z 80 do 100 zł oraz przesunięcie terminu rozpoczęcia i zakończenia okresu zasiłkowego. Miałby rozpoczynać się 1 października i trwać do 30 września następnego roku (dotychczas od 1 września do 31 sierpnia). Każdej inicjatywie zmierzającej do zagwarantowania rodzinom dodatkowych środków na utrzymanie dziecka należy przyklasnąć i ja to czynię. Jednak analiza senackiego pomysłu – jak i skutków dotychczasowego becikowego – nie napawa optymizmem. To kropla w morzu potrzeb, i to nie tylko finansowych.

W życiu rodzin zmieni niewiele albo nic. Nie tędy wiedzie droga do odwrócenia niekorzystnych trendów w polskiej sytuacji demograficznej.

By nie być gołosłownym, oddam głos Funduszowi Pomocy Dzieciom UNICEF i polskiemu GUS.

Z raportu UNICEF wynika, że zła sytuacja demograficzna Polski jest faktem. Ale faktem jest i to, że każde kolejne dziecko w rodzinie oznaczać będzie większe prawdopodobieństwo popadnięcia w skrajną nędzę i brak jakichkolwiek perspektyw wyjścia z tej sytuacji. Polska pod względem warunków, jakie stwarza dla wychowania potomstwa, jest na 14 miejscu (na 21 badanych krajów OECD), a w niektórych kategoriach wylądowała jeszcze niżej (21 – sytuacja materialna dzieci, 19 – postrzeganie swego statusu, 15 – ocena zdrowia i bezpieczeństwa). 10 proc. polskich dzieci żyje w rodzinach dotkniętych plagą bezrobocia (szary koniec państw OECD), ponad 8 proc. ma w domu mniej niż 10 książek, a ponad 40 proc. nie posiada czegoś z katalogu rzeczy uznawanych za niezbędne w nowoczesnej edukacji (biurko, ciche miejsce do nauki, komputer, internet, kalkulator, słowniki czy podręczniki). A co ma do powiedzenia na temat polskich rodzin polski GUS? Stwierdza, że 12 proc. rodzin żyje poniżej minimum egzystencji, a 18 proc. sięgnęło poziomu „ubóstwa relatywnego” (50 proc. średnich miesięcznych wydatków gospodarstw domowych); 51 proc. deklaruje, iż z wielką trudnością „wiąże koniec z końcem”, a 31 proc. – z trudnością; 36 proc. nie stać na zjedzenie co drugi dzień posiłku zawierającego mięso lub ryby; 59 proc. nie ma pieniędzy na zakup odzieży lepszej jakości (nie mówiąc już o drogich szkolnych mundurkach), a 36 proc. nie stać na odpowiednie ogrzewanie mieszkania. Dzieci mają bariery w poznaniu kraju, w którym żyją (70 proc. rodzin nie może sobie pozwolić na choćby tygodniowe wakacje). System przedszkolny leży na łopatkach (najmniej powszechny w Europie!). Do przedszkoli uczęszcza nieco ponad połowa dzieci w wieku 3–6 lat, a na wsi – tylko 37 proc.

I GUS i UNICEF są więcej niż zgodne: poniżej minimum egzystencji żyje w Polsce 6 proc. rodzin z jednym dzieckiem, 10 proc. – z dwójką, 22 proc. – z trójką i aż 44 proc. – z czwórką. Już tylko te liczby wskazują, że dotychczasowe działania obecnego rządu, inspirowane głównie przez LPR, zdały się psu na budę. Becikowe wielu doraźnie pomaga, ale w najbiedniejszych i patologicznych rodzinach napędza tylko liczbę urodzin, a tym samym pogłębia ich biedę i obszar ubóstwa. Jeśli naprawdę chcemy odwrócić niekorzystne tendencje demograficzne, musimy sięgnąć nie do propagandowych erzaców, ale do sprawdzonych europejskich rozwiązań. Ale tego rządu, tej koalicji na to nie stać. Tylko pokazanie jej czerwonej kartki przy urnach wyborczych może otworzyć furtkę dla rzeczywistych prorodzinnych zmian.

Danuta Zakrzewska, radna Sejmiku Dolnośląskiego

 

 

„NEWSWEEK” nr 25/06, strona 7

POLSKI RZĄD MA PIENIĘDZY W BRÓD, WIĘC NIE SZCZYPIE SIĘ Z KAŻDYM CENTEM JAK AMERYKANIE

ROZDAWACZE

W dalekiej Ameryce okazało się, że całe 16 proc. funduszy na pomoc ofiarom huraganu Katrina zdefraudowano. Fakt ten wywołał za oceanem szok. Oburzenie. Agencja rządowa, która do tego marnotrawstwa dopuściła, ma zostać rozwiązana, wszyscy jej urzędnicy co do jednego stracą pracę i będzie się weryfikować ich przydatność do służby publicznej.

Czytam o tym i nie wiem, czy się śmiać, czy płakać - gdyby u nas którykolwiek urząd osiągnął taką sprawność w gospodarowaniu publicznym groszem, na rękach by go nosić. W Polsce wszystko, co tylko można, jest tajemnicą służbową, więc nie sposób dokładnie policzyć, jaka część środków budżetowych przeznaczanych na pomoc społeczną czy dla bezrobotnych dociera do adresatów. Ale że na pewno mniej niż połowa, to jak w banku - gdyby chcieć u nas reagować jak w USA, to połowę rządowych agend i agencji trzeba by nie tylko rozwiązać, ale zgoła rozstrzelać.

Jednak nasz rząd w przeciwieństwie do amerykańskiego ma pieniędzy w bród i nie musi się tak szczypać z każdym centem. Dzięki temu sięgnąć mógł po skuteczną metodę rozwiązywania problemów społecznych: postawił mianowicie na zdecydowane, radykalne ustępstwa. Górnicy postawili zaporowe żądania, a rząd, proszę, zaskoczył ich i zgodził się. Na wszystko. Innym też się zgodzi. O rolnikach nie ma co wspominać, bo dawno już policzono, że to wieś decyduje o wynikach każdych kolejnych wyborów.

Rząd stać, bo, po pierwsze, rozdaje nie swoje, tylko nasze, po drugie - mamy gospodarczy wzrost, z czego cała rządząca formacja bardzo się cieszy. Co prawda jest to wzrost najmniejszy w regionie, przepaść między Polską a krajami bogatymi wciąż się pogłębia, ale co tam - coś się wymyśli. Pogoni się Balcerowicza, położy łapę na rezerwach dewizowych, albo - o, to jest pomysł! - każe obniżyć stopy procentowe.

Co prawda już są u nas niższe o cały punkt niż w USA, ale sejmowi mędrcy pewnie jeszcze o tym nie słyszeli.

Rafał A. Ziemkiewicz

 

 

 

 

NIE MA PIENIĘDZY NA WSZYSTKO (DLA WSZYSTKICH)

Osoby, które potrafią tylko zrobić siku, kupę i prztykać pilotem od telewizora nie mogą być za to uprzywilejowane, bo to odbywa się kosztem pozostałych, którzy są z tego powodu pogrążani i w wyniku tego stale przybywa tych pierwszych, a społeczeństwa są coraz uboższe! Jeżeli ktoś uważa inaczej, to niech przeznacza na takie cele własne pieniądze.

Jeżeli nie jesteśmy w stanie zapewnić prawidłowych warunków rozwoju zdrowym - mającym zapewnić reprodukcyjną przyszłość naszego gatunku - to nie możemy dbać, kosztem tych pierwszych, o pozostałych, takich czy innych pasożytów, bo to będzie oznaczało powolną degenerację, wymieranie naszego gatunku!

Trzeba ustalić racjonalną hierarchię ważności (m.in. na co przeznaczać pieniądze w pierwszej kolejności, w tym podczas ich zbiórek (np. Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy), czy dla chorych dzieci (z których i tak część umrze, a z pozostałej grupy część trzeba będzie leczyć i utrzymywać przez lata) czy dla jeszcze... zdrowych, by nie stawały się chorymi). Hoży, niepełnosprawni często nie tylko nie przynoszą korzyści społeczeństwu, ale wręcz przeciwnie – pochłaniają ogromne środki, czyli jest to zjawisko nieproduktywne.

Najwyższą wartością jest jakość życia (z szerokim aspektem ekologicznym). A nie da się tego połączyć m.in. z bezmyślnym - nie mającym pokrycia m.in. z możliwościami ekonomicznymi (praktycznie, tak jak jest, a nie gdyby...), ekosystemu - namnażaniem, marnotrawieniem środków na przedłużanie wątpliwej jakości (sensu) egzystencji, agonii itp. (przyroda ten problem dawno rozwiązała, i wyłamując się od tego prawa wcale nie okazaliśmy się od niej mądrzejsi, bo pogrążamy i siebie-i-ją).  

Trzeba przedsięwziąć takie działania by nie przybywało ludzi chorych.

Najpierw musimy zająć się tym, co konieczne, a więc jak najkorzystniejszym przetrwaniem życia na Ziemi, w tym naszego gatunku, uwzględniając potrzeby następnych pokoleń, dalsze losy przyrody!!! W najkorzystniejszej formie, co obejmuje nie tylko wartościową  prokreację i warunki środowiskowe, ekologię, ale również pełne warunki rozwoju, dzieci, młodzieży ludzi produktywnych, twórczych, wartościowych, czyli m.in. zdrową, pełnowartościową żywność, opiekę medyczną, warunki intelektualnego rozwoju i inne potrzeby. Gdy to będzie zapewnione, to dopiero wówczas można rozważyć działania, wydatki emocjonalne.

 

Hoży, niepełnosprawni, oprócz kosztów egzystencjonalnych, generują  jeszcze cały szereg innych. To oni pochłaniają  gro wydatków związanych z lecznictwem, bezpośrednich i pośrednich (a zanim zacznie się leczyć trzeba również ponieść wydatki związane z wybudowaniem przychodni, sanatoriów, szpitali, fabryk je zaopatrujących, szkół dla personelu medycznego, pracowników tych fabryk i wielu innych. Następne wydatki pochłaniają medykamenty, sprzęt, wszystko co wiąże się z transportem, zanieczyszczaniem środowiska, co powoduje następne ofiary do leczenia, utrzymywania. A jest jeszcze wiele innych kosztów, skutków. A są to często wydatki, działania bezproduktywne – pieniądze zostały wydane i nie zwrócą się).

Trzeba przedsięwziąć więc takie działania, na jakie możemy sobie, postępując rozsądnie, racjonalnie, pozwolić - skuteczne, nie demagogiczne - by ludzi

nieszczęśliwych nie przybywało (w tym chorych, niepełnosprawnych). Czyli zapobiegać: usuwać przyczyny patologii, pogrążania, stworzyć warunki by przybywało zdrowych, produktywnych, wykorzystujących w jak największym stopniu swoje możliwości, którym dano się rozwinąć, zadowolonych z życia ludzi. Nie da się tego, praktycznie - jak widać - zrobić ponosząc obecne obciążenia związane z tymi, z których pożytku nie ma. Łożąc - kosztem zdrowych, przyszłości - na chorych zabrnęliśmy w ślepy zaułek – bo nie ma już wystarczających środków ani dla jednych ani dla drugich. W ten sposób powodujemy też, iż chorych, niepełnosprawnych przybywa – gdyż biedne - a więc niedożywione, schorowane, zdegenerowano społeczeństwo - takich ludzi, w tym dzieci, generuje. Obecnie nie posiadamy środków, aby wszystkim zapewnić odpowiednie warunki (Przy okazji, co do chorych, to jakby wysoko nie windować możliwości medycznych i tak za jakiś czas zawsze będzie to za mało – a więc nakłady trzeba będzie zwiększać). Stąd trzeba ustalić hierarchię wartości: czy najpierw łożymy na naszą - w tym prokreacyjną - przyszłość, a jeśli coś pozostanie to na chorych, niepełnosprawnych czy odwrotnie... Obecne, emocjonalne, populistyczne postępowanie pogrąża i jednych i drugich.

Ludzkość ma to do siebie, iż b. łatwo się degeneruje, zarówno fizycznie jak i psychicznie. B. łatwo stać się nałogowcem, degeneratem, pasożytem. Trzeba więc stosować takie środki, by ludzi motywować do rozwoju, pozytywnych, konstruktywnych działań. Jaką motywację do dbania o zdrowie ma ktoś, kto wie, że gdy

się rozchoruje, z powodu np. zażywania trucizny nikotynowej, alkoholu, narkotyków, niezdrowego odżywiania, nieruchliwego trybu życia itp., to będzie bezpłatnie leczony i utrzymywany?!... A jaką ma motywację do pracy dbający o zdrowie, kiedy wie, że będzie mało zarabiać, bo musi utrzymywać pasożytniczych degeneratów?!

Ma to też aspekt nie tylko ekonomiczny, etyczny ale i biologiczny. Chodzi o to, by ludzi motywować również i do przekazywania korzystnych cech zarówno biologicznie jak i dając pozytywny przykład kolejnym pokoleniom (przecież większość ludzi naśladuje innych).

 

 

POGRĄŻANIE PODCZAS ODWLEKANIA TEGO, CO NIEUNIKNIONE...

POŚWIĘCENIE PRZESZŁOŚCI DLA RATOWANIA PRZYSZŁOŚCI

CZY JEST ROZSĄDNE, GDY ŁUDŹ NABIERA WODY, WYRZUCANIE ZA BURTĘ DZIECI (BY RATOWAĆ STARCÓW)… CZY WARTO ŁOŻYĆ NA ZNISZCZONE, NIE NADAJĄCE SIĘ DO UŻYTKU STATKI  - KOSZTEM INNYCH - MOGĄCYCH FUNKCJONOWAĆ WIELE LAT...

To nie ja taką sytuację spowodowałem (proszę podziękować autorom!), że diagnoza jest taka brutalna i dzieje się to, co się dzieje (...); że sytuacja wymaga radykalnych - skutecznych - działań dla ratowania podstawowego celu: dalszego istnienia! 

Lepiej mieć konstruktywną i bogatą pierwszą część życia, i na starość umrzeć z głodu, czy popełnić samobójstwo niż odwrotnie.

Starość (emerytura) to najmniej istotna, zarówno z indywidualnego, społecznego jak i biologicznego punktu widzenia, część życia. Cierpienia spowodowane chorobami, niedołężnością, samotnością, niedostatkiem, dogorywanie odbywające się w dodatku (szczególnie w obecnej sytuacji) kosztem następnych, żyjących w ubóstwie - co m.in. b. negatywnie wpłynie na potomstwo - pokoleń  nie są chyba... warte tej ceny. W imię wyższego dobra - celu, jakim jest jak najkorzystniejsze przetrwanie, rozwój gatunku - jest poświęcenie w pierwszej kolejności tej grupy, która jest nieproduktywna, niezdolna do wniesienia korzyści, a tylko do konsumpcji. To, że obecna Służba Zdrowia jest niewydolna jest w znacznej mierze spowodowane tym, iż łoży się ogromne środki na tą właśnie grupę, która nigdy ich nie zwróci. Nie ma pieniędzy na tyle b. ważnych spraw, dlatego w imię dobra kolejnej generacji - przyszłości - trzeba nie tylko zapomnieć o rewaloryzacji, ale konieczne jest również obcięcie świadczeń. Nie mse jest tutaj na opis Waszych Zasług (bo zdania mogą być podzielone), jedna jest bezsporna: daliście nam życie , ale teraz trzeba je ratować by ten dar miał sens! Więc wzywam do ratowania milionów młodych ludzi, w tym dzieci – by nie przybywało niedorozwiniętych, przyszłych inwalidów obciążających tym samym kolejne pokolenia (udowodniono, iż to jak się odżywiają matki, przez całe życie, a nie tylko w okresie ciąży, ma generalny w pływ na zdrowie, w tym płodność ich potomstwa – w końcu to nie eureka.).

Jesteśmy niewypłacalni. Jeżeli u władzy pozostaną obecni osobnicy - będzie obowiązywał obecny system, układ - dalej będzie pogłębiać się nędza. – Nie będzie lepiej ani za 5, 10 czy 20 lat (przecież raj obiecuje się już od kilkudziesięciu lat! Najpierw za jedynie słusznego socjalizmu, później kapitalizmu, a teraz katolicyzmu)! Bo niby dlaczego, jakim sposobem, gdzie są produktywne inwestycje, skąd mają wziąć się pieniądze, dobrobyt?!

Od ilu lat i w ile msc przekazuję swoje postulaty i co z nich wprowadzono (jest, nie respektowana, ustawa antynikotynowa; zabraniająca działalności w tzw. systemie argentyńskim (raczej zawdzięczamy ją  jednej z zdesperowanych ofiar z bronią…); przybyło trochę przewoźnych toalet; próbuje się uregulować emisję wypłocin reklamowych (poprzednią próbę nasz prezydent zawetował (jeszcze byśmy mieli za mądre społeczeństwo – toż to byłoby zagrożenie dla jedynie słusznej kliki!); zakaz eksponowania symboli kojarzących się z narkotykami;  i może coś jeszcze). Proszę sobie wyobrazić, w jakiej bylibyśmy sytuacji, gdyby je wprowadzono chociaż w 2000 roku).

Ci ludzie nie myślą racjonalnie, w tym perspektywicznie. To trwacze, a parlament to ostatnie mse dla takich osobników.

Również kondycja zdrowotna naszego społeczeństwa się pogarsza, mimo coraz większych, a i tak zawsze za małych, wydatków na tzw. służbę zdrowia.

Rosną tylko długi, krajowy i zagraniczny, bieda, przestępczość, w tym liczba afer*! Do tego trzeba dodać kolejne dziesiątki tys. ludzi, którzy wyjadą - jeżeli dalej tak będzie! - m.in. utrzymywać z podatków starszych ludzi za granicą, a w których zainwestowaliśmy miliardy zł (samo wyposażenie dzieci do szkoły kosztuje, łącznie, rodziców ok. 3,5 mld zł)!

Nie, nie będzie w tym przypadku optymistycznego akcentu na koniec, bo nie ma ku temu przesłanek. – Jakie są szanse, że wyborcy (trwacze) wypieprzą z karuzeli sejmowej tą hałastrę i dadzą dojść do władzy jakiemuś konsekwentnemu radykaliście, który myśli racjonalnie, konstruktywnie, perspektywicznie, a, co najważniejsze, będzie tak działał?!

* Te afery polegają też na bezkarności - nie odzyskiwaniu pieniędzy - bądź co najwyżej na niewielkich wyrokach!

PS 

Już widzę te oceny: „Ludobójca!”, „Emeryci ciężko wypracowali sobie emerytury” itp. Proszę raz jeszcze, nie emocjonalnie tylko racjonalnie, przeanalizować ten tekst i zastanowić się czy ja chcę kogokolwiek zabijać (kto do nędzy i jej skutków doprowadził?!) czy ratować; przemyśleć kogo należy w pierwszej kolejności –

na co - w obecnej sytuacji - jest lepiej przeznaczyć pieniądze - nas stać -: na armię rencistów, emerytów i cały przemysł medyczno-farmaceutyczny nimi się zajmujący (w tym armię  ludzi), służbę zdrowia (3-cią armię ludzi) czy m.in. na właściwy rozwój, życie dzieci, młodzieży, młodych ludzi. Czy to ich wina, że są w takiej sytuacji...! Dalej mamy „inwestować”?!

Czy sam jestem gotów poświęcić się dla dobra innych? – cały czas to robię; i w odpowiednim momencie usunąć się? Ależ oczywiście, to postanowiłem już wiele lat temu!

 

Co m.in. zawdzięczamy (obecnie) emerytom; w jaki sposób wypracowali sobie emerytury, można przeczytać np. tutaj:

14s). TO TYLKO... REALIZACJA UTOPII (skrót)

 http://www.wolnyswiat.pl/14sh5.html

 

14. TO TYLKO... REALIZACJA UTOPII (plik uniwersalny)(cz. 1)

 http://www.wolnyswiat.pl/14h5.html

 

14a). TO TYLKO... REALIZACJA UTOPII (plik uniwersalny)(cz. 2)

 http://www.wolnyswiat.pl/14ah5.html

 

 

Jak już wielokrotnie wykazałem, głównym zajęciem niemal wszystkich ludzi jest autodestrukcja, indywidualnie i zbiorowo, z powodu myślenia, postępowania emocjonalnego(stadnego)(narkomania, nikotynizm, alkoholizm, szkodzenie niezdrowym trybem życia, w tym trucie niezdrową żywnością itp.; płatne zajęcie, konsumpcjonizm, religijność, opiekowanie ludźmi zniedołężniałymi, degeneratami, pasożytami; propagowanie, wprowadzanie, realizowanie utopii, zbrojenia, wojny itp.).

Więcej razy tych oczywistości tłumaczyć nie będę. Proponuję za to podział na dwa światy, lokalnie, globalnie: utopijne oraz racjonalny (obydwa opisałem w swoim piśmie).

OTO DOBRZY... LUDZIE PRZYCZYNIAJĄ SIĘ M.IN. DO DEGENERACJI, CHORÓB, NĘDZY, WOJEN, PRZESTĘPCZOŚCI, WYCZERPYWANIA SUROWCÓW, ZATRUWANIA ŚRODOWISKA, WYMIERANIA PRZYRODY – ZAGŁADY ŻYCIA, A ŹLI... USIŁUJĄ TEMU ZAPOBIEC (co jest racjonalne - więc nie podlega pod żadną utopię - stąd jest niepopularne (kto tu tak naprawdę wykazuje, w dodatku dalekowzroczną, troskę, wrażliwość?))

Powinniśmy dbać o słabych, zdegenerowanych, bezużytecznych, szkodliwych, CZY POŻYTECZNYCH/promować, prowokować degenerację, postępować emocjonalnie, CZY PROMOWAĆ, SPRZYJAĆ ROZWOJOWI – POSTĘPOWAĆ RACJONALNIE? (proszę zauważyć jak trudno ludziom zrozumieć elementarne rzeczy, przestawić się z myślenia, postępowanie emocjonalnego, krótkowzrocznego (bezmyślności), egoistycznego na racjonalne – logiczne, dogłębnie etycznie, dalekowzroczne)

 

Elementarną, konieczną podzasadą w przyrodzie jest, że wszystko kiedyś traci wartość, degeneruje się – umiera; uwalnia przestrzeń, zasoby dla następnych istnień (błędy są wpisane w ewolucję, tak jak ich, w normalnych, naturalnych, warunkach, drogą selekcji, usuwanie – nim prędzej, tym lepiej. Czyli ma mse konieczna, w pisana w normalny rozwój, selekcja, ewolucja – eliminacja słabszych, zdegenerowanych, chorych, bezużytecznych (cierpiących, nieszczęśliwych) - gorszych - osobników). Jest to w żywotnym interesie wszystkich, nie tylko bezpośrednio własnego, współegzystującego z innymi - współzależnego od innych - gatunku. Inaczej dochodzi do jego, i innych gatunków, degeneracji, zagłady (gdyby nie ten proces w przeszłości, to już dawno nie byłoby naszego gatunku!). To właśnie tego przestrzeganie jest dowodem RZECZYWISTEJ troski, dalekowzroczności! Inne podejście jest pogrążaniem – skutkuje degenerację, destrukcją, zagładą! (okazywaniem bezmyślności (degeneracji))

 

ŻADNE RACJONALNE ARGUMENTY NIE DOCIERAJĄ DO UTOPISTÓW (UCHODZĄCYCH ZA DOBROCZYŃCÓW...), więc mamy miliony ofiar nędzy, głodu, degeneracji, chorób, przestępczości, wojen; wyjałowienia gleby, wyczerpywania surowców, zatrucia środowiska; dochodzi do zagłady przyrody, życia!!

Jedną z realizowanych utopii jest dbanie o ludzi tzw. słabych, starych, zniedołężniałych, chorych – kosztem pozostałych (...), bo kiedyś* byli pożyteczni... i zajmowali się np. współrealizacją, realizacją (współpropagowaniem, propagowaniem) utopii, więc m.in.: wytwarzaniem surowców, półproduktów itp. dla propagującej je prasy, głosowaniem, działalnością partyjną, zbrojeniami, wojnami; płatnymi zajęciami, produkcją i sprzedażą trucizn (alkoholu, papierosów, szkodliwej żywności), broni, dupereli (wydobywaniem, transportem i przetwarzaniem, w tym celu, surowców, itp.); przedłużaniem, bezpośrednio (współprzyczyniając się do tego swoją, w tym nieświadomie, pracą), czyichś cierpień, agonii, wegetacji, utrzymywaniem osobników stanowiących balast, obciążenie, pasożytów; Konsumpcjonizmem, zaspokajaniem swoich egzystencjonalnych potrzeb; Itp.

*By wykazać nonsens takiej argumentacji, dam przykład do tego analogii: czy w zakładach produkujących np. garnki wypuszcza się na rynek dziurawe egzemplarze...; Obecnie dziurawy garnek, też wcześniej był pożyteczny. Ale co jest, obecnie, rozsądniej zrobić – pozbyć się go przerabiając np. na nowy, cały, użyteczny, garnek czy dalej go używać... aż sam się rozsypie z rdzy...

 

Skoro to więc ludzie niepożyteczni, szkodliwi, pasożytniczy (m.in. alkoholicy, narkomani, nikotynowy; prowadzący niezdrowy tryb życia, w tym takim odżywianiem się; ludzie schorowani, zdegenerowani) są wpierani (leczeni, utrzymywani na rencie, otrzymują mieszkania socjalne, zniżki, itp.), to tacy ludzie stanowią znaczną część społeczeństwa (po co się wysilać, dbać o siebie, innych – skoro wtedy jest ciężej/inni mogą to robić za nas) i tacy też, póki jeszcze mogą, się rozmnażają – przekazując, bezpośrednio i pośrednio, swoje promowane cechy (przecież nikt nie wypłaci dodatku, premii, za zdrowe, inteligentne dziecko, tylko za chore, niedorozwinięte – do utrzymywania na rencie)... Stąd ludzka „aktywność” często sprowadza się do bycia słabym, schorowanym, uzależnionym, zdegenerowanym; Z tego powodu dochodzi też do głosowania na, doprowadzających do nieszczęść i tragedii, bezmyślnych/,egoistów-populistów!

WYJAŚNIĘ TO JEDNOZNACZNIE: Konieczna jest masowa selekcja kandydatów i kandydatek do reprodukcji; eutanazja, zakończenie bezsensownego, uciążliwego, szkodliwego żywota (dla degeneratów, pasożytów, osób niepożytecznych, zbędnych, szkodliwych; nieszczęśliwych, cierpiących – gdy dane istnienie nie ma racjonalnego sensu, jest wegetacją), z odpowiednim tego wytłumaczeniem, propagowaniem. By pozostali - zdrowi, pożyteczni (jako reproduktorzy, twórcy) - mogli nie tylko przeżyć, ale - z godnie z prawem ewolucji - normalnie się rozwijać, żyć – przekazywać coraz korzystniejsze cechy własnemu gatunkowi-, umożliwić, zapewnić, przetrwanie Życia na Naszej Planecie Ziemi!

To religie wypaczyły swoimi - zwracającymi na siebie uwagę jako moralne..., wrażliwe..., dbające o ludzkość... - bredniami (bez względu na to czy ktoś jest ich bezpośrednią, czy pośrednią ofiarą) normalne, naturalne, zdroworozsądkowe, zgodne z naturą - interesem nas wszystkich - podejście do tego procesu!

 

 

§          

JEŻELI KTOŚ SAM NIE DBA O SIEBIE, TO DLACZEGO INNI MAJĄ TO ROBIĆ ZA NIEGO – PONOSIĆ TEGO SKUTKI!?

DARMOWE LECZENIE DLA WSZYSTKICH PROWOKUJE DO NIE DBANIA O ZDROWIE. Dochodzi też z tego powodu do absurdalnych, skandalicznych sytuacji, w tym pogrążania dbających o zdrowie! 

Jeżeli ktoś ma chore dzieci z własnej winy TO SAM MUSI PONOSIĆ TEGO SKUTKI, W TYM KOSZTY, by było to też przestrogą dla pozostałych – motywacją do dbania o siebie i innych.

W Polsce jest zarejestrowanych, jako renciści i emeryci, 7,2 mln osób! Rocznie, wypłaty dla tych ludzi wynoszą ponad 95 mld zł (z tego część  osób stała się  rencistami z powodu ekstremalnych zachowań (np. jazdy na wyścigi), w tym uprawiania ryzykownych sportów, trucia się nikotyną, narkotykami, alkoholem – więc otrzymali nagrodę (i niemała grupa dalej przeznacza na to renty). Kolejną nagradzaną grupą są rodzice chorych dzieci (w tym część z nich z powodu trucia się rodziców) na które otrzymują renty (często taka renta służy do utrzymywania się, w tym odurzania..., rodziców i wykorzystywania związanych z opieką przywilei). Z kolei karana grupa to zdrowi ludzie, w tym rodzice – dbasz o swoje zdrowie i swoich dzieci, to kara: tyraj na nie i na chore dzieci oraz ich trucicieli, trujących się!).

Obecne podejście do tej sprawy jest niesprawiedliwe i demoralizujące gdyż tam gdzie ktoś powinien sam ponosić skutki swojego bezmyślnego, destrukcyjnego

postępowania – ponoszą je inni (...) (truję się ja, ale płacisz za to ty). Tak postępujący mogą się sami ubezpieczać od skutków swojego postępowania.

                                Blisko 3 mld zł rocznie kosztuje utrzymanie ZUS-u

                                Budżet Służby Zdrowia wynosi w 2005 r. (plan ust. budż.) - 36 886,4 mln zł (czyli prawie 37 mld zł)

                                By zmniejszyć skutki obecnej sytuacji można wprowadzić opłatę pieniężną za popełnienie samobójstwa, wyrażenie zgody na eutanazję (nikt poza zainteresowaną osobą - o ile nie byłaby ona niezdolna do porozumiewania się, hora psychicznie - nie mógłby wypowiadać się w tej sprawie) przez nieuleczalnie chorych, osoby w podeszłym wieku. Pieniądze po śmierci przekazywane by były na wskazany cel (np. dla wnuków), np. w wieku 60 lat – 10 tys. zł, z każdym następnym rokiem o 2 tys. zł mniej. Pozytywne skutki byłyby wszechstronne (niechby zdecydowała się na takie rozwiązanie połowa z tych ludzi), m.in.: nie trzeba  by było leczyć, utrzymywać milionów emerytów i rencistów (byłyby pieniądze na różne potrzeby, nie trzeba  by było się więc nie tylko zadłużać, ale wręcz przeciwnie –  można byłoby spłacać zadłużenia)(zaoszczędzone pieniądze wystarczyłyby zarówno na poprawę warunków pracy, w tym wyższe pensje, personelu medycznego jak i poziomu lecznictwa – bez żadnego zadłużania się), byłyby pieniądze dla obecnie pozbawionych śr. do życia młodych, zdrowych ludzi, starczyłoby też na podniesienie najniższych płac, nie trzeba by było budować nowych mieszkań (nie byłoby bezdomności, w tym samotnych matek, oraz tyle bestialstwa i innych problemów ze strony partnerów, rodziców nad współlokatorami, mieszkającymi z oprawcami bo nie mają się gdzie podziać) – to wszystko stymulowałoby również przyrost naturalny (zgodnie z moimi postulatami) – wymianę pokoleniową (można by też przyjmować emigrantów (z godnie z ekologicznymi postulatami z „WŚ” nr 1, co rozwiązałoby następne problemy). Zmniejszyłoby się też natężenie ruchu oraz liczba śr. komunikacji pasażerskiej i transportu (mniej wypadków, mniejsze zużycie ropy i zanieczyszczenie środowiska, byłby lepszy stan dróg), byłoby mniejsze zużycie energii (a więc i z tego powodu zmniejszyłoby się zanieczyszczenie środowiska), mniej ludzi by chorowało (czyli byłyby dodatkowo mniejsze wydatki na służbę zdrowia, byłoby mniej rencistów), zmniejszyłaby się przestępczość (znów byłyby oszczędności finansowe). I długo by wymieniać.

 

 

FAKTY I MITY” nr 33, 21.08.2003 r.: Zdaniem NIK, PKP w ostatnich latach straciły 1,3 mld złotych, niegospodarnie zarządzając swoim majątkiem.

Co tam jeden miliard, na biednego nie trafiło. Chociaż... – chwileczkę! – to byłyby jakieś cztery Świątynie Opatrzności!!!

 

 

„FAKTY I MITY” nr 15, 19.04.2007 r.: Niespokojne święta mieli też byli i obecni pracownicy NFZ, firm farmaceutycznych oraz podwładni Zbigniewa Religi z Radomia. Policjanci wpadli tam na trop afery korupcyjnej związanej z listami leków, za które płacił budżet. Za łapówki wpisywano dowolne specyfiki. Za łapówki ustawiano też przetargi na dostawę sprzętu do szpitali. Zarzuty może usłyszeć nawet 300 osób.

Przychodzi baba do lekarza: – Co pani jest? – Policja! Prokurator!

 

 

„POLITYKA” nr 34 (2568), 26-08-2006; s. 6

ILE KOSZTUJE PIJAK?

Około 2,5 mln osób nadużywa u nas alkoholu, ponad 700 tys. wymaga leczenia, 150 tys. pacjentów z chorobą alkoholową jest objętych systemem lecznictwa psychiatrycznego. Specjalna ochrona obejmuje także zwykłych lumpów i pijaków-cwaniaków. Ani biedne dziecko, ani bita żona, ani stary, ani chory – nie ma w Polsce tak dobrze jak pijak.

Izba przyjęć w Sochaczewie. Była pijacka rozróba na dyskotece w Teresinie. Dwóch przyjętych, jeden nie przeżył – przecięta tętnica szyjna. Poszedł na narządy. Nie ma reguły, czy to dzień, noc, poniedziałek, czy weekend. Z książki raportów sochaczewskiego szpitala: 1 lipca – trzy przyjęcia „po pijaku”; jedna trzustka, dwa urazy głowy. 8 lipca – na cztery przyjęcia trzech pijanych. 19 lipca – trzech upojonych na pięciu przyjętych. W szpitalu dobrze się trzeźwieje. Od razu kroplówka z glukozą, szczepionka przeciwtężcowa, zdjęcie czaszki, prysznic (razem jakieś 70 zł). Im bardziej bełkoce, tym więcej mu się należy, bo w przypadku upitego do nieprzytomności nie da się rozgraniczyć, czy to tylko bełkot, czy krwiak mózgu. Od razu na tomografię (koszt 300 zł). Na trzeźwo czeka się na tomografię w Sochaczewie półtora miesiąca. W 95 proc. przypadków nic im nie jest. Jeszcze przed odprawą wychodzą do pobliskiego baru na piwo.

 

Dr. Krystianowi Szadkowskiemu zawsze wtedy coś się gotuje w środku, ale pijany pacjent to pogromca dyplomów lekarskich. Nie daj Boże, lekarz odeśle na ulicę, a on za rogiem narzyga, zachłyśnie się i umrze. Od razu wchodzi prokurator, a dziennikarze piszą, co za bezduszni ludzie.

 

Alkohol jest przyczyną ok. 30 tys. zgonów mężczyzn rocznie i jednej czwartej wszystkich nagłych zgonów osób w wieku 15–29 lat. W 2002 r. 5,5 tys. osób umarło z powodu odalkoholowych chorób wątroby, 1,3 tys. wskutek zatruć alkoholem, połowa wszystkich urazów i wypadków była spowodowana piciem. Co najmniej 10 proc. pacjentów podstawowej i rodzinnej opieki zdrowotnej i 20 proc. pacjentów ostrych dyżurów to osoby nadużywające alkoholu.

 

Nikt jeszcze w Polsce nie obliczył, ile podatnika kosztuje alkoholik. Bo jak policzyć koszt leczenia, wypadków drogowych, ubezpieczeń, angażowania wymiaru sprawiedliwości, służby zdrowia, opieki społecznej, przedwczesną umieralność, poprawczaki, więzienia, domy dziecka, spadek wydajności pracy? Zdaniem WHO społeczne i ekonomiczne koszty, jakie z tego powodu ponosi budżet państwa, kształtują się na poziomie 2–3 proc. produktu krajowego brutto. Wynikałoby z tego, że w 2005 r. w Polsce straciliśmy od 20 do 30 mld zł, jakieś tysiąc złotych miesięcznie na każdego, co nadużywa. A pewnie i więcej.

 

Za to precyzyjnie liczy się zyski, bo mało która grupa społeczna wspiera tak budżet jak pijacy. Wpływ z tytułu podatku akcyzowego od sprzedaży alkoholu wynosi co roku ok. 7 mld zł. Polak pije dużo, ponad 8 l czystego spirytusu rocznie.

 

Im biedniej, tym weselej

Warszawa, 1 sierpnia to noc z piątku na sobotę. Kolska 2/4 – legendarny adres izby wytrzeźwień. O 19.00 straż miejska wyjeżdża na patrol. 121.20. Osobnik leży na tyłach MarcPolu.

 

– Spałem, to mnie, k...wa, obudzili – tylko co pan Kazik zasnął przy Balsamie Pomorskim, przyłożywszy głowę do reklamówki z całym dobytkiem. A co, pan Kazik mózgotrzepów nie pije, bo jeszcze go stać. Gdy pracował na budowie, pękło trochę flaszek i nie wiedzieć czemu tak pechowo wybuchł piec, że panu Kaziowi amputowano dwie nogi, których do życia wcale nie trzeba, bo teraz ma rentę. – Mam dwie ręce i kręcę – pokazuje dłonie czarne jak ziemia. – Co, wyjmij!? Proszę wyjąć – szuka po kieszeniach dowodu na dowód, że nie jest żaden lump, tylko Kazimierz M. Jest zasada, że nawet zalanemu do nieprzytomności nie można włożyć rąk do kieszeni, rzeczy musi wyjąć sam. Wolność osobista – fundamentalne prawo człowieka. Na siłę nie można też zmusić pana Kazia do dmuchania w alkomat. Wolność człowieka.

 

22.00. Wezwanie do osobnika leżącego na przystanku. Stan osobnika kontaktowy. Nie wstanie o własnych siłach, ale wie, jak się nazywa – Jan M., lat 44. Dziś rano wyszedł z reklamówką z izby wytrzeźwień.

 

Jedna intensywna noc to przejechane 200 km. Rano się ich wypuszcza, żeby znów wieczorem pozbierać. Przed przebraniem się w jednorazową fizelinę wyciągają z kieszeni dobytek – zegarki, noże, pieniądze. Wszystko pod stałym monitoringiem kamer. Co chwilę trzeba sprawdzać, czy oddychają. Każde zapicie się na śmierć to prokurator. Dlatego wszyscy lekarze są przeszkoleni w Akademii Medycznej z reanimacji. Robota w specyficznych warunkach z powodu oporów natury estetycznej (godzina pracy kosztuje dwa razy tyle co na zwykłym dyżurze – ok. 30 zł). W ubiegłym roku na Kolskiej mieli tylko trzy zgony. Wyjątkowy wskaźnik.

 

Ustawa o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi mówi wyraźnie, że upojenie nie może być jedynym powodem doprowadzenia do izby wytrzeźwień. Według art. 40. ust. 1 może być do niej doprowadzony ten, kto swoim zachowaniem daje powód do zgorszenia w miejscu publicznym, zagraża swojemu życiu i zdrowiu lub życiu i zdrowiu innych. Miejsce zamieszkania powinno być pierwszym kierunkiem doprowadzenia, izba – ostatecznością. Ale patrol zagania większość. Zdarza się, że zabierają dziadków spod własnej klatki schodowej, wpisując w protokole doprowadzenia – brak kontaktu z rodziną. Albo: uprawia z mężczyzną seks, czym zagraża swojemu życiu, opierał się o drzewo, czym zagrażał swojemu zdrowiu, biegał rano, czym zagrażał... W warszawskiej Straży Miejskiej jest tak ustawiony system premiowania, że wozi się na wyścigi – mówią dyskretnie ci, którzy wiedzą, o co chodzi.

 

Na koszt państwa

80 proc. pacjentów izb to bezrobotni. Już nie wiadomo, czy piją, bo nie mają pracy, czy nie mają pracy, bo piją. W 2005 r. na Kolską przewieziono 42 tys. osób (180 w ciągu doby). 8 tys. stanowili studenci, emeryci i pracujący, 34 tys. napisało w kwestionariuszu: nie pracuję. Gdyby zamknąć izbę na Kolskiej, zajęliby większość stołecznych szpitali.

 

Doba kosztuje tu 250 zł. Ponieważ ściągalność wynosi ok. 27 proc., za resztę odsypiających na Kolskiej płacimy my – w skali roku to kwota ok. 8,5 mln zł. W 2004 r. w 50 polskich izbach wytrzeźwień pobito rekord – umieszczono w nich 248 tys. osób, 65 proc. to zatrzymani więcej niż dwa razy, 80 proc. – bez dochodów.

 

Gdy powstały izby wytrzeźwień – w 1956 r. – trafiało do nich rocznie ok. 7,5 tys. osób, spadek zanotowano w latach 80., a po 1994 r. stały wzrost. – Teraz najwięcej piją ci, którzy nie mają pieniędzy. To skutki procesów restrukturyzacyjnych. Zamknięto PGR, zakłady pracy, dostali odprawy, kupili zestaw hi-fi, resztę przepili i połknęli bakcyla – mówi Władysław Wójcik, lekarz i dyrektor izby przy Kolskiej. – Tak skonstruowany system izb wytrzeźwień, który przechowuje bezrobotnych i umarza sprawy w masowej skali, jest dla państwa za drogi.

 

– Nie wiem, jakie jest rozwiązanie. Jeśli się powie, żeby ich izolować, zapędzić do kopania rowów, fundacje od praw człowieka będą krzyczeć o godności. Niedawno była tu wycieczka z krajów nadbałtyckich. Byli zaskoczeni, że państwo wzięło na siebie tak duży obowiązek, że przy tych pijakach skaczą lekarze, opiekunowie. Tam nie ma lekarzy, często nawet łóżek. Zwykle są przechowywani w specjalnych pomieszczeniach przy policji.

 

Podleczą, nawodnią, łaski nie robią

W powiatowych miastach, takich jak Sochaczew, gdzie nie ma izb wytrzeźwień, 70 proc. upojonych do nieprzytomności upycha się w szpitalnych izbach przyjęć. Jedna trzecia weekendowych wyjazdów trzech karetek w Sochaczewie jest do nietrzeźwych. Koszt wyjazdu – 130–200 zł. W tym czasie ktoś może mieć zawał.

 

Pani Ala, oddziałowa na chirurgii, w nocy co chwilę wstaje, spojrzy w oko, czy pijakowi się nie poszerza źrenica, zmierzy ciśnienie, tętno, założy pampersa, bo często robią pod siebie. Zawsze podchodzi ostrożnie. Nie wiadomo, kiedy pijak nawyzywa, plunie albo kopnie. Czasem trzeba szybciutko dać zastrzyk, żeby przestał bluzgać. Zwykle obok na salach leżą ludzie po operacjach. Nieraz pani Ala jeszcze by dołożyła, zamiast pielęgnować: – Ale przecież to jednak człowiek.

 

Piotr Szenk, ordynator oddziału chirurgii w Sochaczewie, mówi: – Nie bardzo wiadomo, co z tymi ludźmi robić. Wielu nie ma ubezpieczenia i ani NFZ, ani gmina nie są zainteresowane refundacją takiego pacjenta. Wtedy koszty badań diagnostycznych, terapii, pracy lekarzy szpital pokrywa z własnych środków. Pół biedy, jak to jest stłuczona głowa – koszt leczenia 500 zł. Najgorzej, gdy trafiają stali pacjenci z kolejnym rzutem ostrego zapalenia trzustki. To choroba na własne życzenie, ciężka, trudna, wymagająca intensywnego nadzoru, drogich leków, dużej diagnostyki. Pojedyncze przypadki potrafią kosztować 68 tys. zł. – Trzymiesięczny budżet leków mojego oddziału – oblicza dr Szenk. – Często przywożą nam wesołych pijanych rolników z palcami obciętymi na cyrkularkach. Podstawowa rekonstrukcja to koszt 6 tys. zł. Nawet jeśli są ubezpieczeni, to zwykle w KRUS albo na najniższych składkach bezrobocia, co nigdy nie pokryje kosztów rzeczywistego leczenia. Wszystko idzie z naszych pieniędzy.

 

Szpital wysyła faktury, ostrzega, straszy sądem, ale pijacy śmieją się w nos. Choć to przestępstwa umyślne na własnym zdrowiu, nie ma żadnej metody wyegzekwowania od nich pieniędzy.

 

Art. 33 pkt. 4 ustawy o zakładach opieki zdrowotnej mówi, że za świadczenia udzielane osobie znajdującej się w stanie nietrzeźwości publiczny zakład opieki zdrowotnej pobiera opłatę niezależnie od uprawnień do bezpłatnych świadczeń, jeżeli jedyną i bezpośrednią jego przyczyną było zdarzenie spowodowane stanem nietrzeźwości. Gdy pijak trafia do szpitala, zwykle nie tylko ze stanem nietrzeźwości, ale także złamanym udem, pod ten paragraf już nie podpada. Dr Szenk: – Fundusz kwestionuje refundację i szpital znów pogrąża się w długach przez zwykłego pijaka.

 

Grudzień. Mariusz B., 32 lata, 3 promile, jechał samochodem w samych kalesonach. Trzask. Trafił do Sochaczewa z oderwanymi jelitami, pękniętą wątrobą, złamaną klatką piersiową, zachłyśnięty brudną wodą z rowu. Miesiąc leżał na OIOM. Kosztował ponad 200 tys. zł, NFZ zrefundował jedną czwartą.

 

Prof. Krzysztof Bielecki, ordynator w szpitalu przy Czerniakowskiej w Warszawie, czasem wstrzymuje rękę, żeby nie pobić. Wysokoreferencyjny ośrodek musi przyjmować pijaczków, którzy spadają z ławek w rejonie Dworca Centralnego i tłuką sobie głowy. Wystarczy zadrapanie i wysokie ciśnienie. Jeden menel angażuje od razu trzech specjalistów. – Najpierw musi go zbadać lekarz ogólny – wylicza prof. Bielecki – potem chirurg, dalej neurolog. Kładzie się taką świętą krowę na łóżko, rano wychodzi umyty, odkarmiony, ubrany, bo te szmaty często palimy, żeby nie przynieść do szpitala zarazy, a on jeszcze bluzga: Kto k... wa kazał wam mnie leczyć. A jak go nie zdążymy wypisać przed głodem, jeszcze może zabić. Zdarzyło się, że wiązał mi kabel na szyi. Doba pijaka kosztuje 1,5–2 tys.

 

Jeden pijak, trzy etaty

W sennych gminach schodzą się pod wiejski sklep na gorzkie żale. Że system zły, pracy nie ma albo jest praca, ale siły już nie ma. Czasem umówią się na zwożenie siana o świcie, żeby o ósmej już leżeć w rowie. Jak w Skotnikach.

 

Wszyscy w popegeerowskiej wsi Skotniki piją podobnie. Marian też. 34 lata, choć wygląda na 50. Pije od lat, najpierw z pensji w Ursusie, potem z 317 zł zasiłku, teraz za to, co się skombinuje. Niby pije szlachetnie, nie jak lumpy, bo tylko w weekendy i tylko wino Wisienka, nie jakieś bełty. – W ostatnią sobotę poszło 12 butelek na trzech, to co mi mogło zaszkodzić? – w niedzielę rano panu Marianowi zgłupiał żołądek. To jeszcze poprawił, aż z 2 promilami znalazł się na ostrym dyżurze. Leczenie krwawienia z żołądka fundusz wycenił na 2 tys.

 

Niejeden, jak co roku, przysięga Bogu sierpniową abstynencję. Ordynariusz tarnowski biskup Wiktor Skworc z okazji rozpoczynającego się miesiąca trzeźwości napisał w pasterskim liście do wiernych, że prowadzenie auta lub roweru pod wpływem alkoholu jest grzechem i należy się z niego spowiadać. To profilaktyka po polsku – ślubowania księdzu, ulotki, ostrzeżenia BHP w gablotach zakładów pracy. Bardziej uspokajają nauczycieli, proboszczów i gminne komisje przeciwalkoholowe, niż redukują spożycie.

 

Zgodnie z ustawą o wychowaniu w trzeźwości wszystkie gminy w Polsce mają obowiązek prowadzić własną politykę wobec alkoholu. Od 1997 r. mają na ten cel tzw. korkowe, czyli wpływy z wydanych w gminie koncesji na handel alkoholem. W 2005 r. korkowego nazbierało się 515 mln zł. Plan na 2006 r. to 496 mln. Czysty zysk.

 

W ustawie jest zastrzeżenie, że pieniądze z korkowego mogą być przekazywane tylko na realizację gminnych programów profilaktyki i rozwiązywania problemów alkoholowych. Choć z tym jest coraz lepiej, dzieciom pijaków finansuje się świetlice, kolonie i języki, wciąż z korkowego gminy dokładają do remontu chodników albo, jak w Rybniku, systemu monitoringu wizyjnego miasta.

 

Andrzej Nagiel, prezes Warszawskiego Stowarzyszenia Abstynenckiego, pełnomocnik gminy Raszyn ds. uzależnień, mówi: – Bo tym władze mogą się pochwalić, to widać, a profilaktyka nie jest spektakularna.

 

Z korkowego wszyscy chcą coś uszczknąć – gminne komisje, szpitale psychiatryczne, ośrodki opieki, poradnie, świetlice. Za dużo podmiotów wyczuło, że tam są pieniądze. Często werbowanie samorządowych komisji to sprawa polityczna, zasiadają w niej swoi – nie praktycy, którzy znają problem.

 

Nagiel od trzech lat nie dostał od władz Warszawy złotówki. Powód – ma pasję, ale nie wydaje kwitów. – Samorządy niechętnie podchodzą do takiej działalności, bo łatwiej wydać pieniądze na poradę. Będą etaty, pan dyrektor, księgowy. Jak pijak przyjdzie do poradni, zarejestruje się, to znaczy, że problem jest pod kontrolą. Podleczy się, dostanie kwit na trzeźwość i idzie po zasiłek, bo mu się należy – mówi Nagiel. Wielu pijących bardzo biegle porusza się w tych korkowych kombinacjach.

 

Poumierali z powodu... zasiłku

Amerykanie ustalili, że wydając jednego dolara na profilaktykę oszczędza się 7 dol. w innych dziedzinach lecznictwa. U nas leczy się skutki.

 

Największy wzrost pijących zanotowano ostatnimi laty w rodzinach z dochodem 300 zł na osobę. Picie zajmuje czwarte miejsce pod względem barier uniemożliwiających wydostanie się z biedy. Tak tworzy się zaklęty krąg szturmujących okienka w opiece społecznej.

 

Ul. Kazimierzowska w Warszawie. Siwiutka pani Halinka codziennie z braku zajęcia siedzi w oknie. – O, znów schodzą, wyspani, już po pierwszej rundzie. Czekają. To dzień wypłat zasiłków stałych. Nie trzeba trzeźwieć i lecieć do okienka. Przynosi listonosz. Zaraz jak odchodzi listonosz, przychodzi tzw. przedsiębiorstwo rozrywkowe, czyli handlarz z meliny odebrać swoje. Sam dowozi spirytus za 5 zł tym, którzy są wypłacalni. Odbierze i znów mają otwarte konto. Meta jest pod latarnią, vis-a-vis urzędu na Mokotowie.

 

Syn pani Halinki, kiedyś glazurnik najlepszy w okolicy, tak pił za zasiłek stały, aż umarł. Co jakiś czas zabierali Zbyszka do szpitala podleczyć, dostawał kwit na marskość wątroby i znów zasiłek. – Wydzwaniałam do opieki i pytałam: Po co mu pieniądze dajecie? Potem tak się wycwanił, że kazał listonoszowi zostawiać pieniądze u sąsiadki. Już był na wykończeniu, gdy konkubina zanosiła mu nalewki do szpitala w słoikach. Już nie zdążył przepić zasiłku celowego na leki. Miał 51 lat. Może to metoda opieki, żeby poschodzili z tego świata?

 

Można powiedzieć, że za gminne pieniądze wykrusza się towarzystwo ze skwerku przy ul. Kazimierzowskiej. 420 zł zasiłku stałego wykończyło też pana Zenka, Kwaska, który dostał aż zaników pamięci, bo też miał za co pić – samochód go potrącił po kilku nalewkach. Sławek (zasiłek z powodu epilepsji alkoholowej) padł rok temu w drodze na metę, Felek z trzeciego piętra wyskoczył po pijanemu. – Tak państwo leczy – patrzy przez okno pani Halinka. – Jak chce coś ze swoim życiem zrobić, niech państwo pomaga, ale tak rozpijać w majestacie prawa?

 

W każdej dzielnicy jest taki skwerek, gdzie wszystko przychodzi łatwo – miłość, seks, pieniądze na picie. Łatwo przychodzą też rak przełyku, marskość wątroby, epilepsja. Komisja orzekająca o stopniu niepełnosprawności musi dać na to przynajmniej dwójkę (II stopień inwalidztwa), a od dwójki jest zasiłek stały przynajmniej na dwa lata. Organy zjedzone są? Są. Nieważne, że całe życie pili i nie zamierzają przestać.

 

To nawet nie wina opieki, prawo otwiera takie furtki. Opieka robi wywiad środowiskowy, zbiera dokumenty w teczkę i jest w porządku.

 

Przepisy nakładają na pracownika socjalnego obowiązek monitorowania podopiecznych, czy się leczą, czy chodzą na kursy aktywizacji, jaką mają opinię u dzielnicowych. W praktyce nikt tego nie robi. Zresztą na monitorowanie podopieczni też mają patenty, np. samochodowe lusterka montowane do barierki na balkonie, żeby było widać, kto dzwoni domofonem.

 

W 1998 r. w ustawie o wychowaniu w trzeźwości zastąpiono wyraz „alkohol” „problemami alkoholowymi”. W międzynarodowej klasyfikacji alkoholizm to choroba psycho-bio-społeczna. A skoro to choroba społeczna, państwo ma wziąć za nią odpowiedzialność. Słusznie. Tylko że do tego worka wrzuca się i tych, którzy chcą się leczyć, i cwanych pijaczków, którzy biorą na picie.

 

Pijacy z warszawskich dzielnic znów budzą się w obiad. Akurat jest co przekąsić na kaca. W jadłodajni PKPS na ul. Kwiatowej stoją z talonami po darmowy obiad. W niedzielę suchy prowiant – udka z kurczaka, ser topiony, mleko, puszki, jajko z niespodzianką. – Ponieważ i wątroba chora, i nereczki, i śledziona, dostaje taki z OPS talon na dożywianie – Beata Mirska, prezes Stowarzyszenia Damy Radę, nieraz widzi pijaczków w kolejce. – Graniczy z cudem, żeby moje podopieczne, matki z dziećmi, dostały talon na żywność. Matka jest zdrowa, a pijak chory i mu się należy.

 

Jedno okienko na talonie ma wartość 7 zł. Koszt 30-dniowego dożywiania pijaka to 210 zł. Wielu nie siada przy stołach z ceratą. Od razu sprzedają kartki za 50 zł albo biorą suchy prowiant i lecą na bazar.

 

– Mało który dorobił się renty w trakcie pracy, to ludzie, którzy od młodości pili – Beata Mirska często uczestniczy w komisjach sejmowych. – Pytałam, jak to jest, że zabraliście dzieciom z funduszu alimentacyjnego, bo dużo kosztował podatników, a dajecie pijakom, którzy wcale nie chcą się leczyć? Odpowiadali: Bo to choroba społeczna i trzeba im pomóc, pierwszą jest gruźlica, drugą alkoholizm. Od września zasiłek stały, który oprócz tych, co im się należy, pobierają zwykli pijacy, wzrasta o 26 zł, rodzinny o 5 zł. Państwo ich nazywa: wykluczeni społecznie. Państwo samo ich wyklucza.

 

Ewie G., byłej żonie pijaka i dłużnika alimentacyjnego, kuratorka powiedziała na ucho: – Pani zacznie pić, to pani dzieci zabezpieczy.

 

Dobrowolny przymus

Zosia K. wyrzuciła z 17-metrowej klitki dwa łóżka. Bo gdzie pan Krzychu K. zasnął, tam gasł papieros. Dzieci śpią na rozkładanych na noc materacach. Resztę pan Krzychu sprzedał. Najgorsze były te ranki, jak mózg pana Krzycha zaczynał fiksować. Pierwsza dostawała Zosia, potem Kamila i Michał. Często pan Krzychu był na odtruciu. Odespał, podkarmili go, dali kroplówki, leki uspokajające, a jak poczuł się lepiej, wysyłali do domu i kazali czekać dwa tygodnie, bo na razie nie ma miejsca. No to pił i tłumaczył, że czeka, aż zapomniał na co. Potem znów mózg zaczynał fiksować, znów pierwsza dostawała Zosia.

 

Często pan Krzychu był też na odwyku. Poleżał, podkarmili, napisał pożegnalny list do alkoholu: „Ja się z tobą rozstaję, wyrządziłeś mi dużo szkód”, w tym czasie pani Zosia przestawała ględzić, nawet mówiła do męża Krzyś, po 8 tygodniach wychodził, dostawał kwit i miał wykazać, że na co dzień w życiu rodzinnym jest człowiekiem.

 

Z kwitem pan Krzychu pierwsze kroki kierował do opieki, że się leczy i nie ma za co żyć. Pił, spał pod drzwiami, co drugi dzień zbierała go policja, a co miesiąc czekał na pieniądze. Mówił do pani Zosi: – Muszę iść do opieki, bo jakoś mi nie przesyłają MOICH pieniędzy. Państwo jest od tego, żeby mi dawać, jak dupa od srania. Potem tak pił, że złamał rękę. Potem pił, aż zapomniał, że ma gips. Niedowład ręki – napisali w uzasadnieniu zasiłku okresowego.

 

Zofia z dziećmi, żeby się utrzymać, asystują w filmach i klaszczą w teleturniejach. Renty nie dostała, bo siniaki to nie choroba. Zresztą nie stać Zośki na obdukcje (185 zł). Od niedawna tylko w nielicznych przychodniach można załatwić ją bezpłatnie. Ustawa z 1982 r. o wychowaniu w trzeźwości mówi o zobowiązaniu do leczenia. Nie wystarczy być alkoholikiem, żeby zostać zobowiązanym. Trzeba zrobić burdę, zgwałcić, pobić dzieci.

 

Na wniosek komisji ds. rozwiązywania problemów alkoholowych sąd ustala tzw. zobowiązanie do leczenia. Aby ustalić, czy osoba jest uzależniona, czy nie, powołuje się biegłych (badanie i ich obecność na rozprawie kosztuje ok. 200 zł). Potem policja musi dowieźć uzależnionego do ośrodka. Zobowiązanie to nie przymus. Gdy nie wyraża zgody na leczenie, policja odwozi go do domu. Na tym polega zobowiązanie (nie przymus). Sąd zrobił swoje, procedura się odbyła, a jak znów zrobi burdę albo zgwałci żonę, administracyjne koło zaczyna się od nowa, znów otwiera je gminna komisja do spraw rozwiązywania problemów alkoholowych, znów zbiera się sąd, biegli...

 

Barbara Kehl, psycholog od uzależnień i biegła sądowa, która często uczestniczy w sprawach rodzinnych, mówi: – Dopóki komisja, sąd, biegli będą się zajmować tylko alkoholikiem, a nie również rodziną, chronieniem dzieci przed skutkami zachowań aspołecznych osoby uzależnionej, możemy mówić o pewnym stereotypie administracyjnego koła. Niewielki procent osób zobowiązanych do leczenia podejmuje terapię. Jeśli uaktywni się środowisko osoby uzależnionej, to skuteczność będzie większa. Wówczas uruchomione zostaną procedury, w ramach już istniejących struktur, ochrony nieletnich dzieci, ponoszenia odpowiedzialności za przemoc czy inne przestępstwa, zaniedbanie, zaniechanie. Motywowanie środowiska alkoholika do korzystania z własnych praw i egzekwowania obowiązków wobec nieletnich dzieci jest istotnym uzupełnieniem działań związanych z tzw. rozwiązywaniem problemów alkoholowych.

 

Parę razy pan Krzych poszedł położyć się na odwyku, tzn. wtedy, gdy narozrabiał i miał wyrok za znęcanie, i w sądzie postawili warunek – albo pan Krzych się leczy i wyrok zawieszamy, albo idzie siedzieć. Od 3 maja pan Krzychu siedzi za znęcanie się i bicie. – Wykarmią go i nadrobi abstynencję – Zosia nie ma złudzeń.

 

80 proc. sprawców wszystkich domowych interwencji policji to osoby pod wpływem alkoholu. 2 mln polskich dzieci jest ofiarami przemocy alkoholików. Znerwicowane, mają małe szanse wskoczyć wyżej w hierarchii niż pijany ojciec – tylko 300 tys. otrzymuje pomoc w ośrodkach socjoterapeutycznych, 10 razy więcej nie otrzymuje żadnej.

 

Michał, syn pana Krzycha, ma 12 lat. Nie ma kolegów w szkole i często wpada w histerię. Michał nigdy nie ogląda zdjęć z Pierwszej Komunii. Gdy wracał od świętej spowiedzi, tata powiedział mu: Ty sk...synu, tak ci urządzę komunię, że popamiętasz do końca życia. Na komunii zachował twarz. Rozpłakał się w tramwaju. Mama przytuliła Michała: Synku, chłopaki nie płaczą.

 

Rygor zamiast miłosierdzia

15 lat temu, uwalniając się z rygoryzmów poprzedniego systemu, daliśmy wolność także pijakom. Państwo ustawiło się do nich niczym miłosierna matka. Owszem, nawet ludziom na zupełnym dnie należy się strawa i dach nad głową, pomoc medyczna.

 

– Ale stosunek do nich jest zbyt pokorny – mówi Ewa Woydyłło, terapeutka uzależnień. – Dziś najmodniejsze polskie słowo to tolerancja – również wobec zachowań nieakceptowanych. A należy wprowadzić absolutny rygor. Skoro picie jest legalne, natychmiast (w 24 godziny, nie za sześć lat) stawiać pijaków pod sąd za konsekwencje, tak jak w USA, gdzie funkcjonują tzw. drug cost – miejsca odosobnienia. Idzie tam człowiek nie za to, że się napił, ale że na przykład sikał pod drzewem. Ewa Woydyłło twierdzi, że przesadzamy z miłosierdziem.

 

Dwadzieścia kilka lat zajmujemy się pomocą, terapiami, zasiłkami, a mało zrobiliśmy, żeby powstrzymać picie, a powstrzymać je może, jeżeli coś w ogóle, to przymus i ograniczenia i (jak z palaczami) szykany. I robić to wcześnie, zanim picie, wobec którego mamy niezmierną tolerancję, przerodzi się w chorobę. Trzeba przejrzeć nasz system prawny i dostosować go do obecnej wiedzy na temat uzależnień i sposobów przeciwdziałania. – Nie mam gdzie zaparkować auta na parkingu, bo jest zajęty autami przez tych, którzy właśnie przyjechali na kolejną darmową terapię. Leczenie odwykowe jest bezpłatne, nieważne, czy pierwsze, czy czwarte. A skoro darmowe, to mało skuteczne – mówił Woydyłło.

 

W pierwszej kolejności, zdaniem terapeutki, trzeba uzdrowić miejsca pracy. – U nas pijaka w pracy traktuje się albo miłosiernie, albo od razu wyrzuca. A walka z problemem polega choćby na postawieniu alkomatów na bramie. Należy wprowadzić krótką smycz – od razu kierować na leczenie pod groźbą utraty pracy, czyli straszyć Polaka utratą tych wartości, które się liczą. A dziś podstawową wartością jest praca.

 

Nadmiar miłosierdzia powinno też wyeliminować się z policji. W Kalifornii trzecie zatrzymanie za wykroczenie drogowe popełnione w stanie nietrzeźwym kończy się automatycznym skierowaniem kierowcy na leczenie. – Ogłosić: przez rok wszystkim złapanym po pijanemu konfiskujemy samochody – mówi Ewa Woydyłło. – Po roku sprawdzić, czy się wystraszyli. Jak się wystraszyli – przepis działa dobrze. Alkohol atakuje cały organizm, płaty czołowe też. Trzeba działać strachem, nie dlatego, że pijacy są złymi ludźmi, ale nie mają szlabanów. To trochę metody jak z tresurą psa – raz zbite zwierzę nie weźmie jedzenia ze stołu. Brutalne porównanie. Ale wymowne.

Edyta Gietka

 

 

BY UZMYSŁOWIĆ TYLKO SAMĄ EKONOMICZNĄ SKALĘ PROBLEMU

Przyjmijmy, iż, łącznie, ludzi sparaliżowanych, ciężko chorych, zniedołężniałych; cierpiących; zdegenerowanych, niepożytecznych, szkodliwych jest w Polsce 5 mln. To właśnie oni pochłaniają niemal całą sumę wydatków na lecznictwo (Budżet Służby Zdrowia wynosił w 2005 r. prawie 37 mld zł („WPROST” podaje, że łącznie wydatki wyniosły 65-70 mld zł)), większą część wypłat z ZUS-u (ponad 100 mld zł w 2008 r.).

 

3,4 mld zł kosztowało w 2006 r. utrzymanie Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, z tego obsługa bankowego zadłużenia kosztowała 250 mln zł.

– W Polsce było zarejestrowanych w 2005 r. jako renciści i emeryci, 7,2 mln osób (rencistów w 2007 r. było prawie 3 mln)!

W 2008 roku wypłaty dla rencistów i emerytów (ok. 80% sumy) przekroczą sumę 100 mld zł.

 

„ANGORA: ANGORKA” nr 36, 03.09.2006 r.: ILE KOSZTUJE PIJAK (...) WHO oblicza, że budżet państwa [z powodu osób pijanych] traci na leczenie, usuwanie skutków wypadków drogowych, wymiar sprawiedliwości, służbę zdrowia czy spadek wydajności pracy mniej więcej 2 do 3 proc. PKB. W Polsce wyniosło to np. w roku 2005 od 20 do 30 mld złotych.

– Polacy na alkohol wydają ponad 20 mld zł rocznie.

 

DO TEGO DODAJMY:

 

www.ciop.pl

SPOŁECZNE KOSZTY WYPADKÓW PRZY PRACY W POLSCE

Wypadki przy pracy, poza aspektem społecznym, a zwłaszcza humanitarnym, mają znaczny wymiar ekonomiczny dla osoby poszkodowanej i jej rodziny, przedsiębiorstwa oraz całego społeczeństwa. (...)

Znaczna część kosztów wypadków ponoszona jest przez całe społeczeństwo. Urazy spowodowane wypadkami zwiększają m.in. zapotrzebowanie na różne usługi sektora publicznego, np. usługi służby zdrowia. Koszty te są trudne do oszacowania, a w związku z tym najmniej uświadamia je sobie społeczeństwo. W rezultacie wypadki powodują znaczne straty w gospodarce, których koszty, według szacunków Europejskiej Agencji Bezpieczeństwa i Higieny Pracy w Bilbao, dla „starych” krajów członkowskich UE wynoszą od 2,6% do 3,8% PKB.

Centralny Instytut Ochrony Pracy

– Państwowy Instytut Badawczy

 

2,7% PKB – czyli równowartość 3 mld. dolarów (Instytut Transportu Samochodowego szacuje je na 30 mld zł), to roczne koszty wypadków samochodowych w Polsce, których w 2003 r. było 50 tys!! Ginie w nich rocznie około 6 tys. osób, a 50 tys. zostaje rannych. Światowa Org. Zdrowia (WHO) oraz Bank Światowy podają, iż rocznie w wypadkach samochodowych ginie na świecie ponad 1,2 mln osób, a ok. 50 mln odnosi obrażenia!!

www.o2.pl 25.05.2008

W całej Unii Europejskiej roczny koszt wypadków to 180 mld euro.

www.money.pl 2008.03.05

Na stłuczki na drodze Amerykanie wydają nawet 160 mld dolarów rocznie.

 

 

Zadłużenie Skarbu Państwa w 2008 roku przekroczyło 514 mld zł

 

Globalna gospodarka już teraz musi wydawać 1 proc. PKB (184 mld funtów) rocznie na przeciwdziałanie globalnemu ociepleniu. W przeciwnym razie musimy się liczyć z tym, że za 10 lat koszty będą 20-krotnie wyższe.

 

W 2007 r. wydatki na administrację publiczną wyniosły 15,7 mld zł (380 tys. urzędników państwowych)

 

 

A JAK WYGLĄDA SYTUACJA INNYCH GRUP:

www.o2.pl / www.sfora.pl | Poniedziałek [11.10.2010, 17:42]: OTO PRAWDA O GŁODZIE NA ZIEMI: MILIARD LUDZI NIE MA CO JEŚĆ Prawie jedna szósta ludzi na świecie nie ma co jeść. W wypadku dzieci oznacza to, że do końca życia będą miały problemy ze zdrowiem. O ile w ogóle przeżyją.

Aż połowa w Burundi, Madagaskarze, Malawi, Etiopii i Rwandzie i Bangladeszu cierpi na zahamowanie wzrostu, czyli karłowatość - donosi serwis. | MK

 

– Według szacunków UNICEF, 1 mld młodocianych na świecie żyje w skrajnej nędzy!

– Codziennie umiera z głodu 110.000 osób, w ciągu roku zaś 40 milionów ludzi, w tym 7 milionów dzieci!

– Każdego roku przeszło 12 milionów dzieci umiera na choroby związane z niewłaściwym odżywianiem!

– 1,3 miliarda ludzi nie ma dostępu do czystej wody, z drugiej strony do wyprodukowania jednego samochodu zużywa się 380 ton wody, kilograma bawełny 50 ton wody, a 1 kg wołowiny 100 000 litrów!

– W najbiedniejszych krajach do szkoły podstawowej uczęszcza mniej niż połowa dzieci i mniej niż 20 procent uczy się w szkołach ponadpodstawowych. Na całym świecie 114 milionów dzieci nie uzyskuje nawet podstawowego wykształcenia i 584 miliony kobiet są analfabetkami!

– http://bezkomentarza.eu/archives/4

W Polsce różne organizacje podają, że około 10-25 % dzieci w wieku do 14 lat cierpi przez głód i spożywa najwyżej jeden posiłek dziennie. Według obecnych szacunków minimum egzystencji to około 350-390 złotych na osobę! (wikipedia.org)

– GUS podaje, iż 60% (23 mln) polskiego społeczeństwa żyje poniżej minimum socjalnego (z tego 5 mln w skrajnej nędzy)!

– „FAKTY I MITY” nr 7, 22.02.2007 r.: „Jak wynika z danych Eurostatu, Polska znalazła się po raz pierwszy na pierwszym msu w rankingu państw UE. Jesteśmy liderem... w biedzie. Przegoniliśmy nawet Rumunów i Bułgarów! Z 1/3 obywateli żyjących poniżej minimum socjalnego staliśmy się prawdziwą europejską potęgą!

 

Przy takim odżywianiu to są przyszli renciści..; przyszli rodzice rencistów... itd...

 

 

 

 

PRAWO KATZA: LUDZIE I NARODY BĘDĄ DZIAŁAĆ RACJONALNIE WTEDY I TYLKO WTEDY, GDY WYCZERPIĄ JUŻ WSZYSTKIE INNE MOŻLIWOŚCI...

 

 www.wolnyswiat.pl   WBREW ZŁU!!! 

PISMO NIEZALEŻNE – WOLNE OD WPŁYWÓW JAKICHKOLWIEK ORGANIZACJI RELIGIJNYCH, PARTII, UGRUPOWAŃ I STOWARZYSZEŃ ORAZ WYPŁOCIN REKLAMOWYCH. WSKAZUJE PROBLEMY GOSPODARCZE, POLITYCZNE, PRAWNE, SPOŁECZNE I PROPOZYCJE SPOSOBÓW ICH ROZWIĄZANIA (RACJONALNE MYŚLI, ANALIZY, WNIOSKI, POMYSŁY, POSTULATY, I ICH ARGUMENTACJA, CAŁE I FRAGMENTY ROZSĄDNYCH, INTERESUJĄCYCH MATERIAŁÓW Z PRASY I INTERNETU)

 

OSOBY CHCĄCE WESPRZEĆ MOJE PISMO, DZIAŁANIA PROSZĘ O WPŁATY NA KONTO:

Piotr Kołodyński

Skr. 904, 00-950 W-wa 1

BANK PEKAO SA II O. WARSZAWA

Nr rachunku: 74 1240 1024 1111 0010 0521 0478

Przy wpłatach do 800 PLN należy podać: imię i nazwisko, adres, nr PESEL oraz tytuł wpłaty (darowizna na pismo „Wolny Świat”). Wpłat powyżej 800 PLN można dokonać tylko z konta bankowego lub kartą płatniczą.

ILE ZOSTAŁO WPŁACONE BĘDĘ PRZEDSTAWIAŁ CO 3 MIESIĄCE NA PODSTAWIE WYDRUKU BANKOWEGO (na życzenie, przy wpłacie od 100 zł, będę podawał jej wielkość oraz wskazane dane wpłacających).

Stan wpłat od 2000 r. do dnia 14.01.2012 r.: 100 zł.

 

 

17. ELEKTRONICZNE ZBIERANIE PODPISÓW (pod

inicjatywami ustawodawczymi, moją kandydaturą na prezydenta)

 http://www.wolnyswiat.pl/17.php

 

21. WPŁATY I WYDATKI

 http://www.wolnyswiat.pl/21.html

 

22. MOJA KSIĄŻKA

 http://www.wolnyswiat.pl/22.html