www.wolnyswiat.pl

 

[Ostatnia aktualizacja: 08.2009 r.]

 

 

ILE NAS KOSZTUJĄ, CO IM ZAWDZIĘCZAMY, CZYM SIĘ ZAJMUJĄ... PARTIE – RZĄD, SAMORZĄDY (CZ. 2)

(można się też o tym dowiedzieć w ulotce w HTML:

 

 

DO RZĄDU MNIEJSZOŚCI SPOŁECZNEJ

Gdy pisałem w 2000 roku poniższy tekst odnosił się on do wówczas prosperującej - w tym usługującej lokalnej organizacji „religijnej” - ekipy, ale okazuje się iż dalej jest aktualny...

Usankcjonowaliście najnikczemniejszą, najbezwzględniejszą, najniebezpieczniejszą, najokrutniejszą, najbardziej zbrodniczą i najzachłanniejszą organizację na świecie!! Posługującą się: (w tym masowym - ponad 100 mln ofiar) mordem, torturami, szantażem, zastraszaniem, ogłupianiem, uzależnianiem, kłamstwami, oszustwami, w tym spreparowanymi historyjkami, tzw. relikwiami itp. „dowodami” ich posłannictwa! A zajmującą się: grabieżą, wyłudzeniami i innymi formami wyzysku podbitych, podporządkowanych, ogłupionych i uzależnionych - zwanych nawróconymi - narodów!! Co jest sprzeczne nawet z tym, na co się ta finansowopolitycznoreligijnohomoseksualnopedofilna org. powołuje! Narzuciliście swą wolę wszystkim: wyznawcom Boga, innych wiar, ateistom, mając poparcie tylko jej ofiar i kameleonów...! Dysponujecie pieniędzmi wszystkich, mając przyzwolenie tylko wąskiej, ogłupionej lub przekupionej grupy! Rozdawajcie i sprzedawajcie (za 1 zł, 1% itp.) swoją  prywatną własność i pieniądze, a nie społeczeństwa (od których łapy precz!)!

W wszystkich środkach przekazu pokazuje się ceremonie i inf. religijne! Kolor czerwony zastąpiliście czarnym! Propagandę czerwoną – czarną! Kłamali, oszukiwali i kradli czerwoni, teraz robią to czarni! Zdemoralizowani, zdegenerowani, otępiali, wystraszeni, zastraszeni donosili czerwonym, teraz donoszą czarnym! A wy w tym bierzecie udział i jeszcze występujecie w roli „gwiazd” katolickiego jarmarcznego widowiska!

Wiem, że nie wszyscy jesteście upośledzonymi fanatykami, są tacy, którzy biorą za to grube pieniądze! A jak ktoś jest taki „wiezoncy” to niech ubierze habit i zamieszka w klasztorze zamiast jeździć komfortowymi samochodami i mieszkać w luksusie za nasze pieniądze!

 

Gdyby wasza wiara była prawdziwa (też niestety), to jej kontemplowanie odbywałoby się po pracy i bez kamer! A gdyby miała mieć coś wspólnego z samymi założeniami, to bez pośredników (których Biblia wyklucza) - wewnątrz siebie - i bez pieniędzy (bo tu nie są potrzebne), a jeśli to własne, bo jest 7. przykazanie: „Nie kradnij”! Z pomocą religii do władzy dochodzą ludzie głupi, źli, bo inaczej nie mogą!!

 

 

„SOJUSZ LEWICY Z KOŚCIOŁEM”, „CZERWONOCZARNI” ITP.

Ciągle gdzieś czytam o tym niezrozumiałym aliansie czy mezaliansie (– kolejny cytat z prasy), że lokalna org. „religijna” wypnie się na nich po wykorzystaniu, „SLD traci elektorat”, „zawiódł wyborców” itp. A czy kiedykolwiek ci ludzie nie zawiedli?!

Otóż proszę P., ci osobnicy... z tego ugrupowania, którzy tak postępują doskonale zdają sobie sprawę z kim i na jakich warunkach współpracują. A łączy ich - ciągle pomijany - wspólny interes - cel - z jak największej (z pozostałej – jeszcze myślącej) części społeczeństwa zrobić powolne sobie, podporządkowane „bydło” by dołączyło do przygotowanego stada, które reaguje na patyki, malunki, dzwoneczki i inne impulsy, hasła czy komendy. Wtedy na każdą sytuację: złodziejstwo, oszustwa, korupcję, nieudacznictwo, klęskę itp. będzie niezawodne od wieków odpowiednie wytłumaczenie: że to nie ich wina, tylko „stada” - bo to kara boska - więcej módlcie się, słuchajcie pasterzy i dawajcie forsę na krwawiące serce, drogę krzyżową, przenajświętsza itp... Tak chcą powiększyć i wykorzystać odpowiednio przygotowane stado, by mieć możliwość nim współprzewodzenia i bezkarności. A do tego nie będą potrzebowali sukcesów, zdolności, bo wystarczy by mieli przy sobie krzyżyk czy „Matkie Boskie”. [Przy okazji. Ta cnotliwa... (błona - unikanie normalnego seksu (...) - ma być wartością samą w sobie!?) kobieta - zresztą w niczym nie wyróżniona w Biblii, poza oczywiście „cudownym” urodzeniem kolejnego dziecka - urodziła człowieka, a  nie Boga.]

Trzeba zastąpić ogłupianie nieaktualną propagandą socjalistyczną – aktualną...

Jakby co, to oni (i wielu innych) zawsze byli za Allachem, a nawet przeciw, jakby co...

Państwowa, czyli słuszna, jest ta religia, która ma w danym kraju największe wpływy. A więc są m.in. tzw. kraje islamskie, buddyjskie, prawosławne itp. I wszędzie tam władze całkowicie zgadzają się z ich słusznością... i biorą udział w występach religijnych (za pieniądze obywateli i przed kamerami – oczywiście).

 

        www.wolnyswiat.pl

 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


"FAKTY I MITY" nr 23, 12.06.2003 r. LISTY

OBURZAJĄCY WYWIAD

Wywiad z premierem L. Millerem („FiM” 20/2003) odbieram jako w najwyższym stopniu bulwersujący, oburzający i załamujący. Cóż z niego wynika? Zaprogramowana, niesłychana uniżoność i czołobitność przywódcy tzw. lewicy wobec Czarnych Zwierzchników porównywalna z rolą służby na dworach arystokratów.

Panu premierowi „nic nie wiadomo” o uprzywilejowanej pozycji Kościoła w Polsce! Nie słyszał o Funduszu Kościelnym, olbrzymich dotacjach, zwolnieniach podatkowych i celnych, „zwrocie” (czytaj: wyłudzeniach) majątków, bezkarności kościelnych aferzystów i innych przestępców, panoszeniu się i coraz bezczelniejszym zastępowaniu struktur państwowych – kościelnymi: w szkolnictwie, wojsku, sporcie, turystyce, wydawnictwach, wszędzie! Nie wie o wpływaniu na państwowe ustawodawstwo i obsadę administracji, na awanse; o zagarnianiu coraz to nowych obszarów władzy i korzyści na podstawie tzw. konkordatu lub poza nim... itp., itd. Średnio rozgarnięty człowiek wie o tym doskonale, pan premier o żadnym z wymienionych faktów nie słyszał! Pan premier oświadcza, że stanowisko biskupów wzywające do udziału w referendum o przystąpieniu do UE jest „...godne najwyższego szacunku”! O, bwana kubwa! Jeśli owo przystąpienie

jest korzystne dla Polski, o czym premier z prezydentem stale zapewniają, to działanie prounijne jest patriotycznym obowiązkiem kościelnych „moralistów” i na żadną „łaskę” z ich strony czy też „handel wymienny” nie ma tu miejsca! Tymczasem mamy do czynienia z grymasami, groźbami, wrogością, handelkiem, wyrywaniem kolejnych przywilejów za tzw. „poparcie”, czyli z ordynarnym szantażem.

Zwyczajnym ludziom, partiom, środowiskom czy organizacjom optującym za Unią – żaden szacunek premiera się nie należy. Ten zaszczyt przysługuje wyłącznie tym, którzy za swą ojczyznę uważają nie Polskę, lecz Watykan i jego Zwierzchnika!

W.K., Wrocław

 

 

"FAKTY I MITY" nr 39, 04.102007 r.

KWAŚNE SREBRNIKI

Aleksander Kwaśniewski w wywiadzie dla niemieckiego magazynu „Vanity Fair” słusznie skrytykował politykę Kaczyńskich wobec Niemiec i nazwał ją kursem prowokacji. W Unii Europejskiej, zaprogramowanej na kompromis i współpracę, polityka Kaczorów wyrządza Polsce szkody niepowetowane.

Rozdrapywanie krzywd wojennych i patrzenie w przeszłość cechuje dziś tylko paranoików.

Wszyscy chcą współpracować, rozwijać się, iść do przodu.

W Teheranie prezydent Roosevelt powiedział, że Polska od 400 lat jest problemem Europy, a Kaczory w pocie czoła „fotygują” się, by ta opinia była wiecznie żywa. Zrobili już z Polski pośmiewisko Europy, a w USA wracają Polish jokes. Za jakiś czas, kiedy wkurzą wszystkich członków Unii, obudzimy się w Europie „dwóch prędkości”, odizolowani, z przyszytą etykietą warchołów, katooszołomów oraz niemco- i rusofobów – szkodników.

Każdy ma prawo do krytyki i wskazywania zagrożeń. Szczególnie były prezydent. Ale Kwas powiedział jeszcze: „Jeżeli jednak Kaczyńscy wygrają następne wybory i będą kontynuowali tę politykę, to Berlin powinien przemyśleć swoją powściągliwość.

Wtedy trzeba będzie reagować inaczej na te ataki”. Jakkolwiek patrzeć, te słowa to sugerowanie obcym zaostrzenia polityki wobec własnego kraju i żadne dementi tu nie pomogą.

Jak coś takiego mógł powiedzieć były prezydent Polski, człowiek w polityce doświadczony? Do tego na samym starcie kampanii wyborczej, w której on sam ma być twarzą Lewicy i Demokratów?

To oczywisty samobój!

Nieprawdopodobne. Wrzask już się podniósł, przeciwnicy byliby głupi, gdyby okazji nie wykorzystali.

Zdumienie ustępuje, gdy zestawi się kwaśne fakty. Podobnego samobója zaaplikował SLD przed wyborami w 2001 r. Marek Belka, kandydat na ministra finansów. Oznajmił wyborcom, że lewicowy rząd opodatkuje im procenty od oszczędności! Jakże musieli się wkurzyć drobni ciułacze, głównie emeryci! Tym numerem niewątpliwie pozbawił lewicę samodzielnego zwycięstwa wyborczego.

Tamtego samobója składano na karb jakiegoś błędu, chwilowego amoku.

Teraz, po samobóju Kwasa, trzeba to przeanalizować głębiej. Kim wówczas był Belka? Doradcą ekonomicznym... prezydenta Kwaśniewskiego!

Znanego z, delikatnie mówiąc, szorstkich stosunków z Leszkiem Millerem, który miał być premierem.

Ślady prowadzą wyraźnie do Kwaśniewskiego. To idźmy dalej tym tropem. Zobaczycie, że nietrudno, bo śmierdzi kwasem na kilometr. Ślepy Indianin trafiłby po omacku.

Tajemnicą poliszynela jest na warszawskich salonach fakt, że Kwaśniewski ma poważne problemy z alkoholem. Można mu było wybaczyć jedno „zapomnienie” w Charkowie, ale teraz, w Kijowie, po raz kolejny? Podczas kampanii wyborczej LiD, której jest „twarzą”?! Normalny człowiek, który nie występuje publicznie, pije wieczorem, żeby się ludziom jako pijany nie afiszować.

A co robi Kwaśniewski? Albo ma po prostu gdzieś, kto wygra w Polsce wybory, albo... W czyim interesie Kwas osłabia lewicę?

Kto lewicy nienawidzi najbardziej, dąży wprost do jej eliminacji? Oczywiście, Kościół katolicki. Wątpiącym zacytuję niedawną wypowiedź Marka Jurka, katolickiego fundamentalisty z Opus Dei (cywilna polityczna agentura Watykanu), w TVN: „(...) zobowiązania społeczne, które podjęliśmy (PiS), likwidacja patologii, przede wszystkim likwidacja postkomunizmu...”.

Deklaracja jednoznaczna, nie budzi wątpliwości. A co to jest postkomunizm? Przecież w Polsce nie było komunizmu! To był od bidy socjalizm, który przechował prywatne rolnictwo, rzemiosło i... Kościół! Tak mu było daleko do komunizmu, jak Kościołowi do Pana Boga. Wniosek: dla Kościoła postkomuna to szeroko pojęta lewica. Do likwidacji.

No tak, ale gdzie związki Kwasa z Kościołem? On, ateista, który – jak ubolewa jego małżonka – „nie dostąpił łaski wiary”... Gdy nie wiadomo, o co chodzi, zawsze chodzi o pieniądze.

Gdzie Kwas zarabia? Za ciężką kasę wykłada na Uniwersytecie Georgetown w USA. Za trzytygodniową sesję wykładów dostaje 100 tys. dolarów (tj. ok. 300 tys. złotych!), opłacają mu jeszcze przelot, luksusowy apartament i brykę do dyspozycji.

Za jedną sesyjkę bierze więcej, niż doskonale zarabiający Polak ma przez rok. A takich sesji ma blisko 10 w roku. Ale co tam, niech sobie chłop zarobi. Pomińmy też kwestię wartości gadaniny wykładowcy bez wyższego wykształcenia. Sprawdźmy jednak, co to za uniwersytet, ten Georgetown.

BINGO!!!

To najstarszy w USA, PRYWATNY KATOLICKI UNIWERSYTET w Waszyngtonie (dzielnica Georgetown).

Prowadzą go... jezuici! Czyli tę ciężką kasę płaci Kwaśniewskiemu Kościół katolicki! Chyba ustrzeliliśmy baaardzo grubego zwierza.

Strzał na komorę?

Zatykając nos od smrodu, zastanówmy się, za co Kościół katolicki może sypać „postkomuchowi” taką kasę. Przecież do tak tłusto posmarowanych szmal(c)em wykładów stoi kolejka, i to ludzi z dorobkiem naukowym, publikacjami, tytułami profesorskimi.

Za co taka kasa gościowi bez dyplomu? Czyżby jakieś zasługi?

Jakie? Co zdarzyło się w Polsce w ciągu ostatnich lat? Państwo wyznaniowe już jest faktem. Pełzło przez ostatnie 18 lat, a przez 10 prezydentem był Kwaśniewski. Ponad połowę! Co gorsza, stworzono podstawy prawne, by ta bestia pełzła bez przeszkód dalej.

Wbrew pozorom, prezydent Polski ma znaczne prerogatywy: inicjatywę ustawodawczą, prawo weta i oczywisty wpływ na politykę wewnętrzną i zagraniczną. To w sam raz, by bronić demokracji i powstrzymać pełznącą nienasyconą bestię, połykającą kolejne obszary życia publicznego.

Zacznijmy od konkordatu. Ten kolonialny traktat podporządkowujący Polskę Watykanowi Sejm ratyfi kował 8.01.1998 r., a więc za prezydentury Kwasa. Do dziś toczą się spory, w jakim trybie należało go ratyfi kować, jaką większością głosów: zwykłą czy 2/3? Tę kwestię mógł rozstrzygnąć prezydent. Gdyby stanęło na 2/3, konkordatu by nie było. Warto przypomnieć, że parlament czeski odmówił ratyfikacji konkordatu. Mądrzy Czesi stwierdzili, że traktat, który nic nie daje Czechom, a tylko przywileje obcemu państwu, jest szkodliwy i niepotrzebny.

Czechy nie mają konkordatu i plagi egipskie czy jasnogórskie jakoś na nich nie spadają. Ani na katolicką Hiszpanię czy Portugalię, które niedawno opodatkowały działalność gospodarczą Kościoła.

 

Kolejny krok to zmiana konstytucji.

To za prezydentury Kwasa wywalono z konstytucji fundament demokracji – zasadę oddzielenia Kościoła od państwa – i zastąpiono ją „współpracą”. To przecież to samo co „przyjaźń i współpraca z ZSRR” w konstytucji PRL-u! Ten zapis uzasadniał

tezę, że PRL nie była państwem niepodległym. Czy – wobec powyższego – Polska jest teraz niepodległa?

Wychodzi logicznie, że niepodległość utraciła w 1998 roku – za prezydentury Kwasa. Nadto zapisem o „współpracy” szeroko otwarto Kościołowi sejfy Skarbu Państwa.

Ani słowem nie sprzeciwił się Kwas religii w szkołach, a przecież to jaskrawe naruszenie konstytucji – zasady neutralności światopoglądowej państwa. Nie zaprotestował przeciwko wieszaniu krzyży w obiektach publicznych, widomej oznaki państwa wyznaniowego. Ani przeciw fi nansowaniu Kościoła ze środków publicznych, co powoduje, że Polacy innych wyznań i niewierzący wbrew swej woli finansują Kościół. Nie mamy też nic do powiedzenia na temat co rusz wszczynanej przez Kościół awantury aborcyjnej. A przecież można to rozstrzygnąć raz na zawsze, jak to robią w Europie: przez referendum. Dlaczego nie mógł się wypowiedzieć suweren, czyli NARÓD, panie były prezydencie?

Bo boją się tego biskupi?

To za prezydentury Kwasa bezdzietny ojciec z Torunia skradł cegiełki na Stocznię Gdańską i budował swoje medialne imperium, które jest dziś fi larem kaczej władzy. To za Kwasa dawano Kościołowi wszystko, czego zażądał, a na afery

przymykano oczy. W Elblągu okradzeni Polacy do dziś włóczą się po sądach z bezkarnym klerem, w Lubinie stają przed sądem jako oskarżeni, bo naiwni brali na siebie długi salezjanów.

Prezydent wszystkich Polaków?

Strażnik konstytucji i praw obywatelskich?

To jest, k..., lewica?!

W rzeczonym wywiadzie Kwaśniewski nie zająknął się o tym, że polska polityka podporządkowana została Kościołowi. A oto dowody:

* Polska jako jedyna sprzeciwiła się ustanowieniu Europejskiego Dnia przeciwko Karze Śmierci, żądając dopisania... eutanazji i aborcji, nie bacząc, że aborcja jest w wielu krajach Unii legalna, a eutanazja w dwóch.

Nic to, że legalna aborcja wcale nie znaczy, że na życzenie;

* Polska domaga się zapisania wartości chrześcijańskich w preambule Traktatu Europejskiego. Odniesienie do kulturowego, religijnego i humanistycznego dziedzictwa Europy to katooszołomom za mało;

* Polska stała się wytrychem watykańskich wyłżygroszy i darmozjadów do unijnej kasy (15 mln euro dla Rydzyka i tysiące innych przykładów!).

Pierwszeństwo do środków unijnych mają u nas życzenia tych pasożytów. Gdyby rozdzielić, ile pieniędzy unijnych z polskiej puli dostaje Kościół, a ile Polska, może się okazać, że większość zgarnia Kościół. A przecież to obce państwo – Watykan! Zamiast projektów polskich przedsiębiorców – wygrywają projekty czarowników, z przeznaczeniem na jeszcze większe ogłupianie Polaków. Nie trzeba mówić, jak to złodziejstwo i ogłupianie hamuje rozwój Polski, jakie to garby na plecach. Czy po to wchodziliśmy do Unii, żeby pieniędzmi podatników unijnych tuczyć watykańską bestię? Tylko patrzeć, jak nas od tej kasy pogonią;

* Prawdziwą przyczyną wściekłego kopania Rosji po kostkach jest fakt, że nie wpuszcza ona agentów watykańskich na swoje terytorium. Nic to, że suwerenne państwo ma do tego prawo i – co gorsza – ma rację.

Doświadczenia tragicznej polskiej historii niczego wściekłych Kaczorów ani Kwasa nie nauczyły. Supremacja Kościoła sprowadziła na Polskę ogrom nieszczęść z utratą niepodległości na czele. Kościół to gradobicie nazywa „deszczem łask, zawdzięczanym opiece NMP”. Szokujące, że umiejący czytać ludzie nie potrafi ą

choćby zestawić faktów i... pozwalają pasożytom okradać siebie i Polskę.

Przecież to jawny antypatriotyzm!

Przytoczmy słowa Józefa Becka, ministra spraw zagranicznych II RP, wypowiedziane po klęsce wrześniowej:

„Do głównych sprawców tragedii mojego kraju należy też Watykan.

Zbyt późno pojąłem, że nasza polityka zagraniczna była podporządkowana interesom Kościoła katolickiego”.

Czy tych prawd i faktów uczą studentów politologii?

Każdy widzi, że Kaczory doszli do władzy dzięki poparciu Kościoła, a głównie bezdzietnego ojca. Zaś państwu wyznaniowemu ktoś pełznąć pomagał i bestię tuczył. Bez prezydentury Kwaśniewskiego nie byłoby Kaczorów u władzy ani wszechwładzy Kościoła! Mamy bardzo poważne wątpliwości co do intencji Kwasa,

do jego „lewicowości”. Nie mamy za to wątpliwości w innej kwestii: Kwachu! Za mało Ci jezuici płacą! Zafundowałeś Kościołowi w Polsce miliardy.

A inni biorą od Ciebie więcej. Dość ochłapów, żądaj podwyżki!  

Lux Veritatis

 

 

„WPROST” nr 47(1147), 2004 r.

OLEK Z KRAINY OZ

III RZECZPOSPOLITA TO BAJKOWA REPUBLIKA ALEKSANDRA KWAŚNIEWSKIEGO

Aleksander Kwaśniewski ma coś z Dorotki - bohaterki "Czarnoksiężnika z krainy Oz". Dorotka wraz z przyjaciółmi udała się na drugą stronę tęczy, gdzie panował spokój, wręcz cudowna, sielska atmosfera. Tak jak Dorotka, Kwaśniewski zbiera serdecznych druhów - misie, stracha na wróble, drwala, generałów, biznesmenów, sędziów - i prowadzi ku lepszemu światu. Tym lepszym światem jest Unia Europejska, bliżej niezidentyfikowani ludzie pracy, Polska, którą możemy tylko podziwiać. W tej krainie nikt niczego nie pamięta, jak sam prezydent, co rusz wzywający do zapomnienia przeszłości. W tej krainie są tylko dobrzy ludzie i toczy się mityczny dialog. To zresztą ulubione słowo prezydenta: rodzi pozytywne skojarzenia, bo budzi wiarę w siłę słowa i argumentów. W bajkowym świecie Kwaśniewskiego nie ma większych konfliktów. Jest tylko zacna budowla o nazwie III Rzeczpospolita. Nie ma zagrożeń ze strony służb specjalnych. Wszyscy pracują dla Polski: dawni sekretarze KC, niegdysiejsi oficerowie SB i wybitni politycy odznaczeni Orderem Orła Białego. Nie jest ważne, jaka jest ta Polska - czy ludowa, czy niepodległa. Panuje duch pojednania i serdeczności. Nie ma nieufności do klasy politycznej i jej przywilejów. Jest za to rosnąca w siłę Polska - jak to nazwał Kwaśniewski.

 

ATAK ZŁYCH MOCY

Dla wzmocnienia pozycji państwa Kwaśniewski lubi składać wizyty. Wyraźnie ceni celebrę. Wyraża co pewien czas nieograniczone zaufanie do prezydentów Kuczmy czy Busha. Jest za pan brat z kanclerzami, premierami. No i bywa. I to nie tylko na nartach w Szwajcarii. A do tego prezydent kocha psy i nie zgodzi się z powiedzeniem: "kłamie jak pies". Ale nic nie jest doskonałe. Są wrogie siły gotowe zniszczyć krainę Oz. Siły zdolne do "pełzającego przewrotu". Siły podważające godne zaufania państwo, polski system ekonomiczny, Wojskowe Służby Informacyjne. Złe moce atakują rzetelnych urzędników: Siemiątkowskiego, Barcikowskiego, generała Dukaczewskiego, premierów Millera, Belkę, ministrów Ungiera i Cioska.

Kraina Oz to świat "jak". Pani Kwaśniewska jest jak pani Clinton. Sam prezydent jest jak Clinton. Jesteśmy jak na Zachodzie. Wszystko jest jak w kolorowym magazynie: ładne, uśmiechnięte, papierowe, puste. Ten bajkowy język prezydenta jest jawną kliszą języka propagandy czasów Gierka i prezesa radiokomitetu Macieja Szczepańskiego. Wtedy i dzisiaj Polska rośnie w siłę. Wtedy obowiązywała jedność moralno-polityczna narodu, były też siły antysocjalistyczne, kontrrewolucyjne, krzykacze i warchoły. Teraz mamy dwie Polski: Polskę pracy, zjednoczoną i moralnie dojrzałą, a obok niej wrogów gotowych rozmontować III Rzeczpospolitą, pełzający pucz. Obowiązuje ta sama zasada podziału świata: przyjaciele (większość) i podstępni wrogowie (mniejszość). Mamy dobry rząd, jak nas zapewnia Kwaśniewski, i złą opozycję, wrogą państwu.

 

PREZYDENT NIC

Wizja, którą proponuje prezydent, jest w istocie bezproblemowa i bezkonfliktowa. Nie znam wypowiedzi Kwaśniewskiego na tematy poruszane przez socjologów, ekonomistów. Ma niewiele lub nic do powiedzenia na temat społecznych nierówności. Niewiele o narastającym od lat konflikcie obywatele - państwo. Nie słyszałem żadnej jego wypowiedzi o korupcji, złym prawie, o utracie zaufania obywateli do Sejmu, rządu. Nic nie wspomina o potrzebie ograniczenia przywilejów klasy politycznej. Z jego wypowiedzi wynika, że państwo i konstytucja nie muszą i nie powinny być reformowane i zmieniane. WSI nie były nigdy umoczone w afery. Podobnie jak Jan Kulczyk. Nic złego się nie dzieje poza tym, że przeciwnicy szukają dziury w całym.

Bajkowy świat Kwaśniewskiego może się podobać. Jest taka dziwna zależność, że im mniej jest ktoś widoczny, im mniej mówi, im bardziej ukrywa się w banałach, tym ma lepsze oceny. Senat ma zdecydowanie wyższe notowania od Sejmu, choć jakością prac z pewnością się nie wyróżnia. Tak samo poważamy czy poważaliśmy prezydenta, bo był niewidoczną głową państwa, politykiem oddalonym od bieżących gier politycznych, wolnym od podejmowania trudnych, przeto zawsze wywołujących konflikty decyzji. Był tak szanowany, że nawet pewien figlarny intelektualista na łamach miesięcznika "Res Publica Nowa" chciał z niego uczynić dożywotniego dyktatora.

 

ZBRUKANY NIEZBRUKANY

Prezydent, jego małżonka i otoczenie polityczne bodaj po raz pierwszy stanęli wobec bardzo poważnych zarzutów. Mało kto pamięta niefortunną decyzję prezydenta o niepodpisaniu zgłoszonej za rządów Buzka nowej ustawy podatkowej. Nie wytyka się mu faktu, że zgodził się na złe i destrukcyjne ustawy, jak tę o NFZ czy o lustracji majątkowej. Z afery Rywina udało się Kwaśniewskiemu ujść bez szczególnego zbrukania. Tylko poseł Ziobro złożył do prokuratury wniosek dotyczący ukrywania dokumentów. Była nieudana próba postawienia Kwaśniewskiego przed komisją śledczą. Pojawił się tym samym dotychczas nie przemyślany problem konstytucyjny - kontroli politycznej nad prezydentem. Konstytucja tego jasno nie stanowi. Wiemy, że istnieje swego rodzaju dwuwładza: osobno jest prezydent i osobno parlament oraz powołana przez Sejm władza wykonawcza. Nie sposób się dowiedzieć z obecnej ustawy zasadniczej, czy parlamentarzyści mają prawo domagać się od prezydenta wyjaśnień. Pół roku temu było jasne, że nie. Teraz, mimo że konstytucja się nie zmieniła, mogą.

Prezydent przekonuje nas, że wszystko jest w porządku, choć tego, co jest w porządku - nie wiadomo. Bo raz powiada, że nie interesuje się składem rad nadzorczych, kiedy indziej uważa, że jest rzeczą naturalną, iż tym również musi się zajmować. Raz powiada, że prokuratura jest w pełni niezależna, a zaraz daje do zrozumienia, że nie jest tak do końca. Raz wzywa do wyborów wiosennych, a potem mówi, że jednak wybory odbędą się na jesieni. Nic nie jest pewne. Pewne jest tylko to, że opozycja chce go (z małżonką) zniszczyć. Zarówno Giertych, jak i Tusk niedwuznacznie dają do zrozumienia, że w pewnym wypadku procedura impeachmentu, czyli odsunięcia od władzy prezydenta, zostanie uruchomiona.

Kwaśniewski dowodzi, że chęć zemsty i zła wola przeważają, i że komisja śledcza, choć działa w ramach prawa, jest de facto organem prawo łamiącym. Wychodzi na to, że albo większość członków komisji nadużywa prawa, albo dążenie do poznania prawdy jest czymś nagannym. Podobnie jest z fundacją pani Kwaśniewskiej. W rozmowie z Tomaszem Lisem prezydent powiedział, że wszystko odbywa się zgodnie z literą prawa, ale dziennikarz dowodził, że nie chodzi o literę prawa, ale o jego ducha. Wszystkie szanujące się fundacje ujawniają listę swoich sponsorów niezależnie od tego, co prawo stanowi. Prezydent miast być przykładem i wzorcem obywatelskiego postępowania, jawi się jako ktoś, kto nie dba o swoje publiczne decorum. Tłumacząc ludziom, dlaczego lubi przebywać w towarzystwie polskich bogaczy, prezydent stwierdził, że w ten sposób promuje ludzi przedsiębiorczych. Ale dzisiaj jest już gotów podpisać ustawę o 50-procentowym podatku dla osób najlepiej zarabiających, o której wcześniej mówił, że jest nadzwyczaj dyskusyjna. Politykom opozycyjnym kilkanaście miesięcy temu tłumaczył, jak bardzo nie ceni premiera Millera, ale zarazem w geście bezradności rozkładał ręce, powiadając, że nie ma stosownej większości w Sejmie.

 

ELOKWENTNY SZYDERCA

W trudnych dla siebie sytuacjach prezydent stosuje dwa proste chwyty retoryczne. Pierwszy polega na elokwentnym odpowiadaniu na pytania, które nie zostały postawione. Drugi - na szyderstwie i wyśmianiu, czyli doprowadzeniu sytuacji do absurdu. A absurdem wszak poważnie zajmować się nie można. Raz chciał śpiewać i tańczyć przed komisją, co zapewne oznaczało, że im, czyli posłom, chodzi nie o to, co powie, ale tylko o jego występ przed kamerami. Przed kamerami może nawet tańczyć (tańczył już w kampanii wyborczej w 1995 r., gdy przytupywał kapeli disco polo). Ostatnio wystąpił z propozycją przesłuchania 40 mln Polaków, co jest reakcją na odgrzebywanie sprawy Olina i Ałganowa. Nie sposób zrozumieć, dlaczego akurat do tej sprawy powrócić nie można, jak nie sposób pojąć, dlaczego nie można wszcząć postępowania w sprawie moskiewskiej pożyczki (od KPZR dla PZPR przez KGB). Prezydent chce dowieść, że komisja sięga tam, gdzie sięgać jej nie wolno, a w każdym razie wiemy, że nie chce, by posłowie za bardzo grzebali w różnych powiązaniach polityków, oficerów, biznesmenów.

Prezydent przedstawia się jako obrońca prawa, porządku konstytucyjnego, polityk pojednania, łagodzenia sporów, prawdziwy Europejczyk, strażnik demokracji i III Rzeczypospolitej. W TVN 24 powiedział: "To jest po prostu komisja demontażu III Rzeczypospolitej i wykazania, że III Rzeczpospolita to jest jakiś historyczny epizod, a może nawet wrzód historii Polski". 11 listopada z kolei prezydent stwierdził: "Polska to nie wyłącznie sensacje, afery, notatki służb i spiski. Polska to trwająca od wieków rozmowa wszystkich rodaków, która spaja pokolenia, łączy ludzi różnych środowisk i tradycji". A każdy, kto ma jakieś podejrzenia wobec istniejących układów, kto chce zmian, wprowadza retorykę wojny, retorykę polowania, niszczy społeczną zgodę i źle służy Rzeczypospolitej. To czyste deja vu - zupełnie jakbym czytał wypowiedzi antylustracyjne z 1992 r. Ten sam ton i te same oskarżenia. Zgoda mimo prawdy, zgoda wbrew faktom.

Kwaśniewski, wytrwały i wierny czytelnik paryskiej "Kultury", zakazanej przez jego partię przed 1989 r., minister rządu Rakowskiego, dziennikarz komunistycznej prasy, wierny działacz PZPR, występuje - o paradoksie - w roli budowniczego i obrońcy demokracji przed tymi, którzy o nią walczyli i ponosili olbrzymie ofiary. Okazuje się, że tylko on, jego otoczenie i jego formacja mogą być dumni z rewolucji 1989 r. Wygląda na to, że to działacze PZPR są tymi, którzy stary system rozmontowali i jako szczerzy demokraci oraz liberałowie zafundowali nam wolną Polskę, a opozycja, która szczekała na stary ustrój, nic się nie zmieniła, bo nadal ujada i nadal chce burzyć. Wnioski z tego rozumowania wypływają wielorakie i każdy z nich jest tak absurdalny, że nie sposób potraktować go poważnie. Wniosek numer jeden jest taki: mamy dobrze działające państwo (kraina Oz), dobrą klasę polityczną (poza wiecznie marudzącą opozycją), świetny rząd i doskonałe wyniki ekonomiczne oraz demokrację, której inne kraje mogą nam tylko pozazdrościć. Wniosek drugi: opozycja jest zaślepiona nienawiścią do rządu, prezydenta - dlatego wysuwa żądania lustracyjne, zmiany konstytucji, przebudowy systemu sprawiedliwości. Wniosek trzeci: większość obywateli, która uważa, że nie ma wpływu na los kraju, że proces transformacji był niesprawiedliwy, że korupcja niszczy państwo, ci, którzy pozbyli się złudzeń i zaufania do polityków oraz instytucji państwa, są w wielkim błędzie i nie wiedzą, co mówią. Wniosek czwarty, całkiem realistyczny: prezydent i jego formacja tak dobrze czują się w III Rzeczypospolitej i tak bardzo jej bronią, ponieważ osiągnęli w niej więcej, niż mogli zyskać za starego ustroju. Okazało się, że ten ustrój jest wyjątkowo życzliwy dla dawnych towarzyszy, pozwalając im zachować władzę i ekonomiczne korzyści.

 

CZŁOWIEK BEZ PRZYSZŁOŚCI?

Mimo wszystkich lapsusów (albo dlatego, że przemawia tak wdzięcznie) Kwaśniewski jest nadal prezydentem lubianym. Z badań Pentora dla "Wprost" wynika, że może nie cieszy się już taką sympatią jak przed kilku laty, ale 50 proc. obywateli uważa, że dobrze wykonuje swoje zadania, a tylko (aż) 40 proc. ma odmienne zdanie. 38 proc. respondentów nie wierzy w to, że prezydent ma cokolwiek wspólnego z budowaniem mrocznej pajęczyny polityczno-biznesowej. 34 proc. ma odmienne zdanie i aż 27 proc. osób nie jest w stanie udzielić w tym względzie odpowiedzi. Prawie 41 proc. sądzi, że prezydent przyczynił się do umocnienia polskiej demokracji, 18 proc. twierdzi, że ją osłabił, zaś 30 proc. uważa, że ten najwyższy urzędnik państwa nie miał wpływu na jej los.

Popularność prezydenta słabnie, choć nadal jest wysoka. Zapewne gdyby po raz trzeci kandydował na urząd, miałby poważne kłopoty, ale nie sądzę, by w drugiej turze przepadł. Pozostał mu spory kapitał zaufania, pozwalający na odegranie znaczącej roli w polskiej polityce.

Teraz toczy się prawdziwa polityczna batalia zarówno o to, kim będzie Kwaśniewski po skończonej kadencji, jak i o to, co zostanie z formacji, z której wyszedł, którą przeprowadził do nowego ustroju. Wracamy niemal do roku 1990, do problemów, które wtedy zostały wskazane, ale nigdy praktycznie nie załatwione. Wracamy do pytań o model państwa, rządów prawa, odpowiedzialności za przestępstwa i zbrodnie, lustracji majątków. Wracamy do początków, bo coraz więcej osób, coraz więcej polityków zdaje sobie sprawę z tego, że zaniechanie, uniki, brak jasnych rozwiązań zawsze skutkują aferami, korupcją, nieufnością, a przede wszystkim destrukcyjnym bałaganem.

Paweł Śpiewak

 

 

"WPROST" Numer: 50/2005 (1202)

KONIEC OLOGARCHII

Kwaśniewski nie był ani Batorym, ani Augustem III, lecz rodzimą wersją byłego prezydenta Ukrainy Kuczmy

(...) A to oznacza, że mogą się rozpocząć śledztwa prokuratury w wielu sprawach, w których przewija się nazwisko Aleksandra Kwaśniewskiego (niektóre zawieszone z powodu prezydenckiego immunitetu). Najnowszą z nich jest ułaskawienie Petera Vogla, kiedyś bandyty, obecnie menedżera szwajcarskiego banku.

(...)

W 2003 r., rok po uzyskaniu szwajcarskiego obywatelstwa, Vogel został dyrektorem w banku Coutts, gdzie opiekował się kontami swego znajomego, lobbysty Marka Dochnala i jego firm, np. Blue Aries (o związkach Dochnala z Pałacem Prezydenckim pisaliśmy w artykule "Aleksander K.", nr 10/2005). Szwajcarscy prokuratorzy potwierdzają podejrzenia polskich służb, że przez bank Coutts Dochnal transferował pieniądze dla polskich polityków. Ujawnił to prokurator okręgowy z Zurychu Peter Henig. Dochnal poznał Vogla przez swego adwokata Ryszarda Kucińskiego, dawniej rzecznika warszawskiej prokuratury, przyjaciela byłego prawnika prezydenta Ryszarda Kalisza. - Piotrek jest moim przyjacielem. Poznaliśmy się dzięki Irenie Popoff - potwierdza Ryszard Kuciński. Nazwisko Vogla pojawia się w biznesowych kalendarzach Marka Dochnala, do których dotarł "Wprost". 2 września 2002 r. Dochnal zapisał na przykład "P. Vogel, kasa".

W 2004 r. Vogel odszedł z Coutts i zatrudnił się w EFG Banku. Razem z nim przeniósł się tam Sławomir Kempa, o którym głośno zrobiło się w ubiegłym roku, gdy do prasy trafiła fałszywa notatka oficera Agencji Wywiadu, z której wynikało, że Kempa jako pracownik Couttsa prał pieniądze i transferował łapówki dla polityków i funkcjonariuszy tajnych służb. Kempa jest wiceprezesem firmy Central European Natural Gas, którą kieruje Meir Bar, obywatel Izraela, przyjaciel prezesów spółki Art-B Bogusława Bagsika i Andrzeja Gąsiorowskiego. Warto przypomnieć, że wspólnikiem Bagsika w okresie afery Art-B był zaufany Aleksandra Kwaśniewskiego Marek Siwiec, późniejszy szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, obecnie eurodeputowany.

 

Prezydent wszystkich aferzystów

Gdy skończy się immunitet Kwaśniewskiego, może odpowie on na pytania o swoje związki z baronami oskarżonymi w sprawach mafii paliwowej. 29 kwietnia 2002 r. prezydent spotkał się na przykład w Wiśle z Bogusławem Lepiarzem (pisaliśmy o tym w artykule "Zdjęcie z prezydentem", nr 41/2004), jednym z głównych podejrzanych w sprawie mafii paliwowej. Kwaśniewski powinien też wyjaśnić, czy jego albo Jolantę Kwaśniewską łączyło coś z bohaterami afery Orlenu Andrzejem Kuną i Aleksandrem Żaglem oraz z Edwardem Mazurem, podejrzanym o zlecenie zabójstwa gen. Marka Papały (nie istniejący już dziennik "Życie" opublikował zdjęcia Jolanty Kwaśniewskiej z Kuną i Żaglem). Prokuratura będzie się mogła wreszcie zająć nieprawidłowościami w Polskim Komitecie Olimpijskim, gdy kierował nim Aleksander Kwaśniewski. W 1991 r. inspektorzy z warszawskiego urzędu wojewódzkiego przeprowadzili w PKOl kontrolę i stwierdzili, że z kont tej instytucji transferowano pieniądze na zagraniczne konta (1,6 mln dolarów). Sprawa trafiła do sądu, gdzie ciągnęła się pięć lat i została wycofana na początku 1996 r., tuż po wygranych przez Kwaśniewskiego wyborach. (...)

 

Państwo Kwaśniewskich kontra państwo polskie

Dekada Kwaśniewskiego oznaczała stopniowe przekształcanie się państwa polskiego w państwo Kwaśniewskich. Rzeczpospolita Polska była w jakimś sensie gospodarstwem pomocniczym państwa Kwaśniewskich. Zarówno wtedy, gdy Aleksander Kwaśniewski pozakonstytucyjnie wpływał na prywatyzację wielkich państwowych spółek (Orlen, PZU, Rafineria Gdańska) czy na obsadę rad nadzorczych w tych spółkach, jak i wtedy, gdy Jolanta Kwaśniewska wprzęgała urzędy i urzędników państwowych w działania swej fundacji Porozumienie bez Barier. Państwo Kwaśniewskich było chronione utajnianiem informacji o jego funkcjonowaniu (niedostępność prezydenckich ośrodków i pałaców, tajne księgi gości, odmowa przekazywania informacji o ułaskawionych i odznaczonych, odmowa zeznań przed sejmowymi komisjami śledczymi itp.). Jeśli w mediach pojawiały się informacje obnażające funkcjonowanie państwa Kwaśniewskich, były traktowane jak atak na państwo polskie.

Państwo Kwaśniewskich miało swoje nieformalne organy, takie jak Stowarzyszenie Ordynacka, jak grupa wpływu, zwana Klubem Krakowskiego Przedmieścia, jak fundacja Porozumienie bez Barier, jak nieformalny własny wydział prasy: kiedy było trzeba, w mediach pojawiały się materiały detonujące różne małe i wielkie bomby albo po prostu materiały promocyjne - jak melodramatyczne fotografie dokumentujące wielkie uczucie łączące prezydencką parę czy wywiady sławiące mądrość pierwszego obywatela i wielkie serce jego żony.

 

Mit pierwszy: prezydent wszystkich Polaków

Prezydentura Kwaśniewskiego to osłanianie zakulisowych działań poprzez kreowanie jego mitologicznego wizerunku. Jednym z takich mitów jest wizerunek prezydenta ponad podziałami. Tymczasem przez dwie kadencje Kwaśniewski ani raz nie sprzeciwił się swemu postkomunistycznemu zapleczu w istotnej dla niego sprawie. Nie tylko nigdy nie naruszył interesów tej formacji, ale stał się wręcz ich strażnikiem. Często te interesy były sprzeczne z interesem państwa - jak wtedy, gdy sprzeciwił się nowelizacji kodeksu karnego umożliwiającej ściganie stalinowskich zbrodniarzy (1995); poparł SLD-owską ustawę o służbie cywilnej faworyzującą urzędników z PRL-owskim stażem (1996); zawetował ustawę o IPN (1999); uniemożliwił rządowi Jerzego Buzka przeprowadzenie reprywatyzacji (2001). A niedawno podpisał ustawę o emeryturach górniczych tylko po to, by tę szkodliwą dla gospodarki decyzję mógł ogłosić na Śląsku kandydujący na prezydenta Włodzimierz Cimoszewicz.

Chyba najbardziej szkodliwym posunięciem było jednak zawetowanie w 1999 r. ustawy radykalnie obniżającej podatki, przygotowanej przez Leszka Balcerowicza. Utrącona wtedy reforma fiskalna mogła dać polskiej gospodarce wielki impuls modernizacyjny. Nie dała, bo ważniejsze okazały się nadchodzące wybory parlamentarne, w których miał wygrać SLD.

 

Mit drugi: twórca politycznego sukcesu

Wielkim mitem jest przekonanie o wyjątkowej skuteczności i wielkim politycznym talencie Aleksandra Kwaśniewskiego. Od czasu powstania SdRP Kwaśniewskiemu nie udało się wcielić w życie żadnej politycznej koncepcji. Jego największą porażką po 1989 r. jest niestworzenie sojuszu między liberalnymi siłami postsolidarnościowymi spod znaku Adama Michnika, "Gazety Wyborczej" i Unii Wolności a postkomunistami uosabianymi przez Kwaśniewskiego i jego współpracowników. W tym planie nie chodziło o historyczny kompromis ani zakończenie wojny polsko-polskiej, lecz o skuteczniejsze zawłaszczanie kraju, czego symbolem stała się ujawniona dzięki komisji śledczej gra negocjacyjna o ustawę medialną prowadzona między Agorą a rządem Millera. Już w latach 90. Jarosław Kaczyński wspominał: "W lecie 1989 r. miałem sygnały, że Kwaśniewski z kolegami chodzą po mieszkaniach >>reżimowa<< [dzielnica w warszawskim Wilanowie, gdzie mieszkali działacze PZPR, a potem SdRP], popijają i przechwalają się, że niedługo razem z Michnikiem założą partię".

Do pomysłu budowy centrolewicowej formacji ponad podziałami Kwaśniewski próbował wrócić w 2003 r., tuż przed unijnym referendum. Ale ostatnia próba, podjęta tuż przed tegorocznymi wyborami, zrobiła z tej idei karykaturę - powstała marginalna Partia Demokratyczna.

Niepowodzeniem skończyły się takie pomysły Kwaśniewskiego, jak budowanie ponadpartyjnej listy do europarlamentu, ratowanie lewicy przy pomocy "rządu fachowców" Marka Belki czy lansowanie na prezydenta Włodzimierza Cimoszewicza. Ta lista porażek nie przeszkadza wielu politykom lewicy i publicystom wychwalać politycznej przenikliwości i dalekowzroczności Kwaśniewskiego.

 

Mit trzeci: ojciec polskiej demokracji

Jednym z częściej przywoływanych sukcesów Aleksandra Kwaśniewskiego jest uchwalenie przez parlament konstytucji w 1997 r. Ustawa zasadnicza nie zawiera jednak jakiejkolwiek wizji politycznej Kwaśniewskiego, wpycha prezydenta w konflikty z premierem, ma wiele szkodliwych zapisów, na przykład o "bezpłatności" studiów czy opieki zdrowotnej, i cały katalog pobożnych życzeń w sferach pracy i socjalnej. O tym, że nie mamy do czynienia z żadnym wybitnym osiągnięciem prawniczym, świadczy to, że dziś, zaledwie siedem lat od wejścia konstytucji w życie, dwie najsilniejsze partie nawołują do uchwalenia zupełnie nowej konstytucji, a sam prezydent mówi o potrzebie jej głębokiej nowelizacji. Jest jedna dziedzina, w której Kwaśniewski odniósł sukces. To on może się nazwać ojcem założycielem III Rzeczypospolitej.

To on stał się patronem towarzysko-politycznego środowiska, które podczas prac kolejnych komisji śledczych zyskało miano "układu prezia". To za jego prezydentury oligarchizacja życia publicznego osiągnęła niespotykaną wcześniej skalę. Tej sieci powiązań, w której wielką rolę odgrywali przedstawiciele tajnych służb PRL, patronował właśnie prezydent. Nieprzypadkowo to właśnie na wpływy u "pierwszego" miał się powoływać najbogatszy polski biznesmen Jan Kulczyk w rozmowach o sprzedaży Rosjanom kluczowych spółek paliwowych. Jeśli do tego dodamy ujawnione w ostatnich miesiącach nieformalne ustalanie składów rad nadzorczych spółek skarbu państwa czy nocne narady w egzotycznym gronie politycznych kapitalistów, powstaje obraz capo di tutti capi polskiego politycznego kapitalizmu.

 

Mit czwarty: mąż stanu

Największe peany na cześć odchodzącego prezydenta formułowano zwykle w kontekście jego polityki zagranicznej. Aleksander Kwaśniewski skutecznie mianował się kontynuatorem myśli Jerzego Giedroycia, a za zaangażowanie w "pomarańczową rewolucję" na Ukrainie publicysta "Washington Post" proponował zgłoszenie jego kandydatury do Pokojowej Nagrody Nobla. Nie mówiąc już o przypisywanych sobie przez Aleksandra Kwaśniewskiego zasługach we wprowadzeniu Polski do Unii Europejskiej i NATO. Zwłaszcza to ostatnie przypomina stary dowcip o kręconym w ZSRR filmie sławiącym dobroć Stalina. Jedna ze scen miała przedstawiać dziecko podchodzące do generalissimusa z prośbą o cukierka. "Sp.......j!" - odpowiedział Stalin, a na ekranie natychmiast pojawiała się plansza z napisem: "A przecież mógł zabić".

Kwaśniewski mógł się sprzeciwiać wejściu Polski do NATO i unii, kontynuować prorosyjską linię, jaką kierowana przez niego SdRP reprezentowała do końca 1991 r. To, że tego nie robił, nie świadczy jednak o jego wielkich zasługach dla kraju ani tym bardziej o politycznej przenikliwości. Nie sprzeciwiał się bowiem żaden z przywódców postkomunistycznych krajów, co jest oczywistym wynikiem procesów geopolitycznych. Po puczu Janajewa w sierpniu 1991 r. skompromitował się ostatecznie sowiecki beton w elitach władzy.

 

Mit piąty: arbiter politycznej elegancji

Nawet najwięksi wrogowie Kwaśniewskiego przyznają, że w jednej dziedzinie udało mu się wprowadzić najwyższe standardy - w stylu uprawiania polityki. Tego obrazu nie zmąciły nawet wyczyny pijanego prezydenta nad grobami pomordowanych polskich oficerów w Charkowie czy reżyserowana przez Kwaśniewskiego scena parodiowania papieża, odegrana przez jego najbliższego współpracownika Marka Siwca. Jest charakterystyczne, że oba wydarzenia zarejestrowały telewizyjne kamery, lecz żadne z nich nie zostało od razu upublicznione. Bo jakąkolwiek krytykę Kwaśniewskiego traktowano jako atak na fundamenty demokracji. Zresztą samo zadawanie niewygodnych pytań prezydentowi i jego żonie było traktowane jak barbarzyństwo. Prezydent wielokrotnie publicznie beształ dziennikarzy za zadawanie pytań rzekomo uwłaczających randze jego urzędu i poniżających jego żonę. Gdy przed kilkoma miesiącami dziennikarze "Wprost" pytali Jolantę Kwaśniewską o dziwnych ofiarodawców jej fundacji, otrzymali pełne oburzenia pismo, że zadawanie takich pytań jest niedopuszczalne, zwłaszcza w dniach żałoby narodowej po śmierci papieża.

Polityczna elegancja nie pozwalała Kwaśniewskiemu ujawnić listy ułaskawionych, a nawet odznaczonych. W rzeczywistości chodziło o to, aby nie wyszło na jaw ułaskawianie gangsterów czy odznaczanie "utrwalaczy władzy ludowej", m.in. oskarżonego przez prokuraturę byłego szefa UB w Krośnie, skazanego za pobicie żony SLD-owskiego radnego czy propagandystów stanu wojennego.

Przeciwieństwem politycznej elegancji (a często i dobrego smaku) był styl życia Aleksandra Kwaśniewskiego, bardziej przypominający postsowieckich kacyków niż zachodnich prezydentów. Rozbudowany system letnich i zimowych rezydencji, wzrastające z roku na rok koszty utrzymania Kancelarii Prezydenta, ukrywane przed opinią publiczną szczegóły dotyczące wydatków kancelarii, a nawet liczby zatrudnionych tam osób - wszystko to daleko odbiega od europejskich standardów, na które tak chętnie powoływał się Kwaśniewski.

Jan Rokita, lider Platformy Obywatelskiej, mówiąc kiedyś o prezydenturze Aleksandra Kwaśniewskiego, użył porównania, że Polsce potrzeba prezydentury na miarę Stefana Batorego, tymczasem doczekaliśmy się kogoś w rodzaju Augusta III Sasa. Wiele wskazuje na to, że po zakończeniu kadencji okaże się, że nie mieliśmy do czynienia ani z Batorym, ani nawet z Augustem III, lecz z rodzimą wersją byłego prezydenta Ukrainy Leonida Kuczmy.

 

Maj 1987 Wraz z rosyjskim agentem Władimirem Ałganowem Kwaśniewski brał udział w obchodach 1 maja w Skierniewicach.

 

1989 Razem z Mieczysławem Rakowskim (ówczesnym premierem) i Bogusławem Kottem założył Fundację Rozwoju Żeglarstwa. Powstała z niej następnie spółka Interster, która korzystała z preferencyjnych, wielomiliardowych kredytów przydzielanych przez Urząd Kultury Fizycznej i Sportu, którym kierował Kwaśniewski.

 

Grudzień 1989 Kierowany przez Kwaśniewskiego Komitet ds. Młodzieży i Kultury Fizycznej utworzył spółkę z ZSMP-owskim biurem podróży Juventur. Kontrolerzy NIK wykryli, że przelano do niej o 445 mln zł więcej, niż wynosiły zobowiązania. Czerwiec 1990 Kilka godzin przed odejściem Kwaśniewskiego z Komitetu ds. Młodzieży i Kultury Fizycznej instytucja ta przelała na konto nowo powstającego Banku Turystyki (który współtworzył Kwaśniewski) 25 mln dolarów. Pieniądze te zostały pożyczone bez żadnego oprocentowania.

 

Marzec 1994 Aleksander Kwaśniewski uciekał po drabinie z Sejmu przed dziennikarzami.

 

Październik 1995 Podczas kampanii wyborczej okazuje się, że Aleksander Kwaśniewski zataił w oświadczeniu majątkowym, że jego żona ma akcje Towarzystwa Ubezpieczeniowo-Reasekuracyjnego Polisa.

 

Październik 1995 Wychodzi na jaw, że wbrew deklaracjom Kwaśniewski nie ma wyższego wykształcenia.

 

Grudzień 1995 Po przeprowadzce do Pałacu Prezydenckiego swoje mieszkanie Kwaśniewski powierzył Włodzimierzowi Wapińskiemu. Wapiński miał już wtedy na koncie wyrok skazujący za handel narkotykami, posiadanie broni i sfałszowanego paszportu. Był również jedną z głównych postaci w aferze Laboratorium Frakcjonowania Osocza. W 1999 r. prezydent odznaczył Wapińskiego Złotym Krzyżem Zasługi.

 

Marzec 1996 W Wiskulach, w białoruskiej części Puszczy Białowieskiej, Kwaśniewski spotkał się z izolowanym na arenie międzynarodowej prezydentem Białorusi Aleksandrem Łukaszenką. Po spotkaniu z białoruską opozycją prezydent Kwaśniewski wszedł do bagażnika służbowej limuzyny. W prasie pojawiły się spekulacje, że był pijany.

 

Sierpień 1996 Dzięki interwencji Kwaśniewskiego sąd we Włocławku wystawił Andrzejowi Gołocie list żelazny. Bokser wpłacił później 100 tysięcy dolarów na konto fundacji Porozumienie bez Barier.

 

Wrzesień 1996 Sfilmowano, jak Kwaśniewski w stanie wskazującym na spożycie alkoholu owija się polską flagą w siedzibie ONZ.

 

Sierpień 1997 Na łamach "Życia" ukazał się artykuł opisujący wspólne wakacje Aleksandra Kwaśniewskiego i Władimira Ałganowa, agenta rosyjskiego wywiadu. Listopad 1997 69 byłych parlamentarzystów SLD otrzymało z rąk prezydenta Ordery Odrodzenia Polski oraz Złote i Srebrne Krzyże Zasługi.

 

Luty 1998 Prezydent wystąpił w reklamie mebli Forte. Okazało się, że firmę prowadził jego szwagier.

 

Grudzień 1998 Kwaśniewski zawetował ustawę o IPN. Minister Janusz Pałubicki nazwał go "prezydentem wszystkich ubeków".

 

Czerwiec 1999 Wśród odznaczonych Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski przez głowę państwa znalazł się Stanisław Supruniuk, powojenny kat i prześladowca żołnierzy AK.

 

Wrzesień 1999 Kwaśniewski zataczał się podczas pobytu na cmentarzu żołnierzy polskich w Charkowie. Oficjalny powód niedyspozycji: kłopoty z golenią prawej nogi.

 

Wrzesień 2000 W spocie reklamowym sztabu Mariana Krzaklewskiego pokazano, jak Kwaśniewski zachęca Marka Siwca do parodiowania Jana Pawła II.

 

Listopad 2003 Prezydent odmówił stawienia się przed komisją śledczą ds. afery Rywina.

 

Kwiecień 2004 Prezydent ułaskawił skazanego na trzy lata więzienia syna senatora SLD Zbigniewa Gołąbka.

 

Marzec 2005 "Wprost" opublikował zdjęcia potwierdzające znajomość Aleksandra Kwaśniewskiego z lobbystą Markiem Dochnalem. Po tej publikacji prezydent podjął decyzję o niestawieniu się przed sejmową komisją śledczą ds. PKN Orlen.

 

Grudzień 2005 Prezydent rozpoczął procedurę ułaskawienia Ryszarda Kalisza i Zbigniewa Sobotki. Przy okazji wyszło na jaw ułaskawienie Petera Vogla sprzed sześciu lat.

Grzegorz Indulski, Marcin Dzierżanowski, Jarosław Jakimczyk

 

 

 www.onet.pl | Wtorek, 2008.07.08 |

"LUDZIE KWAŚNIEWSKIEGO WCIĄŻ DOSTAJĄ PIENIĄDZE W RATACH"

"Dziennik" publikuje drugą część zeznań Krzysztofa Baszniaka, biznesmena realizującego m.in. kontrakty dla Iraku i byłego wiceministra pracy w rządzie Waldemara Pawlaka. Oprócz rewelacji na temat 16 mln dolarów łapówek dla "ekip Kwaśniewskiego i Millera", mówi także o "pijanym Wachowskim w wannie", koncesji dla Polsatu, kontaktach z mafią Pruszkowską i przyjaźni z Edwardem Mazurem, podejrzewanym o związek z zabójstwem Marka Papały.

Treść zeznań "Dziennik" ustalił na podstawie relacji samego Baszniaka i nieoficjalnych rozmów z prokuratorami, którzy potwierdzają, że to samo powiedział on "na protokół".

 

- Przy okazji kontraktu na dostawy gazu z Eural Trans Gasem polscy politycy mieli zarobić 16 mln dolarów - twierdzi Baszniak. - Rozmowy toczyły się na Ukrainie. Interesy Millera miał reprezentować jeden z jego doradców, a Kwaśniewskiego - szef PGNiG. Biznesmen twierdzi, że "tę wiedzę zdobył przypadkowo, od doradcy Millera - starego znajomego", a także od Siergieja Pieleszki, który z kolei reprezentował Siemiona Mogilewicza - bossa rosyjskiej mafii. To właśnie Pieleszko miał zdradzić Baszniakowi sumę łapówki - 16 mln dolarów. - Słyszałem, że pieniądze w ratach płacone są do dziś ludziom z ekipy Kwaśniewskiego - mówi biznesmen. Dziennikarzom nie udało się na razie potwierdzić prawdziwości tych informacji. Krzysztof Baszniak opowiadał także, jak "pijany Mieczysław Wachowski wzywał na dywanik szefa UOP-u i kazał sobie dostarczać materiały z rozpracowań Zygmunta Solorza", ale prokuratura nie potraktowała tych fragmentów poważnie i nie badała ich.

 

W sprawie zabójstwa Marka Papały, Baszniak twierdzi, że generała policji sponsorował polonijny biznesmen Edward Mazur. Miał on nawet przez jakiś czas mieszkać u Baszniaka.

 

Sensacyjne zeznania Baszniaka komentuje w "Dzienniku" Kamil Durczok. - Zdumiewa mnie, jak to możliwe, że minister Zbigniew Ziobro, mając wgląd w zeznania złożone przez Baszniaka już dwa i pół roku temu, nie przypilnował w należyty sposób prokuratorów, by wątki przez niego wskazane dogłębnie zbadali. Jeśli okazuje się, że po ponad dwóch latach nie przekłada się to na akt oskarżenia - poza oskarżeniem Sławomira Millera, ale z zupełnie innych artykułów kodeksu karnego - to zaczynam się zastanawiać, czy to, co mówi Baszniak, jest wiarygodne. Jego zeznania brzmią smakowicie, ale dlaczego nie zaowocowały przedstawieniem aktu oskarżenia komukolwiek? - pyta Durczok, dodając, że do zeznań podchodzi "z najwyższą ostrożnością".

Więcej w "Dzienniku"

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [24.03.2009, 09:26] 4 źródła

GUDZOWATY DAŁ SLD MILION I ROBIŁ INTERESY Z ROSYJSKĄ MAFIĄ?

Oleksy "tylko podejrzewał, ale nie wiedział".

Telewizyjny "Superwizjer" ujawnił, że na konta SLD wpływały przelewy z kont firm zależnych od Aleksandra Gudzowatego. Zdaniem dziennikarzy transfery miały miejsce przed kampanią wyborczą w 2000 roku.

Chodzi o milion złotych. Sojusz miał zwrócić pieniądze już po kilku miesiącach.

Mało tego. Według dziennikarzy TVN kontrolowany przez Gudzowatego bank BWE prał pieniądze rosyjskiej mafii.

 

Nie interesowałem się finansami partii - powiedział Józef Oleksy w radiu RMF FM.

Czy jednak Oleksy nie mógł się o tego dowiedzieć od samego Gudzowatego. Były premier zaprzecza.

Był zawsze mętny i to co mówił, mówił wyłącznie na swoją chwałę. Widocznie tego wątku nie uważał za swoją chwałę – stwierdził Oleksy.| TM

 

 

(Pożegnanie... poprzedniego prezydenta)

PREZYDENT WSZYSTKICH PODPORZĄDKOWANYCH OWIECZEK I BARANÓW (MAJĄCY ZAWSZE, W ODPOWIEDNIM CZASIE, ODPOWIEDNIE POGLĄDY... – ZA KILKA LAT BĘDZIE: „WPROWADZONYM WCZEŚNIEJ W BŁĄD”... ATEISTĄ)

RZECZPOSPOLITA: KRZYŻYKOWO - PRZESTĘPCZO - AFEROWO –NĘDZOWOWYPŁOCINOREKLAMOWONIKOTYNOWOALKOHOLOWO-NARKOTYKOWO - NAŁOGOWO - CHOROBOWA.

NASZ TZW. PREZYDENT POLSKI, USŁUGIWACZ KOR, M.IN. WSPÓŁPRZYCZYNIŁ SIĘ DO SPUSTOSZENIA GOSPODARCZEGO I INTELEKTUALNEGO NASZEGO KRAJU, CZYNIĄC Z NIEGO ŻEROWISKO DLA TEJ ORG.!!!

WRESZCIE KATOLICY MOGĄ BYĆ DUMNI Z POLSKI… (ACZKOLWIEK NIKT NIE ZŁOŻY IM Z TEGO POWODU GRATULACJI, POZA TYMI, KTÓRZY DO TEGO DOPROWADZILI – Z TEGO KORZYSTAJĄ...) BO OSIĄGNĘLI, DZIĘKI WYTRWAŁYM, OBUSTRONNYM STARANIOM, JAK NA MOŻLIWOŚCI 21. WIEKU, APOGEUM RELIGIJNYCH ABSURDÓW...

No cóż, zdarzają się i tacy ateiści czy agnostycy...  – To kolejny przykład zgubnego oddziaływania lokalnej organizacji religijnej (przy czym występuje tu sprzężenie zwrotne: mocna kor = większe jej podporządkowanie – większe podporządkowanie = kor silniejsza) – obłuda się opłaca: jest nagradzana. – Chcesz zajść wysoko zawsze bądź na aktualnej „fali” (bądź czujny – musisz wiedzieć kiedy ją zmienić...). W tym przypadku trzeba jednak jeszcze dodać wpływ poprzedniej, jedynie słusznej, organizacji, której też - kosztem narodu - zależało na trwaniu, posiadaniu profitów jej przysługujących (sobie przyznanych). Też były kłamstwa, propaganda, karanie głośno myślących i dokładanie starań by takowych było jak najmniej, a wcześniej kult wodza narodów itp. To się skumulowało i mamy takiego... prezydenta, który dla pieniędzy (władzy) ubierze turban, czy co tam trzeba. A nawet podporządkuje naród interesom osobników, których poprzednicy (często święci...!) dzięki wcześniejszym, wielomilionowym mordom pozostawili przy życiu tylko posłusznych, podporządkowanych i zastraszonych. Do tego dochodzi wielowiekowa tradycja - powtarzanie kłamstw tysiące razy (Goebbels uważał, że wystarczy tylko sto –  i miał rację: posłuchały go miliony ludzi), aż stały się prawdą, a prawda... kłamstwem i bluźnierstwem - inaczej nie mogliby funkcjonować - i mogą sobie teraz używać. Są tak silni, iż nawet wielu z tych, którzy znają genezę tej siły są im posłuszni, usłużni. Nasz prezydent uznał, kolejny raz, iż taka postawa przyniesie mu więcej materialnych korzyści (kosztem żyjącego w nędzy narodu) by przypodobać się następnym jedynie słusznym, z kolejnym wodzem narodów...! Wystawił naród na pastwę tej nikczemnej, bezwzględnej organizacji! A efekt: ludzie już się nie chwalą jakie mają mądre dziecko, tylko, że ono jezd wiezonce, było chrzczone, u komunii, na księndza idzie... Najważniejsze jest nie narażać się nowej władzy i dalej czerpać profity, a naród, obchodzi go tyle co dawniej... Czy takie postępowanie jest etyczne, odważne: dbać o swoje interesy za wszelka cenę?! Gdzie on ma takie wartości jak sprawiedliwość, dobro społeczne, wolność – tam gdzie wcześniej... Zapewnił nam wejście w 21. wiek z średniowiecznym balastem, z którego w znacznej części podźwignęło się już tyle narodów (do których m.in. jeździmy za tzw. chlebem). A ofiary kor, i ci, co są zawsze na fali..., chcą Nas także podporządkować czarnej megapijawce! I to ma być jeszcze nasze wiano do Europy: czarna zaraza pogrążająca narody! Zapewniając Polsce na dziesięciolecia po raz kolejny przylgnięcie starej przywary: Polak był, jest i będzie... Nasz prezydent-kameleon nie zdaje sobie sprawy, iż jest tylko mniejszym złem. I to jest powód jego wybrania. Innym prawym kandydatom nie dano szansy (nawet nie próbowali – czarni i czerwonoczarni nie daliby im szans).

 

 

A TERAZ ODEZWA DO SPOŁECZEŃSTWA – WYBORCÓW.

(Przepraszam, że posługuję się takimi schematami, ale one są wymowne). Czerwoni byli u władzy już wcześniej, przez dziesiątki lat – efekty długo by opisywać. Po przemalowaniu też byli 2 razy (efekty analogiczne). Katolicy również. Dajcie wreszcie szanse ludziom mądrym, prawym, odważnym nie bazującym na waszych emocjach. Bo inaczej dalej będziecie oglądać nędzę i te fałszywe gęby obiecujące wam to, czego chcecie. Nie przestraszcie się bolesnych, ale dalekowzrocznych, decyzji przez nich podjętych. Kryzys objął cały świat, tak więc nie ma zbyt wielu wzorców, a już na pewno całkowicie skutecznych, do naśladowania. Czas podjąć decyzje radykalne, a nie przedłużać agonię, aby tylko przypodobać się najliczniejszym grupom wyborców. – Piszę oczywiście o moich postulatach. – Czy znajdzie się ktoś kto się podejmie ich realizacji? Czy też dalej będą rządzić populiści - gracze - robiący tzw. karierę polityczną – zasypujący dziury w jezdni piaskiem przed końcem kadencji, w czasie której zajmowali się głównie swoimi potrzebami... W całym tym procederze obowiązują chore zasady, które są bezwzględnie wykorzystywane – BEZKARNOŚĆ to ich trzon. Posłuchaliście (mam na myśli katolików) swoich czarnych polityków w kościołach, i komu ci wybrańcy zrobili dobrze?! Dość niezdrowych kompromisów, wybierania mniej złych! Czas na wdrażanie TYLKO dobrych pomysłów, a kto to zrobi jest sprawą drugorzędną (nie czas na idealizowanie).

Nie należy NIKOMU zawierzać bezgranicznie, by nie mógł po paru mądrych działaniach przepchnąć czegoś pod stołem. By nie było kolejnych afer, rozczarowania. Więc jeśli się znajdą tacy odważni, to te ich decyzje poprę i ich wskażę. Nikogo jednak ślepo i bezgranicznie, więc tylko w oczekiwanym zakresie.

PS

Nasz pierwszy - na szczęście były - „lekarz” Rzeczypospolitej (...) odkrył nową chorobę: antyklerykalizm... (czyżbyśmy mieli nowego kandydata do Nobla (i Polska znowu zasłynie na świecie...)?).

Słuchaj pan, panie „lekarzu” (osobniku bez...!, będący...! – długo by wymieniać!...). Wygląda więc na to, iż klerykalizm jest objawem zdrowia?! A ten stan objawia się m.in. rozdawnictwem wszelkich dóbr narodowych, podporządkowywaniem zachłannej bezczelnej, nikczemniej, kłamliwej, pasożytniczej, ogłupiającej, uzależniającej, egoistycznej, pełnej dewiantów, intelektualnych zer itp. kasty kosztem - żyjącego w dodatku w nędzy! - społeczeństwa, ty... (długo by wymieniać!)! Zamiast na potrzeby - zgodnie z Konstytucją, interesem społecznym, etyką - społeczeństwa?! Niemal wszelkie możliwe dobra są przeznaczane dla tych, którzy z ich powstaniem nie mają nic wspólnego! I pan nie u siebie, tylko u tych, którzy próbują bronić przed tym społeczeństwo dopatruje się choroby!?!...

 

Pole tekstowe: PRZED WYBORAMI...
TO PRAWDZIWY KATOLIK...

 

TO PRAWDZIWIE WIERZĄCY KATOLIK!...
 

ON MA BOGA W SERCU!!...
 

TO SYN BOŻY!!!...
 

                www.wolnyswiat.pl
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


"FAKTY I MITY" nr 14, 12.04.2007 r.

NA CZAS WIELKOPOSTNYCH REKOLEKCJI W LICZNYCH PUBLICZNYCH PODSTAWÓWKACH I GIMNAZJACH PRZESTAJE OBOWIĄZYWAĆ KONSTYTUCJA

Regulacje dotyczące rekolekcji wydane przez ministra A. Stelmachowskiego w 1992 r. pozwalają na dowolną interpretację obowiązków nauczycieli. Na ich podstawie można im, niestety, nakazać pójście do kościoła i pilnowanie małolatów.

Według naszej wiedzy, cały jego wkład w wydanie tego bubla legislacyjnego polegał na splagiatowaniu innego dokumentu – instrukcji, którą spłodził w sierpniu 1990 r. ówczesny minister edukacji w rządzie Tadeusza Mazowieckiego – profesor Henryk Samsonowicz. Przewidywała ona, że nagle, od pierwszego września 1990 r., w szkołach pojawią się katecheci. Obserwatorom od razu wydało się podejrzane tempo przygotowania i opracowania kwitów, nikt też nie potrafił wskazać podstawy prawnej wydania owej instrukcji.

Wątpliwości te potwierdził Trybunał Konstytucyjny. W swoim wyroku z 30 stycznia 1991 r. uznał ministerialną instrukcję za nieobowiązującą. Na ponad dziesięciu stronach maszynopisu jedenastu profesorów prawa wymienia akty, które złamał minister Samsonowicz.

Należy postawić wobec tego pytanie: dlaczego ten wybitny historyk, były rektor Uniwersytetu Warszawskiego, zdecydował się na wydanie owego knota?

W sytuacji totalnego oblężenia i braku efektów reform Balcerowicza najbliżsi współpracownicy premiera Mazowieckiego zaczęli szukać sposobu na przetrwanie. Wielu z nich wypatrywało także poparcia dla jego kandydatury w zbliżających się wyborach prezydenckich. W swojej naiwności takie tuzy polityki jak Aleksander Hall czy Kazimierz Michał Ujazdowski wymyślili, że parasol ochronny nad rządem rozciągnie Kościół rzymskokatolicki. Nie chcieli jednak iść do prymasa z pustymi rękami. Wymyślenie podarunku było jednak niezwykle trudne. W końcu życzenia Kościoła w sprawach finansowych załatwił półtora roku wcześniej premier Rakowski. Jedyną rzeczą, którą można by zachęcić hierarchię do powstrzymania ataków na rząd Mazowieckiego, okazała się nauka religii w szkołach. Późną wiosną 1990 r. w Ministerstwie Edukacji Narodowej zaczęły się prace nad stosownymi aktami prawnymi. Toczyły się one w tak głębokiej tajemnicy, że nie wiedzieli o nich pozostali ministrowie. Co tam oni – nie wiedział o tym sam Kościół! Gdy w sierpniu 1990 r. biskupi dostali projekt ministerialnej instrukcji, zawyli z radości. Państwo nie dość, że przejmowało koszty katechezy na swoje barki, to jeszcze zrezygnowało z wszelkiej kontroli programów nauczania, podręczników czy kwalifikacji nauczycieli religii. To się nie mieściło (i nie mieści!) w standardach żadnej szkoły publicznej. Na czas rekolekcji normalne zajęcia w szkołach miały być zawieszane. Żyć, nie umierać! W zamian za ten niezwykły i niespodziewany prezent prymas Józef Glemp obiecał względną neutralność Kościoła w trakcie kampanii prezydenckiej.

Jak zwykle naiwni politycy uwierzyli w te bajki. Biskupi i proboszczowie masowo nawoływali do głosowania na Lecha Wałęsę. Niektórzy pozwalali sobie dodatkowo na miotanie pod adresem darczyńcy Mazowieckiego obelg w stylu: Żyd, mason, pseudokatolik, przyjaciel komunistów. Dla obserwatorów sceny politycznej takie postępowanie Kościoła nie było niczym nowym. Wcześniej w podobny sposób sam załatwił się wspomniany już premier M.F. Rakowski. Nauczka, jaką Kościół dał temu wybitnemu politykowi lewicy, niczego elit nie nauczyła.

Premier przegrał wybory i w Belwederze zamieszkał Wałęsa.

Prezentu Kościół już nie dał sobie odebrać. Należy jednak wspomnieć, że przez ponad rok lekcje religii odbywały się w publicznych szkołach na dziko. Także rekolekcyjne ferie nie miały żadnej podstawy prawnej. Na nowo zalegalizował ów proceder wspomniany Andrzej Stelmachowski.

Reprezentanci Kościołów mniejszościowych (jak to bywa w państwie prawa respektującym zasadę równości) o planach ufundowania przez rząd lekcji religii i dodatkowych ferii dowiedzieli się przez przypadek.

 

Nie wiemy, czy w swojej bezczelności, czy raczej ignorancji reprezentanci Kościoła podczas prac nad konkordatem zapomnieli wpisać do jego tekstu gwarancji zwolnień małolatów z lekcji w trakcie rekolekcji. Przypomnijmy, że owe ferie zapisane są w najniższym rangą akcie prawnym, czyli rozporządzeniu. Wystarczy jeden podpis ministra i dodatkowe ferie dla katolików znikają ze szkolnego kalendarza. Skończy się wymuszanie udziału nauczycieli w mszach świętych, do przeszłości przejdzie też stres rodziców, którzy nie wiedzą, co się dzieje z ich dziećmi po rekolekcjach. Marzenia...

MiC

 

 

Pole tekstowe:

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rys. z „FiM”

 

„FAKTY I MITY” nr 32, 18.08.2005 r.

ZDRADZONA REWOLUCJA

Trwa właśnie festiwal hipokryzji o nazwie „25 rocznica powstania „>Solidarności<”. Powody do radości mają niektórzy związkowi liderzy i ich doradcy; powody do płaczu ma większość tych, którzy wówczas strajkowali.

Czy strajki sierpniowe w 1980 roku były w jakimkolwiek stopniu rewolucją robotniczą? Zdania na ten temat są podzielone. Jedni twierdzą, że był to słuszny bunt przeciwko zakłamanej, partyjnej biurokracji – bunt, który jednak później wynaturzył; inni uważają, że „Solidarność” od początku była manipulowana. Nie miejsce

 

tu, aby to rozstrzygać. Jedno jest pewne: nawet jeżeli była to rewolucja w imię „samorządnej Rzeczypospolitej”, to nic z niej nie wyszło. Została zdradzona przez większość swoich przywódców, a ci, którzy oprzytomnieli na początku lat 90. (Małachowski, Bugaj, Bujak, częściowo Kuroń) opamiętali się jednak zbyt późno i przegrali.

Obok przywódców związkowych, ich doradców i niektórych członków byłej nomenklatury partyjnej głównym beneficjentem solidarnościowej rewolty jest Kościół. Można swobodnie zaryzykować tezę, że rzymski katolicyzm jest jedynym pełnym zwycięzcą tego politycznego i gospodarczego przewrotu. Elity

 

solidarnościowe i postpezetpeerowskie muszą się dzielić władzą i pieniędzmi, a rządy sprawują w systemie rotacyjnym – co cztery lata następuje wymiana. Co ciekawe, każda ze stron jest sfrustrowana: ludzie PZPR, bo w 1989 r. stracili władzę i od tamtej pory są w defensywie – nawet wtedy, gdy przejściowo wracają do rządów. Ludzie „Solidarności”, bo ich zwycięstwo nigdy nie było ani pełne, ani ostateczne.

 

Kościół tymczasem triumfuje. Dostał wszystko, czego chciał, a nawet znacznie więcej. Jego władza i profity niczym nie są zagrożone. Najpierw grał rolę mentora „Solidarności”, potem jej bastionu obrony. Jednocześnie ciągle flirtował z postkomunistami, stroił się w pióra rozjemcy pomiędzy partyjnym rządem i opozycją.

 

Taką też rolę odgrywał przy Okrągłym Stole. Wreszcie zadbał o kawałek tortu dla siebie: restytucję pradawnych majątków z nawiązką, przerzucenie na barki państwa finansowania znacznej części swoich potrzeb materialnych i działalności propagandowej, wreszcie rząd dusz i wyłączność na dostarczanie „wartości” dla nowego ustroju. Jak widzimy, każde jego nowe żądanie (patrz „FiM” 31/2005) jest natychmiast zaspokajane przez władzę, niezależnie od jej koloru i pochodzenia.

 

W zamian za przywileje – Kościół usprawiedliwia obecny niesprawiedliwy system społeczny i swoją propagandą monopolu na świętość zatyka gęby protestującym. A wszystko w imię sprawiedliwości, która przyjdzie na innym świecie i w imię zbawczych wartości, jakie rzekomo tkwią w doczesnym cierpieniu. To, prawdę mówiąc niewielka praca za raj na ziemi.

Adam Cioch

 

 

„ANGORA” nr 37, 11.09.2005 r.

KORONACJA

(...) Po 25 latach od powstania „Solidarności” nie ma żadnych wątpliwości, kto tu jest faktycznym wygranym. Kościół katolicki w Polsce ma pieniądze i władzę, niekoniecznie tylko nad duszami. Jest bezwzględny, bezkarny, i nieustannie narzucający swą wolę. Kościół katolicki w Polsce robi, co chce, ale za nic nie odpowiada, od tego są świeccy rządzący (z panem agnostykiem na czele), panicznie bojący się tegoż Kościoła.

Sobczak i Szpak

PS

Jak ten wielki przepych, niepohamowana próżność i buta hierarchów Kościoła katolickiego mają się do nauk Jezusa Chrystusa i Jego samego? Nijak!!!

 

[A do tego bez przerwy narzekają że mają za małą władzę, niedobory pieniędzy oraz że są prześladowani (przez manię prześladowczą i pazerność)... – red.]

 

 

„FAKTY I MITY” nr 24, 19.06.2003 r.

SZANOWNY PANIE PREMIERZE RAKOWSKI!

Z jakim trudem przychodzi mi

owo „Szanowny” dowie się Pan

z dalszej treści listu.

Mam 52 lata, nigdy nie należałem

do żadnej partii, przybudówki

młodzieżowej ani innej atrapy politycznej,

co skutkowało ostracyzmem

zarówno w szkole, jak i w

pracy zawodowej. Moja młodość

i aktywność zawodowa przypadła

na późnego Gomułkę i wczesnego

Gierka. Obserwowałem ten cały

cyrk z pozycji wewnętrznego emigranta,

który żadnymi wyborami się

nie splamił, bo były one farsą. Beczkę

miodu gospodarczego rozkwitu

PRL-u psuła przysłowiowa łyżka

dziegciu partyjniackiego woluntaryzmu,

dozgonnych zapisów przyjaźni,

tony wazeliny towarzyszące włazidupstwu

władz partyjnych i państwowych

wobec ZSRR.

Przez cały ten czas obserwowałem

Pańskie orbitowanie wokół stołu

władzy. Pogadanki polityczne,

czynne uczestnictwo w „propagandzie

sukcesu”. Wystąpienie w Stoczni,

którego słuszność poznałem dopiero

wtedy, kiedy soliduractwo pokazało,

że „polskie dno” ma niezliczoną

ilość warstw i każda jest do

osiągnięcia... W końcu został Pan

premierem.

Nie rozumiem do dziś jednego

– i proszę o dogłębne wyjaśnienie

na łamach „FiM” – dlaczego

w schyłkowym momencie PZPR-u

aż tak głęboko weszliście w dupę

Kościołowi, wydając tzw. ustawę Rakowskiego

(ustawa o stosunku państwa

do Kościoła katolickiego

w PRL z 17.05.1989 r. – przyp. red.),

choć nie było po temu żadnych ideologicznych

ani innych przesłanek?

Przecież straszliwe, niszczące skutki

tego dokumentu można było chyba

przewidzieć? Na mocy tejże haniebnej

ustawy do dziś trwa intensywny,

kościelny rozbiór Polski i jak

na razie końca tego procederu nie

widać. To Pan ponosi winę za ten

stan rzeczy! Prawie codziennie na

jaw wychodzą afery z przejmowaniem

całych połaci kraju dokonywanym

właśnie na mocy tej kuriozalnej,

kontrolowanej jedynie przez

tzw. Komisję Wspólną Rządu do

Przyklepywania Wszelkich Fanaberii

Episkopatu. Prym w demaskatorskim

ujawnianiu bezczelnego złodziejstwa

z przyzwoleniem prawa

wiedzie tygodnik „Fakty i Mity”. Jak

w ogóle Pan śmie przedstawiać swój

periodyk „Dziś” jako miesięcznik

myślącej (sic!) lewicy?! A gdzie była

Pańska lewicowość i myślenie,

gdy dokonywał Pan szerokiego

otwarcia granic prawa na rozgrabianie

biednego kraju przez czarnego

okupanta? Przecież 14–15 lat temu

był Pan mniejszym tetrykiem

niż dziś, kiedy ponoć znowu zdominowało

Pana „myślenie lewicowe”.

Nie czuje Pan do siebie odrazy, że

ostatni lewicowy sekretarz i premier

tak się na odchodnym rzucił w czarne

odchody – śmierdzące na tej

umęczonej ziemi już z górą tysiąc

lat, chociaż długi okres PRL-u to

był wyśmienity czas, by je definitywnie

posprzątać?! Pan doprowadził

swoim niecnym postępkiem do rozlania

się czarnego szamba po całym

kraju! Ma Pan dziś czelność stać na

czele „myślącej lewicy”, gdy zawiódł

Pan na całej linii w czasach, w których

„lewicowe myślenie” straszliwie

zaczęło drożeć na rzecz taniejącego

w Polsce włazidupstwa, gdy

postawa wyprostowana zaczęła wstydliwie

przegrywać z klęczną i wymagała

sporej dozy odwagi. Wtedy

to miejsce wyprowadzonych sztandarów

zajmować zaczęły chorągwie

kościelne, wnoszone jakże często

przez tych, którzy wyprowadzali te

pierwsze. Czy jako „myślący lewicowiec”

nie czuje Pan dyskomfortu,

gdy Pana współtowarzysze – Miller,

Kwaśniewski, Oleksy i rzesza

innych, którzy autentycznie odzyskali

wiarę – nie wstają z kolan,

a po wskazówki latają teraz do Watykanu?

Gdy bezwstydnie włażą

w tyłek każdemu przemądrzałemu

kmiotowi, byle tylko miał na sobie

sutannę, koloratkę, a na łbie torbę

po cukrze? Czy stać Pana na krytykę

tego lokajstwa panoszącego się

wśród „lewicowych” zarządców coraz

bardziej kościelnej, a coraz mniej

Rzeczpospolitej Polski? Czy „o take

lewice” Pan walczył?

A co z Polską, towarzysze? Rozumiem,

że gdy ona upadnie, to

wy będziecie już dawno w Brukseli,

z pensyjkami po 20 000 euro...

Ale co dalej? Czy w podzięce

za taki fart padniecie na kolana

jak J. „Wazelina”-Oleksy, kontrkandydat

Kwaśniewskiego i Millera

na Naczelnego Kapelana

SLD? W prounijnej nachalnej propagandzie

mówicie: „...będziemy

mieli możliwości; będziemy swobodnie

podróżowali po Europie;

nasze dzieci będą miały możliwość

kształcenia się w najlepszych europejskich

uczelniach...”. Tak, WY

rzeczywiście będziecie mogli! Wy

i Wasze dzieci – będziecie mieli.

Gdy widzę, jak mówi to Prezydent

Wszystkich Katolików oraz reszta

urządzonych do końca życia kolesi,

to muszę się z nimi zgodzić.

Mówią szczerą do bólu prawdę.

Będą mogli! Będą mieli!

Leon Bod Bielski

 

 

„FAKTY I MITY” nr 34, 01.09.2005 r. LISTY OD CZYTELNIKÓW

PACHOŁKI WATYKANU

Nie ma dnia, abym się nie dowiedział, jak za sprawą naszych (?) rządzących zostaliśmy okradzeni. Mówimy i piszemy o zachłanności Krk. Tylko że okazja czyni złodzieja. Ktoś klechom tę okazję i warunki do rozwoju zachłanności stwarza. Proponuję tworzyć poczet sprzedawczyków polskich. Niech nie będą bezimienni.

Moi kandydaci na poczesne miejsca to:

1.                                          Hanna Suchocka – za konkordat;

2.                                          Tadeusz Mazowiecki – za wprowadzenie tylnymi drzwiami religii do publicznych szkół;

3.                                          Leszek Miller – za całokształt twórczości, ze szczególnym uwzględnieniem koncesji bursztynowej.

Niech każdy dorzuci swego kandydata, a „FiM” mogą układać listę rankingową.

Czytelnik

 

 

BARDZO DOBRY POMYSŁ. A OTO KOLEJNE KANDYDATURY (LISTA BĘDZIE STALE UZUPEŁNIANA):

4.                                          Premier Rakowski – za  tzw. ustawę Rakowskiego (ustawa o stosunku państwa do Kościoła katolickiego w PRL z 17.05.1989 r.). Na mocy tejże haniebnej ustawy do dziś trwa intensywny, kościelny rozbiór Polski i jak na razie końca tego procederu nie widać!

5.                                          Prezydent Aleksander Kwaśniewski – za podpisanie konkordatu, ciągłe umizgi, występy z członkami kor, bierność podczas rozkradania i pogrążania naszego społeczeństwa, kraju przez tą organizację!

6.                                          Prezydent Lech Kaczyński i premier Jarosław Kaczyński – za sprzyjanie, w tym zwiększenie bezkarności członków kor, kontynuacji kościelnego zaboru Polski, oraz pogłębianie religijnego ogłupiania dzieci, młodzieży, społeczeństwa!

– red.

 

 

"FAKTY I MITY" nr 49, 13.12.2007 r.

UWAGA, UWAGA!

TO IDĄ POLSKIE OSZOŁOMY!

Tradycyjnie na początku grudnia ogłaszamy KONKURS NA KLERYKAŁA ROKU, pod patronatem naszego tygodnika. A oto nasze tegoroczne, redakcyjne typy:

Lech i Jarosław Kaczyńscy ex aequo – za budowę państwa wyznaniowego;

Anna Fotyga – za podpisanie umowy z Episkopatem o finansowym wspieraniu przez państwo zagranicznych misji katolickich;

Arcybiskup Kazimierz Nycz – za plany wielkiej rozbudowy Świątyni Bożej Opatrzności, w celu uzyskania prawa do dotacji ze środków publicznych;

Elżbieta Radziszewska, posłanka PO – za pomysł umieszczenia w polskim Sejmie obrazu Matki Boskiej Trybunalskiej;

Zarządy TVP i Polskiego Radia – za planowe i systematyczne propagowanie treści klerykalnych;

Tadeusz Budzik, Komendant Główny Policji – za podpisanie z Episkopatem umowy dającej kolejne przywileje kapelanom policji, w tym miejsca na kaplice i biura w komendach oraz dostęp do samochodów służbowych;

Przemysław Gosiewski – za czynne wspieranie kościelnych zaborów i inwestycji, m.in. opactwa na Świętym Krzyżu;

Aleksander Kwaśniewski – za suto opłacane wykłady na jezuickim uniwersytecie w USA;

Urszula Krupa, eurodeputowana LPR – za walkę z „dyskryminacją” Radia Maryja w Parlamencie Europejskim oraz utrzymywanie kontaktów z antysemitą Janem Kobylańskim;

Janusz Kochanowski, Rzecznik Praw Obywatelskich – za notoryczne wspieranie kościelnych inicjatyw oraz hit sezonu – przeciwstawienie się ratyfikacji przez Polskę „Karty praw podstawowych”.

Być może jakiś kryptoklerykał uszedł naszej uwadze, czekamy więc również na typy Czytelników. Przekazujcie je, tak jak Wasze głosy, na wybranych kandydatów: e-mailem: faktyimity@faktyimity.pl, SMS-em pod nr: 72068 (koszt SMS-a 2 zł + VAT), wpisując przed treść SMS-a TC.KON1.; telefonicznie: (042) 630 70 66 lub listownie na adres redakcji z dopiskiem „KLERYKAŁ 2007”. Ostateczny termin przyjmowania głosów upływa już 17 grudnia. W podwójnym numerze świątecznym, który ukaże się 21 grudnia, ogłosimy nazwisko „zwycięzcy” Konkursu oraz opublikujemy zdjęcie (o ile uda się je zrobić) z wręczenia mu GŁÓWNEJ

NAGRODY, którą jest CZARNA CEGŁA – w uznaniu zasług za wkład w budowanie w Polsce państwa wyznaniowego.

Redakcja

 

 

"FAKTY I MITY" nr 43, 01.11.2007 r. PATRZYMY IM NA RĘCE

O DWÓCH TAKICH...

Na prośbę wielu Czytelników powtarzamy tekst z 2005 roku („FiM” 18/2005), na który powoływał się Donald Tusk w kampanii wyborczej.

Skąd się wzięli bracia Kaczyńscy? Z filmidła „O dwóch takich...”? Owszem, ale nie tylko, a nawet nie przede wszystkim. Początki prawdziwej kariery rodzeństwa sięgają Komitetu Obrony Robotników (lata 1977–1980), jednak bez jakichś oszałamiających sukcesów. Tak naprawdę narodziny politycznych Kaczorów można datować dopiero na rok 1989, kiedy to obaj panowie stają się promotorami rządu Tadeusza Mazowieckiego. Jednak bardzo szybko swoją miłość do premiera zamieniają w nienawiść. Czas pokaże, że podobnie będzie z ich kolejnymi namiętnościami.

Wiosna roku 1990. Kaczyńscy zacierają ręce na wieść o konflikcie między Mazowieckim a Wałęsą i zakładają partię rozłamu „Solidarności”, czyli Porozumienie Centrum. Tak naprawdę nie chodzi jednak o PC – ma ono stanowić przykrywkę przekrętu na miarę kradzieży księżyca. Prawdziwego.

Jarek i Lech zakładają oto Fundację Prasową „Solidarność”. Kogóż jeszcze widzimy w tej firmie? Jest arcybiskup Gocłowski, jest Maciej Zalewski (obecnie w więzieniu za pomoc Gąsiorowskiemu i Bagsikowi w ucieczce z Polski), a także Sławomir Siwek (milioner), Krzysztof Czabański (powiernik Kaczorów) i Maria Stolzman – później wiceminister rolnictwa, obecnie polityk Unii Wolności. Zarządza Fundacją Rolniczą. To taka firemka, która kieruje częścią interesów Kościoła na wsi.

Fundacja Prasowa „Solidarność” z Kaczorami na czele, dysponując kapitałem założycielskim w kwocie – UWAGA! – 180 zł, nabywa „Express Wieczorny” – jeden z największych wówczas dzienników w Polsce o nakładzie przewyższającym nakład „Wyborczej” i „Życia Warszawy”.

Powiedzmy to jeszcze raz: dwaj braciszkowie dostają za 180 zł (tak działo się wówczas, podczas podziału RSW) największą polską gazetę!

I co z nią robią? Od razu mianują naczelnym Krzysztofa Czabańskiego – człowieka bez reszty im oddanego.

Jednak aby wydawać dziennik, trzeba po pierwsze – mieć o tym pojęcie, a po drugie (i najważniejsze) – należy posiadać jakąś kasę. Bracia nie mają ani jednego, ani drugiego. Ale od czego mamy służebną rolę państwa wobec grupy trzymającej władzę! Bank Przemysłowo-Handlowy (wówczas jeszcze własność RP) przekazuje Fundacji pieniądze (jako darowiznę!) w kwocie równej kosztom trzymiesięcznej pracy redakcji – prawie 2 mld starych zł. Ale to wszystko mało i mało. I tu właśnie ujawniają się nieodkryte dotąd talenty bliźniąt. Otóż wynajmują oni bankowi BPH budynek przy Alejach Jerozolimskich 125/127, pobierając czynsz... za 10 lat z góry! To są ogromne pieniądze. Dziś za taką kasę można by utworzyć nowy ogólnopolski dziennik. Żeby było jeszcze ciekawiej, Lech i Jarosław Kaczyńscy wynajęli tę nieruchomość i... wzięli za wynajem pieniądze, chociaż ona nigdy do nich nie należała.

Lecz i to wciąż za mało. Kolejna państwowa firma, która wysupłała darowiznę na rzecz Fundacji braciszków, to Budimex. Ten sam, który wybudował Licheń i miał Tuderka za szefa. Ile dał? Nie wiemy dokładnie ile, ale wiemy, że bardzo dużo.

Czytelnik w tym momencie jest przekonany, iż Kaczory potężną kasę z pieniędzy podatników pakowały w „Express Wieczorny” – w jego rozwój. Nic bardziej mylnego. Forsa szła na finansowanie działalności PC oraz na wydawanie tygodnika „Polska Dzisiaj”. Ów tygodnik w ciągu dwóch lat trafił cztery razy do kiosków! Reszta kasy trafiała do „Tygodnika Centrum”, Stowarzyszenia Dziennikarzy Katolickich, „Tygodnika Solidarność” oraz „Ziemi Garwolińskiej” – pisemka o nakładzie 2 tys. sztuk. A dlaczego? A dlatego, że „Ziemią Garwolińską” zarządzał wówczas Marek Suski, zaufany braci, a dziś czołowy działacz i poseł Prawa i Sprawiedliwości.

No i na to właśnie poszła cała forsa, a tu raptem zbliża się kampania wyborcza. Skąd wziąć na nią środki?! – biedzą się bliźniacy. I wpadają na pomysł: opylimy „Express Wieczorny”; wyssaliśmy z niego wszystko, więc teraz trup pójdzie pod młotek.

Pojawiają się Szwajcarzy (ot, głupki jedne) chętni do zakupu. Dochodzi do transakcji na kwotę... No i tu są różne dane. Według naszych ustaleń, Kaczory spuszczają „Express” za mniej więcej 25 miliardów starych złotych. Z tych pieniędzy PC finansuje swoją kampanię wyborczą w roku 1993 i... przegrywa na całej linii. Na otarcie łez tylko Lech Kaczyński zostaje prezesem Najwyższej Izby Kontroli.

A tymczasem Fundacja Prasowa „Solidarność” już ledwo zipie. Wszystkie wszak środki władowała w elekcję Kaczorów i w kasie pojawiło się dno. Ale braciszkowie mają główki na miejscu. Nigdy wszak nie ma tak, żeby nie można było jeszcze czegoś chapnąć. Są przecież nieruchomości Skarbu Państwa zarządzane przez Fundację. No to trzeba je sprzedać. Ale jak sprzedać nie swoje? Jak spieniężyć dla siebie coś, co jest własnością podatników? Otóż bardzo prosto – wystarczy tylko bezczelny pomysł!

W lutym 1994 roku Lech i Jarosław upoważniają zarząd Fundacji do założenia trzech spółek: „Srebrna”, „Interpoligrafia” i „Celsa”. Po co one? A po to, że mają sprzedać z majątku Fundacji, co się tylko da. A da się sprzedać np. biurowce przy Alejach Jerozolimskich i ulicy Srebrnej, drukarnie przy ul. Nowogrodzkiej, a także mały obiekt przy Ordona 3.

Sąd Gospodarczy jakoś nie ma czasu na sprawdzenie, czy nieruchomości są własnością firmy Kaczorów. Jest to co prawda jego obowiązek, ale kto to wysokiemu sądowi wytknie? Bezczelność Kaczyńskich osiąga już taki pułap, że jeden jedyny budynek (ten przy Alejach Jerozolimskich plus dwa samochody) wnoszą aportem do ww. trzech spółek. Do każdej oddzielnie. Ślepa Temida klepie bez niczego to jawne oszustwo.

Stan więc mamy taki: są trzy spółki – wszystkie pod kontrolą braciszków – i... przestępstwo (wniesienie aportem nie swojej własności) zostaje zalegalizowane. Otóż 29 grudnia 1994 r. w gabinecie kierownika Urzędu Rejonowego w Warszawie zostaje podpisany akt notarialny, na mocy którego Skarb Państwa (czyli my wszyscy) przekazuje wspomniane wcześniej budynki i działki, na których stoją, Fundacji Kaczorów. Niesamowite? A jednak prawdziwe!

Bracia mają poza umiejętnością trzepania kasy jeszcze jedną właściwość – talent do skłócania przyjaciół. Tak się stało nie tylko z Wałęsą, ale np. ze Sławomirem Siwkiem. Poszło o pieniądze oczywiście.

Było tak: Siwek znacznie poniżej kosztów własnych drukował braciszkom „Nowe Państwo”, a w zamian miał dostać na własność spółkę „Interpoligrafia” – razem z jej maszynami poligraficznymi. Miał i dostał, ale nie do końca. Dostał też bowiem anioła stróża, czyli nowego akcjonariusza – biskupa Andrzejewskiego.

Co na to niezawisły sąd? Nic! Klepie kolejne sprawozdania finansowe spółki i udaje, że nie widzi, iż całkiem zmienili się jej akcjonariusze.

Kaczyńscy zabrali się też do zarządzania nieruchomościami przy Alejach Jerozolimskich i ul. Srebrnej.

W tym celu tworzą kolejną spółkę – „Srebrna Media” to klon spółki „Srebrna”. Powstaje też kolejna fundacja – „Nowe Państwo” – którą zakładają: arcybiskup Gocłowski, Jarosław Kaczyński i Ludwik Dorn. Jakby tego było jeszcze mało, szeregi fundacji zasilają spółki „Srebrna” i „Srebrna Media”. Dostałeś, Czytelniku, zeza? My też, ale o to właśnie Kaczorom chodziło – żeby jak najbardziej wszystko zagmatwać.

Jak już wszystko jest „cacy”, to nieruchomości Kaczorowe zostają powynajmowane. Wszystkie – na biura instytucji państwowych, a więc takich, które płacą dużo i w terminie.

No to Kaczory śpią na pieniądzach? Praktycznie tak, ale teoretycznie – dla fiskusa – wynajem nieruchomości na papierze przynosi bliźniakom same straty. Rok w rok – około 3 mln zł. Niesłychane, bo przecież biznesem zarządzali i zarządzają sami „najlepsi eksperci” PiS od gospodarki, czyli: Jarosław Kaczyński, Lech Kaczyński, Ludwik Dorn, Adam Lipiński, Wojciech Jasiński, Marek Suski oraz inni pomniejsi – w tym małżonki niektórych wspomnianych.

Czy Kaczyńscy są zatem idiotami? Udowodnimy, że nie są, gdy wspomnimy, iż w 1995 r. na rynku pojawił się tygodnik „Nowe Państwo”. Ten hit przygarniający sieroty po „Życiu Warszawy” kreowanym przez Wołka rozchodzi się w nakładzie 700 egzemplarzy (30 prenumeratorów, w tym – nie wiedzieć czemu – „FiM”). Po co Kaczorom taki gniot? Otóż „Nowe Państwo” to chyba jedyny periodyk w historii dziennikarstwa, który płaci autorom za materiały nieopublikowane. Te należności sięgają miliona czterystu tysięcy złotych rocznie. Jak to przełożyć na język zrozumiały? Na przykład tak: Jonasz ma siostrę, a ona pisze sobie pamiętnik. No więc naczelny zamawia u niej ten pamiętnik za jakieś pół miliona zł, wiedząc z góry, że nigdy podobnego gniota nie wydrukuje. Płaci jej za to kupę szmalu. No i ten szmal pierze do czysta... Wszystko jasne?

Jak braciszkom takie przekręty się udają? A tak, że nie od parady zatrudnili arcybiskupa Gocłowskiego. Stanowi on bowiem skuteczny parasol ochronny przed sądami wszelkiej maści. Pokażcie nam bowiem takiego gieroja sędziego, który wezwie na przesłuchanie biskupa. Czy tenże jest altruistą darzącym braci K. wielką miłością i wszystko, co robi, robi za darmo? Może i tak, ale co rok przydaje mu się prawie pół miliona, które – według naszych informacji – dostaje.

Marek Szenborn

Anna Karwowska

PS

Do jakiego stopnia posuwa się bezczelność PiS-u, niech świadczy fakt, że Jolanta Szczypińska – kadrówka Kaczorów – pisze w deklaracji majątkowej, że nie zasiada w żadnej radzie nadzorczej. A my mamy przed sobą aktualny wykaz członków rady spółki „Srebrna” i Szczypińska tam stoi, a raczej siedzi jak wół.

 

 

www.faktyimity.pl 30.12.2007 r. NEWSY

BEZ ŚLEDZTWA

NIE BĘDZIE ŚLEDZTWA W SPRAWIE NIERUCHOMOŚCI PRZY NOWOGRODZKIEJ W WARSZAWIE, W KTÓREJ ZNAJDUJE SIĘ SIEDZIBA PRAWA I SPRAWIEDLIWOŚCI.

Prokuratura odmówiła wszczęcia postępowania przygotowawczego w sprawie, ponieważ uznała, że postępowanie karne zakończone w 2006 roku dotyczyło dokładnie tej samej sprawy i tych samych osób. W październiku prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz złożyła doniesienie do prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa w postaci oszustwa, poświadczenia nieprawdy i wyłudzenia mienia podczas obrotu nieruchomościami przez osoby związane z dawnym środowiskiem Porozumienia Centrum, a dziś Prawa i Sprawiedliwości. O sprawie jako pierwsze pisały „Fakty i Mity”, a w ostatnich miesiącach dzienniki ujawniły kolejne szczegóły odnośnie sprzedaży przez powiązaną z Fundacją Prasową Solidarności spółkę Air Link nieruchomości przy Nowogrodzkiej. Prezydent Warszawy wystąpiła o zablokowanie sprzedaży oraz o wszczęcie postępowania. Jak mówił „Gazecie Wyborczej” Jarosław Jóźwiak, wicedyrektor gabinetu prezydent Gronkiewicz-Waltz, dokumenty związane z fundacją były pod specjalną kuratelą jednego z wiceprezydentów za czasów Lecha Kaczyńskiego. Prawdopodobnie nie zachowały się wszystkie z nich, brakuje m.in. kluczowej ekspertyzy prof. Krzysztofa Pietrzykowskiego. Jóźwiak nie ukrywał , że celem jest unieważnienie umowy z 1994 roku, która wyposażyła fundację w majątek. Po decyzji prokuratury prezydent Warszawy przysługuje odwołanie. | DP

 

 

„WPROST” nr 24(1277), 17.06.2007 r.

TEST KWAŚNIEWSKIEGO

III RP NIE BYŁA UCIELEŚNIENIEM DEMOKRACJI, LECZ JEJ KARYKATURĄ

Gdy słyszy się o tym, jak w Polsce jest duszno, jak nadciąga dyktatura, rodzi się faszyzm i autorytaryzm, ma się ochotę powrócić do szczęsnych czasów III RP. Wtedy demokracja kwitła, a ludowi żyło się szczęśliwie i dostatnio. By nie wyjść na egoistę, zapraszam do tej sentymentalnej podróży czytelników - wejdźmy na powrót do krainy łagodności.

Zaczęło się między pierwszą a drugą turą wyborów w czerwcu 1989 r. Polacy gremialnie odrzucili tzw. listę krajową, na której znaleźli się czołowi działacze obozu rządzącego. Z 35 kandydatów do Sejmu weszło dwóch. Ordynacja nie przywidywała w odniesieniu do listy krajowej drugiej tury. Zapowiadało się, że strona rządowa będzie miała o 33 przedstawicieli mniej, a Sejm o tyluż mniej posłów. Byłoby to złamaniem umów okrągłostołowych, a na to politycy nie chcieli się zgodzić. Cóż było robić? Między turami Rada Państwa za zgodą komunistów i solidarnościowców dokonała zmiany ordynacji wyborczej. Było to złamanie wszelkich zasad demokratycznych, gdyż doszło tym samym do zmiany reguł gry w czasie jej trwania. Na znak protestu przeciwko takim praktykom podał się do dymisji przedstawiciel „Solidarności" w PKW Jerzy Ciemniewski (dzisiejszy sędzia TK). Tak rodziła się demokratyczna III RP.

 

NA BAKIER Z DEMOKRACJĄ

Warto przypomnieć kilka faktów z historii III RP, jak obiad drawski, na którym prezydent Lech Wałęsa przeprowadził wśród generalicji głosowanie nad wotum zaufania wobec ministra obrony. Rzecz niespotykana w cywilizowanym świecie, stawiająca pod znakiem zapytania cywilną kontrolę nad armią, i to w obliczu zapoczątkowania starań o członkostwo w NATO. A słynna już inwigilacja prawicy? Jak dzisiaj zareagowalibyśmy, gdyby doszły do nas wieści, że ABW bada preferencje seksualne Jana Rokity, wprowadza do PO i SLD swoich agentów, których zadaniem jest skłócenie liderów obu partii? Gdzie byli dzisiejsi obrońcy demokracji, gdy 30 funkcjonariuszy UOP na polecenie swoich zwierzchników zrywało w czerwcową noc 1993 r. plakaty informujące

o demonstracji Porozumienia Centrum?

Czy ktoś alarmował, gdy poważnie rozważano propozycje Stanisława Cioska, by drugie wybory prezydenckie nie odbyły się w przewidzianym konstytucyjnie terminie, lecz by przedłużyć kadencję Lecha Wałęsy o dwa lata, licząc jej początek od 1992 r., to znaczy od czasu uchwalenia małej konstytucji? Albo gdy Adam Michnik zaproponował na serio, by w drugiej turze Wałęsa zrezygnował na rzecz trzeciego po pierwszej turze Jacka Kuronia?

 

ALE TO JUŻ BYŁO...

Gdy dzisiaj z niepokojem patrzymy na „gmeranie" koalicji w ordynacji wyborczej, to warto sobie przypomnieć, że AWS, UW i PSL zmieniały ordynację do Sejmu tylko po to, by zmniejszyć przewidywane zwycięstwo SLD w 2001 r. Było to 12 kwietnia, czyli pięć miesięcy przed wyborami - zmieniono wówczas metodę liczenia głosów, zmniejszono liczbę okręgów i zniesiono listę krajową. Wszystko to zwiększało szanse partii mniejszych i czyniło zdobycie przez SLD większości parlamentarnej mniej prawdopodobnym. Czy nie uderzało to w demokratycznego ducha?

A upartyjnianie przez rząd instytucji państwowych? - zapyta ktoś zatroskany o standardy europejskie. Warto by mu odpowiedzieć przykładem „ohydnej korupcji politycznej", do jakiej doszło jesienią 2000 r. W zamian za poparcie przez UW budżetu na rok następny AWS zgodziła się na objęcie przez Leszka Balcerowicza, przewodniczącego UW, funkcji prezesa NBP. Że miał do tego kompetencje? Tak, ale PiS atakuje się nie za mianowanie słabych, tylko swoich. Czyż może być bardziej drastyczny przykład upartyjnienia państwa niż objęcie przez szefa jednego z ugrupowań stanowiska prezesa NBP? Gdzie byli wówczas dzisiejsi obrońcy europejskich standardów?

Gdy dziś gromy sypią się na głowę posła Mularczyka za to, że chciał odroczenia rozprawy przed TK ze względu na informacje o dwóch sędziach znajdujące się w IPN oraz żądał wykluczenia trzech sędziów ze względu na ich wcześniejsze opinie na temat lustracji, niech stanie nam przed oczami obraz z marszałkiem Cimoszewiczem w roli głównej. Na początku obrad sejmowej komisji śledczej, która miała go przesłuchać, zażądał usunięcia 8 z 9 posłów komisji, po czym wstał i mimo nawoływań przewodniczącego komisji demonstracyjnie wyszedł z sali. Arogancja władzy?

O aferach w okresie ostatnich rządów nie warto nawet wspominać - jak zagrożona była demokracja, gdy wiceminister spraw wewnętrznych informował bandytów ze Starachowic o prowadzonych przeciw nim dochodzeniach ABW? Notabene tenże minister w ostatnich dniach prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego został przez niego ułaskawiony i uratowany przed więzieniem. Co można było myśleć o stanie demokracji, gdy biznesmen wysłany przez grupę usadzoną w rządzie prowadził z największą gazetą w Polsce grę o wpływy, kształt ustaw i ład medialny, żądając zresztą dla siebie ogromnej łapówki? Albo jakim to standardom odpowiadało pokrzykiwanie premiera Belki z trybuny sejmowej w stronę posłów: „Do roboty!"?

 

WYPLUTY KNEBEL

Ciekawym tematem dzisiejszych rozmów jest także rzekome ograniczanie wolności słowa, z którym mamy do czynienia od kilku miesięcy. Rozkoszne jest to, że zapewniają nas o tym tabuny publicystów i komentatorów z… ekranów mediów prywatnych i publicznych. Dniami i nocami jesteśmy przekonywani o końcu wolności prasy z… łamów krytycznych wobec władzy dzienników i tygodników. Warto więc odbyć na chwilę podróż w złote czasy III RP. Gdzie były wolne media, gdy pijany prezydent Kwaśniewski zataczał się nad grobami polskich oficerów w Charkowie? Jedynie Maria Przełomiec, dziennikarka polskiej sekcji BBC, poinformowała o tym - w sposób zresztą zawoalowany - swoich słuchaczy. Dopiero po czterech dniach Tomasz Lis wymusił na swoich przełożonych w TVN emisję materiału z tego wydarzenia. Tyle że w studiu był już Ryszard Kalisz, by oświecić Polaków, że zataczanie się Kwaśniewskiego to wynik choroby goleni prawej.

Jak wyglądał pluralizm telewizji publicznej pod rządami działaczy partyjnych - Miazka, Walendziaka, Kwiatkowskiego i Dworaka? Dziś, gdy o lustracji, aborcji czy konwencji PO rozmawiają Piotr Semka z Jackiem Żakowskim czy Bronisław Wildstein ze Sławomirem Sierakowskim, mamy wreszcie wolność mediów, a czasy, gdy o tematach w wieczornych serwisach telewizyjnych decydowała ranna lektura jednej gazety, są już przeszłością.

 

I KTO TO MÓWI

Przykłady, które można by dowolnie mnożyć, powinny podziałać otrzeźwiająco na wieszczących rychłe nadejście epoki lodowcowej dla naszej demokracji. Dziś nie jest ona bardziej zagrożona, niż była po 1989 r. Tyle że znaczna część beneficjentów III RP znalazła się w politycznej i mentalnej opozycji. Testem na ich demokratyczność będzie, czy to zniosą i pogodzą się z tym, że na jakiś czas nie będą siłą dominującą w życiu politycznym.

Na koniec podróży po III RP jedna jeszcze uwaga, także historyczna. Mogę cierpliwie słuchać peror na temat zagrożeń demokracji, gdy padają z ust Milewicz, Michnika, Geremka czy Wałęsy. Nie zgadzam się z nimi, ale ci ludzie w czasach, gdy odwaga nie była tak tania jak dzisiaj, walczyli o to, bym ja mógł się dzisiaj publicznie z nimi spierać. Często płacili za to bardzo wysoką cenę. I zawsze będę inaczej traktował ich samych oraz ich wypowiedzi niż apele Kwaśniewskiego, Olechowskiego, Szmajdzińskiego czy Siwca. Bo w czasach, gdy naprawdę w Polsce nie było demokracji, a ludzie w jej imię ginęli na komisariatach i na demonstracjach, ten pierwszy był komunistycznym aparatczykiem, drugi agentem służb specjalnych dyktatorskiego państwa, a dwaj pozostali cynicznymi karierowiczami. Ale na tym koniec, bo musielibyśmy się udać w następną podróż nostalgiczną - do PRL.

Marek Migalski

 

 

„FAKTY I MITY” nr 17, 04.05.2006 r.

RACHUNEK DLA KACZYŃSKIEGO

W Warszawie powstał komitet do spraw ustalenia wartości strat, jakie Warszawa poniosła w wyniku rządów Lecha Kaczyńskiego.

Warszawscy radni wpadli na pomysł, żeby wystawić Kaczyńskiemu rachunek. To bez wątpienia najgorszy prezydent Warszawy, jaki się stolicy trafił. Jego kadencja określana jest wyłącznie tym, czego nie zrobił i co spieprzył (o czym „FiM” pisały do znudzenia). Cztery lata jego prezydentury to dla miasta lata stracone. Postanowiono więc przeliczyć tę rozpierduchę na pieniądze. Pomysłodawcą powołania specjalnego komitetu w tej sprawie jest Maciej Białecki, radny sejmiku wojewódzkiego i wiceprzewodniczący warszawskiej PO. Do komitetu poza radnymi zostali zaproszeni warszawscy biznesmeni oraz studenci. Wstępnie Białecki szacuje straty na około miliard złotych. Wie, co mówi, bowiem jest autorem książki „Lech Kaczyński w Warszawie 2002–2005”. Można w niej przeczytać, co będzie przedmiotem prac komitetu. Na przykład Kaczyński w swoim gabinecie zatrudnił 20 osób, głównie żony baronów PiS. Anna Kamińska, żona posła PiS-u typowanego na szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego – Mariusza Kamińskiego, zatrudniona w biurze prasowym Kaczyńskiego, zarabiała ponad 7 tys. zł. W prezydenckim gabinecie pracowały też żony (była i obecna) szefa klubu parlamentarnego PiS, Przemysława Edgara Gosiewskiego. Doradców prezydenta jest dziesięciu – to zasłużeni działacze PiS lub ludzie z nimi związani. Sami „specjaliści”. Podczas gdy stołeczne szpitale zadłużone były na 170 mln zł, Kaczy fundusz nagród dla urzędników ratusza wyniósł 35 mln zł! Nagrody sięgały 43 tys. zł. Działo się to w mieście zarządzanym tak nieudolnie, że fundusze na inwestycje wykorzystywane były zaledwie w 50 proc. Dla porównania – w Krakowie najwyższe nagrody to około 4,5 tys. zł, a w Łodzi – 1,6 tys. zł. Fundusz nagród dla straży miejskiej wyniósł 2,5 mln zł. Sam komendant straży Marczuk wziął 20 tys. zł nagrody. W 2004 r. wydatki na administrację Warszawy wynosiły 473 mln zł, a rok wcześniej – 427 mln zł. Wzrost o 46 mln w ciągu roku! Nigdy wcześniej w żadnym polskim mieście taki skok wydatków nie miał miejsca. Pod rządami Lecha Warszawa miała najdroższą administrację w Polsce. Statystycznie biorąc, każdy warszawiak rocznie łożył na nią 203 zł. W Krakowie czy Poznaniu kwota ta wynosi ok. 160 zł. W tym samym czasie urzędnicy ratusza twierdzili, że miasta nie stać na utrzymywanie klas, w których uczy się mniej niż 30 uczniów. Zmniejszono środki przeznaczone na hospicja do 434 tys. zł, co praktycznie spowodowało katastrofę tych placówek. Z budowy drugiej linii metra Kaczyński też zrezygnował. Zaczął o niej mówić w czerwcu 2005 r., gdy

ruszyła kampania prezydencka. Przez pierwsze dwa lata urzędowania Lecha nie wybudowano ani jednego mieszkania komunalnego, w trzecim roku zaledwie 100, ale za to owe 3 lata wystarczyły, aby Kaczor podwoił zadłużenie miasta. To z kolei była prawdopodobnie jedna z przyczyn kolejnych strat – według Białeckiego: „(...) na samym Mokotowie spadek dochodów z nieruchomości to około 50 mln zł. A to tylko jedna dzielnica. Co będzie, jak podliczymy resztę?”. W kwietniu 2005 r. ludzie Kaczora rozstrzygnęli konkurs na koncepcję mostu Północnego. Wybrali dwa projekty, których realizacja miałaby kosztować pomiędzy 390 a 460 mln zł! Dwa razy tyle, co most Siekierkowski, o którym wcześniej Kaczor mówił, że był za drogi. W końcu i tak okazało się, że mostu Północnego w najbliższych latach w ogóle nie będzie. Dzięki nieróbstwu Kaczyńskiego i nieuctwu jego kohorty tysiące ludzi z Tarchomina, Żerania, Białołęki przeżywają koszmar codziennych dojazdów do pracy. Przetarg na budowę mostu został unieważniony przez Urząd Zamówień Publicznych z powodu złamania zasady anonimowości. Kalkulatory Białeckiego grzeją się więc do czerwoności. Jakie czynniki brane są pod uwagę – patrz ramka. Może warto ten schemat zastosować do obliczeń w innych miastach... Rachunek dla Kaczyńskiego będzie gotowy na jesień, żeby warszawiacy dobrze wiedzieli, ile może ich kosztować jakiś nowy głupi wybór.

Mateusz Kusiak

 

* Opóźnienia w wydawaniu decyzji administracyjnych – straty mieszkańców i przedsiębiorców.

* Opóźnienia w wydawaniu decyzji administracyjnych – kary sądowe.

* Błędne decyzje administracyjne, straty mieszkańców i przedsiębiorców.

* Procesy, w które zostało zaangażowane miasto: cywilne, karne i z prawa pracy – odszkodowania.

* Stan warszawskich ulic – straty użytkowników.

* Spadek dochodów z mienia miasta.

* Niszczejące budynki.

* Pustostany w zasobach komunalnych.

* Rozrzutne finansowanie imprez publicznych.

* Rozrost administracji miejskiej.

* Koszty organizacji nieudanych przetargów.

* Koszty organizacji konferencji prasowych i innych imprez kryptowyborczych.

* Chybione zakupy inwestycyjne.

* Utrata funduszy Unijnych.

* Utrata Środków z Kontraktu Regionalnego.

 

 

"FAKTY I MITY" nr 21, 31.05.2007 r. FAKTY

WARSZAWA

Ekipa prezydenta Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz niemal codziennie odkrywa pokłady smrodu, jaki zostawiła po sobie ekipa Lecha Kaczyńskiego. Właśnie wyszło na jaw, że za pieniądze miasta (ponad 100 tys. zł) PiS fundowało sobie sondaże przedwyborcze. Po wyborach, jesienią 2005 r., dokumenty dotyczące owych zleceń w cudowny sposób zaginęły.

Jeśli w III RP byli pokątni złodzieje, to w IV RP są złodzieje publicznie wykreowani na prawych i sprawiedliwych.

 

 

 

 

"WPROST" Numer: 21/2009 (1376)

CUD PRZY URNIE

W wyborach samorządowych głosowałem przypadkowo. Nie wiem, na kogo. Kandydaci byli dla mnie nierozpoznawalni – mówi Janusz Kochanowski, rzecznik praw obywatelskich. Bo – parafrazując Stalina – nieważne, kto głosuje. Ważne, kto wyznacza miejsce na liście.

Co trzeba zrobić, by w obecnym systemie wygrać wybory? Nic. Udowodnił to Mariusz Wis, prezes Fundacji im. J. Madisona – Centrum Rozwoju Demokracji, który wystartował w ostatnich wyborach samorządowych z list Platformy Obywatelskiej. O mandat ubiegał się w dzielnicy, w której nikt go nie znał. Do tego z premedytacją zrezygnował z kampanii. Nie wydrukował ani jednej ulotki czy plakatu, nie odbył żadnego spotkania z wyborcami. Mimo to dostał najwięcej głosów. Cud? Nic z tych rzeczy. Wytłumaczenie jest proste – miał pierwsze miejsce na liście.

 

To niejedyny paradoks. Mandat można zdobyć nie tylko bez kampanii, ale też (niemal) bez poparcia. Niechlubni rekordziści wchodzili do Sejmu, uzyskawszy zaledwie kilkaset głosów.

 

Obecna ordynacja wyborcza sprzyja kandydatom, których jedyną zaletą jest bezkrytyczna wierność partii. Przez całą kadencję są zdani na łaskę i niełaskę lidera, który jedną decyzją może ich skreślić z listy w kolejnych wyborach. Ma to wpływ na funkcjonowanie całego systemu partyjnego: – W partiach panuje oligarchia. Władzę od 20 lat sprawuje wąska grupa polityków. Ale nikt nie jest zadowolony z obecnej klasy politycznej. Trzeba ją „przewietrzyć" i dopuścić nowych ludzi – mówi Janusz Kochanowski.

 

Wady obecnej ordynacji widać jak na dłoni: żadnej partii zwycięskiej w wyborach po 1989 roku – SLD, PiS czy PO – nie udało się przejąć pełnej odpowiedzialności za rządzenie. Wyborcy za każdym razem byli oszukiwani: ugrupowania wikłały się w zgniłe kompromisy z koalicjantami i nie mogły realizować swojego programu. I zawsze mogły się usprawiedliwiać „chcieliśmy dobrze, ale koalicjant nie pozwolił".

 

Przejęcie pełnej odpowiedzialności za rządy umożliwiłaby ordynacja większościowa z jednomandatowymi okręgami wyborczymi. Taki system działa w ponad 70 państwach świata, w tym w najstarszych czy największych demokracjach (Wielkiej Brytanii, USA, Kanadzie czy Indiach). Jest prosty – w jednym okręgu, w jednej turze głosowania jest wybierany tylko jeden poseł (ten, który uzyskał największą liczbę głosów). Wyborcy głosują na konkretnego kandydata, a nie na listę. Posłowie są rozliczani bezpośrednio przez wyborców, dzięki czemu są z nimi autentycznie związani. Jak to wygląda w praktyce? W Wielkiej Brytanii w każdy piątek posłowie wraz z żonami jadą do swoich okręgów, by podkreślić, jak poważnie traktują wyborców. Cały weekend poświęcają na kontakty z nimi. W Polsce trudno zastać polityków w ich biurach nawet w poniedziałek, czyli w „dzień poselski".

 

Według sondaży około 60 proc. Polaków wolałoby głosować na konkretnych kandydatów, a nie na partie. Wie o tym Donald Tusk. – Premier długo nie mógł się zdecydować na zmiany w ordynacji. Ostatnio jednak dał przyzwolenie na prace nad nimi posłowi Waldy’emu Dzikowskiemu – mówi jeden z polityków PO. Wiceszef klubu PO stanął na czele komisji nadzwyczajnej, która ma za zadanie stworzenie kodeksu wyborczego. – Potraktujemy prace komisji jako pretekst i będziemy próbowali przekonać PSL do naszych postulatów – mówi Dzikowski. Jak ustalił „Wprost", zarówno politycy PiS, jak i SLD są gotowi rozmawiać na temat wprowadzenia ordynacji mieszanej, w której co najmniej połowa posłów będzie wybierana w okręgach jednomandatowych. Taki model występuje w Niemczech. Politolodzy klasyfi kują go jako system proporcjonalny. – System stricte większościowy sprawdza się w USA, ponieważ występuje tam rzeczywisty system dwupartyjny. W Polsce lepiej by się sprawdził system niemiecki, który nie prowadzi do marginalizacji mniejszych partii – przekonuje dr Jarosław Flis, socjolog z UJ. – Ordynacja mieszana ma większość wad systemu proporcjonalnego – oponuje Mariusz Wis, prezes Fundacji im. J. Madisona. – Badania pokazują, że wyborcy nie głosują w niej na konkretnych kandydatów, ale na partie. Jedynie ustanowienie okręgów jednomandatowych w całym kraju będzie rzeczywistą zmianą – mówi Wis.

 

Najtrudniej do zmian będzie przekonać PSL, które się boi, że wypadnie z gry. Donald Tusk powiedział kiedyś, że dla wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych jest w stanie sprzymierzyć się z diabłem. Po wyborach wedle większościowej ordynacji mógłby łatwo realizować program swojej partii. Polską na skutek obecnej ordynacji rządzi jednak koalicja, więc nawet diabeł Tuskowi nie pomoże, jeśli weto postawi Waldemar Pawlak.

Autor: Grzegorz Łakomski

 

 

"WPROST" nr 40, 09.10.2005 r.

OSZUSTWO DEMOKRATYCZNE

W POLSCE GRA SIĘ Z WYBORCĄ W SALONOWCA: WYBORCA WYSTAWIA TYŁEK, ALE NIE WIE, KTO GO UDERZYŁ

Jak się nazywa ktoś, kto wybiera oszustów? Polski wyborca. Od 15 lat uczestniczy on w wyborczym paserstwie. Nie wie, na kogo konkretnie głosuje, bo to ustalają za niego partie, tworząc swoje listy. Nie wie, jaką politykę będzie prowadził rząd, bo to wypadkowa koalicyjnych porozumień. Nie wie nawet, jaki rząd powstanie. Nie wie, kogo rozliczać z obietnic w następnych wyborach, bo koalicja jest zupełnie innym podmiotem niż partia, na którą głosował. Właściwie to manifestuje swoje polityczne sympatie i może się tylko modlić, żeby jego wybrańcy nie okazali się złodziejami albo hochsztaplerami. Można powiedzieć, że od ponad 15 lat w Polsce gra się z wyborcą w salonowca: wyborca wystawia tyłek, ale nie wie, kto go uderzył. To tak, jakbyśmy wsiadali do pociągu i nie wiedzieli, dokąd jedziemy.

 

Oszustwo z ordynacją

Aż 62 proc. Polaków w sondażu przeprowadzonym przez OBOP chciałoby głosować na konkretnych ludzi, a nie na partie. A zatem chciałoby jednomandatowych okręgów (przeciwko nim opowiedziało się jedynie 27 proc. ankietowanych). Większość wyborców tego chce, ale nic się nie dzieje - nadal obowiązuje proporcjonalna ordynacja. Po prostu w poprzednich Sejmach było za dużo beneficjentów tego systemu, żeby podcięli gałąź, na której siedzą. I chyba tak będzie nadal, bo tylko Platforma Obywatelska opowiada się za jednomandatowymi okręgami (PiS chce ordynacji mieszanej).

W proporcjonalnym systemie o wynikach wyborów decydują liderzy partii układający listy wyborcze. Potem popularny lider listy jest w stanie wciągnąć do Sejmu osoby mające poparcie zaledwie tysiąca wyborców. W nowo wybranym Sejmie posłem PiS będzie na przykład Andrzej Adamczyk, który w Krakowie otrzymał 1582 głosy (0,38 proc. w okręgu). - Sytuacja, w której do parlamentu weszli ludzie mający 2-3 tys. głosów poparcia, jest parodią demokracji - uważa prof. Jadwiga Staniszkis, socjolog. Przy jednomandatowych okręgach decydujący głos ma wyborca, a do parlamentu nie wchodzą osoby ze znikomym poparciem. Przeciwnicy większościowej ordynacji, na przykład prof. Jacek Raciborski, Jacek Żakowski (taka ordynacja "prowadzi do wykluczenia mniejszości"), dr Bartłomiej Nowotarski czy Jarosław Flis (na łamach "Tygodnika Powszechnego"), traktują wyborców jak idiotów, gdy twierdzą, że jest na nią za wcześnie, bo po pierwsze - skutkowałaby rozdrobnieniem parlamentu, po drugie - wchodziłyby do niego osoby kupujące sobie mandat, a po trzecie - parlament byłby niereprezentatywny. Wyniki wyborów do Senatu, przeprowadzanych wedle większościowej ordynacji, pokazują, że gdyby obowiązywała ona także w wyborach do Sejmu, cztery lata temu samodzielnie rządziłby SLD, a obecnie PiS. Przykład włoski dowodzi, że proporcjonalne wybory mogą być dla państwa prawdziwą plagą, przyczyną niestabilności rządów. Po 1945 r., kiedy we Włoszech obowiązywała proporcjonalna ordynacja, kraj ten miał aż 57 rządów. Od 1945 r. do 1953 r. ówczesny premier Alcide de Gasperi sformował aż osiem gabinetów. Ostatni z nich przetrwał nieco ponad dwa tygodnie. Tylko kilkanaście dni przetrwał też w 1954 r. rząd Amintore Fanfaniego. Od 1994 r., gdy zmieniono ordynację na mieszaną, rządziły już tylko trzy gabinety - raz Romano Prodiego i dwa razy Silvio Berlusconiego. 

Pewnie przy jednomandatowych okręgach byłoby możliwe kupienie kilku mandatów do Sejmu, ale nie miałoby to żadnego wpływu na jego kształt. Przykład Henryka Stokłosy, który po raz pierwszy nie dostał się do Senatu, świadczy, że wyborcy nie są już skłonni dać się kupić. Straszenie niereprezentatywnością Sejmu jest z kolei dowodem na to, że ludzie mają w głowach Sejm PRL i funkcjonujące wtedy organizacje, gdzie musiała być prządka, profesor i wytapiacz stali. Parlament nie ma być reprezentatywny, tylko efektywny w tworzeniu prawa i zdolny do stworzenia stabilnego zaplecza rządu.

 

Oszustwo z koalicją

Ordynacja większościowa ma trzy fundamentalne zalety: jest sprawiedliwa, skuteczna i pobudza obywatelską aktywność. - Taki system funkcjonuje w USA i Wielkiej Brytanii i tam zainteresowanie wyborami jest bardzo duże. Wyborcy nie są rozczarowani, bo wybierani są kompetentni politycy - mówi "Wprost" prof. Jadwiga Staniszkis. Pozbylibyśmy się plagi koalicji zawieranych ze sprzedawcami mandatów za stołki - w rodzaju Polskiego Stronnictwa Ludowego czy Unii Pracy. Zwycięzcy wyborów wedle większościowej ordynacji nie muszą wchodzić w niewygodne koalicje i rozwadniać programu, z którym szli do wyborów. Dla wyborcy koalicja to produkt, którego nie ma - kot w worku. Przy urnie zawiera on umowę z partią, na którą głosuje, a po stworzeniu koalicji okazuje się, że ta umowa jest nieważna. To tak, jakby klient zawierał umowę na kupno - powiedzmy - toyoty, a otrzymał powypadkowego składaka. I do kogo ma mieć pretensję, skoro koalicja nie ponosi odpowiedzialności za to, co obiecywali jej uczestnicy przed wyborami? Głosowanie na partie, a nie na ludzi, ma jeszcze tę wadę, że często wybiera się osoby zagrażające demokracji. Gdyby w 1933 r. w Niemczech obowiązywała ordynacja oparta na jednomandatowych okręgach, do władzy nie doszedłby Adolf Hitler. Gdy w połowie lat 80. we Francji Francois Mitterrand na krótko wprowadził system proporcjonalny, by poprawić wynik Partii Socjalistycznej, do parlamentu weszło nacjonalistyczne ugrupowanie Jeana-Marie Le Pena. Z dobrodziejstw proporcjonalnej ordynacji skorzystał również w Austrii Jšrg Haider. I odwrotnie, gdyby w Wielkiej Brytanii obowiązywał system proporcjonalny, wybory w 1983 r. przegrałaby Margaret Thatcher i Zjednoczone Królestwo byłoby dziś zupełnie innym krajem - czymś w rodzaju obecnych Niemiec.

 

Oszustwo z premierem

Jarosław Kaczyński, prezes PiS, w ubiegłotygodniowym wywiadzie dla "Wprost", widział siebie w roli premiera. Kilka dni później ogłosił jednak, że mimo zwycięstwa w wyborach na czele rządu nie stanie, a premierem będzie Kazimierz Marcinkiewicz. To efekt m.in. konieczności ustawiania premiera pod koalicjanta. W III RP scenariusz z premierem dopasowanym do potrzeb koalicji przerabialiśmy wiele razy. Wyjątkiem był pierwszy rząd - Tadeusza Mazowieckiego. Paradoksalnie, ten rząd wiele zdziałał, bo żadne przedwyborcze ustalenia i programy nie wiązały mu rąk. Podobnie było też z gabinetem Leszka Millera, który od początku był przewidywany na szefa rządu, a jednocześnie był przewodniczącym partii. Wprawdzie Waldemar Pawlak z PSL też był szefem partii, ale nie wygrała ona wyborów, a on sam premierem został w wyniku serii kompromisów zawartych po to, by odsunąć od władzy ekipę Jana Olszewskiego. Wszyscy pozostali premierzy III RP - Jan Krzysztof Bielecki, Hanna Suchocka, Jan Olszewski, Józef Oleksy, Włodzimierz Cimoszewicz i Jerzy Buzek - obejmowali stanowisko szefa rządu, bo byli do przełknięcia dla koalicjantów.

 

Oszustwo z programem

Rządy, które powstawały po kolejnych wyborach parlamentarnych w III RP, były rządami koalicyjnymi. Programy realizowane przez te rządy nigdy nie pokrywały się z programami partii koalicyjnych. Jeszcze w największym stopniu z programem wyborczym pokrywał się program rządu AWS, realizującego zapowiadane cztery wielkie reformy - administracyjną, ubezpieczeń, służby zdrowia i edukacji. Inne rządy realizowały wyłącznie programowe hybrydy. Programy partii służą do tego, by uwieść wyborcę, a potem koalicja tego wyborcę porzuca. Wyborcze programy partii są tylko zarysem intencji. I dobrze, jeśli nie są zbyt rozbudowane, bo wtedy po wyborach łatwiej je uzgodnić z koalicjantami. A wyborca nie jest wtedy bardzo rozczarowany. Ponad połowa (50,8 proc.) badanych przez Pentor przyznaje, że tylko "mniej więcej" orientuje się, co zamierza zrobić rząd koalicji PO-PiS. Aż 43,8 proc. twierdzi jednak, że o programie nowego rządu nie ma zielonego pojęcia. To wynika właśnie z faktu, że program rządu koalicyjnego musi być hybrydą.

Gdy programy wyborcze służą tylko do uwodzenia, obywatele tracą zaufanie do polityków, uważają, że są przez nich oszukiwani i porzucani, gdy ci już rządzą. Z badań Pentora dla "Wprost" wynika, że aż 67,2 proc. Polaków uważa, że żaden rząd III RP nie zrealizował większości swoich planów i obietnic. Tylko 0,9 proc. badanych jest zdania, że gabinety rządzące przez ostatnie 15 lat spełniły obietnice. W opinii badanych w największym stopniu zawiódł wyborców rząd Leszka Millera (33,2 proc.). Znacznie lepiej badani przez Pentor ocenili dotrzymywanie słowa przez rząd Jana Olszewskiego (tylko 5,6 proc. oceniło, że Olszewski zawiódł wyborców). Prawdopodobnie ten dobry rezultat wynika z tego, że rząd Olszewskiego został zapamiętany jako ten, który chciał przeprowadzać lustrację i dekomunizację, a o tym było ostatnio głośno. Jeśli nie chcemy być paserami demokracji, czyli nie chcemy być zaskakiwani tym, kto zostaje premierem, jaka jest koalicja, jaki realizuje program, kto za co odpowiada i kogo rozliczyć, powinniśmy się pożegnać z III Rzecząpospolitą i funkcjonującym w niej wielkim wyborczym oszustwem.

Rafał Pleśniak, Grzegorz Pawelczyk

 

 

„POLITYKA” nr 35 (2618), 01.09.2007 r.

POLAK ZDRADZA ZA KOTARĄ

Wiele wskazuje na to, że wynik nowych wyborów będzie zbliżony do poprzedniego. Ale ostrożnie, polski wyborca jest najbardziej nieobliczalny w Europie.

W niedawno złożonym do druku w akademickim wydawnictwie analitycznym tekście o ewolucji, a raczej dryfowaniu tego, co mamy w Polsce zamiast systemu partyjnego, nazwałem to coś „zbiorowiskiem partii”. Wcześniej pozwoliłem sobie pisać o „hordach wyborców”, a nie elektoratach. Użyte słowa brzmią pejoratywnie, warto się zatem zastanowić, czy zostały użyte zasadnie.

 

Zacznijmy od faktów pozwalających twierdzić, że w Polsce nie ma systemu partyjnego: w 2007 r. ostała się tylko jedna partia istniejąca w 1991 r. (PSL); w okresie 1991–2007 nie zaistniał dwukrotnie ani jeden rząd o tej samej konfiguracji partyjnej; liderzy większości znaczących dziś partii dawali swe twarze kilku politycznym bytom. Wielu przywódców obecnie działających partii „charyzmatyzuje” (używam tego sformułowania w odniesieniu do spryciarzy politycznych bez wizji i prawdziwej charyzmy), a nie kieruje zorientowanymi na cel organizacjami. Partie nie mają zakorzenienia społecznego; widać to zarówno po wskaźnikach tzw. chwiejności wyborczej – odsetka wyborców zmieniających między wyborami swe preferencje partyjne, jak i po słabych związkach partii z konkretnymi grupami społecznymi.

 

Fakty: między 2001 a 2005 r. zmiana poparcia partyjnego liczona na poziomie zagregowanym wyniosła 38 proc., oznacza to, że w sumie o tyle siła partii uległa zmianie. Wskaźnik ten dla okresu powojennego w Europie Zachodniej (do końca lat 90.) wynosi około 9 proc. Ale to nie wszystko, tenże sam wskaźnik mierzony na poziomie indywidualnym wskazuje, że aż 63 proc. Polaków oddało swój głos na inną partię niż 4 lata wcześniej, co więcej, aż 28 proc. Polaków zmieniło swe preferencje polityczne blokowo, tzn. ponad jedna czwarta głosująca poprzednio na partie lewicowe tym razem zagłosowała na prawicowe i odwrotnie (wszystkie dane pochodzą z projektu Polskie Generalne Studium Wyborcze). Gdy przytaczam te liczby w publikacjach obcojęzycznych, redaktorzy zwracają uwagę, żebym zechciał poprawić, ich zdaniem występujący tu, błąd. Nie należy im się dziwić; poza pierwszymi latami demokratyzacji Brazylii, Boliwii i Peru nikt o takich wskaźnikach rozchwiania preferencji wyborczych nie słyszał. W pierwszych wyborach po obaleniu dyktatur Europy Południowej w połowie lat 70. wskaźnik ten wahał się między 13 a 18 proc., by potem zbliżyć się do średniej zachodnioeuropejskiej.

 

Czy należy za to winić rodaków? Częściowo tak, zwłaszcza ze względu na dramatycznie niską frekwencję wyborczą; 40-procentowa frekwencja to kolejna specyfika Polski. Zachodnioeuropejska średnia okresu powojennego, choć spada, nadal utrzymuje się na poziomie 75–80 proc., a ostatnie wybory we Włoszech czy Francji zachęciły aż 85 proc. obywateli tych krajów do podjęcia trudu rozeznania kwestii politycznych i delegacji swych uprawnień na przedstawicieli. Ten dewiacyjny poziom bierności politycznej Polaków powoduje, że zmiany preferencji są tak gwałtowne, a zwycięska partia ostatnich wyborów, PiS, zyskała aktywne poparcie zaledwie jednego na dziesięciu uprawnionych do głosowania Polaków, dokładnie 10,54 proc. głosów. Dodając ponad 4 proc. Samoobrony i ponad 3 proc. LPR, możemy powiedzieć, że rządziła nami koalicja mająca faktyczne poparcie 19 proc. Polaków. To światowy rekord delegitymizacji pozornie większościowej koalicji rządowej.

 

Jakie konsekwencje pociąga za sobą taka sytuacja? W 2005 r. PGSW przeprowadziło badanie panelowe, a więc takie, w którym w pewnym odstępie czasu (w tym przypadku dwa miesiące) zapoznajemy się z opiniami, postawami i preferencjami tych samych osób. Ich porównanie jest – by użyć popularnego ostatnio słowa – porażające; chodzi o niespotykany poziom niestabilności. I dotyczy to kwestii podstawowych.

 

Na pytanie o to, czy istnieje w kraju partia, z którą jednostka się identyfikuje, zaledwie dwie trzecie z tych, którzy w październiku twierdzili, iż taka partia istnieje, w grudniu potwierdziło ten stan rzeczy. Jeszcze gorszy obraz jawi się, gdy analizujemy spójność deklaracji na temat tego, jaka to partia; i tak w przypadku identyfikujących się w październiku z LPR, SdPl, PSL i Samoobroną dwa miesiące później zaledwie około 40 proc. potwierdza tę identyfikację. W przypadku dwóch największych partii, PO i PiS, a więc wyborców partii sukcesu elekcyjnego, odsetek ten wynosi nieco ponad dwie trzecie.

 

Ktoś może powiedzieć, że identyfikacje to wszak kwestia psychologiczna i może podlegać zmianie. Co jednak począć z podobną wymową odpowiedzi na pytanie faktograficzne – o to, czy respondenci głosowali we wrześniowych wyborach. Do konfabulacji rodaków w tej kwestii jesteśmy przyzwyczajeni od początku lat 90. Tak jest i tym razem: w październiku 54 proc. Polaków twierdziło, że brało udział w wyborach, i ta 13-procentowa nadwyżka nad rzeczywistą frekwencją jest niejako normalna. Prawdziwe zaskoczenie jednak następuje, gdy analizujemy dane zebrane dwa miesiące później – w grudniu już 68 proc. respondentów twierdzi, że uczestniczyło w wyborach; podkreślmy, chodzi o deklaracje tych samych osób. Równie fatalnie wygląda spójność deklaracji – przedzielonych dwumiesięcznym okresem – dotyczących tego, na kogo głosowali; wszak pytamy tu o fakt, o to, co ludzie zrobili 25 września 2005 r. I tak największą spójność (73 do 78 proc.) wykazują osoby deklarujące głównie na PD, PiS lub PO. W przypadku pozostałych partii spójność deklaracji oscyluje wokół 50 proc., a w przypadku LPR wynosi zaledwie 38 proc.

 

W panelu PGSW 2005 zadawaliśmy w obydwu pomiarach szereg pytań dotyczących znaczenia 13 ważnych kwestii publicznych (podatki, aborcja, prywatyzacja, przestępczość, UE etc.) oraz wiele pytań dotyczących demokratycznych wartości, procedur oraz oceny samej demokracji. Na owe 13 przypadków spójność ocen wagi tych kwestii występuje tylko w odniesieniu do czterech, reszta ocen w ciągu dwóch miesięcy uległa zmianom i to statystycznie istotnym. Spośród kilkunastu pytań dotyczących demokracji oceny nie zmieniają się w sposób istotny zaledwie w przypadku trzech. Nie sposób przytoczyć szczegółowo wszystkich danych, a także zaawansowanych analiz naukowych, wszystkie one świadczą jednak o całkowitym rozchwianiu opinii i preferencji Polaków, braku jakichkolwiek postaw politycznych.

 

A oto wynik najdobitniejszy: podobnie jak w innych ważnych badaniach pytamy respondentów o samoidentyfikację na skali lewica–prawica. Spośród deklarujących się jako osoby o poglądach lewicowych, tylko 48 proc. potwierdza tę autoidentyfikację dwa miesiące później, 27 proc. deklaruje po owym okresie samoidentyfikację jako centrową, a 25 proc. – prawicową. Nie znam żadnych danych świadczących o podobnym ideologicznym chaosie świadomościowym w innych krajach.

 

Nie sposób w krótkim tekście zmieścić wszystkich doświadczeń ostatnich 20 miesięcy, a tym bardziej zdać dokładnie sprawy z tego, co zaszło w świadomości Polaków, kilka rzeczy jednak warto wymienić. Od samego początku PiS, nadużywając aksjologicznych haseł, przedstawiał się jako partia walki o uczciwość i sprawiedliwość. W 2005 r. wydawało się, że chodzi głównie o sprawiedliwość ekonomiczną, ale okazało się, że głównie o dość niekonwencjonalnie pojmowaną sprawiedliwość historyczną. W 2005 r. dane makroekonomiczne i regionalne, a także te poziomu indywidualnego wskazywały, że Polska PiS to kraj ludzi w swej masie zagubionych, będących poza rynkiem pracy, niekoniecznie z powodów obiektywnych, nieradzących sobie z zarządzaniem własnym gospodarstwem domowym, starszych, gorzej wykształconych, uboższych.

 

Polska PO to kraj ludzi w większości radzących sobie z własnym gospodarstwem domowym, ludzi względnego sukcesu zawodowego, ale najważniejsze – ludzi ciężko pracujących, nadproporcjonalnie przyczyniających się do zasobności budżetu państwa. To elektorat dobrze wykształcony, względnie młody i otwarty na świat. Mówiąc wprost, to bez tych drugich, bez wykształciuchów i zapracowanych, walczących na rynku zaradnych i odpowiedzialnych ludzi, ci pierwsi – liczący na transfery i opiekuńczość państwa – nie mogliby prowadzić swego w miarę spokojnego i mało zaradnego życia. To wykształciuchy i wyznawcy rynku (aż strach nazwać po imieniu – liberałowie) stanowią o tym, jak się żyje tym, którzy – z powodów równie często niezawinionych, jak i zawinionych – nie są w stanie zadbać o siebie i muszą polegać na innych.

 

Stąd za niebywałą niedorzeczność uznać należy stawianie na grupy społeczne, którym, choć należna jest troska, to jednak żadną miarą nie mogą być motorem zmian modernizacyjnych koniecznych w Polsce XXI w. Jarosław Kaczyński, dziękując „moherowym beretom” za wkład w rozwój Polski, rozmywa i tak pokręconą polską świadomość ekonomiczną (przykład: ostatnia polityka rozdawnictwa mieszkań za złotówkę w sytuacji, w której równie niezamożni ludzie, ale pracowici i zaradni, oszczędzali, by wykupić je po cenach rynkowych).

 

By była jasność: wszędzie istnieją tak zwane klasy transferowe, ludzie, których byt zależy, w największym uproszczeniu, od pracowitości innych, ściągania z nich wysokich podatków i przeznaczania ich na opiekę nad nieradzącymi sobie w życiu. To „odrynkowienie losu człowieka” i ustanowienie państwa opiekuńczego jest niezaprzeczalnym osiągnięciem demokracji XX w. Ale to się udaje tam, gdzie światli politycy wiedzą, jakie naczelne wartości promować i komu należny jest prestiż społeczny za skuteczne trwanie tego rozwiązania.

 

Tak więc przed następnymi wyborami Polacy muszą sobie odpowiedzieć na szereg istotnych pytań podobnych do powyższego dylematu. Najważniejsze kwestie to reforma służby zdrowia, ile w niej ma być państwowego socjalizmu, a ile rynku? Czy chcą kosztownych defilad wojskowych, gdy zamykane są szpitale, czy nie? Czy polityka 40-milionowego kraju może być monotematyczna, koncentrować się na kwestii domniemanej walki z korupcją i ignorować kilkadziesiąt innych ważnych kwestii społecznych, od zdrowia poczynając, a na przebiegu autostrad kończąc? Czy Polacy uznają, że ostatni sukces propagandowy Eriki Steinbach w Niemczech wynika z narastania antypolskich tendencji, czy też był możliwy dlatego, że w Polsce rządzą politycy o zastraszająco niskim prestiżu w Europie, z którymi nikt się nie liczy i dlatego właśnie możliwe są sukcesy takich, do tej pory marginalnych, organizacji niemieckich? Czy Polacy zechcą podjąć próbę odpowiedzi na pytanie, czy za rządów Mazowieckiego, ale także Cimoszewicza, Buzka i Millera, taka sytuacja byłaby możliwa? W końcu czy Polacy rozumieją konieczność ochrony demokratycznych norm i procedur jako warunku naszego sukcesu w rywalizacji międzynarodowej, czy też uznają, że można manipulować wartościami demokratycznymi w celu osiągania konkretnych celów, choćby tak ważnych jak walka z przestępczością? Innymi słowy, czy będą przed nadchodzącymi wyborami chcieli dowiedzieć się, jak naprawdę działają specsłużby IV RP i będą domagać się komisji śledczej w sprawie CBA, czy też nie?

 

Muszą Polacy odpowiedzieć sobie też na pytanie, czy warto przeprowadzać kosztowne przedterminowe wybory, jeśli miałyby dać podobny wynik jak poprzednie. Już dziś – z dużą dozą niepewności rzecz jasna, jak to w Polsce, ale jednak – można powiedzieć, że wygra te wybory albo PO, albo PiS. Można też przewidzieć, że zapewne żadna z nich nie uzyska większości absolutnej, a to tylko byłoby jakościowo nową sytuacją. Pewnie będzie też tak, że dodatkowo dwie–cztery partie usadowią swych posłów w Sejmie. Wyobraźmy sobie – rzecz wcale nie tak nierealistyczną, jak zakładają politycy PO – że ponownie nieznacznie wygra PiS, a PO zajmie dostojnie w tym konkursie drugie miejsce. Co dalej? Kto będzie chciał dziś wchodzić w koalicję z PiS? Chyba tylko PO, ale to oznacza – według moich szacunków – natychmiastową utratę co najmniej jednej trzeciej aktualnego poparcia tego ugrupowania.

 

Nieco, ale właśnie tylko nieco, lepiej wygląda sytuacja, gdyby wygrała PO, zwłaszcza gdyby do większości parlamentarnej wystarczyło jej dołączyć PSL jako koalicjanta. Jeśli to nie wystarczy, PO stanie przed wielkim problemem, czy wchodzić w koalicję z LiD? Nie byłoby to aż tak groźne dla PO, gdyby politycy LiD, a zwłaszcza SLD, chcieli PO w tym pomóc, choćby promując medialnie więcej postaci spoza tych polityków, którzy kojarzą się z dawną SdRP, a pokazując więcej postaci z PD i SdPl.

 

Takiej gotowości jednak nie widać. Najlepszym, choć ciągle najmniej prawdopodobnym, rozwiązaniem byłoby zatem pełne zwycięstwo PO i możliwość samodzielnego utworzenia rządu. Byłby to też ciekawy casus dla politologów – po raz pierwszy mielibyśmy do czynienia z rządem jednopartyjnym. Zasadnym pytaniem jest: czy faktycznie? Wszak rozdęte ego polityczne, zwłaszcza gdy wsparte wygraną, może spowodować tak ochoczo nadużywaną w polskim Sejmie frakcjonalizację zwycięskiego ugrupowania, z byle zresztą powodu.

 

Czy jest jakaś szansa na to, by wynik tym razem był inny niż ten z jesieni 2005 r.? Tak, bo dynamika (to estetyczny substytut słowa chaos) polskiego zbiorowiska partii i zdezorientowanych rodaków, w większości nieposiadających trwałych preferencji i postaw politycznych, ale także tej części, która takowe posiada, może doprowadzić do znacznej zmiany konfiguracji sił w polskim parlamencie. Nie widać też, by jakaś znacząca nowa siła polityczna miała pojawić się na tej scenie, choć nie lekceważyłbym możliwości wyraźniejszego zaistnienia np. Partii Kobiet.

 

W dalszej przyszłości wypada liczyć na radykalną zmianę personalną polskiej polityki, zwłaszcza na zanik dysydenckiego etosu różnej maści. To on w znacznej mierze odpowiedzialny jest za retrospektywną orientację polskiej polityki. Natomiast świat polskiej gospodarki, tej małej i tej wielkiej, radzi sobie świetnie. Perspektywicznie warto rozważyć, czy właśnie z tych środowisk nie należałoby rekrutować polskich elit politycznych, wszak to ludzie kreatywni, przewidujący, odpowiedzialni (z pewnością posiadający własne konta bankowe), potrafiący liczyć i racjonalnie organizować swe otoczenie. Współczesna polityka (i politologia) zdominowana jest przez refleksję ekonomiczną i ekonometryczną; policzalna polityka jest polityką consensusu i kontraktu.

 

W XX w. w wielu krajach, w których występował fundamentalny spór o wartości i tożsamości, światłe elity zdecydowały się wyłączyć go ze sfery politycznej. Wypada mieć nadzieję, że nie jest to bardzo odległa przyszłość Polski.

Radosław Markowski

Radosław Markowski jest socjologiem, politologiem, dyrektorem Instytutu Nauk Politycznych w SWPS oraz kierownikiem Pracowni Badań Wyborczych Instytutu Studiów Politycznych PAN.

 

 

"FAKTY I MITY" nr 39, 05.10.2006 r.

KATALOG KŁAMSTW (CZ. I)

Na Węgrzech wrze. Tysiące ludzi protestuje po tym, jak rządzący przyznali, że od lat traktowali społeczeństwo jak bandę idiotów, że kłamali, przekupywali i oszukiwali, a wszystko po to, aby utrzymać się u władzy, czyli żłobu. A co w Polsce, kraju bratanków? Ano nic... Sielsko, anielsko i spokojnie. Może pamięć nasza jest wybiórcza, może zbyt krótka? Jeśli tak, to ją teraz odświeżymy, prezentując rodzimy, ciut niekompletny, ale jednak...

* Rok 1989 (wiosna): „Solidarność” idzie do wyborów z „okrągłostołowymi” hasłami socjalnymi sumującymi się jako: „Socjalizm tak, wypaczenia nie”; państwo świeckie; podwyżki płac; obniżki cen; wolność słowa.

* Rok 1989 (jesień): Tadeusz Mazowiecki w exposé: „Budujemy państwo, w którym będzie dominować socjalna gospodarka rynkowa; po pół roku drastycznego zaciskania pasa obywatelom będzie żyło się znacznie lepiej”. Później nastąpiły reformy Balcerowicza, które doprowadziły do bankructwa małego biznesu, PGR-ów i kilku milionów ludzi, a także do złodziejskiej prywatyzacji i upadku rządu.

* Rok 1990 (lato): rząd wprowadza religię do szkół (ministrem edukacji jest Samsonowicz), tłumacząc, że rzecz cała nie narusza prawa (a naruszała, co orzekł Trybunał Konstytucyjny) i jest postulatem wszystkich obywateli (nikt w tej sprawie nie prowadził żadnych badań, nie mówiąc już o referendum).

* Rok 1990 (jesień): Jarosław Kaczyński prowadzi kampanię wyborczą Lecha Wałęsy pod hasłami: „Tak dalej być nie może”, „Balcerowicz musi odejść” i „100 milionów dla każdego Polaka”.

* Rok 1991 (styczeń): na czele rządu staje Bielecki, a wicepremierem zostaje Balcerowicz! Wątki społeczne i socjalne zostają z programu ekonomicznego całkowicie wyeliminowane.

* Rok 1991 (wiosna): rząd za pieniądze państwowe próbuje (rękami ministra Glapińskiego z PC) stworzyć po cichu prywatną, wielką telewizję partyjno-rządową. Po ujawnieniu afery Glapiński nie traci stanowiska.

* Rok 1991 (wiosna–jesień): Porozumienie Centrum próbuje wsadzić na stołek prezesa NBP Grzegorza Żemka – skazanego później za malwersacje w FOZ-ie. Państwowy bank kupuje udziały spółki „Telegraf” należącej de facto do Kaczyńskich i innych działaczy PC. Do dziś nie udało się ustalić, na co bracia K. wydali pieniądze z tej transakcji. Ten sam bank (BPH), który kupił „Telegraf”, wynajmuje od fundacji Kaczyńskich biurowiec, płacąc czynsz za... 25 lat z góry! Do dziś bliźniacy nie widzą w tym nic dziwnego.

* Rok 1992 (styczeń–czerwiec): nastaje rząd Olszewskiego i na dzień dobry głosi wyjątkowo prospołeczne hasła. Ich wyrazem są... drastyczne podwyżki cen energii: prąd idzie w górę o 23 proc., a gaz o 20 proc. Opublikowana zostaje też słynna lista Macierewicza. Ma ona zawierać nazwiska tajnych współpracowników SB. Tymczasem tak naprawdę lista upublicznia tylko nazwiska osób będących w zainteresowaniu służb specjalnych – także dysydentów. A jednak Macierewicz łamie kariery wielu ludziom, za co jego samego nie spotyka żadna kara.

* 4 czerwca (rano) pojawia się depesza PAP, w której Wałęsa przyznaje się do współpracy z SB. Późnym popołudniem depesza zostaje wycofana z serwisu. Wałęsa do tej pory twierdzi, że nigdy jej nie było, a dziennikarzom coś się przywidziało.

* Rok 1992 (sierpień): rząd Hanny Suchockiej oświadcza, że będzie prowadził politykę społeczną i natychmiast obniża renty i emerytury o 16 proc.

* Rok 1993 (wiosna–lato): minister przekształceń własnościowych Lewandowski znajduje receptę na ratunek dla polskiego przemysłu. Ma ona polegać np. na sprzedaży obcemu kapitałowi przebogatego KGHM za 20 proc. jego rocznego zysku. Po fali strajków rząd wycofuje się z tego pomysłu.

Rusza Program Powszechnej Prywatyzacji, dzięki któremu obywatele mają stać się właścicielami majątku narodowego. Nic z tego nie wychodzi, choć rząd dostaje wielką kasę ze sprzedaży świadectw udziałowych. Hanna Suchocka podpisuje konkordat, twierdząc, że jest to doskonała umowa międzynarodowa w pełni chroniąca interesy Polski. Tymczasem konkordat jest aktem lennym Polski wobec Watykanu, co potwierdza Trybunał Konstytucyjny.

* Rok 1994 (wiosna): rząd Pawlaka dołącza do słynnego „obiadu drawskiego”, podczas którego generałowie polskiej armii wypowiadają posłuszeństwo ministrowi obrony Kołodziejczykowi. Wałęsa twierdzi do dziś, że nie doszło wtedy do żadnego zamachu stanu, tylko było to zwykłe, nic nie znaczące spotkanie. A jednak Kołodziejczyk zostaje odwołany ze stanowiska. Na jego miejsce przychodzi zaufany człowiek Wałęsy – Zbigniew Okoński. Następują czystki w wojsku.

* Rok 1994 (jesień): służby specjalne montują prowokację przeciwko premierowi Pawlakowi. Do publicznej wiadomości przeciekają doniesienia o niejasnych, korupcjogennych układach premiera z biznesem oraz o jego kochance. Ktoś obliczył, że Pawlak połowę swojego premierostwa spędził na polowaniach. Pawlak ustępuje.

* Rok 1995: premierem zostaje Józef Oleksy. Minister spraw wewnętrznych Milczanowski oskarża go o współpracę z wywiadem rosyjskim. Oleksy odchodzi. Później okazuje się, że nie ma żadnych dowodów na jakąkolwiek współpracę. Autorom prowokacji, m.in. Miodowiczowi, włos z głowy nie spada.

* Rok 1995 (jesień): Aleksander Kwaśniewski zapewnia publicznie, że ma wyższe wykształcenie z tytułem magistra włącznie. Taka informacja zostaje też przesłana do Państwowej Komisji Wyborczej.

* Rok 1996 (wiosna): rząd Cimoszewicza – postępuje dalsza prywatyzacja polegająca na wyprowadzeniu majątku narodowego do prywatnych spółek. Państwo traci bezpowrotnie kontrolę nad największymi firmami chemicznymi (CIECH). Premier dowiaduje się o przekręcie z prasy. „Prywatyzacji” nie udaje się jednak cofnąć.

* Rok 1997 (jesień) – rząd Jerzego Buzka obiecuje w exposé kraj równych szans dla wszystkich obywateli. Kilka chwil później dochodzi do kaskadowego bezrobocia przekraczającego 22 proc. Premier obiecuje też boom w budownictwie mieszkaniowym. Polega on na załamaniu się rynku mieszkań, bo oddaje się ich do użytku mniej niż w poprzednich dwóch dekadach.

– Na stanowiskach państwowych zasiądą ludzie najbardziej kompetentni – oświadcza Buzek i obsadza na fotelu prezesa ZUS Stanisława Alota, który doprowadza największego ubezpieczyciela do krachu finansowego, prawie do zapaści i likwidacji.

Celem rządu ma być też niespotykany, trzykrotny wzrost gospodarczy... Już kilka miesięcy później wskaźniki gospodarcze są najgorsze od lat. Bezrobocie nadal rośnie.

Rząd Buzka ogłasza, że zakaz importu żelatyny ma zabezpieczyć Polaków przed chorobą wściekłych krów. Jak się później okazuje, chodzi o interes jednego monopolisty – Kazimierza Grabka, przyjaciela biskupów i prawicy. Ile i komu Grabek za wyłączność na żelatynę zapłacił – do dziś nie wiadomo. Wstrzymano w tej sprawie wszelkie śledztwa i zamknięto dochodzenia.

Nierządy Buzka owocują dziurą budżetową w wysokości 135 mld zł. Polsce grozi syndrom argentyński.

Cały czas narodowi mówi się, że na czele rządu stoi Jerzy Buzek, tymczasem coraz więcej Polaków wie już, że superpremierem jest Marian Krzaklewski.

* Rok 2001. Nastaje rząd Leszka Millera.

Cdn...

Marek Szenborn, Michał Popielaty

 

 

"FAKTY I MITY" nr 40, 12.10.2006 r.

KATALOG KŁAMSTW (CZ. II)

Poprzedni zestaw łgarstw, jakimi karmiła nas władza III RP, rozpoczęliśmy w roku 1989 i dojechaliśmy do końca rządów tandemu Buzek-Krzaklewski. Kilkadziesiąt ewidentnych kłamstw i oszustw elit politycznych w ciągu jedenastu lat. Mało? No to lećmy dalej...

– Rok 2001. Rząd Leszka Millera ogłasza, że „przejrzystość i czystość norm życia publicznego” to teraz priorytety. W myśl tej szczytnej zasady ludzie Millera wysyłają Rywina do Michnika z misją negocjowania nowej ustawy o radiofonii i telewizji. To największy skandal III RP, który swój finał znajduje przed komisją śledczą. Komisja ujawnia prawdziwe oblicze tworzenia prawa pod swój interes. Wówczas to pojawia się tajemnicza „grupa trzymająca władzę” – formacja do dziś nie rozszyfrowana, a jednak osadzona w najwyższych strukturach zarządzania państwem. Jedynym winnym i skazanym, ale przecież i kozłem ofiarnym, jest Lew Rywin.

Kolejnymi bohaterami millerowskiej „czystości norm” są panowie Pęczak, Dochnal, Jagiełło i Długosz. Dwaj ostatni polegli w aferze starachowickiej, rozdmuchanej ponad miarę przez prawicę.

– Już nigdy policja, prokuratura i służby specjalne nie będą uczestniczyć w grach politycznych – Miller podnosi w górę dwa palce i... napuszcza na Orlen swoje psy gończe. Prezes Modrzejewski zostaje zatrzymany w kompromitujący sposób.

Jednym z flagowych okrętów ekipy premiera miała być reforma służby zdrowia. W exposé mówił: „Zgodnie z zapowiedziami, zlikwidujemy kasy chorych, tworząc kilka funduszy ochrony zdrowia, i powiążemy je z samorządami terytorialnymi”.

Okazało się, że Polska otrzymała jeden zbiurokratyzowany i niewydolny Narodowy Fundusz Zdrowia. Co więcej, taki twór okazał się niezgodny z konstytucją. NFZ zapowiadał, że stworzy Centralny Rejestr Usług Medycznych – nic podobnego do dziś nie powstało.

Rząd ogłosił, że doprowadzi do racjonalnej polityki lekowej – obywatel miał za mniejsze pieniądze kupować leki. Niestety, już wkrótce okazało się, że Polacy płacą za lekarstwa najwięcej ze wszystkich krajów Europy. Na czele rewolucyjnych zmian w służbie zdrowia staje minister Mariusz Łapiński, zdaniem SLD – wybitny fachowiec, który wsławił się całkowitą indolencją oraz niekompetencją, a także tym, że wlał fotoreporterowi „Newsweeka”.

Premier w exposé zapowiada: „Instrumentem pobudzania rozwoju ekonomicznego będzie rozwój infrastruktury, zwłaszcza sieci dróg i autostrad, telekomunikacji i kolejnictwa”. I rzeczywiście... powstają ponad 2 kilometry autostrad (!), a sieć kolejowa w Polsce zmniejsza znacznie swoją długość. Za to czas przejazdu np. z Łodzi do Warszawy wydłuża się o kilkanaście minut.

Rząd Millera ogłasza też, że będzie dbał o czystość i logiczność polityczną w ten sposób, że wybory parlamentarne i samorządowe będą odbywać się wiosną, a nie jesienią. Chodzi o to, by nowa władza mogła przygotować własny budżet, a nie korzystać z budżetu ekipy poprzedniej. Do owej solennej obietnicy Miller nigdy już nie wraca.

Co do jednej kwestii, najważniejszej, Leszek Miller dotrzymał słowa: obiecywał wzrost gospodarczy i ten rzeczywiście nastąpił. Niestety, bilans strat i zysków jest taki, że Millerowa ekipa odchodzi w niesławie i nastaje... rok 2004 – rząd Marka Belki.

– Niezwłocznie nasza obecność wojskowa w Iraku zostanie zmniejszona do koniecznego minimum, czyli wyłącznie do sił policyjnych – przyrzeka Polakom premier. Nic takiego nie następuje. Przeciwnie.

Ograniczenie obowiązku wiz dla Polaków wyjeżdżających do USA to kolejny priorytet nowego rządu. Wychodzi z tego wielka kicha, choć wcześniej – na fali tych właśnie obietnic – popularność Belki rośnie.

Nowa ekipa przysięga też, że prywatyzacja majątku narodowego już nigdy nie będzie przebiegać w sposób niejasny czy rabunkowy. Tymczasem już na dzień dobry zostaje sprywatyzowany Zelmer – niemal monopolista na rodzimym rynku AGD – w taki sposób, że Skarb Państwa upłynnia go za półdarmo i oddaje w ręce konkurencji. Nie inaczej wygląda dalsza prywatyzacja Orlenu, Rafinerii Gdańskiej – Lotosu. W tle pojawia się Kulczyk.

W swoim exposé Belka pochyla się też nad ciężkim losem emerytów, rencistów, a nawet bezrobotnych i bezdomnych. Owocem tego „pochylania się” jest ustawowa zmiana zasad waloryzacji rent i emerytur. Oczywiście, dramatycznie niekorzystna dla Polaków. Zamrożone zostają płace nauczycieli, policjantów i reszty budżetówki. Dochodzi do pierwszych niepokojów społecznych.

W odpowiedzi Marek Belka przyrzeka narodowi, że jeśli przez rok rząd nie spełni wszystkich obietnic, to on poda się do dymisji. I tu już tylko wypada się uśmiechnąć...

Rok 2005. Na fali społecznego rozgoryczenia, niespełnionych obietnic i nadziei, do władzy dochodzi PiS. Przy ich kłamstwach suma wszystkich łgarstw poprzednich ekip razem wziętych wydaje się jednym pasmem prawdomówności i rzetelności.

O tym za tydzień, w ostatniej części „Katalogu kłamstw”.

Marek Szenborn, Michał Popielaty

 

 

"FAKTY I MITY" nr 41, 19.10.2006 r.

KATALOG KŁAMSTW (CZ. III)

Poprzednią – drugą – część KATALOGU KŁAMSTW zakończyliśmy na roku 2005, twierdząc, że blagi i oszustwa poprzednich ekip rządzących (od roku 1989) były niczym w porównaniu z kłamstwami, jakie zaserwowała nam obecna władza.

Czas udowodnić tę tezę.

Na dzień dobry nowo powołany premier Kazimierz Marcinkiewicz ogłasza narodowi, że jest w pełni samodzielnym przywódcą, a program polityczny i gospodarczy to autorskie dzieło jego szarych komórek. Tak prawił w exposé.

Miało być:

1. Obniżenie stawek podatkowych dla osób fizycznych do 18 i 32 proc. (z dużą kwotą dochodu w ogóle zwolnioną od podatku, czyli z odciążeniem najuboższych). Efekt: obciążenia fiskalne – zamiast spadać – rosną z miesiąca na miesiąc, bowiem zamrożone zostały progi podatkowe.

2. Zmniejszenie obciążeń płac pracowniczych różnymi składkami. Nic takiego się nie stało. Za każdy tysiąc złotych wypłacanych pracownikowi, pracodawca w formie różnych składek odprowadza państwu drugi tysiąc.

3. Ograniczenie liczby koncesji i zezwoleń na najprzeróżniejsze formy działalności gospodarczej. Tymczasem coraz więcej sektorów gospodarki potrzebuje specjalnych glejtów na swoją działalność.

4. Tanie państwo. W jego ramach miało dojść do likwidacji kilkunastu państwowych agend i urzędów centralnych. Nie zlikwidowano niczego. Przeciwnie, zatrudniono jeszcze więcej urzędników i powołano trzy nowe ministerstwa. Realne zatrudnienie w administracji państwowej wzrosło o około 15 proc. Ale też coś zlikwidowano – mianowicie Rządowe Centrum Studiów Strategicznych, które kosztowało podatników 2 mln złotych rocznie. Teraz jesteśmy JEDYNYM KRAJEM W EUROPIE, który takiego centrum nie ma!

5. Trzy miliony mieszkań. Rząd Marcinkiewicza, a potem Kaczyńskiego nie zrobił nic, aby oddać nowe tereny pod budownictwo. Zapowiedział też zniesienie ulg budowlanych. Spowodowało to co prawda wielki boom mieszkaniowy, ale tylko na rynku wtórnym. W efekcie ceny mieszkań wzrosły trzykrotnie, a w Warszawie nawet pięciokrotnie. Nowych mieszkań buduje się mniej niż za rządów Millera, nie mówiąc już o czasach Gierka.

6. Podniesienie poziomu świadczeń społecznych – głównie rent i emerytur. Niestety, emeryci i renciści po roku PiS-owych rządów dostają co miesiąc do ręki realnie mniej, a ci, którzy mieli prawo do wcześniejszych emerytur, nie wiedzą, czy w ogóle je otrzymają. Co więcej, forsowany jest pomysł, aby już wkrótce wysokość emerytury nie zależała od wysokości składek ubezpieczonego, tylko była dla wszystkich jednakowa – to znaczy 30 proc. średniej płacy. O wypłatach emerytur z tzw. drugiego filara nikt nic w tej chwili nie wie. Nie ma żadnych na ten temat przepisów, a te pozostawione przez rząd Belki wylądowały w koszu.

7. Zapewnienie podstawowych świadczeń zdrowotnych należnych każdemu Polakowi niezależnie od jego statusu społecznego. Do pomysłu już nigdy po wyborach nie wrócono. Umarł tak szybko, jak się w kampanii wyborczej narodził.

8. Podniesienie wynagrodzeń nauczycieli. I tanie podręczniki. Nic

z tego nie wyszło – pensje są realnie niższe i następuje odpływ wykształconej kadry pedagogicznej z zawodu, zaś podręczniki na rok szkolny 2006/07 podrożały o ok. 20 proc.

9. Umocnienie prestiżu Polski na arenie międzynarodowej wzrośnie. Nasz kraj jeszcze nigdy w historii nie miał tak niskich notowań na świecie. W ciągu roku Polska stała się przedmiotem kpin zagranicznych mediów i polityków.

--------------------------------------------------------------------------------

Oto dziewięć kłamstw PiS-owskiej kampanii wyborczej, z których na razie społeczeństwo nie rozliczyło Kaczyńskich. Na razie...

Podsumowanie całości za tydzień.

Marek Szenborn, Michał Popielaty

 

 

"FAKTY I MITY" nr 42, 26.10.2006 r.

KŁAMCA, KŁAMCA...

Przedwojenny „Kodeks honorowy” imć pana Boziewicza instruował, że notoryczni kłamcy i oszuści nie mogą brać do rąk pistoletów pojedynkowych...

...ani tym bardziej broni białej, a żaden człek honoru – nawet ciężko obrażony – nie powinien mieć z nimi nic wspólnego. Nawet splunąć w twarz takim nie wypada. Niestety, przez łeb Boziewiczowi nie przeszło, że po jego Drugiej Rzeczypospolitej nastąpi Czwarta. W niej to, zamiast słowa honoru, lepiej zażądać pięciu złotych, bo to ma przynajmniej jakąś realną wartość.

Władysław Boziewicz zdefiniował też dokładnie, kogo za kłamcę pozbawionego honoru i wszelkich praw towarzyskich uznać należy. Otóż jest to człek DWUKROTNIE! przyłapany na ewidentnym mijaniu się z prawdą. Mój Boże... Dwukrotnie...

Na łamach „FiM” w trzech kolejnych odcinkach drukowaliśmy „Katalog kłamstw”. Zestawiliśmy w nim największe oszustwa różnych formacji politycznych (i ich liderów) rządzących przez ostatnie 16 lat naszą biedną ojczyzną. Jednak wszyscy Mazowieccy, Olszewscy, Pawlacy, Buzkowie i insi Millerowie oraz Belkowie razem wzięci wysiadają przy łgarstwach jednego jedynego człowieka – pana premiera Jarosława Kaczyńskiego. A ponieważ pamięć ludzka jest zawodna, odświeżymy ją czym prędzej! Oto co Prawy i Sprawiedliwy prawił jeszcze nie tak dawno:

– W żadnym wypadku nie zostanę premierem, jeśli mój brat Lech wygra wybory prezydenckie. Byłaby to sytuacja nie do zaakceptowania przez polskie społeczeństwo (wypowiedź telewizyjna z października 2005 r.).

– Władza Samoobrony w Polsce to będzie kryzys europejski – dużo większy niż ten austriacki (z wywiadu dla „Życia Warszawy” z 15 listopada 2002 r.).

– Samoobrona jest tworem byłych oficerów służb bezpieczeństwa. Mój brat, który był ministrem stanu do spraw bezpieczeństwa, dostał raport, z którego wynika, że grupa byłych oficerów SB założyła Samoobronę. Jest to formacja używana do osłony tyłów tego całego układu i ochrony tego nieporządku, który jest w kraju i jednocześnie korzysta z tego nieporządku. To są ludzie, którzy nabrali kredytów i chcą żyć jak przedsiębiorcy, a mają kwalifikacje jedynie do kopania rowów (wypowiedź dla „Głosu Wybrzeża” z 18 i 22 czerwca 2003 r.).

– Cieszę się, że będę na pierwszej linii walki z Samoobroną. Uważam, że mam dowody na potwierdzenie moich słów i w odpowiednim momencie je przedstawię (wypowiedź dla Polskiej Agencji Prasowej z 25 marca 2004 r.).

– My w kompromitacji i w otwieraniu Samoobronie drogi do władzy w Polsce uczestniczyć nie będziemy, bo proszę zauważyć, że (...) rządy z Samoobroną to nieszczęście dla kraju (wypowiedź dla radiowej „Trójki” z 16 marca 2004 r.).

– Ja jestem przeciwnikiem mówienia o koalicjach przed wynikiem wyborów. Mamy dwa wyraźne zakazy, które obowiązują (...) w nowym parlamencie: SLD i Samoobrona. A dziś powinno się mówić odwrotnie: Samoobrona i SLD (dla „Gazety Wyborczej” z 22 marca 2004 r.).

– Nie jest absolutnie możliwa sytuacja, że nasza partia poprze w przyszłych wyborach ludzi mających kłopoty z prawem lub wejdzie z nimi w koalicję (w radiu RMF FM, marzec 2005 r.).

--------------------------------------------------------------------------------

Wystarczy? Sądzę, że tak. Jednak pozwólcie jeszcze na końcowe résumé, które Kaczyński sam sobie stworzył. Oto człowiek, który ma czelność mienić się premierem Polski, wypowiada w „Życiu Warszawy” 10 lipca 2006 roku takie oto zdanie: „Dla mnie raz dane słowo jest święte”. I wszystko jasne.

Marek Szenborn

 

 

"FAKTY I MITY" nr 6, 8-14, 02. 2008 r.

BYĆ ALBO NIE BYĆ...

(...) gdzie obiecywane przez PiS w 2005 roku trzy miliony mieszkań, czy chociaż ułamek tej zapowiadanej liczby? Gdzie przyrzeczone dwie stawki podatkowe: 18 i 32 procent? Co przez kacze dwa lata zrobiono z obietnicą „jednookienkowego” załatwiania wszelkich formalności przy zakładaniu własnego biznesu? Gdzie się podziały wyborcze wabiki w postaci podwyżek dla nauczycieli i policjantów? Gdzie wsiąkł po drodze koszyk medycznych świadczeń gwarantowanych? Ile kilometrów (metrów) autostrad wybudowano? Gdzie rynki zbytów dla polskich towarów? Jak przebiegał partnerski dialog ze związkami zawodowymi?

O przepraszam, ten akurat przebiegał dość spektakularnie, co mogliśmy oglądać na przykładzie „radosnego pikniku” pielęgniarek przed siedzibą premiera. (...)

Marek Szenborn

 

 

"FAKTY I MITY" nr 49, 08-14.12.2006 r. PATRZYMY IM NA RĘCE

ILUSTROWANY KODEKS KARNY (2)

W poprzednim numerze „FiM” rozpoczęliśmy przeglądanie Kodeksu karnego pod kątem oczywistych związków jego artykułów z nazwiskami naszych polityków. Wyszło nam, że chyba ktoś pisał kk inspirowany życiorysami panów i pań z ulicy Wiejskiej... Czas na ciąg dalszy.

Drugą część prezentacji zaczniemy od artykułu 157 Kodeksu karnego. Przewiduje on, że nawet na pięć lat może trafić do więzienia osobnik, który pośle człowieka na zwolnienie lekarskie na ponad siedem dni (pobije, uderzy, kopnie zbyt mocno w d..., poleje jakimś kwasem lub tym podobne). Tu kłania się nam poseł Sejmu V kadencji, wybrany z list Samoobrony, czyli Jan Bestry (fot. powyżej). W młodości, jako konduktor wagonów Wars, tak bardzo chciał umilić podróż jednej z pasażerek, że ją dotkliwie poobijał i próbował zgwałcić. I nie jest to jego jedyny „kodeksowy” wyczyn. Ma też na swoim koncie obrzydliwe zachowania w stosunku do kilku dziewczynek, czyli po prostu molestowanie seksualne. Wyleciał za to z pracy z jednej ze szczecińskich szkół podstawowych. Takie praktyki pana posła dokładnie opisuje artykuł 200 kodeksu. Przewiduje on, że za molestowanie nieletnich można dostać nawet 10 lat. A Bestry chodzi wolny i decyduje o naszych losach.

Z kolei artykuł 158 mówiący o zbiorowych bójkach kodyfikuje jak ulał zachowania wicepremiera Andrzeja Leppera. Za wychłostanie zarządcy jednego z upadłych gospodarstw na Pomorzu oraz za pobicie i wywiezienie na taczkach w 1993 burmistrza Praszki, mógłby on spędzić w więzieniu nawet trzy lata. Nie spędził ani dnia!

Przejdźmy teraz do artykułu 160. Przewiduje on trzy lata ciupy dla tych, którzy narazili człowieka na śmierć. To akurat idealnie odpowiada osiągnięciom ministra Zbigniewa Religi. Tak dbał o nasze zdrowie, że o zabójczym leku dowiedział się niby od dziennikarzy (piszemy „niby”, bo skądinąd wiemy, że sprawę znał dużo wcześniej), zapomniał też o surowicy dla kobiet z konfliktem serologicznym, przez co naraził je na śmierć. Zastosowanie ma tu jeszcze artykuł 165 mówiący, że kto sprowadza niebezpieczeństwo dla życia lub zdrowia wielu osób, podlega karze od 6 miesięcy do 8 lat. Tymczasem włos z głowy Relidze nie spadł.

Przechodzimy teraz do ulubionego wśród polityków rozdziału Kodeksu karnego. Nie ma bowiem klubu poselskiego czy senatorskiego, który nie miałby w swoich szeregach miłośnika samochodów i alkoholu. Po połączeniu daje to mieszankę opisaną przez artykuły 177 i 178, czyli: „Kto naruszając choćby nieumyślnie, zasady bezpieczeństwa w ruchu lądowym (...), powodując nieumyślnie wypadek, w którym inna osoba odniosła obrażenia ciała (...), podlega karze pozbawienia wolności do lat 3” oraz: „Kto znajdując się w stanie nietrzeźwości lub pod wpływem środka odurzającego, prowadzi pojazd mechaniczny w ruchu lądowym, wodnym lub powietrznym, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”.

To fragmenty kodeksu jakby specjalnie skrojone pod Marka Sadowskiego (minister sprawiedliwości w rządzie Marka Belki, wiceminister w tymże resorcie w gabinecie Leszka Millera), który spowodował katastrofę drogową, za co dostał półtora roku więzienia i 15 tysięcy grzywny oraz 100 tysięcy złotych zadośćuczynienia dla ofiary. Mamy tu też oczywiście Marka Siwca (dzisiaj eurodeputowany SLD, a w przeszłości minister w Kancelarii Prezydenta Kwaśniewskiego), który tak się śpieszył, że gnał z Warszawy na Śląsk z prędkością 140 kilometrów na godzinę. Policjanci upomnieli go zaledwie, ale bezskutecznie, gdyż w 2004 roku na tej samej trasie pobił swój rekord, rozpędzając samochód do 200 kilometrów.

I znowu skończyło się tylko na pouczeniu. Za trzecim razem nie miał tyle szczęścia. Wpadł w poślizg i kompletnie porozbijał cudze samochody. Tym razem otrzymał aż (!) mandat.

Spowodowanie groźnego wypadku samochodowego mają także na swoim koncie Zbigniew Siemiątkowski, Włodzimierz Blajerski (były poseł ZChN, były prokurator apelacyjny w Lublinie i prokurator krajowy) i Karol Działoszyński (poseł UW). Jeszcze bardziej obszerna jest lista polityków prowadzących samochody po pijaku. Są na niej i działacze lewicy: Grzegorz Gruszka – poseł SLD, a później SdPl, Renata Szynalska – posłanka SLD w latach 1993–2005 (pijana potrąciła przechodnia) oraz Aleksandra Jakubowska – posłanka SLD w latach 1997–2005, eks-wiceminister kultury i szefowa gabinetu politycznego premiera Millera. Pod powyższe artykuły podpadają także ludzie prawicy: posłanka Platformy Obywatelskiej Iwona Śledzińska-Katarasińska (kolizja po koniaczku), Leonard Krasulski, poseł PiS od 2005, Ryszard Kaczyński, poseł PiS od 2005, Ryszard Wójcik, poseł Samoobrony od 2005, były trener piłkarskiej reprezentacji Polski (rajd po Warszawie po bardzo dużej wódce), Waldemar Borczyk – były poseł Samoobrony (wyścigi samochodowe w stanie kompletnego upojenia), Jerzy Kamiński – minister od czytania gazet w latach 1992–1993, Leszek Golba – poseł KPN w latach 1991–1993, Tomasz Karwowski (jak wyżej), Maciej Zalewski – minister stanu w Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy, poseł Porozumienia Centrum braci Kaczyńskich, skazany także za łapówki (o czym w następnej części), Andrzej Śmietanko – były minister rolnictwa (specjalista od jazdy rządową lancią po wiejskich płotach).

 

Wśród polityków nie może oczywiście zabraknąć „miłośników przyrody”. Ich działania opisane są w artykule 181 („Kto powoduje zniszczenie w świecie roślinnym lub zwierzęcym w znacznych rozmiarach, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5”) oraz artykule 183 („Kto wbrew przepisom składuje, usuwa, przerabia, unieszkodliwia albo przewozi odpady lub substancje w takich warunkach lub w taki sposób, że może to zagrozić życiu lub zdrowiu wielu osób lub spowodować zniszczenie w świecie roślinnym lub zwierzęcym w znacznych rozmiarach, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5”). I tu pojawia się nazwisko byłego senatora z Piły Henryka Stokłosy (fot. powyżej). Ten polityk i właściciel zakładów mięsnych utylizował padlinę w dość nietypowy sposób. Po prostu ją zakopywał w ziemi. Prawo tego zabrania, ale pan senator absolutnie się tym nie przejmował.

Kolejnymi naszymi bohaterami są ministrowie edukacji narodowej – panowie Henryk Samsonowicz, Andrzej Stelmachowski, Zdobysław Flisowski, Mirosław Handke i Edmund Wittbrodt. Żaden z nich nie raczył zauważyć, iż wprowadzenie nauczania religii w szkole wywołuje skutki opisane przez artykuł 194 Kodeksu karnego, czyli ograniczenie człowieka w przysługujących mu prawach ze względu na jego przynależność wyznaniową albo bezwyznaniowość. Kto tak postępuje, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2. W końcu zapis na świadectwach wskazujący ateistów czy innowierców nie jest niczym innym niż ograniczaniem ich praw. Nieprawdaż? Cdn...

Anna Karwowska

Marek Szenborn

 

 

„POLITYKA” nr 30, 28.07.2007 r.

Ktoś błyskotliwie powiedział, że Polska nie stanie się republiką bananową, bo u nas banany nie rosną. Ale klimat się zmienia... Polscy politycy coraz intensywniej starają się tę zmianę wyprzedzić. Chwilowo doszliśmy do stadium pośredniego. Rzeczpospolita staje się republiką kabaretową.

STRASZNIE ŚMIESZNE

W swojej zaledwie rocznej rządowej karierze Andrzej Lepper dwa razy był wicepremierem. Podobnie jak Zyta Gilowska. Ale premierów też było w tym czasie dwóch. Za to ile było umów oraz paktów przedkoalicyjnych, koalicyjnych i neokoalicyjnych, ile wymieniono obelg, listów i pogróżek w tej sprawie, nikt już nie pamięta. Być może dlatego, że trudno jest odróżnić umowy prawdziwe od próbnych podpisywanych na wyłączność Telewizji Trwam. Nie była to jednak najbardziej zaskakująca kariera obecnej kadencji. Sławę zdobył też owczarek Irasiad, bezdomny Hubert ścigany listami gończymi za to, że się źle wyrażał o braciach Kaczyńskich, oraz Marek Raczkowski, któremu zarzucono wtykanie chorągiewek w psie gówna. Niezwykłą pozycję zdobył również Rasputin IV RP ojciec Tadeusz Rydzyk, który otrzymał prawo rozstawiania rządu po kątach.

 

Także dzięki wysiłkom rządu poznaliśmy całkiem nowe treści z historii literatury oraz nowe fakty z nauk przyrodniczych. Premier m.in. przedstawił Polakom nowy refren hymnu narodowego proponując, by Dąbrowski maszerował z ziemi polskiej do Polski (chodziło mu zapewne o marsz z III do IV RP), oraz poinformował nas, że marihuana i konopie indyjskie to całkiem co innego, a minister oświaty na nowo napisał za Gombrowicza „Transatlantyk”, czyniąc z tej książki skandaliczną, dekadencką powieść o homoseksualiście uciekającym przed służbą wojskową, oraz (wraz z ojcem) obalił teorię ewolucji. (Nawiasem mówiąc, premier, który osobiście ustala kanon lektur szkolnych, daje się obsadzić w roli Wielkiego Literaturoznawcy).

 

Na rocznicę istnienia rząd miał jednak więcej powodów do dumy. W dziedzinie komunikacji – co podkreślono w wydanej przez rząd rocznicowej książeczce – na szczególną uwagę zasługuje wkład osobisty premiera, który już w pierwszym okresie urzędowania własnymi rękoma otworzył odcinek autostrady z Poznania do Strykowa. Społeczeństwo winne jest premierowi wdzięczność. Bo mógł nie otworzyć. Albo przełożyć otwarcie na 2012 r. Autostrada stałaby i niszczała całkiem bezużytecznie. A dzięki premierowi możemy po niej jeździć.

 

Powołano też CBA – specjalną bardzo tajną służbę, która zasłynęła tym, że prawie się jej udało wrobić wicepremiera Leppera w łapówkę, a dr. G. w morderstwo. Sukcesy nie były może całkowite, ale jednak przeprowadzono piękne, koronkowe, niesłychanie kunsztowne i kosztowne operacje z użyciem najnowocześniejszych środków (helikopter!). Niestety jedną z koronkowych akcji popsuł niekumaty wójt z Mazur, który zdekonspirował agentów, a drugą zmarnował sędzia, który nie uwierzył w morderstwo, bo zapewne należał do układu. Można więc powiedzieć, że sukces był na 90 proc. Wszystko szło dobrze, dopóki nie przestało iść dobrze. Następnym razem na pewno pójdzie lepiej.

 

Ministerstwo Sprawiedliwości też ma osiągnięcia w zwalczaniu przestępczości. Ekstradycja podżegacza Mazura (Edward Mazur i wójt z Mazur: to nie może być tylko zbieg okoliczności!) też prawie się udała. Tym razem zawiódł niekumaty amerykański sędzia. Prawie skazano też sprawców inwigilacji prawicy. Niestety, prokuratura spóźniła się z zaskarżeniem wyroku pierwszej instancji, w której nie udało się całkiem osiągnąć założonego celu. Widać z tego, że pilnego rozwiązania wymaga problem sądów, które chronią przestępców. Polski prezydent właśnie podpisał odpowiednią ustawę, która pozwoli ministrowi na ręczne sterowanie sądami. W najbliższym czasie min. Ziobro zażąda zapewne, żeby tym samym tropem poszli Amerykanie. Bo tej ekipie żądanie przychodzi łatwiej niż komukolwiek wcześniej.

 

Na odważnych żądaniach oparte są zwłaszcza sukcesy tego rządu w polityce międzynarodowej. Od Rosjan zażądaliśmy zniesienia embarga na mięso. Bardzo się tym przejęli i obiecali, że rozpatrzą sprawę. Od Europejczyków zażądaliśmy pierwiastka kwadratowego. Też przyjęli to ze zrozumieniem. IV RP może się pierwiastkować, ile jej się podoba. Od Amerykanów zażądaliśmy rakiet Patriot i zniesienia wiz. Prezydent Bush odniósł się do naszej prośby z najwyższym zrozumieniem i uścisnął dłoń Lechowi Kaczyńskiemu. Żaden polski rząd po II wojnie światowej nie miał dość odwagi, by żądać tak wiele, tak konsekwentnie niczego nie uzyskiwać i uparcie wymyślać kolejne żądania.

 

Gdyby rzecz działa się w kinie, a nie w naszym najprawdziwszym życiu, prawie codziennie pękalibyśmy ze śmiechu. Bo na oczach całego społeczeństwa bracia Kaczyńscy (ksywka drapieżne kaczory) udają braci Marx, zaś Roman Giertych z Andrzejem Lepperem (ksywka lis chytrus) grają Flipa i Flapa. A przecież najwyższe koalicyjne kręgi nie są osamotnione w swoich komediowych czy kabaretowych zapędach. Na niższych kręgach władzy bez trudu można znaleźć pilnych naśladowców największych komików: Leslie Nielsena, Jima Carreya, Charlie Chaplina, Louisa de Funesa.

 

Trochę mi jest smutno, że ilekroć zobaczę Zbigniewa Wassermanna, konstytucyjnego ministra w rządzie, nie mogę się opędzić od skojarzenia z głównym bohaterem „Nagiej broni 33 i 1/3”, który za wszelką cenę chce uratować świat niczego nie kapując i bezwiednie demolując wszystko wokół siebie. Przepraszam Pana Boga, że ile razy widzę marszałka Ludwika Dorna, przypomina mi się Jim Carrey zamknięty w wymyślonym świecie z „Truman Show”. To wrażenie mocno się nasiliło, od kiedy dzięki Mariannie Rokicie, słynnej posiadaczce seksrekordu Polski, poznaliśmy ekstrawaganckie seksualne zwyczaje Marszałka, który ostatnio tak pięknie opowiadał o swojej intelektualnej drodze do nawrócenia. Przykro mi, ale ile razy słyszę ministra Macierewicza przejętego misją nawrócenia świata i nieustannie miotającego wokół podejrzliwe spojrzenia, przypominają mi się sceny z „Żywotu Briana”.

 

Gdy patrzę na ministra Ziobrę, coraz wyraźniej widzę lokalną kopię Chaplina w „Dyktatorze” (nie chodzi tylko o grzywkę), a kiedy słyszę o sukcesach CBA, odkrywam czytelne inspiracje ze „Szpiegów takich jak my”. Nad nimi wszystkimi unosi się zaś nieśmiertelny Miś, który teraz nazywa się IV RP.

 

Krótko mówiąc, coraz trudniej jest mi się oprzeć wrażeniu, że w polskiej polityce grecki dramat lat 90. i zagmatwaną mieszczańską powieść pierwszych lat tego stulecia wyparła poetyka prostego slapstiku. Na przykład ostatnio bracia Marx osaczają Flipa i Flapa agentami w rajtuzach. W odpowiedzi Flip i Flap prują rajtuzy agentom oraz braciom. Flap dochodzi w pruciu do samej bielizny, ale zaraz przeprasza. Może liczy na sequel. Za to Flip przez swojego dublera posuwa się w dół i na konferencji prasowej pruje braciom Marx skarpetki. Niebawem zapewne wejścia i wyjścia nieodpowiednich stóp staną się kluczem kolejnej komediowej intrygi. Jeśli prawdą jest, że red. Janecki z tygodnika „Wprost” tuż przed publikacją nagrań odwiedzał Gaucho Marxa w Kancelarii Premiera i pokazywał mu tzw. szczotki, czyli przygotowane do druku strony tygodnika, to Rasputin wkurzy się okrutnie. Widząc to Chaplin marszczy brwi i przygładza grzywkę, a Leslie przypomina sobie coś kompromitującego o Flapie, co jeszcze raz musi wyciec, by się Flip z Flapem nie czuli zbyt bezpiecznie. Może nawet coś mu się kojarzy, ale niezbyt dokładnie, więc sam żadnych szczegółów chwilowo nie ujawni. Od tego ma heroldów, którzy wszystko bardzo wprost i po rycersku opiszą. On sam na wszelki wypadek zamota się w wyprutą z rajtuzów bawełnę i schowa się do pełnej przecieków wanny...

 

Rok temu oni wszyscy ze swoją władzą, ze stojącym za nimi potężnym aparatem państwa, ze szwadronami oddanych wyznawców, z wszystkimi swoimi zaklęciami, planami, retorycznymi chwytami zdawali się wręcz śmiertelnie groźni. Co można poradzić, że przez ten rok z okładem stali się już niemal śmiertelnie śmieszni? To nie znaczy, że przestali być groźni. Są groźni w dalszym ciągu. Bo mają władzę, w dużym stopniu kontrolują państwo, na swoje szaleństwa wydają nasze pieniądze, prawie każdego dnia coś rozmontują, zepsują albo wysadzą w powietrze. Ale już przestali być poważni. Za dużo było tej grozy.

 

Nie chodzi tylko o to, że prezydent uważa za stosowne publicznie ogłaszać stan swoich towarzyskich relacji z różnymi osobami, na przykład z posłem Zalewskim. Nie chodzi też o to, że od dwóch lat wciąż w Polsce debatujemy (i to na najwyższym, a nawet międzynarodowym szczeblu), kto kogo obraził i kto powinien przepraszać. Jest to wprawdzie objaw infantylności, temat typowy dla wczesnego stadium okresu dojrzewania, kiedy dziewczęta i chłopcy zaczynają się uczyć samodzielnego (czyli bez udziału dorosłych) układania relacji w grupach rówieśniczych, ale katastrofa to nie jest. Ciągłe przepraszanie i nieustanne żądanie przeprosin jako stały przedmiot politycznej debaty jest nieznanym w cywilizowanych krajach wynalazkiem ostatniej epoki polskiej polityki, ale na tle naszej sytuacji jest to raczej drobiazg.

 

Chodzi o sprawy naprawdę poważne dla egzystencji tysięcy czy milionów ludzi. Na przykład premier sporo osób w Polsce bardzo mocno przestraszył, kiedy w odpowiedzi na poparcie opozycji dla strajku pielęgniarek zapowiedział wprowadzenie podatku dla najbogatszych. Miało być nawet referendum w tej sprawie. Znam takich, którzy już się poważnie zastanawiali, jak podzielić majątek, żeby się nie dać złapać. Prasa zaczęła pokazywać przykłady takiego podatku w rozmaitych krajach. Publicyści rozpoczęli spory. PO zdobyła się na wysiłek policzenia, ile z takiego podatku budżet mógłby uzyskać. Krótko mówiąc, społeczeństwo przyjęło zapowiedź premiera z należną wypowiedzi szefa rządu powagą. Ale on nie. Parę dni później oświadczył, że już się rozmyślił.

 

Drugi brat, prezydent, pojechał do Waszyngtonu i po przelotnej pogawędce z politycznie tonącym prezydentem Bushem oświadczył, że sprawa tak zwanej tarczy jest już przesądzona. Obserwatorów wprawił tym w osłupienie. Bo tarcza nie jest przesądzona nawet w Ameryce. Publicznie padło więc pytanie, czy Polska została przez Busha zwasalizowana. W Warszawie i w całej Europie komentatorzy i analitycy zastanawiali się, co to może znaczyć. Ileż godzin my wszyscy poświęciliśmy na to, żeby zrozumieć nową sytuację. Ale wszystko na nic. Nazajutrz prezydent podjął polemikę sam z sobą i tłumaczył światu, że wszelkie sugestie, jakoby sprawa była przesądzona, są nieuprawnione.

 

Setki lub tysiące ludzi na całym świecie zaczęły teraz zadawać sobie pytanie, co się takiego stało w ciągu tych 24 godzin. Czy Amerykanie obrazili polskiego prezydenta? Czy Polska zrywa sojusz z Ameryką? Jak to wpłynie na politykę euroatlantycką? Krótko mówiąc, próbowaliśmy zgadnąć, co w istocie prezydent miał na myśli? Ale znów była to zupełnie niepotrzebnie stracona energia. Bo wszystko wskazuje, że prezydent nic nie miał na myśli i nic nie chciał powiedzieć. Prezydent po prostu mówił, bo chciał coś mówić.

 

Sprawa jest poważna. Słowa premiera i prezydenta, a nawet ministrów przywykło się w cywilizowanym świecie traktować poważnie. Sęk w tym, że oni sami siebie, nas i swoich słów poważnie nie traktują. Minister Fotyga posunęła się nawet do tego, że embargo na mięso nazwała wypowiedzeniem wojny. Świat by się pewnie zatrząsł, gdyby nie to, że w ważnych ambasadach już wcześniej zrobiono jej portret psychologiczny. Wobec słowa wojna w ustach ministra spraw zagranicznych zgłoszony przez premiera pomysł wypowiedzenia traktatu polsko-niemieckiego to po prostu drobiazg. Na szczęście minął równie szybko, jak się na scenie politycznej pojawił.

 

Pewnie powinniśmy już nareszcie przywyknąć, że najwyżsi urzędnicy tylko tak sobie mówią różne rzeczy. Bo oni się nie przywiązują do tego, co powiedzieli. Problem polega na tym, że nawet uważnym obserwatorom trudno jest odróżnić, co mówią poważnie, a co tylko tak sobie. Idee brzmiące zupełnie poważnie okazują się bowiem tylko luźno rzuconymi słowami, a pomysły najbardziej księżycowe nieoczekiwanie szybko stają się obowiązującym prawem.

 

U braci Kaczyńskich tak było chyba zawsze. Kto dziś jeszcze pamięta, że będąc w opozycji opowiadali o Wielkiej Komisji Prawa i Sprawiedliwości, której powołanie byłoby oczywiście sprzeczne z konstytucją, albo obiecywali, że w cztery lata zbudują trzy miliony mieszkań? Nie wiadomo dlaczego akurat trzy, a nie pięć albo dwa i pół. Ale tak mówili. Specjalnie ich to nie wyróżniało, bo będąc w opozycji politycy często mówią głupstwa (PO mówiła o podatku 3x15, a Demokraci.pl żądali 3x16). Problem polega na tym, że PiS jest pierwszą partią, a bracia pierwszymi przywódcami niepodległej Polski, którzy nie zauważyli, iż obejmując władzę przestali być w opozycji.

 

Kiedy jeden z braci jako początkujący premier oświadczył w Londynie, że Polska chce silnej Europy ze stutysięczną armią, dostałem chyba z piętnaście telefonów od zagranicznych kolegów, którzy koniecznie chcieli się dowiedzieć, dlaczego Polska chce akurat stutysięcznej armii, skoro Europa w zasadzie już się porozumiała, że będzie to armia mniejsza. Próbowałem się w różnych oficjalnych miejscach dowiadywać, dlaczego premier chce akurat stutysięcznej armii. Nikt mi tego nie umiał wytłumaczyć, aż wreszcie pewien urzędnik żądając słowa honoru, że nigdy go nie wydam, ujął rzecz najkrócej: sto czy pięćdziesiąt tysięcy to dla premiera nie ma wielkiego znaczenia. Chciał dać sygnał, że jest proeuropejski.

 

Przez rok niewiele się pod tym względem zmieniło. Ostatnio z najwyższą uwagą przysłuchiwałem się rocznicowej konferencji prasowej premiera. Jeden projekt rozbudził moją wyobraźnię: dotyczył powołania nowego państwowego uniwersytetu. Takiego, w którym uczciwi profesorowie nie musieliby się wstydzić, że pracują razem z agentami. Poprosiłem kolegów z TOK FM, żeby do mojego piątkowego programu zaprosili kogoś, kto pilotuje tę sprawę. Parę godzin zajęło im szukanie informacji.

 

W Ministerstwie Szkolnictwa o nowym uniwersytecie dowiedzieli się od nas. W centrum informacyjnym rządu pierwszy raz usłyszeli o nim podczas konferencji premiera. W biurze prasowym PiS podobnie. Wreszcie sam zadzwoniłem do rzecznika rządu. Rzecznik mi uprzejmie wyjaśnił, że żaden projekt w tej sprawie nie istnieje, więc nikt go nie pilotuje. Premier rzucił ten pomysł sam z siebie podczas konferencji prasowej.

 

Po blisko dwóch latach faktycznego rządzenia sporym europejskim krajem polski premier nadal nie rozumie, a może raczej uparcie odmawia zrozumienia, że mając taką władzę trzeba się wypowiadać i działać rozważnie i odpowiedzialnie. Wciąż, jak Piotruś Pan, buja więc w opozycyjnych politycznych obłokach, marzy i opowiada, co śni albo widzi oczami duszy swojej. W tym sensie wielką metaforą obecnego rządu był napis „38 lat temu człowiek wylądował na Księżycu” umieszczony przez wydawcę TVN24 na tzw. pasku podczas transmisji rocznicowej konferencji premiera. Coraz częściej staje się oczywiste, że mamy władzę z Księżyca.

 

Przepraszam za zrzędzenie, ale politykę traktuję śmiertelnie poważnie. Bo politycy nie tylko w czasie wojny decydują o naszym życiu i śmierci. Od nich zależy, czy pogotowie dojedzie na czas, czy bandyci wyrzucą nas z pociągu albo wbiją nam nóż na ciemnej ulicy, jakie będziemy dostawali emerytury, ile będą kosztowały lekarstwa. Dlatego od ministra, posła, wojewody, a nawet od prezydenta nie oczekuję ani pięknej biografii, ani nieposzlakowanej opinii. Nie chcę od nich nic więcej niż kompetencji, pracowitości, inteligencji, odpowiedzialności i w miarę możliwości niezawracania mi głowy. Nie po to na kogoś głosuję, by mi urządzał spektakle w telewizji, tylko po to, żeby dał mi – i nam wszystkim, naszym dzieciom, wnukom i prawnukom – szansę możliwie najlepszego życia. Od tego są politycy. Piekarz jest od pieczenia, fryzjer jest od strzyżenia, a polityk jest od stwarzania ludziom sprzyjających dobremu życiu warunków.

 

W Polsce – zwłaszcza ostatnio – sprawy ułożyły się jednak inaczej. Polityka stała się strefą przyjmującą coraz bardziej kabaretowe, komediowe czy groteskowe formy publicznej swawoli, mającej zaspokoić wybujałe potrzeby rozbuchanych ego rozmaitych osób o bardzo dziwnych konstrukcjach emocjonalnych. Jadwiga Staniszkis powiedziała ostatnio, że w premierze Kaczyńskim „walczy piękna umysłowość ze złą emocjonalnością”. To dotyczy dużej części świata polityki. Z tym że „piękna umysłowość” jest zjawiskiem nieporównanie rzadszym od „pięknego umysłu” i dużo mniej znaczącym niż coraz groźniejsza różnego rodzaju „zła emocjonalność”. To że z tygodnia na tydzień władza staje się coraz bardziej śmieszna, wcale już nie jest śmieszne. Bo ta władza wciąż ma nad naszym życiem pewną władzę.

Jacek Żakowski

 

 

„POLITYKA” - nr 30, 28.07.2007 r.

JAK MÓWIĆ, ŻEBY NIC NIE MÓWIĆ

Rozmowa z dr. Wojciechem Cwaliną, psychologiem marketingu politycznego, o sposobach, jakie mają na nas politycy

Maria Radziewicz: – Czy polityka sięgnęła tabloidu?

Wojciech Cwalina: – Oczywiście. Od kilku dekad mówimy o mediatyzacji polityki, czyli o tym, że gra polityczna rozgrywa się poprzez media. Tylko polityk obecny w mediach ma szansę, by dojść do władzy. Naturalną konsekwencją jest tabloidyzacja polityki. Pęd mediów, zwłaszcza komercyjnych, do przyciągania uwagi wymusza przekazywanie tego, co intrygujące, dziwne, skandaliczne. Konsekwencja i logika nie są tu istotnymi zasadami. Politycy elegancko się w ten pęd wpisują.

 

A muszą?

To jest sprzężenie zwrotne. Taki wzajemny chwyt za gardło. Żeby zaistnieć w mediach, trzeba wystawić się na obiektywy i mówić rzeczy bulwersujące czy nawet dziwaczne. Wypowiedzi i reakcje wyważone nie przyciągną uwagi ani dziennikarzy, ani widzów.

 

Zapotrzebowanie na debatę słabnie?

Zdecydowanie tak. Jedyną grupą, która od czasu do czasu poszukuje treści, są dziennikarze. Społeczeństwo mniej. Kto jest w stanie na dłużej skoncentrować uwagę na szczegółach reformy podatkowej? Albo na systemie pierwiastkowym? Ilu Polaków wiedziało, o co w nim chodzi? Debata po prostu zanika i to jest bardzo niebezpieczne. Debata polityczna sprowadza się do sloganów, poza którymi nie ma treści, bo nikt tej treści nie dopracował i nie przemyślał. Politycy nie lubią konkretów, bo jeśli posłużą się konkretem, to konkurencji łatwo wykazać, że to, co mówią, nie jest wcale takie logiczne ani sensowne. Oczywiście, polityk nie musi się na wszystkim znać. I niestety bardzo często się nie zna.

 

Amerykanie również miewają bardzo ostre, niemerytoryczne kampanie wyborcze, ale po nich zawieszają broń na rzecz konkretów.

Nie mitologizowałbym Stanów Zjednoczonych. Zresztą tamtejsza tradycja polityczna stanowi, że ten, kto przegrywa, nie jest już liderem swojej partii. A jeśli nie ma źródła konfliktu personalnego, to łatwiej zawiesić broń czy wypracować kompromis. W Stanach Zjednoczonych przegrani mają jednak alternatywę. Nie wypadają z obrotu publicznego. Nadal funkcjonują w ramach partii czy biznesu. U nas politycy przegrani nie mają alternatywy. Nie mieliby dokąd wrócić, więc wszyscy przegrani pozostali liderami partii. Sytuacja w Polsce jest dziwna także dlatego, że politycy nie do końca odróżniają marketing polityczny od rzeczywistości politycznej. Marketing jest pomieszany z polityką. Politycy nie rozumieją jeszcze, że marketing to forma, a nie ideologia.

 

W jakim stopniu ten brak merytorycznej dyskusji publicznej jest groźny? Gdzie znajduje się ściana, za którą trzeba rozmawiać o konkretach mimo wszystko?

Podejrzewam, że ta ściana gdzieś jest, ale nie widzę jej na razie. Taką ścianą może być sytuacja rosyjska, gdzie jest demokracja bez demokracji: może wtedy nastąpiłoby otrzeźwienie? Tymczasem postępuje psucie demokracji.

 

Na czym polega?

Psychologia nazywa to bezrefleksyjnością. Ludzie czują się zwalniani od myślenia. W uproszczeniu przekaz z mediów jest taki: po co się będziesz zastanawiał, posłuchaj, co mówimy i jak mówimy. Mamy rację i nie ma alternatywy. Konsekwencją jest między innymi to, że coraz trudniej jest stwierdzić, na podstawie czego ludzie podejmują swoje decyzje wyborcze. Wyborcy często sami nie wiedzą, dlaczego na kogoś głosują. A jak zaczynają podawać motywy, to są to zasłyszane slogany. To dzieje się nie tylko w Polsce.

 

Opozycja narzeka, że język władzy jest agresywny, emocjonalny, ale władza jakoś dobrze się z dużą częścią społeczeństwa porozumiewa. Donald Tusk mówi, że merytoryczne konferencje, na których prezentuje swoje rozwiązania programowe, nie wzbudzają zainteresowania. Wzbudzają je za to dmuchane afery albo detonowani co poniedziałek agenci. W związku z tym jego partia funkcjonuje jako ta bez pomysłu. Czy opozycja też musi zacząć mówić takim samym językiem, żeby trafić do człowieka?

Rozwiązaniami programowymi opozycji nikt nie jest zainteresowany, ale związane to jest z formą prezentowania tych programów. To są konferencje techniczne. Jeśli ktoś przychodzi na taką konferencję z czterystustronicowym dokumentem, to pobożnym życzeniem jest, że ktoś tego posłucha. To nie jest sposób komunikowania się z mediami ani ze społeczeństwem. Ludzie się wyłączają. Przecież nie będę słuchał o czymś, czego nie rozumiem, chyba że chcę przeżyć przygodę intelektualną. Dla wielu ludzi nie jest to jednak atrakcyjne wyzwanie.

 

Nie trzeba być specjalistą od marketingu, żeby się zorientować, że ludzie w każdym wypadku chętniej zwrócą uwagę na informację, że znany polityk jest agentem i złodziejem, niż na szczegóły reformy podatkowej.

Ross Perot, kandydat na prezydenta USA sprzed kilkunastu lat, w ramach swojej kampanii wykupił kilka półgodzinnych pasm w prime time w telewizjach sieciowych. Przez te pół godziny w jasny i zrozumiały sposób tłumaczył ludziom swój program gospodarczy. To był swoisty przebój. Oczywiście, afery zawsze będą bardziej nośne, ale nie oznacza to, że nikt nie będzie w stanie przedstawić swojego merytorycznego programu. Warto przy tym pamiętać, że demokracja jest ustrojem, w którym każdy obywatel dysponuje jednym głosem. Niezależnie od tego, czy jest wykształcony, czy nie, czy jest bogaty, czy ubogi. Nie jest tak, że – mimo żalu niektórych polskich ugrupowań – gwarancją zwycięstwa wyborczego jest poparcie zdobyte wśród osób wykształconych i mieszkających w Warszawie. Jest ich po prostu zbyt mało. Trzeba umieć mówić językiem zrozumiałym także dla pozostałych obywateli.

 

Czy zwalnianie ludzi z myślenia jest jedynie efektem tabloidyzacji mediów i polityki? Czy bywa działaniem celowym podejmowanym przez polityków?

Partie wolą, jeśli ludzie nie myślą i nie zadają pytań merytorycznych. Po co ktoś ma pytać o sytuację polskich przedsiębiorców czy rolę Polski w UE po 2014 r.? Wydaje się, że obecnie mamy do czynienia z bardziej intensywnym procesem promowania bezrefleksyjności niż jeszcze parę lat temu.

 

Emocjonalny przekaz medialny wydaje się przykrywać pewną bezwładność władzy wykonawczej. Nie ma specjalnej pracy nad reformami, za to w mediach widać wciąż władzę zmagającą się ze Złym.

To możliwe. W ostatnim czasie mieliśmy zdecydowany protest pielęgniarek. W tym samym czasie media, komercyjne i publiczne, koncentrowały się jednak na relacjach ze szczytu w Brukseli. Co oczywiście jest zrozumiałe w związku z wagą tego wydarzenia. Relacje te układały się jednak wręcz w format serialu sensacyjnego. Sytuacja brukselska została przez władze zaprezentowana jako mocno naładowana emocjami, a premier jako bojownik sprawy polskiego pierwiastka. Więc media nadawały te relacje na okrągło, chociaż nie bardzo było wiadomo, co się naprawdę na tym szczycie dzieje. W tym samym czasie pielęgniarki znalazły się niejako za zasłoną. Czasem była ona uchylana, ale raczej jako przerywnik dla batalii brukselskiej, co z marketingowego punktu widzenia sprzyjało rządzącym. Niosło jednak także pewne zagrożenie. Kiedy liderzy europejscy rozpoczęli telefoniczne negocjacje z premierem, chociaż oficjalnym negocjatorem był prezydent, to wizerunek prezydenta został mocno nadwerężony. Może sprawiać to wrażenie, że, owszem, zostało to zaplanowane, ale chyba nie do końca profesjonalnie.

 

O tym, że kategorię marketingowej zasłony wykorzystuje obecna władza, świadczy wypowiedź premiera, że pielęgniarki świadomie sprzęgły swój protest z przygotowywaną reklamówką PO.

Czasem spiski rzeczywiście istnieją, ale znacznie częściej ich poszukiwanie ociera się o absurd. Nie mówię, że to charakteryzuje jedynie premiera czy rząd. Myślę o metodzie komunikowania się. Ludzie lubią wierzyć w spiski, bo spiski zwalniają od odpowiedzialności i z konieczności zastanawiania się nad rzeczywistością. Dostarczają łatwego wytłumaczenia niepowodzeń.

 

Czy w jakimś momencie teoria spiskowa przestaje działać jako metoda?

Wydaje mi się, że jako metoda będzie działać jeszcze długo. Natomiast z całą pewnością pewne spiski mogą zostać zdyskredytowane poprzez ich kompletne ośmieszenie. Ale to wbrew pozorom nie jest takie łatwe. Ja bym zresztą nie przeceniał praktycznej roli tej zasłony dymnej. Oprócz rządu Jerzego Buzka nie było ekipy skłonnej do realizowania obietnic wyborczych. No i fakt, że tamten rząd zużył się błyskawicznie przy wprowadzaniu reform, jest dla następnych ekip jedynie przestrogą. Pewna wypowiedź Leszka Millera jest kwintesencją tego stylu uprawiania polityki. Po wygranych wyborach udzielał on wywiadu radiowego. Zapytany, dlaczego nie realizuje obietnic wyborczych, odpowiedział: A dlaczego mam je realizować? I tłumaczył: Gdybyśmy wygrali jako partia, to może byśmy realizowali. Ale jest koalicja, więc nie możemy niczego realizować, bo potrzebny jest kompromis, w imię którego musimy z naszych obietnic zrezygnować.

 

Więc nie ma ucieczki przed wyborczym oszustwem?

Marketing polityczny to jest handel nadzieją. A nadzieja jest wspaniałym uczuciem.

 

Człowiek woli być pięknie oszukiwany niż nieoszukiwany w ogóle?

Licytowanie obietnic jest atrakcyjne. Czy są one oszustwem? Przed wyborami trudno jest to z całą pewnością stwierdzić. Wyborca zawsze ma nadzieję, że może tym razem coś zmieni na lepsze. Można więc powiedzieć, że w pewnym sensie jest gotów na to, aby być oszukanym. Oczywiście jeśli oszustwo nie jest absurdalne. Przy czym stopień odporności obywateli na absurd jest różny. Okazało się na przykład, że obietnica wybudowania 3 mln mieszkań, jeśli miała wpływ na wybory, była dla społeczeństwa nieabsurdalna.

 

Czy prawdą jest, że gdyby wyborca miał wybierać, to woli, by potencjalnemu wrogowi stała się krzywda, niż żeby jego potrzeby zostały zaspokojone? Czy w marketingu politycznym bierze się taką prawidłowość pod uwagę?

To, o czym pani mówi, nazywa się efektem negatywności i jest elementem natury człowieka. Łatwiej jest obrzucić kogoś błotem, niż zbudować swój własny pozytywny wizerunek. Skuteczność zależy od tego, na ile ma się komuś poprawić i na ile komuś ma się pogorszyć. Z reguły jest tak, że pogorszyć można natychmiast, a jeśli myśli się o poprawie, to jest to zwykle proces długotrwały. W psychologii zjawisko to określa się jako efekt odraczanej gratyfikacji. Nie każdy potrafi czekać. Nie każdy jest też w stanie przedstawić tak atrakcyjną i wiarygodną wizję przyszłości, aby warto było czekać. Stąd łatwiej jest wykazać, że konkurent jest oszustem, niż że ja jestem mesjaszem.

 

Kiedy protest społeczny może przebić się przez zasłonę dymną, o której pan wspomniał? Nauczyciele się nie przebili, pielęgniarki i lekarze walczą.

Fiasko nauczycieli mnie nie zdziwiło. To jest grupa społeczna, która ma stosunkowo wysoką rangę społeczną, ale ograniczone narzędzia nacisku. W zasadzie może jedynie zagrozić wstrzymaniem matur, bo już w trakcie roku szkolnego protest nauczycieli na pewno spotkałby się z poparciem wielu uczniów, ale raczej nie wzbudził większych obaw wśród rządzących. Nie dysponują oni fizyczną siłą nacisku, którą mają górnicy. Lekarze, pielęgniarki mają z kolei wyższą rangę społeczną. Ich strajk niesie wyższe, bardziej konkretne ryzyko. Zarówno dla rządzących, jak i dla obywateli. Nie jest więc zaskoczeniem, że większość Polaków popiera ich żądania. Ale i to poparcie ma swoje granice. Rządzący z pewnością kalkulują, gdzie jest próg zmęczenia społeczeństwa.

 

Dlatego podejście rządu do protestu nie musi być merytoryczne? Można po prostu przeczekać?

Rząd w podobnej sytuacji może myśleć tak, jak myśli się podczas negocjowania z terrorystami: jak raz ulegniemy – będzie po wszystkim. To obawa przed jednym publicznym ustępstwem, które pociągnie za sobą lawinę kolejnych protestów i żądań.

 

To jest dość specyficzny rodzaj komunikacji ze społeczeństwem.

Retoryka walki obowiązuje obecnie non stop. W walce kluczową sprawą jest armia. Dopóki jest wystarczająco liczna i zwarta, walczy się dalej. Obecnie poparcie dla PiS jest stabilne. Ale trzeba mieć świadomość, że dla wielu wyborców wzburzonych działaniem rządu odrzucenie PiS, żeby jego miejsce zajęła PO, nie jest żadną alternatywą. Rząd o tym wie i czuje, że ma szeroki margines swobody.

 

A dlaczego, mając armię spójną i mocną, rząd nie chce przeprowadzić reformy służby zdrowia?

Trudno jest ocenić, czy nie chce. Na czym miałaby ona polegać? Kto miałby to zrobić i jak? Czy pani sobie może wyobrazić, że rząd PiS poparłby na przykład prywatyzację służby zdrowia, nawet gdyby była najbardziej racjonalna? A co na to powiedzieliby obecni koalicjanci? Takie propozycje, z dużą ostrożnością, można by ewentualnie włożyć w program PO. Teraz na to nie można liczyć, ponieważ takie działania odbiłyby się – albo tylko wielu ludzi myśli, że odbiłyby się – na ludziach starszych. Dla nich samo myślenie, że mogliby zapłacić za służbę zdrowia, jest nie do pomyślenia. Podobnie dla ludzi z małych miejscowości, gdzie pensje są niższe niż w dużych miastach. Gdzie nie ma tak wielu konkurujących ze sobą ofert porad medycznych. Społeczeństwo dramatycznie się starzeje. Aby wygrać wybory, w coraz większym stopniu trzeba skupić się na najstarszej części elektoratu. Dlatego raczej nie należy się spodziewać żadnej restrukturyzacji służby zdrowia, która niosłaby dla niego jakieś zagrożenie. Nadto, mamy do czynienia z centralizacją władzy, niechęcią do delegowania władzy na niższe szczeble hierarchii rządowej.

 

Jakie są konsekwencje takiej centralizacji?

Takie, że pozostają rejony nietknięte, bo fizycznie kilku ludzi nie da rady wszystkiego dopilnować. W związku z tym niektórym ministerstwom będzie poświęcona większa uwaga, a niektóre zapadną w letarg. Jeśli każda decyzja musi być centralnie zaakceptowana, to lepiej nic nie robić, niż zrobić coś, co może się nie spodobać. To prosta zasada biurokratyczna.

 

To jest niedobra perspektywa dla świadomego wyborcy, dla obywatela.

Być może to jest smutne, ale tak zaczyna wyglądać współczesna polityka.

 

Czy nie wygląda tak źle także z tego powodu, że spada jakość samych polityków?

Wiele osób, które mają określone kompetencje, pomysły, ma także szacunek do siebie i pewną dozę realizmu. Obserwując, co dzieje się w stabloidyzowanym świecie polityki, postanawiają trzymać się od niego jak najdalej. Nie oznacza to jednak, że nikt ich w nim nie zastąpi! Każde wybory pokazują, jak wielu jest chętnych do tego, aby zasiąść w ławach parlamentarnych. Dla wielu z nich jest to niezłe miejsce pracy, w którym można zrealizować nie tyle coś dla innych, co raczej coś dla siebie. Wyborcy wydają się również odczytywać taką sytuację. Poza pewnymi wyjątkami frekwencja wyborcza przejawia tendencję spadkową. Być może za parę lat zbliżymy się do sytuacji, gdy do urn pójdzie 10 proc. uprawnionych. Wybory będą ważne – ale czy wybrani w nich reprezentanci będą mieli faktyczne przyzwolenie społeczeństwa na realizację swoich wizji? Podchodząc do tej sytuacji bardziej cynicznie można jednak powiedzieć, że człowiek, wyborca, przyzwyczaja się do rozmaitych warunków życia. I politycy o tym wiedzą.

rozmawiała Maria Radziewicz

 

Wojciech Cwalina jest adiunktem w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. Był doradcą w politycznych kampaniach wyborczych od 1997 r. Jest członkiem Polskiego Towarzystwa Marketingu Politycznego i stypendystą Fundacji na rzecz Nauki Polskiej. Od 2002 r. należy do rady redakcyjnej „Journal of Political Marketing”. Razem z prof. Andrzejem Falkowskim napisał pierwszy w Polsce podręcznik prezentujący marketing polityczny z perspektywy psychologicznej.

 

 

PRZECIEŻ OBECNI TZW. POLITYCY TO SĄ TYLKO AKTORZY NAJDŁUŻSZEGO TASIEMCA/PROGRAMU NA ŻYWO POD TYTUŁEM: KTO BĘDZIE DŁUŻEJ PRZY ŻŁOBIE (KTO LEPIEJ ZBAJERUJE WIDZÓW/WYBORCÓW); WYSPECJALIZOWANI W PRZEKONYWANIU DO SIEBIE GADACZE-PRÓŻNIACY, CYNICZNI OBIECYWACZE-CWANIACY – EGOIŚCI ZAJMUJĄCY SIĘ KRÓTKOWZROCZNIE SWOIMI INTERESAMI.

                                                                                                 POLITYCZNE WYSTĘPY, ITP.

Z pomocą fryzjerów, krawców diet odchudzających, specjalistów od wizerunku, na podstawie badań opinii społecznej, sporych pieniędzy, tzw. pleców, chemii (alkoholu, narkotyków, leków, mazideł) itp. powstaje widowisko podobne do jarmarku, targowiska, festynu, po którym wygrywają najzamożniejsi, najmocniejsi..., najzdolniejsi... aktorzy by dalej grać swoją rolę...!

Jest niedopuszczalną niedorzecznością, by wyborcy decydujący o wyborze osób na tzw. funkcje publiczne kierowali się (i mieli taką możliwość) ich: wyglądem, zachowaniem podczas występów..., zdolnościami oratorskimi, mimicznymi, aktorskimi, prywatnym (w tym seksualnym) życiem itp. zamiast pomysłami – zobowiązaniami (...) przedwyborczymi; zdolnościami i umiejętnościami (które decydują o losie społeczeństwa) potrzebnymi na danym stanowisku, o czym można poinformować w zupełnie inny - nie osobiście - sposób, z pomocą elektronicznego przekazu i nośników inf., biuletynów – gdzie programy wszystkich kandydatów byłyby zawsze razem (więc można by było je porównać, a nie czytać tylko te, które akurat trafiły do wyborców). Wówczas bez widoku odpowiednio przygotowanej twarzy, sylwetki, dekoracji, towarzyszących popularnych osób itp. można chłodniej ocenić co jest przygotowaną  przez specjalistów populistyczną papką, a co rzeczową dalekowzroczną propozycją. Politycy, pracownicy administracji państwowej i inne tzw. - obecnie - publiczne osoby nie są od tego, by robić dobre wrażenie, lecz od konstruktywnych działań. A nie wszyscy, którzy są do tego zdolni potrafią, mogą, chcą i powinni stawać się własnością mediów, z wszystkimi tego konsekwencjami.

 

 

"FAKTY I MITY" nr 37, 20.09.2007 r. LISTY

ZASADY ZOBOWIĄZUJĄ?

No to przypomnijmy kłamczuchowi Kaczorowi te jego zasady!

1.                  Nie będę premierem, gdy mój brat będzie prezydentem.

2.                  Nie będzie koalicji z Samoobroną.

3.                  Cieszę się, że będę na pierwszej linii walki z Samoobroną..

4.                  My w kolejnej kompromitacji i w otwieraniu Samoobronie drogi do władzy uczestniczyć nie będziemy.

5.                  Nie poprzemy nikogo z wyrokiem sądu i nikogo, przeciwko komu toczą się sprawy sądowe. To jest sprzeczne z ideałami PiS.

6.                  Wicepremier sprawiedliwości nie ścigał i nie osadzał w więzieniu działaczy opozycji w latach 70.

7.                  Wybudujemy trzy miliony mieszkań.

8.                  Wprowadzimy szybko niższe podatki.

9.                  Wycofamy wojsko polskie z Iraku.

10.              Prawie 200 km autostrad w 2006 r. to nasza zasługa.

11.              Tylko 6 km autostrad w 2007 roku to wina SLD.

12.              Marcinkiewicz to premier na całą kadencję.

13.              Pomożemy Stoczni (UE chce zwrotu 4 mld).

14.              Zredukujemy administrację państwową.

15.              W rządzie nie będzie byłych członków PZPR.

16.              Przez Łódź będzie przebiegała trasa S8 (przez Piotrków).

17.              Prokuratura będzie służyć wyłącznie państwu, a nie partiom politycznym.

18.              Służby specjalne nie będą uczestniczyć w rozgrywkach politycznych.

19.              Ze środków europejskich finansować będziemy najlepsze projekty, a nie te, które podobają się politykom.

20.              Telewizja publiczna będzie wreszcie służyć widzom i przestanie być zależna od Patrii politycznych.

21.              Przyspieszymy wydawanie środków z UE (a jesteśmy na ostatnim miejscu spośród 10 państw przyjętych do UE w 2004 r.!).

22.              Silna Polska w silnej Europie – polska dyplomacja będzie dbała o pozycję Polski w UE (a jest tragicznie!).

23.              Zmniejszymy zatrudnienie w Kancelarii Prezydenta RP (wzrosło o 2/3).

24.              Na stanowiska w administracji i państwowych spółkach będziemy wybierać jedynie fachowców (np. pan Netzel został prezesem PZU).

25.              Będziemy informować obywateli o działaniach administracji (w tym celu Biuletyn Informacji Publicznej zamienili w śmietnik z nieaktualnymi danymi).

26.              Samorząd lokalny jest ostoją państwa, zaś rząd nie będzie z nim walczyć (wprowadzili zarządy komisaryczne wszędzie tam, gdzie nie wygrali wyborów).

27.              Będziemy rozwijać partnerskie stosunki z USA (a zrobili z Polski wasala Stanów).

„Dla nie raz dane słowo jest święte”… – Jarosław Kaczyński, 10 VII 2006 r.

 

Pokażcie tą listę komu się da! Jeśli kilkanaście milionów ludzie ją przeczyta, to może wygramy i paranoja zniknie z tego kraju!

Idźcie na głosowanie – moherowe berety na pewno pójdą! | Cz

 

 

 www.o2.pl | Piątek [31.07.2009, 13:05] 2 źródła

NIK: W POLSKICH STOCZNIACH NIKT NIE MA "CZYSTYCH RĄK"

Szokujący raport Najwyższej Izby Kontroli.

W sprawie ratowania stoczni nikt z odpowiedzialnych za nie osób nie ma czystych rąk - wynika z raportu Najwyższej Izby Kontroli - podaje "Gazeta Wyborcza".

Za naszych rządów stocznie produkowały statki, a za rządów Platformy Obywatelskiej stoczniowcom proponuje się, aby się przebranżowili na bukieciarzy albo zostali psimi fryzjerami. Taka jest różnica między naszymi osiągnięciami a osiągnięciami PO - przekonuje poseł PiS Joachim Brudziński.

W raporcie negatywnie zostali ocenieni wszyscy odpowiedzialni za ten sektor przemysłu: ministrowie skarbu i gospodarki, szefowie państwowych spółek. Agencja Rozwoju Przemysłu i Korporacja Polskie Stocznie, oraz zarządy samych stoczni. Raport nie zostawia też suchej nitki na menedżerach stoczni. | BD

 

 

"FAKTY I MITY" nr 26, 05.07.2007 r. PATRZYMY IM NA RĘCE

REGULACJA KORYTA

Rząd głowi się, czy i skąd wysupłać dla pielęgniarek jakieś grosze. Podsuwamy panu premierowi gotowy pomysł...

W dodatku „Bankierzy Boga”, dołączonym do nr 13/2007 „FiM” i stale dostępnym na naszej stronie internetowej, ujawniliśmy liczne kanały transferu publicznych pieniędzy do instytucji kat. Kościoła oraz oszacowaliśmy wydatki budżetu państwa i samorządów lokalnych (czyli wszystkich podatników bez względu na ich światopogląd) na cele – najogólniej rzecz biorąc – kościelne.

I teraz sedno naszego pomysłu: a może by koryto tej rzeki pieniędzy przekierować do bardziej potrzebujących?! Oto tylko niektóre, wybrane kwoty, które tym sposobem mogłyby zostać każdego roku (!) uwolnione:

¤ 42-tysięczna armia katechetów, których pensje (gdy „tylnymi drzwiami” wprowadzano religię do szkół) miały być wyłącznym problemem Kościoła – 650 mln zł;

¤ finansowanie stricte kościelnego szkolnictwa wyższego (w tym nauki alumnów w seminariach duchownych i prywatnych uczelniach teologicznych) – 172 mln zł;

¤ rozmaite dotacje – 123 mln zł (w tym 103 mln zł na cele remontowo-budowlane);

¤ Fundusz Kościelny (od kilkudziesięciu już lat „rekompensujący” Kościołowi dawno oddane mu nieruchomości) – 96 mln zł;

¤ księża kapelani (wygodnie usadowieni w szpitalach, policji, wojsku, więzieniach, straży pożarnej, leśnictwie i diabli wiedzą, gdzie jeszcze) – 27 mln zł;

¤ daniny (zwane darowiznami) spółek skarbu państwa, przedsiębiorstw komunalnych itp. – 10 mln zł;

¤ bonifikaty przy sprzedaży nieruchomości (jest regułą, że kat. Kościół kupuje grunty i obiekty za 1–5 proc. wartości) – 250 mln zł;

¤ nieruchomości wciąż jeszcze przekazywane parafiom i zakonom w ramach rekompensowania „krzywd” wyrządzonych przez komunę – 100 mln zł.

Gdy podsumujemy, wyjdzie prawie półtora miliarda złotych rocznie!

Dominika Nagel

 

 

"FAKTY I MITY" nr 26, 05.07.2007 r. PATRZYMY IM NA RĘCE

TANIE DRANIE

To bizantyjski dwór, jeden z najdroższych w Europie, cechujący się rozpasaniem finansowym i kolosalnym przerostem zatrudnienia, ale my to radykalnie zmienimy – mówili o kancelariach Kwaśniewskiego i Millera bracia Lech i Jarosław Kaczyńscy. Rzeczywiście zmienili...

Od początku rządów Lecha K. liczba etatów z jego kancelarii wzrosła z 280 (punkt wyjścia) do obecnych 350 i stale rośnie.

Rosną też lawinowo koszty działalności (i płace) w innych instytucjach opanowanych bez reszty przez PiS. Kancelaria Senatu RP zje w tym roku o 26 milionów złotych więcej, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji o 2 miliony więcej, Rzecznik Praw Dziecka – Sowińska od lustrowania teletubisiów – też o 2 mln, a Centralne Biuro Antykorupcyjne – pieszczoch braci K., zwany młotem na lekarzy – dostało w roku 2007 całe 120 milionów!

Przyjrzyjmy się na kilku tylko przykładach, jak administracja rządząca hasłem „Teraz K...a My” wciela w życie ideę „taniego państwa”...

¤ Rządy PiS przejęły państwową administrację z jej stanem osobowym liczącym 379 278 urzędników. Rzecz jasna większość pracowników wszystkich szczebli została natychmiast wymieniona i kiedy zrobiono ponowny bilans, okazało się, że zatrudnienie wzrosło o ponad 800 osób, a miało zmaleć (wg zapowiedzi Jarosława Kaczyńskiego – o 150 tysięcy). To był początek roku 2006. W połowie 2007 r. liczbę państwowych urzędników szacuje się już na 400 tysięcy;

¤ Na wynagrodzenie tej armii trzeba wydać w bieżącym roku 17,6 miliarda złotych! O 70 milionów więcej niż rok wcześniej;

¤ Na rozmowy telefoniczne rządu, na kserokopiarki i inny sprzęt biurowy, a także na remonty swoich siedzib rząd wyda w tym roku o 2 miliardy więcej niż rok temu;

¤ Zapowiadano zmniejszenie liczby aut służbowych pracowników administracji wszelkich szczebli z 50 do 30 tysięcy. Nic takiego nie nastąpiło. Przeciwnie, w stajniach władców przybyło ponad 200 nowych autek; liczba komórek służbowych, a co za tym idzie rachunków – niemal się podwoiła;

¤ Obiecywano redukcję liczby urzędów centralnych. Zamiast tego powołano nowe, np. Narodowy Instytut Wychowania, Centrum Badań Naukowych, trzy nowe ministerstwa (o Centralnym Biurze Antykorupcyjnym już wspominaliśmy);

¤ W 2006 roku samolot prezydencki woził Kaczora 70 razy do jego domu w Sopocie (i z powrotem). Kosztowało to podatników 140 tys. euro. Do połowy roku 2007 samolot na tej trasie kursował już 50 razy;

¤ CBA wydało w minionym roku 25 mln złotych (w tym roku ma 120 mln) i zatrzymało... aż trzy osoby. Osoby zaangażowane w te „brawurowe akcje” wypłaciły sobie pół miliona zł nagród. Słusznie, po co brać łapówki, skoro można legalnie... Utrzymanie wszystkich tajnych służb w 2007 roku ma nas kosztować 812 mln.

W roku 2006 było to 612 mln;

¤ Środki na podwyżki dla urzędników centralnych wzrosły o 14 procent. 33 mln będą nas kosztować kolejne czystki w administracji.

Według ostrożnych szacunków, wydatki „taniego państwa” wzrosły w minionym roku (w stosunku do wydatków administracji Millera i Belki) o 10 miliardów złotych. POŁOWA TEJ SUMY WYSTARCZYŁABY NA ZASPOKOJENIE PŁACOWYCH MARZEŃ PIELĘGNIAREK.

Ale to przecież nie koniec, bo nastał rok 2007, a wraz z nim:

¤ już na samiuśkim początku stycznia PiS-owski Senat RP ostatecznie klepie państwową dotację do Świątyni Opatrzności Bożej w kwocie 40 mln złotych;

¤ z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych zostaje zabrane 32 miliony złotych na zwiększenie rezerwy budżetowej (na podwyżki płac w administracji, czyli dla swoich);

¤ w połowie miesiąca budżet państwa przekazuje 6,6 miliona na remont (remontowanej przed dwoma laty) siedziby prezydenta. Z tego ponad 3 miliony idzie na renowację prezydenckiej fontanny (pisaliśmy o tym). Taką samą kwotę pochłaniają podgrzewane chodniki wokół rezydencji;

¤ w tym samym czasie kadrze kierowniczej Kancelarii Prezydenta, Premiera i innych głównych jednostek organizacyjnych zostają przywrócone (zabrane przez SLD) trzynaste pensje. Na partie polityczne wydamy 95 mln zł.

Mało? No to mamy i taki kwiatuszek: Kancelaria Prezydenta zakupuje pięć aparatów fotograficznych za 64 tysiące złotych – po to, jak brzmi komunikat, „aby dokumentować uroczystości z udziałem prezydenta”... Ale lista wywalonych w kacze błoto pieniędzy nie ma końca...

¤ Sejm RP zwiększa wydatki na Kancelarię Prezydenta i Premiera o dalsze 50 mln złotych. IPN kupuje nowe biura za 12 mln, a Sejm dla wygody posłów – budyneczek za drobne 9 mln;

¤ Wychodzi na jaw, że minister Kalata wydaje miesięcznie ok. 13 tysięcy złotych państwowych pieniędzy na... wizażystkę. Premie podwładnych minister Kalaty, i to niezależnie od efektów ich pracy, tylko w pierwszym kwartale 2007 roku kosztowały nas 8 mln złotych;

¤ W połowie lutego Narodowy Fundusz Ochrony Zdrowia przekazuje fundacji ojca Rydzyka Lux Veritatis 12 milionów złotych dotacji;

¤ Na początku marca Centralne Biuro Antykorupcyjne ogłasza przetarg na zakup 108 samochodów. Koszt transakcji to 8 milionów złotych;

¤ W połowie kwietnia ogłoszony jest przetarg na kupno 456 aut dla urzędników rządowych różnych szczebli. Przewidywany koszt to 33 mln złotych;

¤ Maj – Instytut Pamięci Narodowej dostaje dodatkowe 20 milionów zł na podwyżki wynagrodzeń, Biuro Ochrony Rządu, wobec przewidywanej eskalacji niezadowolenia służby zdrowia, bierze z budżetu 15,5 mln na zakup sprzętu do tłumienia demonstracji (m.in. karabinów gładkolufowych na gumowe kule), Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego zostaje zasilona nieplanowaną kwotą 4,4 mln – też na zakup broni. Na kogo ta broń?

¤ Koniec maja – Ministerstwo Gospodarki Morskiej (bastion LPR) przenosi się do nowej siedziby, w związku z czym czynsz płacony przez nie wzrasta z 24 tysięcy zł do 100 tysięcy. Miesięcznie!

¤ Początek czerwca – szefostwo Narodowego Funduszu Zdrowia zapewniające strajkujących lekarzy, że pieniędzy nie ma już na nic, kupuje dla swojego szefostwa z oddziału dolnośląskiego luksusową skodę superb za 90 tys. złotych.

Oto nasza – bardzo przecież niekompletna – lista wydatków „taniego państwa”, które mówi paniom pielęgniarkom i panom lekarzom, że już ani złotówki z budżetu nie da się wykroić, bo groziłoby to katastrofą finansów publicznych. Tak prawią pospołu i Zyta Gilowska, i Lech Kaczyński, dla którego specjalnie opancerzona limuzyna jechała z Warszawy do Brukseli tylko po to, aby przewieźć państwową głowę... 800 metrów – z lotniska do siedziby NATO.

 

W tym miejscu aż prosi się, aby zajrzeć do portfeli koryfeuszy polskiej sceny politycznej. Ci, co to prawią, że pracownikom służby zdrowia już nic się nie należy, bo przecież niedawno dostali „wielką podwyżkę”, zarabiają taką oto wielokrotność (mnożnik) średniej krajowej (2709 zł): premier – 6,2 średniej plus 2,0 dodatku funkcyjnego; wicepremierzy po 5,7 plus 1,6; ministrowie – 5,6 plus 1,5; szefowie Kancelarii Prezydenta i Premiera po 5,6 plus 1,5.

 

Nad losem głodnych, przemoczonych, strajkujących pielęgniarek i lekarzy użalają się za to posłowie niektórych partii. No to na koniec podliczmy i ich: pensja posła to 9669 złotych; za pracę w komisji (każdy jest członkiem kilku) dostają po ok. 15 procent tej kwoty. Na tak zwane „wydatki poselskie” biorą jeszcze po 2471 zł miesięcznie. Każdy z nich utrzymuje też swoje biura – 10 150 zł miesiąc w miesiąc; jest też ryczałt za noclegi poza miejscem zamieszkania i Warszawą – 7600 zł plus darmowe przejazdy (jeśli lotnicze, to tylko w klasie biznes), plus ryczałt na benzynę, plus darmowa korespondencja.

Na obsługę i do usług tej armii „460 sejmowych wybrańców” państwo zatrudnia przy ul. Wiejskiej 1300 osób – każdej płacąc średnio (bez uposażeń kierowników) 4 tys. złotych.

 

No i to by było na tyle. Może jeszcze dla porównania nadmieńmy, że w liczącej 63,5 miliona obywateli i większej obszarowo Francji wydatki na administrację publiczną są o ok. 27 procent niższe. No, ale akurat tam z bizantyjskim dworem... Ludwików poradzono sobie raz na zawsze w roku 1789. Za pomocą gilotyny!

Marek Szenborn

 

 

"FAKTY I MITY" nr 36, 13.09.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR

SZCZYT CHAMSTWA

Przed wyborami bracia Kaczyńscy wraz z PiS-em obiecywali nam tanie państwo. Zapowiadali ogromne cięcia finansowe w sektorze administracji państwowej i likwidację przeróżnych agencji.

Oto jak realizowany jest program taniego państwa:

o                     w ciągu niecałych dwóch lat o 1500 osób zwiększyło się zatrudnienie na stanowiskach rządowych;

o                     zostały utworzone nowe, kompletnie niepotrzebne resorty;

o                     rośnie liczba ministrów i ich zastępców (w 2005 roku mieliśmy 70 sekretarzy i podsekretarzy stanu, rok później było ich już 85, a w zeszłym m-cu liczba wiceministrów wyniosła 93);

o                     jeszcze szybciej rozrastają się dwory ministrów (2 lata temu w gabinetach politycznych pracowało 60 osób, dziś jest ich 130);

o                     na początku tego roku z budżetu przekazano 6,6 mln zł na remont siedziby prezydenta, z czego 3 mln poszły na remont fontanny, a drugie tyle na podgrzewane chodniczki wokół pałacu;

o                     wydatki na Kancelarię Premiera i Prezydenta zwiększono w roku br. o 50 mln zł (w tym 6 mln zabrano studentom z funduszu stypendialnego);

o                     prezydent przywrócił trzynastą pensję kierownikom państwowych jednostek organizacyjnych podległych premierowi i ministrom, co będzie nas kosztowało ok. mln zł;

o                      już na pierwszym posiedzeniu rząd zdecydował o uruchomieniu rezerwy celowej na wzrost zatrudnienia i wynagrodzeń w państwowych jednostkach budżetowych (mimo iż wcześniej zapowiadał ich zmniejszenie);

o                     w marcu ogłoszono przetarg na zakup 108 samochodów za

o                     ok. 8 mln zł, w kwietniu zaś zorganizowano przetarg na nowe samochody dla urzędników rządowych, wojewódzkich i agencji państwowych na zakup 456 aut za kwotę 33 mln zł;

o                     minister pracy i polityki społecznej Anna Kalata wydaje miesięcznie na wizażystkę 10 tysięcy zł;

o                     jak doniósł „Fakt”, Kalata chce również wydać ok. 520 tysięcy zł na remont bufetu o powierzchni 31 mkw., ulokowanego w ministerstwie.

To tylko wybrane wydatki w ramach taniego państwa. Tak to jest, jak do władzy dorwie się dziadostwo... Teraz można się domyślać, dlaczego nie ma środków na podwyżki dla lekarzy, pielęgniarek i nauczycieli. To szczyt bezczelności i chamstwa ze strony władzy, aby tak marnować publiczne pieniądze! KACZORY, prędzej czy później zostaniecie rozliczeni!!!

Stanisław Chmiel

 

 

„POLITYKA” nr 35 (2618), 01.09.2007 r.

KANCELARIA SIĘ BUJA

Brytyjska królowa Elżbieta II ma dziewięć rezydencji, z których siedem utrzymuje państwo, a dwie są jej rezydencjami prywatnymi. Lech Kaczyński nie jest królem, ale polscy podatnicy utrzymują aż osiem prezydenckich rezydencji i ośrodków (Pałac Prezydencki, Belweder, Jurata-Hel, Ciechocinek, Lucień, Klarysew, Promnik i Wisła) oraz kilka innych gmachów, w których mieszczą się m.in.: Kancelaria Prezydenta, jej archiwum, hotel Belweder i BBN. W kampanii prezydenckiej sztabowcy PiS zapewniali, że ich kandydat nie będzie potrzebował tylu rezydencji co prezydent Aleksander Kwaśniewski. Po prawie dwóch latach prezydentury Lech Kaczyński z żadnej rezydencji nie zrezygnował, a jego Kancelaria co rusz ogłasza nowe przetargi na remonty oraz zakupy wyposażenia i usług. Z ostatniego zamówienia na meble biurowe i stylowe wiemy, że Kancelaria chce kupić m.in. 19 foteli gabinetowych, tapicerowanych naturalną skórą, z „mechanizmem ruchowym pozwalającym na swobodne »bujanie się« w fotelu”. Stylowe meble (biurka, stoły, kredensy, szafy, bufety i sofy) mają być z drewna czereśniowego, w stylu „klasycyzm polski” z lat 1820–1860. W lipcu Kancelaria rozstrzygnęła przetarg na elektroniczny monitoring mediów. Za prawie 140 tys. zł firma Newton PL prezydentowi i jego urzędnikom będzie przygotowywać codzienny (do godz. 10) przegląd mediów, obejmujący serwis agencji Reuters i PAP, 132 tytuły prasowe, 13 stacji radiowych i 10 telewizyjnych oraz 15 internetowych portali. Przedmiotem zamówienia jest „wyszukiwanie przekazów medialnych zgodnie z ustalonymi grupami haseł”. Monitorowane w mediach hasła to m.in.: Pałac Prezydencki, Lech Kaczyński i Maria Kaczyńska. Na liście haseł są nazwiska prezydenckich ministrów, doradców i kapelana. Nie zapomniano o sześciu partiach reprezentowanych w Sejmie oraz Hannie Gronkiewicz-Waltz, prezydencie stolicy. Monitoring obejmie poważne pisma i kolorowe gazety z sensacjami (m.in.: „Chwila dla Ciebie”, „Cienie i Blaski”, „Dobre Rady”, „Na żywo”, „Sukcesy i Porażki”, „Twoje Imperium” i „Życie na Gorąco”).

M.H.

 

 

"FAKTY I MITY" nr 34, 30.08.2007 r. PATRZYMY IM NA RĘCE

KARUZELA...

...kadrowa w PiS-owskiej republice kolesiów nie zwalnia tempa obrotów. Ba, w obliczu wyborów kręci się coraz szybciej, żeby jak najwięcej swojaków mogło przytulić sute odprawy.

Miało być „tanie państwo”, a czego się Prawo i Sprawiedliwość nie dotknie, to jest drożej. Także w sprawach kadrowych, bo dziesiątki partyjnych aparatczyków oraz rozmaitych nieudaczników, którzy w efekcie koalicyjnej karuzeli lub „pomyłek” pana premiera Jarosława Kaczyńskiego odchodzą, częstokroć wracają i znowu odchodzą ze stanowisk rządowych, kosztują nas gigantyczne pieniądze.

Oto ustawa „o wynagrodzeniu osób zajmujących kierownicze stanowiska państwowe” przewiduje m.in., że spadający z ekstraklasy polityk (ewent. członek jego rodziny lub kolega) „zachowuje prawo do dotychczasowego wynagrodzenia przez okres: jednego miesiąca – jeżeli funkcję tę pełnił przez okres nie dłuższy niż 3 miesiące; dwóch miesięcy – jeżeli funkcję tę pełnił przez okres dłuższy niż 3 miesiące i nie dłuższy niż 12 miesięcy; trzech miesięcy – jeżeli funkcję tę pełnił przez okres dłuższy niż 12 miesięcy”.

O jakich kwotach mowa? Nie są one symboliczne, bo np. taka Anna Fotyga (minister spraw zagranicznych) ma na „pasku” (nie wiedzieć za co...) 14,5 tys. zł.

 

Tylko w minionym kwartale odeszło ze stanowisk rządowych dwudziestu pięciu ministrów i sekretarzy oraz podsekretarzy stanu (lub im równorzędnych). Przypomnijmy, że w ostatnich 3 miesiącach pożegnali się ze stołkami:

¤ ludzie z reprezentacji wystawionej przez Samoobronę: Andrzej Lepper (wicepremier i minister rolnictwa), Anna Kalata (minister pracy), Andrzej Aumiller (minister budownictwa) i Krzysztof Filipek (sekretarz stanu w Kancelarii Premiera).

Z mniej zaś znanych postaci: Marek Zagórski (sekretarz stanu w Ministerstwie Rolnictwa), Romuald Poliński oraz Bogdan Socha (podsekretarze stanu w ministerstwie pracy);

¤ doborowa drużyna Ligi Polskich Rodzin: Roman Giertych (wicepremier i minister edukacji), Rafał Wiechecki (minister gospodarki morskiej) oraz sekretarze stanu: Radosław Parda (Ministerstwo Sportu i Turystyki), Mirosław Orzechowski (ministerstwo edukacji) i Piotr Ślusarczyk (skarbnik Ligi urzędujący w Kancelarii Premiera).

A ponadto Elżbieta Wilczyńska (wiceminister gospodarki) oraz całkiem epizodyczni: Arnold Masin (sekretarz stanu w Ministerstwie Sportu) i podsekretarze stanu Daniel Pawłowiec (Urząd Komitetu Integracji Europejskiej), Wojciech Bosak (Ministerstwo Budownictwa), Rafał Borutko i Zbigniew Graczyk (obaj z Ministerstwa Gospodarki Morskiej);

¤ niepotrzebni z ekipy PiS-u oraz niby-bezpartyjnych fachowców wypromowanych przez liderów tej partii: Tomasz Lipiec (minister sportu), Janusz Kaczmarek (szef MSWiA), Marek Surmacz i Zbigniew Rau (odpowiednio sekretarz i podsekretarz stanu w resorcie spraw wewnętrznych), Ireneusz Dąbrowski (podsekretarz stanu w Ministerstwie Skarbu), Marta Gajęcka (podsekretarz stanu w Ministerstwie Finansów), Marek Pasionek (podsekretarz stanu u boku koordynatora służb specjalnych Zbigniewa Wassermanna).

I choć zdecydowana większość tych ludzi warta była – naszym zdaniem – każdych pieniędzy, żeby wreszcie oderwać ich od bezpośredniego wpływu na sprawy państwa, odnotujmy, że otrzymali na otarcie łez od 38 tys. zł (Giertych) do 9,7 tys. zł (jednomiesięczna odprawa nieszczęśnika Raua, który honorowo zrezygnował z posady po wyrzuceniu z rządu min. Kaczmarka), nie licząc pieniężnych ekwiwalentów za niewykorzystane urlopy.

W sumie, my, podatnicy, zapłaciliśmy im na odchodne grubo ponad osiemset tysięcy złotych! Fachowcom, których jedyną często legitymacją do rządzenia była legitymacja partyjna...

Jeśli zaś dodać odprawy dla rozmaitego planktonu, którym otaczali się odwołani, tych wszystkich dyrektorów gabinetów politycznych, osobistych rzeczników prasowych, doradców od spraw wszelakich oraz asystentów, to okazuje się, że tylko w okresie maj–sierpień koalicyjne umizgi i swary Jarosława Kaczyńskiego kosztowały nas około 2,5 mln zł.

Gdyby zaś rozważać prawie dwuletni już okres rządów PiS-u, lista zmian (wynikających m.in. z roszady Marcinkiewicz-Kaczyński) porównywalna byłaby objętością z książką telefoniczną kilkutysięcznego miasteczka, a ich koszt (tylko odprawy dla zwalnianych) sięga – według naszych szacunków – kwoty 20 mln zł!

A przecież tym ludziom trzeba znaleźć jakąś mniej eksponowaną robotę, czyli kogoś od niej odsunąć.

I nie są to byle jakie posady, bo np. 30-letni politolog Konrad Ciesiołkiewicz (były rzecznik byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza) po kilkumiesięcznym wypoczynku przyjął w maju 2007 roku funkcję zastępcy dyrektora departamentu w firmie Polkomtel, gdzie – bez żadnego praktycznie w tej materii doświadczenia – zajmuje się „niestandardowymi formami komunikacji”.

 

¤ „Centrum Informacyjne Rządu zawiadamia, że prezes Rady Ministrów powołał pana Pawła Janusza Osucha (bezpartyjny – dop. red.) na stanowisko prezesa Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa” – przeczytaliśmy w komunikacie z 14 maja 2007 roku, a już 26 lipca 2007 r. pogniewany na Leppera „prezes Rady Ministrów odwołał pana Pawła Janusza Osucha ze stanowiska (...)”, powołując „pana Leszka Droździela” – piątego na przestrzeni roku prezesa tej niezwykle ważnej instytucji państwowej, w której wymieniono też 262 spośród 314 szefów biur powiatowych, a tuż po objęciu rządów w agencji Droździel odwołał trzech dyrektorów Oddziałów Regionalnych, obsadzając te stanowiska swoimi ludźmi;

¤ „Ryszard Wijas, dotychczasowy Dyrektor Generalny Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, został powołany 26 kwietnia 2007 r. przez Prezesa Rady Ministrów Pana Jarosława Kaczyńskiego na stanowisko Prezesa Zarządu Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych” – czytamy w innym komunikacie personalnym. A już w sierpniu br.: „Prezes Rady Ministrów odwołał pana Ryszarda Wijasa ze stanowiska...”, co oczywiście pociągnęło lawinę zmian kadrowych w samym PFRON-ie (jako pierwszego odstrzelono dyrektora generalnego Marcina Domagałę);

¤ Po kilku miesiącach od powołania zwolniono w sierpniu (drugiego już w tym roku) komendanta głównego policji Konrada Kornatowskiego, a za nim kolejnego szefa Centralnego Biura Śledczego – mł. insp. Jarosława Marca. Na przymusową emeryturę PiS odesłał ok. 20 komendantów wojewódzkich i powiatowych. Minister Ziobro dołożył swoją „cegiełkę”, uwalniając dla swojaków stołki 8 prokuratorów apelacyjnych i okręgowych.

 

Podane przykłady są, oczywiście, pierwszymi z brzegu, bo we wszelakich agendach i urzędach państwowych (a zwłaszcza spółkach skarbu państwa) karuzela kadrowa kręci się jeszcze szybciej niż w ekskluzywnym lunaparku rządowym.

„Spośród 50 największych spółek skarbu państwa, tylko w kilku PiS nie wymienił prezesa” – informuje specjalistyczny serwis giełdowy „Parkiet”.

Dowiadujemy się dalej, że obecna ekipa coraz częściej wymienia ludzi, których sama wypromowała. Przykładowo:

¤ Pawła Skowrońskiego odwołano ze stanowiska prezesa BOT Górnictwo i Energetyka po dziesięciu miesiącach kierowania firmą;

¤ Bronisława Wildsteina z TVP – po dziewięciu miesiącach;

¤ Włodzimierza Hereźniaka z Jastrzębskiej Spółki Węglowej – po pół roku;

¤ Jerzy Milewski był prezesem Polskiego Holdingu Farmaceutycznego cztery miesiące;

¤ Jan Michalin został odwołany z funkcji prezesa Polskiego Koksu zaledwie po dwóch miesiącach urzędowania;

¤ Jerzy Kochański stracił fotel prezesa PZU Życie po ośmiu miesiącach od wyboru na nową kadencję.

Odprawy? W samym tylko Orlenie wyniosły ponad 2 mln zł, a – według bardzo ostrożnych szacunków – cena, jaką zapłaciliśmy za uwalnianie miejsc w spółkach skarbu państwa dla PiS-owskich swojaków, oscyluje wokół 25 mln zł.

Dodajmy, że dla niektórych takie zmiany (czytaj: odprawy) są wymarzonym po prostu biznesem. Oto zaledwie po 3 miesiącach urzędowania na stanowisku przewodniczącego Rady Nadzorczej KGHM „Polska Miedź” SA, Adam Glapiński – jeden z najserdeczniejszych przyjaciół braci Kaczyńskich – złożył rezygnację. Odszedł na stanowisko prezesa znakomicie prosperującej (1,12 mld zł zysku netto w 2006 r.) firmy Polkomtel. Ile kosztowało nas jego pożegnanie oraz osiemnastu innych osób, które przewinęły się przez Radę Nadzorczą KGHM w ciągu roku? Ile nas będzie kosztował Krzysztof Skóra, nowy prezes zarządu miedziowego holdingu, który bezpośrednio przed objęciem posady był skarbnikiem gminy Ruja, ale za to ma w swoim życiorysie członkostwo Zarządu Głównego Stowarzyszenia Rodzin Katolickich Diecezji Legnickiej...

¤ ¤ ¤

¤ Ministerstwo Obrony Narodowej pozbyło się za półtorarocznych rządów Radka Sikorskiego ponad 60 generałów. Aktualnie w „rezerwie kadrowej” lub tzw. dyspozycji pozostaje ich jeszcze 23. Zdrowych na ciele i umyśle, a jednak bezrobotnych, pobierających 100 proc. uposażenia. Czekają na zwolnienie ze służby. Każdy weźmie ok. 170 tys. zł (półroczna odprawa i roczna pensja).

W podobnej sytuacji jest kilkudziesięciu wysokich rangą oficerów Policji.

¤ W spółce Operator Logistyczny Paliw Płynnych (OLPP) członkiem rady nadzorczej został historyk Sławomir Cenckiewicz, współpracownik Antoniego Macierewicza przy likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Prezesem zarządu jest tam Arkadiusz Siwko – dyrektor gabinetu Macierewicza z czasów gdy pan Antoni był szefem MSW, a przewodniczącym rady OLPP – Adam Taracha, będący w tamtym okresie zastępcą szefa Urzędu Ochrony Państwa.

„Na całym świecie partie płacą swoim działaczom synekurami, bo mają za mało pieniędzy” – tłumaczy przedstawione wyżej zjawiska senator PiS Zbigniew Romaszewski.

Dominika Nagel

 

 

"FAKTY I MITY" nr 34, 30.08.2007 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

BISKUP ROZTROPEK

Nasz piękny kraj słynie z zachowań i wypowiedzi politycznie nieroztropnych, a momentami nawet skandalicznych. Mieliśmy już zatem prezydenta, który zamiast ręki podawał nogę, marszałka sejmu, który rzucał k...mi z mównicy, posła Janowskiego, który wierzgał, będąc pod wpływem, posła Kwaśniewskiego, który wychodził z sejmu przez okno po drabinie, prezydenta Kwaśniewskiego chorego na goleń w Charkowie, biskupa Pieronka, który wyzwał posłankę Jarugę-Nowacką od „betonu”, czy wreszcie księdza Rydzyka, który chciał golić na łyso parlamentarzystki głosujące za aborcją, a obecną prezydentową zidentyfikował jako czarownicę. Wszystkie te chwilowe zawirowania umysłów rozwiały wiatry historii. Właściwie do dziś wspomina się tylko czasem (do niedawna także w sądzie) sławetne ucałowanie ziemi kaliskiej przez ministra Siwca jako największy skandal III RP.

Ale w IV RP wcale nie było lepiej! Jeszcze zanim nastała na dobre, jeden z jej dwóch protoplastów – Lech Kaczyński – zdradził program budowy nowej solidarnej ojczyzny, a streścił go w haśle: „Spieprzaj, dziadu!”. Nieco wcześniej namiestnikowi Watykanu w Polsce, Józefowi Glempowi, też wyrwała się spod serca opinia, jaką cieszy się wśród biskupów ta część narodu, która nie chodzi całe życie w żałobie („szczekające kundelki”). Nie gorszy był też ostatni tydzień. Dokładnie przed tygodniem, w ubiegły piątek, szefowa polskiej dyplomacji (dlaczego to w ogóle do niej nie pasuje?!), czyli Fotyga – w ramach naprawy naszych strategicznych stosunków z Niemcami – nazwała ich „historycznym wrogiem Polski” i oskarżyła o nieustanne kolaborowanie z Rosją przeciwko braciom Kaczyńskim. To nie żart, lecz konkluzja Fotygowego wywodu: spodziewając się wzrostu potęgi państwa polskiego za panowania wielkich bliźniaków, już Ribbentrop i Mołotow próbowali temu przeciwdziałać. Teraz, na bieżąco, kłody pod nogi rzucają nam dwie niemieckie SS-manki: Erika Steinbach i Angela Merkel. Tej pierwszej pocztówkę z okazji zlotu niemieckich ziomkostw wysłało Powiernictwo Polskie. Jest na niej Steinbach w towarzystwie oficera SS; z pewnością tego samego, który strzelał do starego Kaczyńskiego w powstaniu warszawskim. Starzy ziomkowie spod Szczecina i Wrocławia (a głównie już ich dzieci) zjeżdżają się co roku, aby powspominać stare czasy, a może i nawet pomarzyć, jak by to fajnie było, gdyby ich dawne heimaty wróciły do macierzy. No i co z tego? Dokładnie to samo, rok w rok, robią polscy Kresowiacy. Ale na nich nie rzuca się oskarżeń o wrogie nastawienie i rewizjonizm, bo rewizji się nie dopominają. Tyle że niemieckie pozwy o zwrot mienia pozostawionego w Polsce to margines, co nie znaczy, że nie trzeba mu ostro przeciwdziałać. Jednak trudno się też dziwić prostym Niemcom, którzy chcą odzyskać dorobek swój lub rodziców i korzystają przy tym z bałaganu w polskich księgach wieczystych. Postawmy się dalej na miejscu przeciętnego Helmuta, ale także na miejscu rządu Niemiec czy samej kanclerz Merkel. Ile można wysłuchiwać oskarżeń o rozpętanie wojny, mordowanie cywilów, holokaust i podobne niewątpliwe zbrodnie? Jak długo można obcierać plwociny i kajać się w obliczu oskarżeń, które nie dotyczą tych, do których są na okrągło kierowane?! Żołnierzy niemieckich walczących podczas II wojny żyje kilkanaście tysięcy, w tym faktycznych zbrodniarzy, którzy strzelali do cywilów – może kilkadziesiąt osób niegdyś zatrutych faszyzmem. Czy stosować więc wobec Niemców odpowiedzialność zbiorową? To tylko bracia Kaczyńscy mogli wymyślić. Jak i to, żeby 20 milionów Polaków zlustrować i pognębić za kilkuset oprawców z UB i SB. Odpowiedzialność zbiorowa implikuje dyktaturę taką jak właśnie hitleryzm, maoizm, stalinizm czy kaczym, który na szczęście nie wypalił. Jednak Kaczy rząd do końca próbuje jeszcze działać na szkodę polskiego państwa, obrażając zachodnich sąsiadów, którzy byli naszymi rzecznikami przy wstąpieniu do Unii, kupują najwięcej polskich towarów i właśnie zapowiedzieli otwarcie dla nas swojego rynku pracy od 2009 roku. Gdyby ciągle jeszcze rządzący Polską – a uważający się za wierzących chrześcijan – znali Biblię, wiedzieliby, że wszystkich należy mierzyć jedną miarą. Ciekawe, jak zareagowaliby Kaczyńscy i inne Szczygły, gdyby najpierw dali się namówić Niemcom na udział w dwóch wojnach na Bliskim Wschodzie, a potem wredne, niewdzięczne Szwaby „w podziękowaniu za braterstwo krwi” zamknęliby dla Polaków granicę, odrzucali co trzecie podanie o wizę wjazdową, wcisnęli najdroższe i wybrakowane samoloty, oszukali na offsecie, wykopali naszych przedsiębiorców z rynków podbitych krajów, a ostatnio postanowili ustawić sobie w Polsce tarczę, narażając nas na zamachy terrorystyczne... Czy nazwaliby Niemców „największymi i niezawodnymi przyjaciółmi Polski”?

Ale tzw. poważne media nie ośmielą się krytykować Kaczej nieroztropności. Zauważmy, że w polskim Katolandzie zmieszać z błotem można tylko tego, kto nie podoba się katoprawicowej władzy. Krótko mówiąc, mylić się mogą tylko niedowiarki ewentualnie inne postkomuchy. I tak całowanie ziemi przez Siwca czy „golenie” Kwaśniewskiego zawsze będą czymś obrzydliwym, ale już golenie głów posłankom przez tatę dyrektora uważa się za obronę wartości. Na tej samej zasadzie słowa Eriki Steinbach, że to nie Hitler jest odpowiedzialny za wypędzenie Niemców, lecz poszczególne kraje, które tego dokonały – są niepoprawne (i słusznie!). Ale już błogosławieństwo papieża Benedykta udzielone Erice i jej zjazdowi ziomków niepoprawne nie jest. Być po prostu nie może! Co najwyżej można je przemilczeć, ale już – broń Boże – skrytykować. Tak było ze „szczekającymi kundelkami”, „betonem” wylanym na głowę poseł Jarugi i tak jest zawsze, gdy głupi i bezczelny okazuje się „uznany autorytet” stojący z jednej czy drugiej strony ołtarza.

Podobnie rzecz się miała w minioną sobotę. Nowy minister MEN Legutko wypowiedział się przeciwko wliczaniu oceny z religii do średniej na świadectwie, na co natychmiast ofuknął go biskup Głódź i nazwał wypowiedź Legutki „politycznie nieroztropną”, czyli głupią. Starzy politycy, którzy od lat kolaborują z Watykańczykami, wiedzą dobrze, że takie sprawy załatwia się w zaciszu gabinetu. W zamian za przywileje i publiczne pieniądze dla kleru negocjowane jest poparcie w wyborach i rządach. Ale Legutko jest w rządzie nowy i mógł tego nie wiedzieć.

Jaki z tego wszystkiego morał? Ano taki, że dopóki i kiedykolwiek będzie u nas rządziła katoprawica, Polska pozostanie krajem dzikich praw i obyczajów rodem ze średniowiecza, gdzie równość wobec prawa będzie fikcją, a sutanna przepustką do nadużyć i okazją do bezczelnego obrażania światłych ludzi.

A wniosek z morału jaki wypływa? Do wyborów, Drodzy Państwo, wszyscy do wyborów!

Jonasz

 

 

"FAKTY I MITY" nr 35, 06.09.2007 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

ZABAWY W POLSKĘ

Tydzień temu poniosła nas nieco euforia i ogłosiliśmy na pierwszej stronie „FiM” koniec kaczyzmu – jak na razie najbardziej patologicznego, najgłupszego ustroju w Europie XXI wieku. To prawda, wybory są już przesądzone, ale przecież Kaczyńskich ktoś dwa lata temu wybrał! Wyborcy owi nadal są wśród nas; oni akurat nie wyjechali do Londynu, bo do tego potrzeba jednak trochę polotu. Kaczory budują swój kapitał na ludziach naiwnych i doskonale zdają sobie z tego sprawę. Manipulują podatnymi na zatrutą perswazję płynącą z rządowych szczekaczek. Obywatelami, którzy albo nie potrafią samodzielnie analizować rzeczywistości, albo po latach głosowania na demagogów i nieudaczników bardzo chcą odnaleźć w bliźniakach silną rękę władzy. Ich władzy. To poniekąd taka ukryta, podświadoma tęsknota za autorytetem pierwszego sekretarza...

Tymczasem ci, którzy Kaczyńskich poznali od kuchni, łącznie z przystawkami, dostali na nich alergię. Kaca mają nawet ich najbliżsi sojusznicy, vide: Kaczmarek, a wcześniej np. prof. Stępień (prezes TK), mec. Piotrowski, czy Radek Sikorski. Wszyscy teraz czekają z nadzieją na wybory, które... Kaczyńscy znowu mogą wygrać! Powód? Oprócz ww. ok. 25 procent sondażowych „powodów” najważniejszy jest taki, że Jarosław Kaczyński nie ma godnego konkurenta w robieniu Polakom wody z mózgu.

Zobaczmy, jakimi genialnymi, chorymi na władzę psychopatami są bliźniacy. Prześledźmy na początek ich awanturę z Lepperem i Kaczmarkiem.

Aby ją zrozumieć, musimy cofnąć się do 1991 roku. Wtedy to Jarosław został wyrzucony przez prezydenta Lecha Wałęsę ze stanowiska szefa swojej kancelarii. Wraz z nim poleciał Lech, wtedy szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Żaden z panów nie powiedział głośno, co było faktycznym powodem dramatycznego rozstania się. A powód był prosty. Otóż Kaczyńscy za plecami Wałęsy organizowali alternatywną bezpiekę tylko im podległą. Za pieniądze państwa budowali swoje partyjne spółki i próbowali stworzyć prywatną telewizję (Glapiński do spółki z pewnym Włochem). To na hasło: szef Kancelarii Prezydenta wyłudzili pod szyldem Fundacji Prasowej „Solidarności” biurowce w centrum stolicy. Pierwszy program PC miał tyle wspólnego z demokracją, co Kościół watykański z miłosierdziem. Wałęsa przerwał im zabawę i tego mu nigdy nie wybaczą. Rząd Olszewskiego stworzony przez PC okazał się kolejnym falstartem. Okazało się bowiem, że mecenasem Olszewskim nie da się kierować z tylnego siedzenia i nie kwapił się on do budowania państwa totalitarnego. I znowu rozwód. Na swój dzień czekali całe osiem lat. W 2000 r. na populistycznych hasłach bezpieczeństwa publicznego (obecnie, po dwóch latach rządów PiS, mamy najwyższy wskaźnik przestępstw od 1989 roku!) Lech Kaczyński (de facto Jarosław) zbudował swoją popularność jako szef resortu sprawiedliwości. Potem poszło z górki. W celu zdobycia pełni władzy nie cofnęli się przed niczym – od wprowadzenia na salony Młodzieży Wszechpolskiej (w roku 2003 zadymiarze z MW objęli stanowiska w samorządzie Warszawy) po sojusz z Opus Dei i Lepperem. Mając rozsianych po mediach swoich dziennikarzy (wychowanków tygodnika „Nowe Państwo”), z łatwością wygrali wybory w 2005 roku. Żenująca frekwencja skazała nas na rządy drapieżnych Kaczek.

Wróćmy do roku 2007. Jarosław nie znosi polemik, co – biorąc pod uwagę polskie piekiełko – nie byłoby może takie złe, gdyby nie zatruta Kacza umysłowość. Pod koniec 2006 roku, po klęsce Kazimierza Marcinkiewicza w Warszawie, Kaczor uznał, że agenci Opus Dei nie są mu już potrzebni. Oni, broniąc się, wywołali awanturę w sprawie aborcji. Kaczyńscy w odpowiedzi przeprowadzili dwie operacje: rozbicia Samoobrony i odsunięcia na dalszy plan członków Opus Dei wewnątrz PiS. Operację tę wykonywali funkcjonariusze ich doborowej gwardii, czyli CBA Mariusza Kamińskiego. Na czele grupy stanął Ziobro ze swoją bandą. Wszystko dla umocnienia własnej władzy.

Janusz Kaczmarek padł ofiarą akcji CBA, gdyż – jak się Kaczyńscy dowiedzieli – chlapnął gdzieś na prywatnym przyjęciu, że ma ambicję zostania premierem. Ludzie chorzy na władzę, którzy wszędzie dopatrują się podstępu i zdrady (por. Stalin) takich chlapnięć nie puszczają mimo uszu. Inną rzeczą, która doprowadziła Kaczora do białej gorączki, był brak entuzjazmu ministra spraw wewnętrznych co do budowy systemu PESEL2. Ów system („FiM” 24/2007) pozwoliłby ekipie Kaczyńskich na totalną inwigilację obywateli.

Kaczmarek musiał odejść. Był popularny wśród prokuratorów. Nie podpisał żadnej nieuzasadnionej dymisji, nikogo nie upokorzył tak, jak to robi Ziobro; był lubiany przez dziennikarzy. To wielki błąd, który popełnił też Marcinkiewicz. Popularność i sympatia przekładają się bowiem na wynik wyborczy, a stąd już krok w stronę szarej sieci Kaczych wrogów... Dlatego także dni Ziobry we władzach PiS są policzone. Co innego takie zgredy jak Dorn, Gosiewski czy Kuchciński...

A co z kampanią wyborczą? Niestety, Kaczyńscy mają w ręku takie aktywa jak publiczna TV, przymilny dla nich „Fakt” i Rydzyk, z którym ponad więzy rodzinne bardziej łączy ich umiłowanie do manipulowania i pomiatania ludźmi. Trafią więc dokładnie w swój elektorat. Znając ich, nie można też wykluczyć, że posuną się do brutalnych numerów – ograniczenia emisji spotów wyborczych na przykład PO w publicznych mediach. PiS podczas kampanii będzie z pewnością kreował się na partię postępową. Kamiński z Bielanem ponownie położą nacisk na błędy i brudne ręce konkurentów, zrzucą na nich odpowiedzialność za „nie do końca zrealizowany” program własnej partii, czyli kot ogonem będzie odwracany na okrągło. Kaczyńscy starannie dobiorą kandydatów na listy wyborcze. Podczas wstępnej przymiarki do listy okręgu Warszawa 1 należący do Opus Dei posłowie Górski (ten od intronizacji Chrystusa) oraz Poncyljusz znaleźli się w drugiej dziesiątce. Za to na 2 miejscu jest liberalna i dobrze postrzegana Kluzik-Rostkowska. Ma ona robić za jedną z nowych twarzy PiS. Inną grupę wyborców, tych ze stajni Giertycha, ma przyciągnąć Piotr Naimski – współpracownik Macierewicza, częsty gość Radia Maryja, gdzie opowiada o spisku rosyjsko-niemiecko-ubeckim wymierzonym w Polskę.

Jak uratować Polskę przed powtórką dania pt. kaczka z przystawkami lub przed... kaczyzmem totalnym – po wygranej PiS wyższej niż przed dwoma laty i z możliwością samodzielnych rządów bliźniaków? Tylko mądra strategia PO, która nie pozwoli jej przegrać wyborów, oraz koalicja powyborcza z LiD-em mogą nieco odnowić oblicze tej ziemi. Prawdziwa odnowa przyjdzie dopiero wraz z nowym pokoleniem.

Jonasz

 

 

"FAKTY I MITY" nr 2, 19.01.2006 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

MAŁY NAPOLEON

Wybory w 2005 roku wygrał Jarosław Kaczyński. Rozpisał on szczegółowy plan zdobycia i utrzymania władzy. Jak na razie – poraża skutecznością.

Jeszcze w 2000 r. był w polskiej polityce zaledwie trzecim garniturem – byłym prezesem Porozumienia Centrum, posłem trzyosobowego koła Ruchu Odbudowy Polski, skłóconym ze wszystkimi ważnymi personami prawicy. Ale siedem lat wcześniej był na wozie i rozdawał karty jako senator, twórca rządu Tadeusza Mazowieckiego, prawa ręka Lecha Wałęsy i szef jego kampanii, a w 1991 r. – szef Kancelarii Prezydenta. W tym samym roku doprowadził do powołania rządu Jana Olszewskiego.

Od 23 grudnia 1991 r. dla starszego z braci Kaczyńskich zaczęła się równia pochyła: upadek rządu Olszewskiego, rozpad Porozumienia Centrum, utrata wpływów, w końcu przegrana kampania wyborcza w 1993 roku. Sam Jarosław mówi, że nie miał wówczas z czego żyć. Wyrzucony na margines polityki – niczym Napoleon zajął się przygotowywaniem prawicowej rewolucji. Wspólnie z grupą oddanych mu pretorian za pieniądze pochodzące z prywatyzacji RSW „Prasa-Książka-Ruch” założył Fundację Prasową „Solidarność” i spółki z grupy Srebrna. Podprowadzony Skarbowi Państwa („FiM” pisały o tym w numerach 18, 25/2005) majątek, czyli biurowce w centrum Warszawy, służył m.in. do finansowania tłumaczeń politycznych i gospodarczych programów amerykańskich konserwatystów. To właśnie tam Jarosław szuka natchnienia.

Plan był prosty – na początek opanowujemy media i wprowadzamy rewolucję moralną (kończymy z tolerancją i wolnością słowa). Aby zrealizować pomysł, musiał znaleźć politycznego sprzymierzeńca.

W 1997 r. jedyną taką siłą była Akcja Wyborcza Solidarność. Kaczyński jednak w ostatniej chwili zrezygnował z pewnego mandatu poselskiego z list AWS (Marian Krzaklewski obiecywał mu drugie miejsce w Warszawie i miejsce w pierwszej piątce listy krajowej). Dlaczego odmówił? Wyjaśnienie dały już pierwsze tygodnie rządu Jerzego Buzka. Skłócona i podzielona AWS nie stanowiła zwartej formacji, lecz pospolite ruszenie o znikomej jakości. A Jarosław lubi jakość i ordnung. Pozbawiony realnego zaplecza politycznego, postanowił zainwestować środki spółek Srebrna i Fundacji Prasowej „Solidarność” w tygodnik „Nowe Państwo”. Pisemko o znikomym nakładzie służyło do urabiania opinii wśród posłów AWS oraz finansowania tych, którzy na prawicy zwalczali Buzka. W 2000 r. wykorzystał nominację brata Lecha na ministra sprawiedliwości. Wtedy to zaczął się wielki powrót Kaczyńskich do władzy. Do J.K. przystąpiła grupa polityków ZChN oraz SKL – związanych z Opus Dei.

Grupa ta wniosła w wianie pieniądze, kontakty biznesowe oraz wpływy w służbach specjalnych. Powstało PiS (w całej Polsce partia liczy zaledwie 700 członków, głównie prawników). Jarosław przystąpił do realizacji drugiego etapu planu – przygotowania swoich elit i struktur do budowy jednej zamordystycznej prawicy i sprawowania władzy dłużej niż przez jedną kadencję. W 2001 r. PiS wprowadził do Sejmu 44 posłów, a nowa partia stała się czwartą siłą polityczną.

W latach 2001–2005 Kaczyński wciągał w orbitę swojej partii rolników, konserwatystów oraz związkowców. Zdawał sobie jednak sprawę, że program, jaki ma PiS, nie da pełnego zwycięstwa. Po prostu społeczeństwo nie zaufa ludziom, którzy głoszą hasła: precz z demokracją, precz z wolnością. Trzeba było zagrać czymś innym. Na początek wykorzystał nieumiejętność SLD do rozprawienia się z aferami. Robił, co tylko mógł, aby media opanowane przez prawicę bębniły niemal co tydzień o kolejnych nadużyciach lewicowej władzy, często robiąc widły z przysłowiowej igły. Jarek wysyłał do komisji śledczych swych najlepszych siepaczy. PiS głosiło, że państwo się rozpada (w domyśle: czekamy na zbawcę, który je uratuje) i trzeba stworzyć IV RP.

Gdy granie na nutę afer się skończyło, Kaczyński zagrał na nucie socjalnej. Genialnie wykorzystał to, co zagubił SLD – bezpieczeństwo obywateli, troskę o ubogich, zabezpieczenie socjalne. Jednak zwycięstwo dało mu dopiero zdobycie poparcia Radia Maryja. Jarosław wiedział, że zdyscyplinowane Rodziny RM oraz jego rozbudowane struktury staną się husarią w jego armii. Sojusz z Rydzykiem miał też służyć eliminacji lub wchłonięciu Ligi Polskich Rodzin.

J. Kaczyński przygotował bowiem plan przebudowy sceny politycznej tak, aby PiS stało się fundamentem do powstania jednej siły politycznej na prawicy. To jest istota jego marzenia. Po drugiej stronie ław sejmowych mogą zasiąść niedobitki z Platformy, PD i SLD – tworzące coś na kształt partii liberalnej. Taki dwubiegunowy układ (na wzór Anglii i USA) mógłby wreszcie uporządkować zwariowaną polską scenę polityczną i wprowadzić jasne kryteria odpowiedzialności za sprawowanie władzy. Kłopot w tym, że nie ma w nim miejsca dla ludzi lewicy, krytyki Kościoła, marszów równości itp. Ponadto nowa silna partia prawicowa na bazie PiS ma zagwarantować najbliższe 8 lat rządzenia dla Jarosława i jego kolegów oraz dwie kadencje prezydenckie Lecha Kaczyńskiego. Przez te 8 lat ktoś, kto ma media i pełnię władzy, może naprawdę skutecznie zmienić oblicze tej ziemi. Marzenia o wolności, świeckim państwie i dobrobycie możemy spokojnie przełożyć z synów na wnuki.

Plan Jarosława opiera się na następujących założeniach:

– opanowujemy media (przede wszystkim telewizję publiczną, zaś media prywatne podporządkowujemy sobie poprzez naciski KRRiT oraz koncesje),

– przy pomocy służb specjalnych rozprawiamy się z SLD,

– nie wchodzimy w koalicję z Platformą Obywatelską. PO, po raz kolejny postawiona w kącie opozycyjnym, skazana jest na rozpad; wyjmiemy z niej ambitnych polityków (vide: Gilowska, Sośnierz), po czym będziemy ją wpychać w stronę wspólnej opozycji z SLD, a to z kolei doprowadzi do kolejnego kryzysu wewnątrz PO – grupy konserwatystów z łatwością przejdą do PiS,

– eliminujemy LPR i PSL, rozbijamy lub marginalizujemy Samoobronę,

– rozbitą, skłóconą lewicę dobijemy Trybunałem Stanu, przed którym postawimy Millera, Kwaśniewskiego, byłych ministrów rządów SLD. Damy ludziom igrzyska. W ogóle plan J.K. i PiS w dużej mierze sprowadza się do wyjścia naprzeciw oczekiwaniom tłumów. Stąd zaostrzenie prawa, 24-godzinne rozprawy, pogróżki w stronę krnąbrnych lekarzy, uwolnienie z aresztu mieszkańców Włodowa, którzy zlinczowali miejscowego bandytę, itp. Czasem ma się wrażenie, że nowi ministrowie wydają swoje decyzje, kierując się sondażami.

Aby pozbyć się LPR, Prawo i Sprawiedliwość musi być bardziej katolickie niż Liga. Temu planowi przeszkadzają jednak działania niektórych biskupów, np. udzielenie przez arcybiskupa Michalika poparcia Lidze w sprawie zaostrzenia ustawy aborcyjnej. Kaczyński wie, że sprawa ta wywoła społeczne oburzenie. PiS-owi zawsze grozi powtórka z 1993 r., kiedy szalone, klerykalne pomysły ZChN były kołem zamachowym dla SLD. To przecież projekty całkowitego zakazu aborcji w wydaniu Jurka, Boby i Łopuszańskiego generowały protesty kobiet. Na to Kaczyński nie może sobie pozwolić. I stąd ten zadziwiający, konfrontacyjny list Jarosława do abpa Michalika.

Kaczyński chce rewolucji moralnej, chce skrajnego konserwatyzmu obyczajowego: braku wolności słowa, cenzury, policji pałującej gejów. Wie jednak, że plan osiągnie wtedy, gdy pozbędzie się konkurencji. Robi więc wszystko, aby sparaliżować działania PSL czy PO. Oto przykład:

– 24 godziny po pierwszych rozmowach W. Pawlaka z PSL-u z D. Tuskiem z PO grupa eurodeputowanych z PSL zostaje nakłoniona przez wysłanników J.K. – eurodeputowanych M. Bielana i M. Kamińskiego – do zmiany frakcji w Parlamencie Europejskim. Były prezes ludowców Janusz Wojciechowski oraz jego byli zastępcy – Zbigniew Kuźmiuk, Zdzisław Podkański – postawili Waldemarowi Pawlakowi ultimatum: albo koniec rozmów z PO, albo wyprowadzamy swoje biura poselskie z lokali PSL. Dla partii mającej 24 posłów szantaż 3 eurodeputowanych jest niezwykle groźny z powodów finansowych, gdyż partia może stracić lokale.

Elementem planu J.K. są przyśpieszone wybory parlamentarne. Dobre wyniki PiS przy bardzo niskiej frekwencji (socjologowie szacują, że tylko 20 proc. obywateli może pójść oddać głos) mogą dać Kaczyńskim totalne zwycięstwo. W wyborach nie wezmą bowiem udziału mieszkańcy dużych miast, czyli zniechęceni wyborcy SLD i PO. Prezesowi PiS na razie na młodym pokoleniu nie zależy, gdyż wie, że jest zbyt liberalne i wyzwolone. Dla niego nadzieją są dzisiejsi trzydziestolatkowie, zatroskani o swoje nowe rodziny. Oni są poddawani operacji prania mózgu (sławne opróżnianie lodówki), co za kilka lat da wzorcowego monofonicznego obywatela IV RP. To ułatwi realizację planu pod hasłem: władzy raz zdobytej już nigdy nie oddamy.

Co może zatrzymać małego Napoleona z PiS? Tylko szybkie zjednoczenie całej lewicy powstrzyma ten szalony plan.

Jonasz, MP

 

 

"FAKTY I MITY" nr 27, 10.07.2008 r. FAKTY

[Prezydent rzymskokatolickiego Koś... (przepraszam) RParafial..., tzn. Rzeczypospolitej Polskiej... powiedział: (– red.)]

"PiS wspierało i będzie wspierać Kościół katolicki we wszystkich kwestiach, w których może on uzyskać poparcie ze strony państwa. (...) potrzebna jest reewengalizacja pewnych terenów naszego kraju". (...)

"Nawet ludzie niewierzący, choć jest ich w Polsce niewielu, powinni przyjąć, że każdy, kto w Polsce chce niszczyć Kościół i te wartości, które Kościół reprezentuje, nastaje nie tylko na religię katolicką, religię ogromnej większości Polaków, ale nastaje na sam naród".

 

4. M.IN. O KATOLICKIEJ ORGANIZACJI RELIGIJNEJ:

http://www.wolnyswiat.pl/15p4.html

 

 

"FAKTY I MITY" nr 2, 19.01.2006 r.

KOŚCIELNA ORKIESTRA GRA

Platforma Obywatelska stanęła do walki o względy biskupów. Skupienie modlitewne, któremu poddali się jej posłowie, poskutkowało. Niestety – my za to zapłacimy.

Festiwal noworocznej dobroczynności rozpoczął poseł PiS Wojciech Jasiński z Płocka. Dyrektor wydziału spraw obywatelskich dawnego Urzędu Wojewódzkiego w Płocku – zasłużony w latach 80. dla tego województwa – po transformacji doznał iluminacji, a to poskutkowało jego najświeższym pomysłem opłacania przez państwo budowy Świątyni Opatrzności na warszawskim Wilanowie (co prawda „Nowy Tygodnik Płocki” wystąpił do IPN z pytaniem, czy nie ma tam teczki pana posła, ale to przecież czysta złośliwość).

W tyle za PiS-em nie chce pozostać Platforma, która udała się na rekolekcje do krakowskich Łagiewnik. Jak już się platformersi namodlili i nadumali, ogłosili, że oni wystąpią o dotację w wysokości 22,42 miliona złotych na uczelnie katolickie. Papieski Wydział Teologiczny w Warszawie ma dostać 6 milionów złotych, Wyższa Szkoła Filozoficzno-Pedagogiczna „Ignatianum” (prowadzona przez jezuitów) – 10,2 miliona złotych, a Teologiczny Wydział Papieski we Wrocławiu – 6,22 mln. Przypominamy, że Platforma Obywatelska to partia niby liberalna, opowiadająca się za państwem świeckim i dbająca o podatników. Warto też pamiętać, że nawet bez tej szczodrości na nasz koszt Papieska Akademia Teologiczna kosztuje nas rocznie 67 milionów złotych, a KUL – 11 milionów.

W tym samym czasie głosami posłów PiS, PO i LPR Sejmowa Komisja Finansów Publicznych uwaliła wniosek o dotację w wysokości 1,9 mln złotych na renowację XVI-wiecznego klasztoru i odbudowę cerkwi prawosławnej w Supraślu na Podlasiu.

Miło jest wiedzieć, że nasi wybrańcy nie mają względu na wyznania, ale jeszcze milsza jest świadomość, że polskie państwo nie ma żadnych pilniejszych potrzeb.

Jakub Puchan

 

 

"FAKTY I MITY" nr 42, 26.10.2006 r. CHAMY I WARCHOŁY

NASZ DROGI KANDYDAT

W Kołobrzegu rządzi prezydent popierany przez PiS. Facet szybko się uczy. Swoją kolejną kampanię wyborczą finansuje za pieniądze mieszkańców miasta.

Kampanię zaczął w ostatni tydzień sierpnia. Wtedy to w kołobrzeskim amfiteatrze odbywał się koncert Denisa Roussosa. Koncert jak każdy inny, a jednak... Każdy, kto kupił bilet, dowiedział się, że pan prezydent wyłożył z kasy miejskiej 20 edawnej konferencji prasowej zorganizowanej przez posła PO Sebastiana Karpiniuka wybuchła kolejna ulotkowa bomba. Pan prezydent zamierza wydać kolejną porcję ulotek, twierdząc, że w ten sposób rozlicza się ze swojej kadencji. Ulotki mają być wypuszczone w pięciu seriach, a każda ma traktować o czym innym.

A teraz spróbujmy policzyć, ile pieniędzy z budżetu miasta pan prezydent wydał już (lub wyda) na swoją kampanię:

* koncert – 20 000 zł

* ulotki unijne – 3000 (prawdopodobnie tyle samo, co następne)

* ulotki (5 serii) – 3000 każda seria, w sumie – 15 000

* razem: 38 000 zł.

Ale to nie koniec... Należy jeszcze doliczyć koszt kolportażu, i to w cenie specjalnej, tzw. kampanijnej, czyli 5 gr za dostarczenie ulotki do skrzynki. No to policzmy:

* w Kołobrzegu jest około 20 tys. adresów, więc mamy kolejny tysiączek za każdą serię ulotek,

* seria unijna to kolejne 6000 złotych!

Po podsumowaniu wyrasta nam kwota 44 tys. zł z budżetu miasta na kampanię PiS-owca.

Kontrkandydaci postanowili złożyć doniesienie do komisarza wyborczego o przekroczeniu prawa wyborczego.

Grzegorz Stalmach

 

 

"FAKTY I MITY" nr 27, 12.07.2007 r.

Roman Giertych i jego kompani przodują w marnowaniu publicznych pieniędzy. Inspektorzy NIK zbadali, że wywodzące się z Młodzieży Wszechpolskiej kierownictwo Centralnego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli szesnaście razy złamało prawo przy okazji rozmaitych zakupów na potrzeby firmy. Za złe mają i to, że jeden z młodzieńców dostaje (z ewidentnym naruszeniem prawa) 10 tysięcy zł miesięcznie dodatku funkcyjnego. Całość przekrętów wesołej kompanii wyceniono na milion złotych.

Straty w mózgach nauczycieli „doskonalonych” przez Młodzież Wszechpolską są nie do ogarnięcia.

 

 

"FAKTY I MITY" nr 32, 16.08.2007 r.

Tanie państwo w wydaniu PiS wygląda na przykład tak: kilkadziesiąt tysięcy złotych rocznie kosztują podatnika podróże delegowanego z Kielc do prokuratury w Krakowie prokuratora Józefa Giemzy. Prawnik ten jeździ z domu do pracy służbowym samochodem, a kierowca, żeby być na czas pod jego kieleckim domostwem, musi wstawać o... drugiej w nocy. „Ziobro mi na to pozwolił” – oświadczył Giemza dziennikarzom.

 

 

"FAKTY I MITY" nr 40, 11.10.2007 r. FAKTY

Wybory za dni kilkanaście, a Jarosław Kaczyński jako (jeszcze) premier może wręczać intratne synekurki swoim. No to wręcza. Od sierpnia powołał np. 11 nowych wiceministrów. Każdemu dał 7 tysięcy złotych miesięcznie do łapy plus, oczywiście, sowite ustawowe odprawy, jak wylecą wkrótce na zbity pysk. Przykład: jednym z wiceministrów skarbu został kilka dni temu Krzysztof Tołwiński, wiceprezes PSL Piast. No to co? Ano to, że człowiek nie ma nawet matury.

 

 

"FAKTY I MITY" nr 44, 08.11.2007 r. FAKTY

Obywatel IV (jeszcze) RP, niejaki Witold Śmiałek z PiS (zaufany Ziobry), został na kilka dni... (tak, tak!) posłem Najjaśniejszej. Jak to możliwe? A tak, że objął mandat w miejsce ustępującej posłanki Barbary Bubuli, która została członkiem KRRiT.

Pytanie: Czy taki nomen omen Śmiałek dostanie poselską odprawę w kwocie 30 tys. złotych? Odpowiedź: ależ oczywiście!

[Aczkolwiek deklaruje że całą kwotę przeznaczy na cel dobroczynny (czyli, znając życie, zapewne za poparcie w najbliższych wyborach – dla lokalnego czarnego politycznego aktywisty z ambony. Czyli dobrze... sobie zrobi. – red.]

 

 

"FAKTY I MITY" nr 6, 16.02.2006 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

PRZESILENIE

(...)

Z budżetu Kancelarii Sejmu przekazano 1 mln zł na pomoc dla rodzin ofiar katastrofy w Chorzowie (tyle samo na Centrum Solidarności w Gdańsku). Tak mała pomoc wobec tak wielkiej tragedii jest ewenementem na skalę światową. Jednocześnie PiS-owski Senat dodał Kancelarii Prezydenta 10 mln zł, Premiera – 18 mln zł, a Senatowi, czyli sobie – 12 mln zł. Na wniosek wicemarszałka Putry, technika mechanika, 20 mln zł z pieniędzy podatników (także ateistów, świadków Jehowy i wyznawców Hare Kriszny) przekazano na budowę Świątyni Opatrzności Glempa nad watykańskim interesem w Polsce. Ponieważ prawo zabrania finansowania z budżetu budowy nowej świątyni (w preambule do konkordatu państwo zobowiązało się tylko do subwencjonowania Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie oraz Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego), senator Putra napisał, że chodzi o dofinansowanie „ochrony dziedzictwa narodowego” (ochrona lub konserwacja zabytku sakralnego lub dzieła sztuki – art. 22 konkordatu). Żeby zaś nie było wątpliwości, że watykański hangar w trakcie budowy jest zabytkiem i wymaga konserwacji, prymas Glemp ogłosił, iż będzie tam kiedyś Muzeum Wolności, a w podziemiach zamurował ks. Twardowskiego. 5 mln zł więcej dostał też Kościół od Senatu RP w ramach Funduszu Kościelnego (łącznie 91 mln zł).

IPN-owi Senat dodał aż 13 mln zł. W sumie IPN wyrzuca w błoto 130 mln zł rocznie. 5,2 mln dołożono KRRiT, która miała być zlikwidowana w ramach oszczędności. Ta cenzura PiS-owska kosztuje nas teraz 14,2 mln. Powstanie też nowe ciało cenzorskie, mające badać media pod kątem ich bezstronności. My w redakcji już się pomału pakujemy, gdyż „FiM” bezstronne w rozumieniu PiS (czyli poprawne politycznie i religijnie) nie są i nie będą.

Oto tylko niektóre finansowe przejawy obecnego państwa wyznaniowego. Choć w wielu pomysłach Kaczyńscy prześcignęli już irańskich mułłów, kiedyś im podziękujemy – choćby za to, że budowali z państwowych pieniędzy kolejne kościoły, zamiast karmić najbiedniejszych Polaków i ich dzieci. To chyba jedyny i najszybszy sposób na otrzeźwienie Polaków z klerykalnego amoku. (...)

Jonasz

 

 

"FAKTY I MITY" nr 42, 26.10.2006 r. KRAJ NA TACY

POLSKA SOLIDARNA Z KLEREM

Kilkaset stron dokumentu o nazwie „Projekt budżetu na rok 2007” pokazuje, gdzie bracia Kaczyńscy mają swoje obietnice wyborcze.

Oto szczegóły...

Za lekturę projektu budżetu zabraliśmy się pełni nadziei, że znajdziemy tam odpowiedź na pytanie, jaką politykę chce realizować premier. Ciężko było, bo plan wpływów i wydatków nie jest ani solidarny, ani liberalny, za to bardzo czarno-biurokratyczny.

Aby utrudnić zestawienie swojej twórczości z dziełami poprzedników, Kaczyński usunął z tabelek dane porównawcze dotyczące budżetu z roku 2006. Chodzi zapewne o to, że jak nie ma z czym porównać, to zawsze obywatelowi można wmówić, że będzie lepiej. Tę swoiście przez PiS rozumianą ideę można wytłumaczyć na przykład zniknięciem ze szczegółowego uzasadnienia budżetu danych dotyczących Funduszu Kościelnego.

Przypomnijmy: ustanowiony w 1952 r. Fundusz działa do dziś, choć sens jego istnienia dawno temu wygasł. W końcu miał on być odszkodowaniem za majątki zabrane Kościołowi przez władze PRL. Tymczasem III RP oddała dużo więcej, niż zła komuna zabrała, a mimo to instytucje Watykanu nadal dostają co roku miliardy złotych.

Tak więc w przyszłym roku na Fundusz, czyli m.in. składki emerytalne oraz zdrowotne księży i zakonnic, państwo wyda ponad 96 milionów złotych. W roku 2005 emerytury i zdrowie duchownych kosztowało nas 78 milionów złotych. Rok później – 86 milionów. Zatem na Fundusz Kościelny będziemy bulić w 2007 r. ponad 23 proc. więcej niż za czasów Belki. Zajrzeliśmy z niepokojem do wstępu ustawy budżetowej, bo może fakt takiego wzrostu był uzasadniony gigantyczną inflacją... Ale nie! Inflacja w roku 2006 wyniesie około 1,2 proc., zaś w roku następnym ma zmieścić się w widełkach 1,7–1,9 proc.

I to o tyle, i tylko tyle, powinien (ewentualnie!) wzrosnąć budżet Funduszu Kościelnego. Jeśli już ktoś musi go nadal wypłacać...

Kapelani w armii będą nas kosztować prawie 17 milionów złotych. Dla porównania: w roku 2005 wydaliśmy na nich 12 milionów, a w bieżącym – około 15 milionów. Kościelne szkoły wyższe (wraz z wydziałami teologicznymi) będą kosztowały około 47 milionów złotych. Piszemy około, gdyż ludzie Kaczorów tak poukrywali owe dotacje, że ich dokładne wyliczenie jest niemożliwe. Słodką tajemnicą Giertycha pozostanie sprawa, ile nas kosztują katecheci. Otóż MEN nie zbiera danych dotyczących etatów, co pozwalałoby wyliczyć dokładnie płace – wie tylko, że religii uczy na podstawie różnych umów 42 tysiące księży i świeckich. Możemy więc oszacować, że edukacja religijna w szkołach publicznych kosztować będzie w roku 2007 (same pensje katechetów) 604 miliony złotych. Dla uproszczenia przyjęliśmy, że żaden z nauczycieli religii nie jest nauczycielem mianowanym.

Na wydatki w dziale nazwanym w języku biurokratów „pomoc społeczna” w roku 2006 przeznaczono około 22 mld złotych. W roku 2007 na tę sferę rząd Kaczyńskiego planuje przeznaczyć dokładnie 21 263 402 tys. złotych. Czyli mniej. Kaczyński obiecał też przywrócenie państwowego Funduszu Alimentacyjnego. W ten sposób miał naprawić błąd rządu Marka Belki z 2004 roku. Owa naprawa polega na przesunięciu 360 tys. z szufladki becikowego (które zostanie zniesione) do szufladki alimentów. Czyli forsa z jednej kieszeni pójdzie do drugiej. Bardzo mała forsa – dodajmy.

Mamy też słynny program „Wyprawka szkolna”. Na zakup podręczników, zeszytów i innych pomocy naukowych od 2004 r. co roku przeznaczano 11 milionów. W roku 2005 na sam fundusz stypendialny rząd Belki wydał 250 milionów. W roku 2007 zapisano na oba te cele 300 milionów. Okazuje się jednak, że te dodatkowe 50 milionów to pieniądze, które zabrano z innych szufladek (np. z pomocy dla mieszkańców terenów po byłych PGR-ach, ze stypendiów premiera, rezerw celowych na zasiłki...). Tak więc kasy realnie więcej nie będzie. Przeciwnie...

Po raz pierwszy od 10 lat rząd w ogóle zrezygnował z rezerwy w dziale „pomoc społeczna” z przeznaczeniem na nagłe potrzeby, np. klęski żywiołowe (czyżby msze o pogodę miały załatwić sprawę?). Dotąd była to kwota 140–201 milionów.

Cywilna i wojskowa bezpieka – służąca w ostatnim czasie do zbierania haków na przeciwników PiS – w roku 2007 łącznie ma nas kosztować aż 812 milionów złotych.

W roku 2006 państwo na utrzymanie ABW, Centralnego Biura Antykorupcyjnego oraz wojskowego wywiadu i kontrwywiadu wydało o 200 milionów mniej...

--------------------------------------------------------------------------------

Mamy bardzo złą wiadomość dla pracowników administracji rządowej. Ministrowie Jarosława Kaczyńskiego planują przeprowadzenie kolejnej fali czystek kadrowych. Widać to po rosnącej rezerwie na odprawy dla urzędników: z kwoty 26 milionów w roku 2005 (rok wyborów!) do 33 milionów w 2007 r.

Jak będą wywalać, to znaczy, że będą też przyjmować. Świadczą o tym takie oto zapisy:

* z 9 milionów (w 2005 r.) do ponad 29 milionów wzrosną środki na płace dla nowo mianowanych (nie do usunięcia) urzędników państwowych, a ich przyjęcia odbywać się będą niejawnie;

* koszty utrzymania Kancelarii Prezydenta RP urosną o prawie 8 proc., Senatu – o 1/5; na mniejszą, bo pięcioosobową Krajową Radę Radiofonii i Telewizji wydamy ponad 13 proc. więcej, zaś tak istotna instytucja jak IPN otrzyma ekstra 31 proc. Dodatkowo.

--------------------------------------------------------------------------------

Obok nowych etatów biurokraci (w tym tropiciele agentów dawnej SB) otrzymają nowiutkie budynki: Kancelaria Lecha K. – obiekt za 13 milionów; IPN – nowe gabinety w Białymstoku, Katowicach i Warszawie za ponad 12 milionów; będą też nowe biura dla Kancelarii Sejmu za 9 milionów złotych, a także samochody. Kancelaria Prezydenta kupi pojazdy za ponad półtora miliona, Sejm wzbogaci się o samochodzik za milion (słuchy chodzą, że będzie to maybach na przyjazdy papieża), dla PiS-owskiej pani inspektor pracy kupi się wózek za „marne” 700 tysięcy.

--------------------------------------------------------------------------------

„Zachwyceni” projektem budżetu będą także studenci medycyny i młodzi lekarze. Otóż w ramach zachęcania ich do pozostania w kraju rząd zmniejszył środki na staże podyplomowe ze 150 milionów w roku 2005 i 120 milionów w 2006 do... 30 milionów. Jeszcze bardziej „uszczęśliwieni” będą ziomale z Zagłębia i Małopolski, bo rząd zaplanował zero, przecinek zero złotówek na łagodzenie skutków zamykania kopalń i hut! W roku 2005 było tego 108 milionów (głównie na likwidację szkód górniczych). Innymi słowy, solidarny rząd mówi mieszkańcom walących się domów, że to ich problem!

--------------------------------------------------------------------------------

W roku 2006 wydaliśmy 10 milionów złotych na sfinansowanie hobby Marcinkiewicza, czyli na wprowadzenie tak zwanego budżetu zadaniowego. W celu wydania tej kasy utworzono nowe biuro w Kancelarii Premiera i zatrudniono pracowników. Przyjrzeliśmy się efektom pracy tych janczarów (pod wodzą Teresy Lubińskiej, bo była taka minister finansów pomiędzy listopadem 2005 a styczniem 2006 r.) i mamy poważne wątpliwości, czy te 28 stron „zadaniówki” musiało naprawdę kosztować 10 milionów. Otóż cała tabelka zadań to w rzeczywistości rozpisanie obowiązków pracowników Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Pewną ciekawostką jest fakt, że przyjęte do rozliczeń dane dotyczące liczby patentów, publikacji naukowych czy wskaźnika liczby doktorantów na tysiąc mieszkańców pochodzą z lat 2002–2004. Nowych danych jakoś eksperci nie znaleźli.

--------------------------------------------------------------------------------

Nasz ulubieniec, czyli Kazimierz Michał Ujazdowski, wpisał do zadań Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego budowę pomników (kwota w budżecie niezdefiniowana). Nazwał to pięknie „upamiętnieniem miejsc pamięci narodowej”. Idziemy o zakład, że pieniądze pójdą głównie na pomniki Jana Pawła II i innych „świętych”.

--------------------------------------------------------------------------------

Na sam koniec zostawiliśmy sobie kwestię długu publicznego. Otóż w roku 2007 coś, co w języku ekonomistów nazywa się obsługą zobowiązań państwa, będzie nas kosztować więcej o ponad 30 proc.

Ponad pięciokrotnie wzrastają też koszty związane z rozdawaniem przez rząd gwarancji, że polskie firmy spłacą bankom zagranicznym kredyty i pożyczki. Natomiast przedsiębiorcy starający się o kredyty w krajowych bankach obejdą się smakiem, bowiem na rodzime gwarancje zaplanowano znacznie mniej środków. Rządy wszystkich naszych sąsiadów robią akurat odwrotnie, ale pewnie są po wpływem „układów”. Co więcej, ościenne kraje tworzą rezerwy przy rozliczeniach funduszy europejskich (na wypadek zmian kursów walut); my takich zabezpieczeń nie potrzebujemy.

--------------------------------------------------------------------------------

Podatki, jak nam obiecano, pozornie maleją. Ale żeby kiedyś naprawdę zmalały, teraz muszą jeszcze realnie wzrosnąć. Progi podatkowe kolejny rok z rzędu pozostaną zamrożone, za to akcyza na paliwa, wódkę, papierosy i energię elektryczną idzie do góry. Bezrobocie ma spaść o 1 procent, choć gospodarka będzie się rozwijać znacznie wolniej, ale za to – według rządu – odpowiada cała reszta świata. Ciekawe, że gdy rządzi prawica, to za kłopoty gospodarcze zawsze odpowiada a to kryzys azjatycki, a to rosyjski... Nigdy rząd RP. Kiedy natomiast u steru jest lewica, to opozycja opowiada, że sukcesy takiego

Kołodki nie są wynikiem jego talentu, tylko dobrych wyników gospodarki USA, Japonii czy Chin.

Mamy więc nową, budżetową definicję Polski solidarnej. Solidarnej z Kościołem, urzędasami i zagranicznymi bankami.

MP

 

 

"FAKTY I MITY" nr 40, 11.10.2007 r.

"BORSUK" MA JĄDRA

Podczas wyborów dwa lata temu PO i PiS na wyścigi zabiegały o względy legendy „Solidarności” – Bogdana Borusewicza. A dziś?

Dziś Borusewicz występuje jako bomba Platformy Obywatelskiej i nic go już z PiS nie łączy. To było do przewidzenia, bo Borusewicza nie można nauczyć kłapania dziobem za Kaczorami, tak jak to robią ich przyboczni. Facet ma jądra i udowodnił to nie raz. Ot, choćby podczas powitania papieża Benedykta na Okęciu, kiedy jako jedyny z całego polskiego korpusu dyplomatycznego nie pocałował der Papy w pierścionek. Zawsze też stać go było na własne zdanie, nawet wbrew wszystkim.

Premier Jarosław „pogubił wartości w marszu po władzę. Wszystko podporządkował zwycięstwu” – wyjawił „Borsuk” (tak mówią do niego przyjaciele z opozycji) w „GW”.

Kaczyńskim nie może też wybaczyć pustych deklaracji, jak na przykład tej o niebrataniu się z Samoobroną i LPR. Według Borusewicza, „styl polityki uprawiany przez Jarosława Kaczyńskiego jest jak futbol południowoamerykański – ostry, widowiskowy, dobry gracz kiwa wszystkich”. Problem pojawia się w momencie kluczowym – „jak trzeba strzelić gola, to się zaplątuje we własne nogi i leży”.

Nie do wybaczenia są także związki PiS z Radiem Maryja i Rydzykiem. Borusewicz w końcu powiedział głośno to, o czym inni tylko szeptali – że to toruński redemptorysta ma wpływ na mianowanie ambasadorów (obecnie do Meksyku tatko wyprawia Jerzego Achmatowicza, któremu w drodze na lotnisko przeszkodziły jedynie przyspieszone wybory). Z Rydzykiem PiS konsultuje wybór członków spółek skarbu państwa: „Nie chodzi mi tylko o powiązanie medialne, o te wywiady w TV Trwam, ale też o wpływ o. Rydzyka na politykę państwa i gospodarkę”. Tatko bowiem rozdaje karty, a wdzięczny mu za moherowe głosy Kaczyński tańczy, jak mu Radio Maryja zagra. I tak – na fotelu prezesa Agencji Rozwoju Przemysłu zasiadł wierny przyjaciel radyja Paweł Brzezicki (wcześniej doradca premiera ds. gospodarki morskiej), a na Wybrzeżu panoszy się były wiceminister transportu i gospodarki morskiej Zbigniew Sulatycki – kapitan żeglugi wielkiej, bezgranicznie oddany Rydzykowi. W potrzebie staje za nim murem, jak wtedy, gdy Tomasz Hutyra, syn tragicznie zmarłego przewodniczącego Komitetu Ratowania Stoczni Gdańskiej, domagał się wyjaśnień, co się stało z morzem pieniędzy, które redemptorysta zebrał na jej ratunek. Hutyra odpowiedzi nie uzyskał, za to przez wyznawców Rydzyka – m.in. Sulatyckiego, który kierował Społecznym Komitetem Ratowania SG – został pomówiony o współpracę z SB. Sulatycki jest też plenipotentem Jana Kobylańskiego (sponsor imperium Rydzyka oraz szef Unii Stowarzyszeń i Organizacji Polonijnych Ameryki Łacińskiej).

A właśnie u podejrzanego o szmalcownictwo podczas wojny Kobylańskiego Borusewicz sobie nagrabił. I to zdrowo. Na III Zjeździe Polonii Świata w Warszawie rozdawano nawet donosy na marszałka Senatu z informacją, jakoby... finansował on agentów postkomunistycznych w Ameryce Południowej i niszczył organizacje polonijne. Wszystko przez to, że wizytując Amerykę Południową, unikał Kobylańskiego i jego organizacji jak diabeł święconej wody, a co najgorsze – nie przeznaczył na nią ani grosza: „Marszałek Borusewicz i jego sługusi zdobyli prawie 50 proc. więcej funduszy niż poprzednie kadencje, ale, niestety, większość środków używa na zniszczenie historycznych, patriotycznych i katolickich organizacji polskich za granicą”. Borusewicz nie boi się wszem wobec głosić, że biznesmen z Urugwaju poprzez Rydzyka wpływa na polską gospodarkę i politykę. Że to właśnie za jego sprawą odwołano konsula generalnego Kurytyby Jacka Perlina (z jego inicjatywy Kobylański został odwołany z funkcji polskiego konsula honorowego w Urugwaju), a ambasadorem w Argentynie mianowano Zdzisława Ryna, mimo że od Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych dostał negatywną opinię.

Z ustawianiem kadr antysemicki kolega Rydzyka nie ma większego kłopotu, bo – jak opowiada Borusewicz – „Kobylański uprawia aktywny lobbing, zaprasza do siebie senatorów i posłów, funduje im przeloty do Ameryki Południowej, które kosztują kilkadziesiąt tysięcy złotych, gości ich w swej posiadłości. A potem oni reprezentują w parlamencie jego interesy”.

Kaczyński, choć podobno człowiek z zasadami, godzi się na to, bo musi spłacić dług wdzięczności. Za poparcie. Taki układ.

Najlepszy dowcip, jaki ostatnimi czasy można usłyszeć na falach Radia Maryja, to zapewnienie, że nie sprzyja ono żadnemu ugrupowaniu politycznemu i nie namawia do głosowania tylko na jedną partię. Jednocześnie czasu antenowego brakuje dla wszystkich polityków PiS, którzy chcieliby się zaprezentować. Ocierają się o siebie w korytarzach rozgłośni wicepremier Przemysław Gosiewski, min. Zbigniew Ziobro, do niedawna szefowa KRRiT Elżbieta Kruk, wiceminister transportu Bogusław Kowalski, wiceminister finansów Marian Banaś i inni.

Gdyby ktoś z słuchaczy jednak nie załapał jasnych sugestii, że ma głosować na gościa ojców redemptorystów, co jakiś czas do tysięcy domów płyną kazania. Na przykład takie jak o. Stanisława: „Ludzie mnie pytają: Ojcze, na kogo mam głosować? Ja tylko powiem: w tej chwili mam głosować na Prawo i Sprawiedliwość, jedynie PiS ma szanse zrobić coś dla Polski. Inni nie mają szans”...

Wiktoria Zimińska

 

 

"FAKTY I MITY" nr 2, 19.01.2006 r. KOŚCIELNY ROZBIÓR POLSKI

WSZYSCY LUDZIE OPUS DEI

Najbardziej tajemnicza organizacja katolików – Opus Dei – coraz mocniej zapuszcza korzenie w Polsce. Opanowuje elity polityczne i środowiska naukowe. W naszym kraju działa około 350 aktywnych opusdeistów oraz około 1000 sympatyków.

Ta ortodoksyjna organizacja nie pojawiła się w Polsce dopiero w ostatnich latach. Z pewnością zwolennicy Josemarii Escrivy de Balaguera (założyciel OD) – kanonizowanego przez Jana Pawła II w październiku 2002 r. – działali w Polsce już od dawna, jednakże nie pojawiali się w świetle telewizyjnych jupiterów. Dopiero jednoznaczne poparcie polskiego papieża i przemiany polityczne nad Wisłą pozwoliły im wypłynąć na szersze wody. JPII nie krył swoich sympatii dla OD, które zresztą wybrało go na papieża. Szacuje się, że wokół Wojtyły uwijało się około 100 członków i protektorów organizacji, m.in. rzecznik prasowy Watykanu Joaquin Navarro-Valls. Jak ostatnio słyszeliśmy, wybór nowego papieża, Benedykta XVI, również przeforsowali członkowie Dzieła.

Także w polskim Kościele można spotkać wielu hierarchów, którzy śladem sternika z Watykanu od lat otwarcie sympatyzują z Dziełem. Należą do nich m.in.: sekretarz Episkopatu, bp Piotr Libera, metropolita gdański Tadeusz Gocłowski, abp Sławoj Leszek Głódź i bp Piotr Jarecki.

Sympatii i związków z ortodoksyjnymi katolikami nie ukrywa dziś wielu polityków, m.in. z Argentyny, Peru, Brazylii, Chile. Coraz liczniej, choć nieśmiało, ujawniają się ci z Hiszpanii, Austrii czy Włoch. Szczególnie duże wpływy miała ta organizacja w Hiszpanii za czasów gen. Franco i prawicowego rządu Jose Marii Aznara.

Początki oficjalnej działalności Dzieła Bożego w Polsce związane są ze Szczecinem, a ściślej mówiąc – z diecezją szczecińsko-kamieńską. W 1989 r. tamtejszy biskup Kazimierz Majdański zaprosił OD do Polski i stworzył jej członkom warunki do działania. Pierwsze kroki stawiał tu niezwykle ambitny ks. Stefan Moszoro-Dąbrowski, którego rodzina od lat służy tej organizacji. W ostatnich latach postacią numer jeden w tym regionie stał się Alberto Lozano Platonoff, numerariusz OD, doradca ministra finansów. Ten Meksykanin z pochodzenia – znakomicie znający Polskę i naszych rodaków – jest wicedyrektorem ośrodka akademickiego OD w Szczecinie i wykładowcą Uniwersytetu Szczecińskiego. Z uczelni tej zresztą pochodzi także wielu innych aktywistów organizacji, m.in. prof. Jan Lubiński, mąż Teresy Lubińskiej, do niedawna ministra finansów, a obecnie sekretarza stanu w Kancelarii Premiera Marcinkiewicza.

Po Szczecinie przyszła kolej na inne ośrodki w kraju: Warszawę, Kraków i Poznań. Dziś OD dysponuje nie tylko kilkusetosobową „kadrówką” i coraz większym zastępem sympatyków, ale i potężnym majątkiem, m.in. własnymi przedszkolami i szkołami, choć oficjalnie występują one pod innymi szyldami. Obecnie pod egidą Opus Dei nabiera rozpędu kształcenie kadr menedżerskich, rekrutowanych m.in. spośród aktywistów PiS i PO. Ekspansja organizacji odbywa się na niespotykaną dotąd skalę, choć wiele aspektów jej działalności nadal skrywa milczenie. Tylko nieliczni domyślają się, że także w Polsce, śladem wielu krajów europejskich, rośnie materialne zaplecze Dzieła – na przykład w Piotrkowie Trybunalskim powstają mury nowoczesnej uczelni, która będzie kształcić funkcjonariuszy Opus Dei.

--------------------------------------------------------------------------------

Szacuje się, że jedną trzecią Klubu Parlamentarnego PiS stanowią dziś ludzie związani w różnym stopniu z Opus Dei. Liderami tej grupy są: poseł Kazimierz Ujazdowski (minister kultury i dziedzictwa narodowego) i senator Ryszard Legutko (wicemarszałek Senatu). O wpływach OD świadczy m.in. wybór na premiera Kazimierza Marcinkiewicza, który już od wielu lat jest przygotowywany do wstąpienia do Opus Dei. Premier pochodzący formalnie spoza OD gwarantuje braciom Kaczyńskim kontrolę nad rządem, ale w praktyce nie wygląda to zbyt różowo. Kancelarią Premiera kierują więc ludzie braci K. (Mariusz Błaszczak, b. burmistrz dzielnicy Śródmieście w Warszawie, Piotr Tutak, b. dyrektor biura PiS w Sejmie, i Adam Lipiński, najbliższy współpracownik Jarosława Kaczyńskiego), ale faktycznie za sznurki pociągają: Zbigniew Derdziuk (wiceszef Kancelarii Premiera Jerzego Buzka, prawa ręka Wiesława Walendziaka, członek rad nadzorczych spółek, m.in. Telewizji Familijnej i Instytutu Środkowoeuropejskiego, dziś członek rady Instytutu Sobieskiego) i Konrad Ciesiołkiewicz (rzecznik prasowy rządu, wychowanek Kazimierza Ujazdowskiego, polityczne szlify zdobywał w ZHR). Pod całkowitą kontrolą OD są też trzy resorty: finansów, kultury i dziedzictwa narodowego oraz skarbu państwa.

Poza Alberto Lozano Platonoffem w Ministerstwie Finansów działają jeszcze inni funkcjonariusze Dzieła: za strategię podatkową odpowiada dr Marian Moszoro (31 lat), absolwent uniwersytetu OD w Barcelonie; cłami, administracją podatkową, grami losowymi i zadłużeniem zajmuje się z kolei supernumerariusz Marian Banaś, de facto pierwszy zastępca ministra finansów, który awansował tak wysoko za zasługi dla Dzieła w Krakowie. Za instytucje finansowe, informatyzację i analizy ekonomiczne odpowiada wiceminister finansów Cezary Mech, absolwent hiszpańskiej uczelni OD, były prezes Urzędu Nadzoru nad Funduszami Europejskimi, skłócony z Lechem Kaczyńskim, co zablokowało jego awans na ministra finansów.

Jeszcze większe wpływy Kościoła widoczne są w resorcie kultury. Do organizacji należą: sam minister Kazimierz Ujazdowski, a także obaj jego zastępcy – Jarosław Sellin (b. członek KRRiT) i Tomasz Merta (b. dyr. Instytutu Dziedzictwa Narodowego zajmującego się faktycznie promocją świętych Kościoła kat., napędzający do organizacji stado młodych wilków).

Także Ministerstwem Skarbu kierował do 4 stycznia br. członek OD Andrzej Mikosz, a po jego wymuszonej dymisji pałeczkę przejął Paweł Szałamacha, też członek Dzieła, do niedawna prezes Instytutu Sobieskiego, faktycznego zaplecza finansowo-programowego PiS, powiązany wcześniej z pampersami Walendziaka. W resorcie eksponowane stanowiska zajmują również sympatyzujący z organizacją Maciej Heydel (wiceminister) i Piotr Rozwadowski (wiceminister).

Nie brak także „swoich” w innych resortach – Ministerstwem Transportu i Budownictwa kieruje Jerzy Polaczek, supernumerariusz, zaś jego prawą ręką jest Piotr Styczeń, członek Dzieła, któremu powierzono rozwiązywanie problemów budownictwa mieszkaniowego. Z kolei w MSWiA na stanowiskach wiceministrów pracuje 2 bliskich sympatyków Dzieła: Arkadiusz Czartoryski (nadzoruje wojewodów) i Paweł Soloch (odpowiada za straż pożarną i system ratownictwa). W Ministerstwie Gospodarki tak newralgicznym tematem jak zapewnienie Polsce dostaw gazu zajmuje się Piotr Naimski, sympatyzujący od lat z organizacją OD. Za kontakty z parlamentem oraz sprawy międzynarodowe odpowiada w MON Aleksander Szczygło, kojarzony z OD. W resorcie zdrowia wiceminister Bolesław Piecha jest członkiem tej organizacji. Z OD związani są również: wiceminister spraw zagranicznych Anna Fotyga (b. eurodeputowana PiS), wiceminister środowiska Agnieszka Bolesta, minister i jego zastępca w resorcie pracy, czyli Krzysztof Michałkiewicz i Kazimierz Kuberski.

W Sejmie członkiem organizacji jest sam świątobliwy marszałek Marek Jurek, a także posłowie PiS: Małgorzata Bartyzel, Tadeusz Cymański, Artur Górski, Tomasz Górski, Paweł Kowal, Piotr Krzywicki, Jan Libicki, Barbara Marianowska, Paweł Poncyliusz, Ryszard Wawryniewicz, Artur Zawisza, Stanisław Zając, Paweł Zalewski i Łukasz Zbonikowski. Z Platformy Obywatelskiej do OD należą: Jolanta Fabisiak, Hanna Gronkiewicz-Waltz, Julia Pitera i Urszula Augustyn. Również wśród „ligusów” nie brak ludzi Escrivy, a należy do nich Roman Giertych, Witold Bałażak i Rafał Wiechecki.

W izbie refleksji (Senat) z Dziełem kojarzy się głównie wicemarszałka Ryszarda Legutkę, profesora UJ (to ten, który walczy o sfinansowanie z budżetu budowy Świątyni Opatrzności Bożej), a także Przemysława Alexandrowicza (PiS).

Jak już wspomnieliśmy, OD tradycyjnie prowadzi działalność pod płaszczykiem wielu organizacji pozornie nie mających nic wspólnego z Kościołem. Na przykład we wpływowym Klubie O1 – zrzeszającym głównie przedsiębiorców i prawników – działają m.in.: numerariusz Jakub Banaś (syn wiceministra finansów Mariana Banasia, prezes kilku firm i fundacji), Stanisław Kluza (główny ekonomista Banku Gospodarki Żywnościowej), numerariusz Leszek Skiba (wykładowca Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu) i Michał Zborowski (Porty Lotnicze). W fundacji „Inkubator”, która organizuje np. praktyki studenckie, radę fundatorów stanowią m.in.: Monika Skiba (siostra Leszka Skiby), Jakub Banaś i Jacek Jonak (b. członek Komisji Papierów Wartościowych i Giełd, konsul honorowy Luksemburga, doradca Eureco). W fundacji Academia Juris, szczycącej się udzielaniem porad ludziom ubogim, w zarządzie działa m.in. aktywista OD Marcin Szczyguła. Z kolei Wolontariat Polska swoją siedzibę umieścił w lokalu Dzieła przy ul. Filtrowej, co świadczy o obliczu i wpływach WP.

Członkowie i sympatycy Dzieła w ostatnich latach tworzyli sporo instytucji zajmujących się wspieraniem PiS – np. Instytut Sobieskiego (do twórców należał Paweł Szałamacha i eurodeputowany Prawa i Sprawiedliwości Konrad Szymański), Fundację Odpowiedzialność Obywatelska (m.in. Zygmunt Kostkiewicz, b. prezes PZU, dziś szef Commercial Union).

Dzieło drąży również wpływowe środowisko mediów. Sekretarzem Rady Nadzorczej TVP jest Adam Pawłowicz, wśród członków Rady Nadzorczej „Ruchu” znajduje się Jacek Rusiecki (pampers Walendziaka), zaś członkiem zarządu i dyrektorem Biura Reklamy TVP jest Piotr Gaweł. Do grona znanych dziennikarzy organizacji należą m.in.: Bogdan Rymanowski (TVN 24), Piotr Semka (TV PULS), Grzegorz Górny („Ozon”), Robert Tekieli („Ozon”), Jakub Sufin („Panorama” TVP), Łukasz Warzecha („Fakt”), Cezary Michalski („Fakt”). Zapomniany już nieco Wiesław Walendziak wciąż jest bardzo aktywny – obecnie kieruje firmą Polski Operator Telewizyjny, która przygotowuje się do uruchomienia w Polsce nadajników naziemnej telewizji cyfrowej. W biznesie wielką rolę odgrywa również Bartłomiej Pawlak, b. prezes OBOP, który nadzoruje EuroPolGaz. Radę Nadzorczą Banku Gospodarstwa Krajowego także niemal w całości stanowią ludzie Dzieła, np. Marian Moszoro, Zbigniew Derdziuk i Anna Witkowska (doradza ministrowi finansów).

Macki kościelnej organizacji sięgają teraz coraz głębiej i dalej. Członkiem Dzieła jest m.in. młody wojewoda śląski Tomasz Pietrzykowski, karierę w samorządzie łódzkim robi także Michał Król, LPR-owski radny sejmiku, kandydujący do Dzieła. W kolejce do organizacji stoją już kolejni pretorianie żądni władzy, wpływów, pleców i pieniędzy.

Opus Dei dysponuje dziś w kraju potężnym majątkiem szacowanym na mniej więcej 40 mln zł, ale formalnie nie należy on do organizacji. Większa część mienia figuruje na kontach różnorodnych stowarzyszeń powiązanych z Kościołem, co znakomicie ułatwia ukrycie powiązań organizacyjnych i własnościowych. Wszystko to razem tworzy siatkę, za którą faktycznie stoi Kościół. Czy stanowi to zagrożenie dla struktur państwa? Czas pokaże...

Barbara Sawa, Anna Karwowska

 

 

"FAKTY I MITY" nr 47, 29.11.2007 r.

KARALUCHY

DEZYNSEKCJA RZECZYPOSPOLITEJ NIE BĘDZIE ŁATWA.

PIS WCIĄŻ PRZEMYCA SWOJAKÓW DO URZĘDÓW BĄDŹ LOKUJE ICH W SPÓŁKACH KONTROLOWANYCH PRZEZ SKARB PAŃSTWA.

Gdy Prawo i Sprawiedliwość jeszcze wierzyło, że porządzi Polską dłużej niż 2 lata, jeden z jej liderów zdradził w przypływie szczerości, iż strategicznym celem tej partii jest „konsekwentne odzyskiwanie dla PiS urzędu po urzędzie, przedsiębiorstwa po przedsiębiorstwie, agendy po agendzie”.

I uzasadnił to: „Trzeba jasno powiedzieć, że 16 miesięcy po wygranej PiS żaden działacz czy zwolennik naszej partii, który wykrwawiał się w kampaniach wyborczych, nie może cierpieć głodu i niedostatku”.

Tę wizję IV RP solidarnej z kolesiami ludzie braci Kaczyńskich realizowali do ostatnich chwil swojego urzędowania. Drastyczne tego przykłady to m.in. rzut na taśmę:

* Haliny Olendzkiej – wiceprezeski PiS w województwie świętokrzyskim i najbardziej zaufanej współpracownicy Przemysława Edgara Gosiewskiego, która po przegranej w wyborach do Sejmu została natychmiast ustanowiona na 5-letnią kadencję Rzecznikiem Ubezpieczonych, mimo braku jakichkolwiek w tej dziedzinie doświadczeń;

* Marka Zająkały (PiS-owski wiceminister obrony narodowej) i Jacka Kościelniaka (przegrany w wyborach do Sejmu wiceszef Kancelarii Premiera) – obdarowanych bezpiecznymi posadami wiceprezesów Najwyższej Izby Kontroli;

* Grzegorza Pięty (koleżka niedawnego ministra rolnictwa Wojciecha Mojzesowicza) powołanego w trybie alarmowym na prezesa zasobnej we frukta Agencji Nieruchomości Rolnych.

Ale najwięcej dzieje się w spółkach kontrolowanych przez Skarb Państwa, gdzie uplasowani wcześniej PiS-owscy emisariusze wciąż jeszcze – z dużym powodzeniem! – starają się robić dobrze towarzyszom partyjnym...

--------------------------------------------------------------------------------

„Zarząd KGHM Polska Miedź S.A. informuje, że 6 listopada 2007 r. Rada Nadzorcza Spółki odwołała Pana Maksymiliana Bylickiego z funkcji Członka Zarządu – I Wiceprezesa Zarządu. Jednocześnie Rada Nadzorcza powołała Pana Dariusza Kaśków na funkcję Wiceprezesa Zarządu” – czytamy w komunikacie o zmianach personalnych w jednej z najbogatszych spółek skarbu państwa.

Dodajmy, że w komunikacie nieco zaskakującym, gdyż:

* sztab miedziowego holdingu jest opanowany przez ludzi PiS-u;

* magister Bylicki – absolwent Wydziału Fortepianu Akademii Muzycznej w Warszawie, który sprawował obowiązki wiceprezesa KGHM od lutego 2006 r. – to wyjątkowo zaufany człowiek prezydenta (był m.in. dyrektorem zespołu doradców Lecha Kaczyńskiego, gdy ten sprawował urząd prezydenta Warszawy);

* uzasadnione „niewłaściwym prowadzeniem inwestycji” odwołanie Bylickiego nastąpiło na wniosek Prezesa Zarządu Krzysztofa Skóry (legnicki działacz PiS, bezpośrednio przed objęciem prezesury w KGHM był skarbnikiem gminnym we wsi Ruja), który jeszcze we wrześniu bardzo wysoko oceniał kwalifikacje pana Maksymiliana, honorując go kilkunastotysięczną premią pieniężną;

* przerzucony z Opolszczyzny działacz Dariusz Kaśków (w 2005 roku startował bez powodzenia z listy PiS-u do Sejmu, nie powiodło mu się również w ostatnich wyborach samorządowych, kiedy to – mimo gorącego poparcia partii – przegrał z kretesem wyścig do fotela burmistrza miasteczka Kietrz), raczej nie zabłysnął podczas autoprezentacji na posiedzeniu Rady Nadzorczej KGHM. „Odniosłem wrażenie, że ten pan nawet nie wie, gdzie ma pracować” – wyraził się o nowym wiceprezesie sztygar Ryszard Kurek, reprezentujący w Radzie Nadzorczej załogę kombinatu.

Cóż takiego stało się w PiS-ie, że drugoligowy działacz Skóra pozwala sobie na wyrzucenie z superpłatnej roboty człowieka samego pana prezydenta, żeby dać posadę działaczowi z ligi okręgowej?

– Wiadomo, że dni wszystkich członków zarządu z nadania PiS są w kombinacie policzone. W tej roszadzie chodzi więc jedynie o to, żeby jak najwięcej towarzyszy zdołało zainkasować sute odprawy dla zwalnianych – tłumaczy nam związkowiec z KGHM.

O jak dużych pieniądzach mówi?

Okazuje się, że Bylicki zainkasuje na otarcie łez dziewięć średnich miesięcznych wynagrodzeń (w sumie będzie to kwota z przedziału 350–400 tys. zł). Bezrobotny pan Maksymilian ma też zagwarantowane przez rok odszkodowanie za tzw. zakaz pracy u konkurencji (około 15 tys. zł miesięcznie).

Zanim nowy minister Skarbu Państwa zdoła wyczyścić Radę Nadzorczą, a ta – zarząd KGHM, upłyną 3 albo 4 miesiące. Za każdy z nich „wykrwawiony w kampaniach wyborczych” Kaśków weźmie ok. 35 tys. zł (nie licząc nagród i premii). Na odchodne zaś – podobnie jak Bylicki – dziewięciomiesięczne

odszkodowanie oraz zasiłek dla „fachowca”, którego praca u konkurencji mogłaby przynieść KGHM nieodwracalne straty...

Podsumowując: wykonana 6 listopada PiS-owska roszada Bylicki–Kaśków kosztuje dodatkowo nas, podatników, co najmniej pół miliona złotych.

I jeszcze drobiazg: w rzeczonej spółce funkcjonuje obecnie pięciu członków zarządu, więc niewykluczone, że jeszcze kilku kolesiów zdąży załapać się na odprawy...

--------------------------------------------------------------------------------

Trudno znaleźć w Polsce dużą firmę kontrolowaną przez Skarb Państwa, w której władzach nie zasiadają ludzie braci Kaczyńskich.

A wśród gigantów mamy m.in.:

* CIECH S.A. kierowany przez prezesa Mirosława Kochalskiego, od 2003 r. jednego z najbliższych współpracowników ówczesnego prezydenta Warszawy – Lecha Kaczyńskiego;

* PKN Orlen z Piotrem Kownackim na czele, również byłym współpracownikiem głowy państwa;

* Polską Grupę Energetyczną, która dostała od siedzącego na walizkach PiS-u dwóch dodatkowych wiceprezesów: Konrada Miterskiego i Lecha Suchcickiego, choć przez prawie pół roku dotychczasowy zarząd skutecznie funkcjonował w trzyosobowym składzie;

* strategiczną spółkę telekomunikacyjną Exatel uszczęśliwioną 7 listopada prezesem Andrzejem Piotrowskim – wiceministrem gospodarki w rządzie Jarosława Kaczyńskiego.

Popatrzmy jeszcze – dla przykładu – na dwa regiony naszego kraju i przypadkowo wybrane stamtąd spółki bądź agendy rządowe:

1. Wielkopolska

* „Hipolit Cegielski-Poznań” S.A. – o ile przewodniczącym Rady Nadzorczej jest stosunkowo luźno związany z PiS-em ekonomista Marcin Forkiewicz, to już jego zastępcą partia uczyniła swojego poznańskiego radnego Michała Grzesia, nauczyciela elektrotechniki i informatyki;

* Port Lotniczy „Ławica” – prezes Mariusz Wiatrowski związany był najpierw z ZChN, a później przytulił się do PiS-u. Kierował Wojewódzkim Ośrodkiem Ruchu Drogowego, skąd został rzucony na „Ławicę” krótko po tym, jak policja wykryła w Ośrodku gigantyczną aferę korupcyjną;

* Agencja Rynku Rolnego – jej dyrektorem jest niedoszły radny PiS Adam Pękarski;

2. Pomorze

* Koncern Energetyczny „Energa” i jego 44 spółki zależne – tu aż roi się od towarzyszy, a najbardziej eksponowane stanowisko przewodniczącego Rady Nadzorczej koncernu sprawuje członek Zarządu Okręgowego PiS, Tadeusz Pęk, który zastąpił niedawno innego działacza tej partii, etnologa Andrzeja Jaworskiego;

* Zarząd Morskiego Portu Gdynia – kierowany przez byłego sopockiego radnego PiS, a dzisiaj prezesa Przemysława Marchlewicza;

* Stocznia Gdynia oraz Stocznia Gdańsk z dorżniętymi w wyborach parlamentarnych towarzyszami prezesami Kazimierzem Smolińskim i wspomnianym wyżej Jaworskim.

--------------------------------------------------------------------------------

Oprócz wielkich wpływów biznesowych i jeszcze większych pieniędzy – ludzie Kaczyńskich czepiali się w swoich ostatnich godzinach także... opłotków.

Oto 13 listopada pojawiła się w Urzędzie Miejskim w Augustowie jakaś kobitka (sprawdzona – jak się później okazało – towarzyszka z Warszawy). Pokazała dowód osobisty, z którego wynikało, że nazywa się Elżbieta Paziewska, oraz papier od jeszcze premiera Kaczyńskiego, że od teraz ona właśnie będzie rządziła miastem w charakterze komisarza.

Poszło o to, że dotychczasowy burmistrz Augustowa, Leszek Cieślik, złożył rezygnację ze stanowiska, a radni miejscy nie zdążyli jeszcze (mieli na to miesiąc) podjąć decyzji o wygaszeniu jego mandatu, co zaplanowano na sesję wyznaczoną na 30 listopada. W Augustowie nie było, oczywiście, żadnego bezkrólewia, bo obowiązki burmistrza pełnił jego zastępca Adam Sieńko, ale do czasu uzupełniających wyborów Kaczyński chciał dać swojakowi trochę porządzić oraz zainkasować na „do widzenia” przyzwoitą odprawę. No i wyszła z tego gruba niezręczność, bo ośmieleni wyborczym nokautem PiS-u urzędnicy ratusza zbiesili się, czemu dawali wyraz demonstracyjnym ignorowaniem komisarza.

Sprawę szybko odkręcił – zaraz po zaprzysiężeniu – premier Donald Tusk, ale śmiechu z Kaczorów było w Augustowie co niemiara.

Zwłaszcza z ich zapewnień o solidaryzmie społecznym i że jakieś „zasady zobowiązują”...

Dominika Nagel

 

 

 www.o2.pl / www.pardon.pl / http://www.tinyurl.pl?jhbV0vIk | Sobota [25.07.2009, 12:03]

TAK SIĘ ZARABIA DUŻE PIENIĄDZE

Doradca ekonomiczny prezydenta Lecha Kaczyńskiego - Adam Glapiński dostał od Przedsiębiorstwa Wydawniczego "Rzeczpospolita" 102 tysiące złotych, choć nie wykonał żadnej pracy - czytamy w dzienniku "Polska". Były ekspert PiS otrzymał te pieniądze jako doradca zarządu ale - jak wynika z publikacji - nie bywał w spółce, ani nic dla niej nie zrobił, a doradcą był tylko na papierze. W dodatku dzisiaj sam nie pamięta, by pełnił taką funkcję.

"Rzeczpospolita" to jednoosobowa spółka Skarbu Państwa, która ma 49% udziałów w firmie Presspublica wydającej dziennik "Rzeczpospolita".

Profesor Glapiński zawarł umowę-zlecenie z firmą w okresie rządów Jarosława Kaczyńskiego w 2006 roku. Według "Polski", do jego obowiązków należało doradzanie zarządowi przy realizacji nowych projektów oraz przy realizacji działań spółki na rynku kapitałowym. Za te usługi Glapiński pobierał 12 tysięcy złotych brutto miesięcznie.

Umowa została rozwiązana 29 czerwca 2007 roku. To nieprzypadkowa data - pisze "Polska". Tego dnia zbierała się rada nadzorcza spółki. - Zarząd obawiał się, że rada nadzorcza dowie się o fikcyjnym zatrudnieniu Glapińskiego i natychmiast wyciągnie konsekwencje - mówi dziennikowi znający sprawę pracownik wydawnictwa.

- W czasie, gdy był doradcą, Glapiński nie był widywany w spółce - powiedział gazecie Piotr Rachtan, były dyrektor wydawniczy PW "Rzeczpospolita". - Nie ma dokumentacji potwierdzającej wykonywanie przez niego pracy na rzecz spółki. Zarząd uparcie twierdził, że Glapiński doradza ustnie - dodał Rachtan.

Pytany przez "Polskę" Adam Glapiński z początku nie przypominał sobie, by pracował dla spółki. Później przyznał, że doradzał zarządowi. Nie był jednak w stanie przypomnieć sobie szczegółów - pisze gazeta.

Najciekawszym fragmentem jest tutaj oczywiście podanie faktu że Rzeczpospolita to jednoosobowa spółka skarbu państwa.  Państwo daje zarobić politykom i urzędnikom. Opłaca ich sowicie i korzysta się tu najwyraźniej ze starej PRLowskiej zasady 'czy się stoi czy się leży 2000 się należy'. Moi drodzy my wciąż tkwimy w socjaliźmie.

 

 

 www.gazetaprawna.pl | 02 czerwca 2009 r.

TUSK APELUJE DO PREZYDENTA O PODPISANIE USTAWY MEDIALNEJ

Premier Donald Tusk zaapelował do prezydenta Lecha Kaczyńskiego o szybkie podpisanie ustawy medialnej. "Inaczej media publiczne dalej będą w rękach ludzi, którzy uczynili z nich namiastkę partii politycznej" - podkreślił.

Prezydent RP Lech Kaczyński i premier RP Donald Tusk przed posiedzeniem Rady Europejskiej w Brukseli, 19 marca 2009 r. W Brukseli rozpoczął się dwudniowy szczyt UE, poświęcony wspólnemu planowi wyjścia z kryzysu, pobudzaniu zatrudnienia oraz reformie nadzoru rynków finansowych. Fot. PAP

 

Tusk pytany we wtorek w programie "Kropka nad I" w TVN24, czy będzie prosił prezydenta, aby nie odsyłał ustawy medialnej do Trybunału Konstytucyjnego, powiedział: "Ja chyba nie jestem tą osobą, którą prezydent wysłucha ze szczególną uwagą, jeśli chodzi o rekomendacje dla ustaw".

 

Jak jednak dodał - gdyby jego prośba wpłynęła na stanowisko prezydenta - to on za pomocą mediów prosi Lecha Kaczyńskiego o szybkie podpisanie ustawy medialnej.

 

Prezydent pod koniec maja ocenił, że ustawa medialna może być niezgodna z konstytucją. Zastrzegł jednocześnie, że nie podjął jeszcze decyzji, czy ją podpisze, zawetuje, czy też skieruje do Trybunału Konstytucyjnego.

 

Uchwalona pod koniec maja przez Sejm nowelizacja ustawy medialnej zakłada m.in. likwidację abonamentu rtv od 2010 r., a w zamian przekazywanie corocznie z budżetu państwa na media ok. 900 mln zł oraz przekształcenie regionalnych oddziałów TVP w samodzielne spółki.

 

Z dniem wejścia w życie ustawy wygasną obecne kadencje Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz zarządów i rad nadzorczych TVP i Polskiego Radia. Ich członkowie mają pełnić swoje funkcje do czasu powołania następców. Nowe zarządy w ogólnopolskich: TVP i Polskim Radiu mają być trzyosobowe, w spółkach regionalnych jednoosobowe.

 

Tusk pytany, czy martwi go sytuacja w telewizji publicznej i promowanie w TVP partii Libertas, powiedział: "Martwi mnie to, co się dzieje w telewizji publicznej, ale martwi mnie już od dłuższego czasu".

 

Jak dodał, telewizja publiczna rządzona jest przez "kolegów" Jarosława Kaczyńskiego, których prezes PiS w tej instytucji - jak się wyraził premier - "zamontował".

 

"Ci sami ludzie rządzili telewizją wtedy, kiedy rządzili Polską Kaczyński, Lepper i Giertych, i ta telewizja wygląda teraz tak, a nie inaczej, ponieważ ktoś, kiedyś wpadł na pomysł, aby tym dżentelmenom media publiczne dać do dyspozycji" - stwierdził szef rządu.

 

Źródło: PAP

Artykuł z dnia: 2009-06-02, ostatnia aktualizacja: 2009-06-02 21:09

 

 

„FAKTY I MITY” nr 41, 18.10.2007 r.

SIEDEM CUDÓW POLSKICH

1)                  Pierwszy cudowny przypadek w życiu Jarosława to zawrotna kariera jego ojca Rajmunda. Tuż po wojnie żołnierzy AK rozstrzeliwano, osadzano w więzieniach, sadzano na nogach od stołka, torturowano, w najlepszym razie wykluczano z życia społecznego... Tymczasem Rajmund Kaczyński, żołnierz AK, tuż po wojnie dostaje od stalinowskiej władzy wypasiony apartament na Żoliborzu – jak na tamte czasy rzecz poza zasięgiem zwykłego obywatela, nawet członka PZPR.

2)                  Cud drugi – tenże tato, żołnierz AK, mąż sanitariuszki AK, dostaje posadę wykładowcy na Politechnice Warszawskiej i oboje żyją sobie z jednej pensji jak pączki w maśle. W czasie, gdy w Polsce rządzi Bierut, a właściwie Stalin, posada dla akowca na uczelni brzmi jak ponury żart, jednak rzecz miała miejsce.

3)                  Cud trzeci – na początku lat 60., kiedy większość dzieci akowców opłakuje swoich rodziców albo czeka na ich powrót z więzienia, nasze orły, bliźniaki akowskiego małżeństwa, zabawiają się w reżimowej TV.

4)                  Cud czwarty – Jarosław Kaczyński jako jedyny działacz opozycji z kręgu doradców Lecha Wałęsy... nie zostaje internowany.

5)                  Cud piąty – Jarosław Kaczyński odmawia (tak twierdzi) podpisania lojalki i jako jedyny opozycjonista odmawiający władzy PRL zostaje zwolniony do domu. Co więcej – nikt go nie nęka w okresie 1982-1989.

6)                  Cud szósty – Jarosław Kaczyński jako jedyny opozycjonista ma sfałszowaną teczkę i jako jedyny opozycjonista domagający się powszechnej lustracji ujawnia swoją teczkę dopiero po naciskach prasy.

7)                  Cud siódmy to cud-zagadka. Jaki jest związek między apartamentem na Żoliborzu ofiarowanym Rajmundowi Kaczyńskiemu przez PRL, jego pracą w czasach stalinowskich na Politechnice Warszawskiej, karierą filmową bliźniaków i nieinternowaniem Jarosława Kaczyńskiego w stanie wojennym? Czym aż tak bardzo mógł zaimponować władzy ludowej żołnierz AK Rajmund Kaczyński, że władza szczególną troską otoczyła jego samego, jego żonę z AK i dzieci? Opowieściami o wykańczaniu bolszewików? Kto wie, czym mógł zaimponować oficerowi SB Jarosław Kaczyński, że ten – po odmowie podpisania lojalki – wypuścił go wolno i nigdy już nie nękał? Być może postraszył esbeka przyszłą lustracją, układem, oligarchią... A może po prostu oficer zadzwonił do ojca Rajmunda, kazał odebrać syna i sprać mu tyłek, żeby się więcej nie wygłupiał? Wiecie, rozumiecie, towarzysze z PiS, tak po starej partyjnej znajomości – może wy pomożecie rozwiązać zagadki cudownego życia wodza?

Matka_Kurka

 

 

"FAKTY I MITY" nr 47, 29.11.2007 r.

KACZE MINY

Ostrzegamy nowy rząd przed budżetem przygotowanym przez Jarosława Kaczyńskiego i Zytę Gilowską. Rosnące koszty obsługi długu, więcej kasy dla służb specjalnych i brak jakichkolwiek zabezpieczeń na wypadek osłabienia gospodarki to „sukcesy” rządu PiS.

Rząd ten chwali się, że swoim następcom zastawił państwo w świetnym stanie. Dowodem na to ma być projekt budżetu państwa na rok 2008. Tymczasem ekonomiści oceniają, że ów dokument jest zbliżony jakością do dzieła Jarosława Bauca. Budżetu ze słynną, gigantyczną dziurą!

Dobra koniunktura gospodarcza powinna zachęcać rządy do przeprowadzenia operacji zmniejszenia zadłużenia budżetu. No bo łatwiej wtedy o pracę, są mniejsze potrzeby pomocy społecznej itp. Tymczasem wydatki na 2008 rok są rozbuchane jak nigdy dotąd.

Rząd PiS pozostawił w budżecie Rzeczypospolitej dział nazywany Funduszem Kościelnym. Za jego pomocą państwo opłaca składki ubezpieczeniowe księży i zakonnic, a w 2008 r. przeznacza na to ponad 108 milionów złotych. Musimy przypomnieć, że zgodnie z ustawą z 1950 r., ów Fundusz miał być odszkodowaniem za kościelne dobra przejęte przez państwo. Tyle że po 1989 roku rząd i samorządy przekazały parafiom, kuriom i zakonom więcej ziemi niż posiadały one we wrześniu 1939 r.!

Inni beneficjanci projektu budżetu przygotowanego przez PiS to m.in. Instytut Pamięci Narodowej, który ma dostać ponad 36 proc. więcej złotówek, Sejm ma zwiększyć swoje wydatki o ponad 19 proc., zaś Kancelaria Premiera o ponad 20 procent. Agendy tajnych policji mają budżety powiększone od 13 (ABW) do 40 proc. (Agencja Wywiadu). CBA, które m.in. zajmuje się podżeganiem do przestępstw, zażądało wzrostu kasy o 32 procent.

Wszystko to w sytuacji, w której tempo narastania zadłużenia państwa bardzo przyspieszyło. W 2007 roku wzrosło ono o ponad 37 miliardów złotych zaś w roku następnym Kaczyński z Gilowską zaplanowali, że państwo pożyczy kolejne 48 miliardów. Sam realny deficyt finansów publicznych w roku 2008 ma wynieść ponad 22 procent. Jest to więcej niż za Leszka Millera i Marka Belki.

Analizę planów finansowych przygotowanych przez Kaczyńskiego i Gilowską utrudnia zaniechanie od 2006 r. publikacji przez rząd szczegółowych danych dotyczących kosztów obsługi państwowego długu.

Nie wiemy, ile złotówek idzie na spłatę zadłużenia krajowego. Wiemy tylko, że w 2008 r. łączne wydatki na spłatę długów państwa polskiego wyniosą 27 miliardów 839 milionów 610 tysięcy złotych (według jednego z najlepszych polskich specjalistów od finansów publicznych – profesora Andrzeja Wernika z Akademii Finansów – są one znacząco zaniżone).

Dodatkowo od 2006 r. mamy stały wzrost oprocentowania sprzedanych dotąd obligacji rządowych. Rośnie ono, bo na rynku pojawiły się znacznie bardziej zyskowne formy inwestowania pieniędzy. A zwiększenie oprocentowania rządowych obligacji o 1 proc. powoduje, że budżet musi wydać na ich skup kilkaset milionów złotych więcej.

W 2007 r. odnotowaliśmy po raz pierwszy od paru lat znaczący wzrost cen. W roku przyszłym może on być jeszcze większy, gdyż czekają nas drastyczne podwyżki energii elektrycznej, gazu i ropy, obciążeń podatkowych obywateli. W 2008 r. każdy z nas – według obliczeń Forum Rozwoju Edukacji Ekonomicznej – zapłaci państwu (w formie podatku PIT, VAT i akcyzy) średnio ponad 30 tysięcy złotych! Obok tego mamy aprecjację złotówki, czyli eksport stał się znacząco mniej zyskowny niż import.

I to wszystko w sytuacji, w której bank centralny będzie zmuszony podnosić stopy procentowe. Im droższe kredyty, tym większe ryzyko, iż część rodzin i firm nie będzie w stanie ich spłacać. Wobec tego banki – ratując się przed rosnącymi stratami – znacznie podniosą koszty kredytów dla biznesu. Przedsiębiorcy z braku wolnych środków staną przed wyborem: wstrzymać inwestycje albo zwolnić część pracowników. Przeżyliśmy to już za czasów Buzka w latach 1998–2001...

Według ekonomistów, scenariusz takiej sekwencji wydarzeń jest o tyle prawdopodobny, że PiS nie zrobił niczego, aby uchronić nerw gospodarki, czyli rynki finansowe przed atakiem kapitału spekulacyjnego. Szacuje się, że w roku 2007 do Polski napłynęło ponad 15 miliardów dolarów. Zarządzający nimi są nieprzewidywalni i potrafią podejmować decyzję z minuty na minutę. Warto przypomnieć, że gospodarka Korei Południowej jesienią 1999 r. nie wytrzymała nagłego wycofania znacznie mniejszego kapitału. Po tej nauczce rządy państw UE robią wszystko, aby zniwelować możliwość powstania bąbli spekulacyjnych na rynkach finansowych. W najczarniejszym scenariuszu odejście zagranicznych inwestorów, czyli spadek kursów akcji i obligacji może pociągnąć w dół całą gospodarkę. W efekcie grozi nam kryzys budżetowy, bo załamanie koniunktury powoduje spadek dochodów państwa z podatków, a jednocześnie muszą rosnąć wydatki na pomoc społeczną i zasiłki dla bezrobotnych. Chcąc zbilansować budżet, rządzący zazwyczaj tną wydatki inwestycyjne i podnoszą podatki, co tylko pogłębia recesję. A państwo może przejść przez zawirowania gospodarcze łatwiej, gdy ma zdrowe finanse publiczne i jakieś oszczędności. Tego jednak rząd PiS po sobie nie pozostawił.

PiS pozostawił za to po sobie m.in. kryzys budownictwa. Na to składają się dwie kwestie. Po pierwsze – za pieniądze z UE wybudujemy znacznie mniej niż jeszcze do niedawna planowano. A wszystko przez coraz mocniejszą złotówkę. Mniejszym zamówieniom ze strony rządu i samorządu towarzyszą silnie rosnące płace budowlańców, drożejące materiały i specjalistyczne maszyny. Będą one jeszcze droższe, gdyż w Europie znaczący popyt na nie generują władze Londynu przygotowujące się do olimpiady w 2012 roku. Rentowność naszych firm z sektora budowlanego zbliżyła się do jednego procenta. Aby mogły się rozwijać, ich zyski muszą być na poziomie co najmniej pięciu procent.

Jeden z lepszych polskich finansistów – Krzysztof Rybiński (wiceprezes NBP) – zaproponował wiosną tego roku zawarcie strategicznego porozumienia z Chinami. Pomysł jego opierał się na dwóch filarach: cześć pomocniczych, ale pracochłonnych prac przy budowie stadionów, dróg, linii kolejowych miały wykonać firmy z Państwa Środka. W zamian za to zlecenie mieliśmy otrzymać tańsze materiały budowlane z Chin. Władze w Pekinie wyraziły wstępną zgodę, ale ubiegli nas w tym pomyśle Brytyjczycy i Rumuni.

To zaledwie część trupów w szafie, jakie pozostawili po sobie politycy PiS. Samo obniżenie składki rentowej, dzięki któremu w naszych kieszeniach pojawiło się przeciętnie dodatkowo kilkanaście złotych miesięcznie, będzie kosztować budżet około 24 miliardy złotych.

Szczęściem w nieszczęściu jest to, że Kaczyński rządził w czasie koniunktury. Aż strach pomyśleć, czym by się skończyły jego rządy w czasie osłabienia tempa wzrostu gospodarczego.

MCh

PS

Z ostatniej chwili: Komisja Europejska bardzo źle oceniła budżet Polski (Kaczyński-Gilowska) na rok 2008, z powodu przekroczenia dopuszczalnego 3-procentowego deficytu. Wezwała nowy rząd do pilnej korekty.

 

 

„FAKTY I MITY” nr 50, 21.12.2006 r.

EKSPERCI

Nie wystarczy już w Polsce, że władze przesyłają do wiadomości Episkopatu projekty ustaw i że opinia biskupów jest ważniejsza niż zdanie milionów zwykłych wyborców. Teraz biskupi wystąpią najpewniej w roli ekspertów, specjalistów od spraw biologiczno-medycznych...

Każdy kolejny numer „FiM” jest dowodem postępującej klerykalizacji naszego kraju. Staramy się ją pieczołowicie dokumentować, opisywać i komentować. Także krytykować, bo jest zjawiskiem wyjątkowo groźnym, niszczącym demokrację i tłamszącym normalny rozwój wolnego społeczeństwa. Oczywiście, klerykalizacja postępuje ze względu na krótko- i średnioterminowy interes Kościoła (w dalszej perspektywie jest dla niego zabójcza), ale to nie zawsze duchowni są inicjatorami kolejnych jej etapów. Czasem robią to usłużni politycy, licząc na wdzięczność purpuratów.

Nadzwyczajna komisja sejmowa przygotowuje projekt wpisania do konstytucji ochrony ludzkiego życia „od poczęcia”. Episkopat powitał tę inicjatywę z uznaniem, ale dopiero po pewnym czasie, jakby nie dowierzając, że posłowie mogą być aż tak nadgorliwi. Rzeczona komisja, aby wykonać powierzone sobie zadanie, potrzebuje ekspertyz fachowców. I tak poseł Andrzej Mańka z LPR zaproponował, żeby opinię na temat tego, kiedy zaczyna się ludzie życie, wydał radiomaryjny aktywista i zaciekły wróg aborcji (przynajmniej od czasu swojego nawrócenia) profesor Bogdan Chazan. Ale nie koniec na tym, bo poseł Dariusz Kleczek z PiS zaproponował, aby o podobną opinię zwrócić się do... Episkopatu.

Przyznam, że wzrusza mnie ta wiara dobrych katolików we wszechwiedzę swoich pasterzy. Wzrusza mnie to, że dorosłych i wydawałoby się poważnych ludzi można tak skutecznie urobić i sprowadzić do poziomu bezkrytycznych trzylatków, którzy wierzą, że mama i tata są najmądrzejsi na świecie.

Tymczasem nie jest tajemnicą, że nie zawsze i niekoniecznie seminaria kończą ci zdolniejsi, ale przeważnie ci bardziej posłuszni. W seminarium zgłębia się przede wszystkim katolicką filozofię, katolicką wersję historii Kościoła oraz katolicką teologię. Związek tych dziedzin z rzeczywistą wiedzą o świecie jest trudny do ustalenia... To prawda, że większość biskupów ma doktoraty. Uzyskują je niemal wyłącznie na kościelnych uczelniach z dziedzin takich jak prawo kanoniczne (czyli kościelne), katolicka filozofia i takaż teologia. O poziomie intelektualnym wielu duchownych z doktoratami pisaliśmy na tych łamach wielokrotnie. Stan faktyczny ich poziomu i zakresu wykształcenia nie przeszkadza wielu wiernym uważać ich za osoby niezwykle uczone i ze wszech miar kompetentne. Może wrażenie to płynie także ze specyficznego, napuszonego języka, jakim posługują się duchowni, a który z założenia ma sprawiać pozór uczoności.

Poseł Kleczek zapewne wierzy, że teologia, jako rzekoma „królowa nauk”, zawiera w sobie wszelkie nauki szczegółowe, w tym biologię z całą medycyną, skoro chce biskupów powoływać na specjalistów od życia płodowego człowieka. Mnie nie zdziwi już nic, nawet możliwość, że biskupi bez zażenowania tę propozycję przyjmą i opinię wydadzą.

Adam Cioch

 

 

"FAKTY I MITY" nr 4, 02.02.2006 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

GRY WOJENNE

Czym dzisiaj żyją Polacy? Niestety, zamiast martwić się wielkimi upałami jak Australijczycy albo – za przykładem Anglików – biadolić nad śmiercią wieloryba w Tamizie, naszych rodaków znów absorbuje problem wykreowany przez scenarzystę Jarosława K.: będą przyspieszone wybory, czy też nie.

Ponieważ do polskiej polityki trudno podejść inaczej jak tylko zabawowo, postanowiłem zabawić się w zgadywankę. Obstawiam więc: tak, będą wybory, ale jesienią, nie na wiosnę. Przyznam, że trudno mi uwierzyć, jak cwaniaki z PiS mogą mieć taki tupet, żeby po wielkiej kampanii 2005 r. – godnej światowego mocarstwa – ponownie zaganiać ludzi do urn?! Jak to możliwe, żeby taki numer nie odbił się Kaczorom czkawką w tychże przyspieszonych wyborach?! Ano możliwe, trzeba tylko – tak jak oni – poznać dobrze mentalność „dziada” znad Wisły. Okazuje się, że Polacy są przewidywalni, że można nawet coś z nimi zaplanować, z góry założyć, jak się zachowają – wystarczy tylko zawsze stawiać na ich słabe strony. Tak postępuje właśnie Jarosław K. On wie, że Polak, nawet biedny, nie potrafi liczyć swego i kolejne miliony z budżetu na kampanię wyborczą są dla niego abstrakcją, podobnie zresztą jak 5 miliardów rocznie, wysysane z państwa przez watykański Kościół. Kaczorek wie również, że postępowi i liberalni wyborcy już poczuli się zawiedzeni przegraną lewicy lub oszukani brakiem zapowiadanej koalicji. Będą więc tym bardziej zdegustowani perspektywą powtórnego głosowania. Natomiast kruchtowe zastępy spod chorągwi Radia Maryja pójdą do urn wyborczych jak krowy do obory, jak owce na rzeź, jak zwykle.

Zbyt wiele poszlak i dowodów wskazuje na to, że Kaczyński o nowych wyborach zdecydował już parę miesięcy temu, a tylko pozoruje szukanie koalicji i innych rozwiązań, aby nie brać odium za całą zawieruchę na barki swoje i PiS-u. Oczywiście, ultimatum też jest aktualne – albo mordy w kubeł i nie ma opozycji przez pół roku, albo wybory. Albo też połowa Platformy i PSL-u przejdzie do PiS-u i wybory nie będą potrzebne. W każdym przypadku, jaki bierze pod uwagę Jarosław, chodzi o to samo: cała władza w ręce Kaczyńskich. Ostatnio media przekonują, że bliźniacy nie chcą wyborów. Ale nawet wierzący Rokita przestał już wierzyć, że chodzi im o szukanie poparcia dla rządu Krzywoustego.

A oto dlaczego nie należy wierzyć Prezesowi:

Politycy PiS przygotowują się do kampanii wyborczej. Mają obowiązek założenia wspólnych poselsko-senatorskich biur parlamentarnych. Takie scentralizowane biura zakładane są w stolicach województw oraz w miastach będących siedzibami okręgowych komisji wyborczych. Druga rzecz to przeprowadzona – po raz pierwszy od 1989 r. – nacjonalizacja banku. Bank Ochrony Środowiska stanie się na powrót bankiem państwowym – kosztem około 2 miliardów złotych. Powody tej niezwykłej operacji są następujące: a) PiS posiada w tym banku rachunek, przez który przechodziły środki na kampanię wyborczą, b) PiS wobec przekroczenia limitów (w kampanii prezydenckiej około 2 razy, parlamentarnej – 1,5) musi oczyścić zapisy bankowe, c) BOŚ ma się stać rezerwuarem legalnego i na wpół legalnego dopływu kasy. Na co? Na kampanię wyborczą – to jasne. Pierwsze decyzje kadrowe i finansowe w banku zostały podjęte już w listopadzie 2005 roku... Trzeci ślad to gra z PSL i Samoobroną. Obie partie mają pomóc PiS-owi w przejęciu mediów publicznych. Przedłożenie przez Samoobronę kandydata do nowej rady kojarzonego z ekipą Roberta Kwiatkowskiego wywołało furię Kaczyńskiego. Trwający przeszło tydzień spektakl ze zrywaniem obrad Sejmu miał wymusić na Lepperze zmianę kandydata Samoobrony do nowej Rady Radiofonii i Telewizji. Tylko ludzie powolni PiS-owi mogą tam zasiadać.

Czwarty element to wyczyszczenie służb specjalnych i zdobycie kwitów na SLD i PO, jako amunicję na wybory. Przy okazji Wassermann pokazuje prawdziwą twarz – inkwizytora. Niedawno w telewizorze stwierdził, że w morderstwo ks. Popiełuszki zamieszani są aktywni dziś politycznie ludzie SLD, jak Janusz Zemke (walczący z rakiem...) czy Stanislaw Ciosek. Ma to być element wielkiej rozprawy z lewicą. Nowy sojusz ugrupowań lewicowych zmontowany przez Kwaśniewskiego ma być uderzony starą, sprawdzoną bronią: mordem na ks. Jerzym, przestępczą działalnością SB itp. Przecież ludzie IPN-u to już prawie wyłącznie wtyki PiS-u. Wszystko więc dopiero przed nami. Piątym klockiem w układance będzie pojawienie się wkrótce nowych dzienników. Prawicowi dziennikarze (często związani z Opus Dei) przygotowują dwie opiniotwórcze gazety: mutację „Życia Warszawy” oraz polskie „Die Welt”. Oba tytuły mają walczyć z liberalną „Gazetą Wyborczą”, którą ojciec Rydzyk skazał na śmierć.

Gazety oraz telewizja publiczna będą do jesieni prowadzić propagandę sukcesu rządów Marcinkiewicza lub zniechęcać do udziału w wyborach. Jest już bowiem pewne, że niska frekwencja wyborcza nie służy lewicy. To brak aktywności wyborczej młodzieży i ludzi wykształconych dał zwycięstwo PiS-owi. Nikogo z socjologów nie zaniepokoił sondaż jednej z gazet studenckich wydawanych na Uniwersytecie Warszawskim. Dwóch spośród pięciu studentów z najbardziej politycznych wydziałów (nauki polityczne i prawo) odpowiedziało w nim, że nie głosowało w wyborach 2005! Tymczasem minister kultury Kazimierz Ujazdowski wspólnie z szefem MEiN Seweryńskim przygotowują program edukacji patriotycznej, gdzie ani słowa nie poświęca się sprawom aktywności wyborczej.

Ujazdowski, oficer z Opus Dei, wie dobrze, że młodzież jest krytyczna; więc zachęcanie jej do głosowania teraz, gdy nie ma jeszcze mechanizmów rządu autorytarnego, może doprowadzić do utraty władzy. Jak wypierzemy małolatom mózgi, wmówimy im, że wszystko, co nie jest czarne, jest fałszywe; jak wyprzemy z dyskusji publicznej takie terminy jak tolerancja, antyklerykalizm, wolność słowa, feminizm; jak wmówimy, że z tymi terminami kojarzą się zbrodnie, przemoc, zboczenia i wszelkie zło – to takie społeczeństwo zagłosuje tak, jak chcemy.

I wreszcie – dlaczego radni PiS po raz trzeci zrywają sesję Rady Warszawy, na której ma zostać przyjęta rezygnacja Lecha K. ze stołka prezydenta stolicy? Odpowiedź jest prosta – w interesie PiS-u leży posiadanie władzy w Warszawie jeszcze przez pół roku – do wyborów jesienią 2006. To właśnie wtedy PiS przeprowadzi jednocześnie (pod pozorem oszczędności) wybory samorządowe (w terminie) i przyśpieszone parlamentarne. Uchwalenie budżetu w niczym tu nie przeszkadza, bo zawsze sam PiS może wyskoczyć z wotum nieufności dla własnego rządu albo z inną prowokacją.

Kaczyńscy z pewnością nie zapomnieli o roli Kościoła. Tak jak ich lider Piłsudski, będą zjednywać go sobie dla własnych politycznych gier. Finansowanie przez budżet państwa Świątyni Opatrzności, dotacje z ministerstw i setek innych źródeł, jakieś poprawki w ustawach, kapelani na księżycu... – ależ proszę bardzo! Ale w zamian chcemy poparcia dla zamordyzmu z ambon, walenia w czerwonych, gejów i liberałów; no i nie życzymy sobie żadnych sojuszy za naszymi plecami, jak ten abp. Dziwisza z PO. Tu są wasze konfitury, czarny ludzie, i nas macie się pilnować.

W ten sposób bliźniacy chcą załatwić sobie 10 lat kaczyzmu i przy okazji – nas. I tu kończy się zabawa. W zgadywankę też.

Jonasz

 

 

„FAKTY I MITY” nr 3, 25.01.2007 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

DEKRETYNIZACJA

Wzrusza mnie jak jasna cholera dbałość obecnej władzy o rozliczenie z PRL-em. Staram się nawet zrozumieć działania zmierzające do oczyszczenia kraju z ubeków, esbeków, komunistów oraz księży, którzy im pomagali. Władza wszak jest władzą i tylko ona może stanowić, kogo potraktować prawem, a komu wymierzyć sprawiedliwość. Był w Polsce czas walki z opozycją, przyszła pora na walkę z jej ciemięzcami. Jednak – gwoli sprawiedliwości – akurat zamiast deubekizacji należałoby raczej ogłosić hasło deStalinizacji i zacząć rozliczać (truchła?) Rosjan, którzy u nas PRL zaprowadzili. Wszak ubecy i esbecy byli tylko funkcjonariuszami, co prawda zniewolonego, ale legalnego państwa, uznanego przez wszystkie inne kraje, tudzież ich przywódców, z czterema „nieomylnymi” papieżami na czele. A co do agentów wywiadu PRL, zwłaszcza wywiadu gospodarczego, to należą się im medale i nagrody. Do dziś korzystamy z wielu technologii, które nam „załatwili” za granicą.

 

Zakładam, że sama idea „mocnego uderzenia” Kaczyńskich w upiory poprzedniego ustroju jest podyktowana dobrą wolą, choć niewątpliwie chybiona i spóźniona o 15–17 lat. Ale to przecież nie jest wina Bliźniaków, że nie dano im wcześniej rządzić. Należy się raczej cieszyć, bo bracia mogli przyjść na świat dużo później i np. w roku 2057 zarządzić zbiorową ekshumację, a następnie sąd nad całym tym... układem. Byłoby jeszcze więcej smrodu niż teraz.

Nie mogę się jednak zgodzić na dehumanizację towarzyszącą deubekizacji. Pomijam fakt, że ściganie, potępianie i ograbianie z emerytur starszych ludzi, którzy po prostu wykonywali swoją pracę, jest niezgodne z chrześcijańskim miłosierdziem. Polska katoprawica ma tyle wspólnego z ewangelią i chrześcijaństwem, co smok wawelski z teorią ewolucji albo – jak kto woli – kreacjonizmu według Macieja Giertycha. Tak jak nie było smoka w Krakowie w IX wieku i później, tak też nie było i nie ma w praktyce czegoś takiego jak katolicki humanizm. Oczywiście, należy rozliczyć przestępców – zabójców i oprawców – choćby teraz, po latach. Ale wydawanie wyroku z mocą ustawy na wszystkich służących kiedyś w UB i SB przypominać może tylko palenie na stosie kobiet, które w średniowieczu odczyniały uroki, upuszczały krew i leczyły ziołami. Niejedna z nich z pewnością fałszowała mikstury, myliła się w zaklęciach i przez to wyprawiła na tamten świat chorego człeka. Ale Kościół wszystkie bez wyjątku uważał za czarownice i oskarżał o spółkowanie z diabłem. Na tej samej zasadzie należałoby też skazać wszystkich lekarzy, bo niektórzy z nich leczą po pijanemu; sanitariuszy, bo bywa, że przyspieszają śmierć pacjentów, albo księży, bo są wśród nich chamy i złodzieje. Ktoś powie, że służba zdrowia jest OK, a SB była BE. A ja powtarzam – SB to była legalna służba, która nie zakładała łamania prawa. Co innego wynaturzenia – te i tylko te należy rozliczyć. Odpowiedzialność zbiorowa skończyła się na świecie 60 lat temu, po hitlerowskich odwetowych rozstrzeliwaniach. Czyżby Kaczyńscy chcieli nawiązać do tej tradycji?

Tak więc zamiast deubekizacji będziemy mieli polowanie na czarownice przeszłości, kolejne podziały w społeczeństwie i stracone miliony budżetowych złotych na bicie piany dla piany, bo ciasta ani chleba z tego nie będzie. Przede wszystkim jednak wciąż tracimy czas – ten, który coraz bardziej oddziela nas od normalnych, nowoczesnych państw Europy i świata. Za to obecna chora koalicja, w całym tym ferworze lustracji, będzie mogła w spokoju rozkoszować się przywilejami władzy. Giertych zatrudni resztę Młodzieży Wszechpolskiej w swoim ministerstwie i rozwiąże worek z nowymi pomysłami. Lepper będzie dbał o kondycję

seksualną Samoobrony. Prezes Skrzypek dowie się, co to jest inflacja i deflacja. A Jacek i Placek będą się bezkarnie bawili w rządzenie polskim Zapieckiem. Gdyby po drodze coś się wydarzyło niedobrego, np. zabrakło pieniędzy na emerytury dla nieubeków, to wiadomo, kto jest winny – ubecy. Ale dobry rząd już ich rozlicza, możecie na PiS-ie polegać! A zresztą... czy tym górnikom albo piekarzom, którzy swoją pracą budowali zbrodniczy PRL, w ogóle powinny się należeć jakieś pieniądze...?!

Jednakowoż – jako się rzekło – władza jest władzą przez naród wybraną. Obywatele powinni władzę wspierać. Takoż i ja chcę pomóc braciom Kaczyńskim dobrą radą. Śmiem otóż zauważyć, że zamiast deubekizacji, która przyniesie Polsce i Polakom same straty, należy jak najszybciej przyjąć ustawę o dekretynizacji. Dlaczego? Ano choćby z jednego tylko, ale jakże ważnego powodu: esbecy już nam, a tym bardziej naszym dzieciom, nie zaszkodzą, a kretyni – jeszcze jak!

 

Zacząć należy tradycyjnie – od propagandy. Rządowa telewizja i dyspozycyjne gazety koniecznie muszą zrobić kilka czołówek w stylu: „Rządzą nami kretyni!”, „Idiota ministrem!” lub „Debil kieruje państwową spółką!”. Po dostatecznym podburzeniu opinii publicznej trzeba powołać kilka nowych urzędów, z Instytutem Dekretynizacji Narodowej (IDN) na czele, i koniecznie założyć teczki. Komu? Wszystkim urzędnikom państwowym od prezydenta RP do wójta Zębatek Dolnych, posłom, senatorom i prezesom spółek. W teczce powinny się znaleźć świadectwa szkolne, zaświadczenie od psychiatry, dotychczasowy przebieg kariery – sukcesy, porażki itp.; a także test na inteligencję i HIV (dla członkiń Samoobrony). Następnie wyżej wymienionych należy poddać lustracji. Polegać ma ona na zbadaniu zawartości teczki oraz wypełnieniu testu. Podaję do niego przykładowe pytania: Silne powinno być:

a) państwo, b) Kościół; 40 mln zł z budżetu oddałbyś na: a) budowę Świątyni Opatrzności, b) dożywianie głodnych dzieci?; Głównym zadaniem polityków jest: a) dobro publiczne, b) smarowanie dupy klerowi?; Miejsce księdza jest: a) w kościele, b) w wojsku, policji itp.?; Konkordat służy: a) Polsce, b) Watykanowi?; Minister spraw zagranicznych powinien znać: a) papieskie encykliki, b) język angielski?; Szkoła publiczna powinna uczyć: a) humanizmu i etyki, b) katechizmu?; Antykoncepcja jest:

a) grzechem, b) koniecznością?; W relacjach z Rosją najważniejsze są: a) interesy gospodarcze, b) pamięć o Katyniu?; Unia Europejska to: a) organizacja masońska, którą trzeba nawracać, b) historyczna szansa dla Polski? Itd., itp.

Wielkim walorem takiej lustracji – poza faktyczną naprawą państwa – będzie to, że konsekwencje poniosą wyłącznie winni swojego kretynizmu, nie zaś (jak w przypadku esbeków) wszyscy zajmujący państwowe posady. Istnieje wielkie niebezpieczeństwo, że (zgodnie z deklaracją zawartą w exposé) sam premier Jarosław wyłoży się już na pierwszym pytaniu testu, ale gdzie równość obywateli wobec prawa?

Co należy zrobić z kretynami, którzy nie zdadzą testu? Ooo, to już nasi rządzący doskonale wiedzą: oskarżyć, wyzwać, ośmieszyć, pozbawić stanowisk, zabrać przywileje, ograniczyć świadczenia do minimalnych...

Jonasz

 

 

"WPROST" Numer: 20/2009 (1375)

PRAWO I SPISKI

Ksero tego tekstu za kilka dni wyląduje na biurku Jarosława Kaczyńskiego. Przyniesie je któryś z posłów PiS w nadziei, że prezes się zdenerwuje i każe wytropić, kto z jego współpracowników wypuścił do mediów kolejne przecieki. Poseł na pewno podpowie prezesowi, że farbę puścił jego partyjny rywal. Na dowód pokaże wydruki starych artykułów „Wprost”, w których potencjalny kapuś wypowiada się pod nazwiskiem: skoro rozmawia z dziennikarzem oficjalnie, to musi mu też sprzedawać tajne informacje.

Chodzenie na skargę do Kaczyńskiego i podtykanie mu artykułów z przeciekami to chleb powszedni dla każdego polityka PiS, który chce się utrzymać na powierzchni. Wszystko po to, by osłabić wroga. Mapa wewnętrznych podziałów w PiS jest skomplikowana, ale główna linia frontu przebiega niezmiennie między frakcją ziobrystów (w jej skład wchodzą: przywódca Zbigniew Ziobro oraz giermkowie Jacek Kurski i Arkadiusz Mularczyk) i spin doktorów (Adam Bielan, Michał Kamiński, Ryszard Czarnecki). Na mapie partyjnych wojen ważne punkty stanowią także muzealnicy (Paweł Kowal,Jan Ołdakowski, Elżbieta Jakubiak), zakon PC (Przemysław Gosiewski, Marek Suski, Krzysztof Tchórzewski), talibowie – czyli politycy identyfikujący się z Radiem Maryja (Antoni Macierewicz, Zbigniew Girzyński, Bogusław Kowalski) i młodzi (Adam Hofman, Dawid Jackiewicz, Mariusz Kamiński).

 

Muzealnicy zawarli ostatnio sojusz z ziobrystami. Z tą grupą sympatyzuje też zakon Porozumienia Centrum, choć Krzysztof Putra i Joachim Brudziński, starzy pecetowcy, grają w drużynie spin doktorów. Talibowie z kolei są wewnętrznie skłóceni: Macierewicz nie lubi się z Kowalskim, a Girzyński zachowuje wobec nich równy dystans. Za to młodzi próbowali układać się z bielanami, dziś bliżej im do ziobrystów, a najchętniej ustawiają się w roli kontestatorów tego, co dzieje się w partii.

Fakt, że politycy jednej partii wzajemnie się zwalczają, nie jest niczym szczególnym. Członkowie brytyjskiej Izby Gmin, gdzie torysi i laburzyści siedzą naprzeciwko siebie, mawiają, że nominalnych przeciwników ma się przed oczami, ale najwięksi wrogowie siedzą za plecami. Poziom wzajemnej nieufności w PiS daleko wykracza jednak poza ramy tego eleganckiego powiedzonka. „Wprost" dotarł do szczegółów historii pokazującej, jak wewnętrzna rywalizacja polityków PiS przeradza się w obsesyjną nienawiść.

Sprawa jest delikatna, bo w jej tle pojawia się śmierć prof. Zbigniewa Religi. Wiadomość o tym smutnym wydarzeniu pojawiła się w niedzielne popołudnie 8 marca. Wszystkie media zaczęły błyskawicznie zbierać wspomnienia o byłym ministrze zdrowia. Spośród polityków PiS jako pierwszy wypowiedział się Zbigniew Ziobro, którego TVN 24 nagrała w Sejmie. Dopiero potem stacja połączyła się telefonicznie z Jarosławem Kaczyńskim. Wypowiedź Ziobry stała się przedmiotem partyjnego śledztwa w PiS: – Chodziło o sprawdzenie, dlaczego wystąpił przed prezesem. Domniemywano, że celowo zaaranżował tę sytuację, by pokazać, że jest ważniejszy od Kaczyńskiego. Ziobro twierdził z kolei, że jego wypowiedź nie była umawiana i że dziennikarze po prostu natknęli się na niego w Sejmie. Z jednej strony, dorabianie do tego jakiejkolwiek interpretacji brzmi absurdalnie. Z drugiej trudno uwierzyć, że Ziobro przez przypadek był w niedzielę w Sejmie – opowiada osoba znająca kulisy sprawy. Śledztwo zakończyło się tym, że pracownicy biura prasowego PiS potwierdzili wersję Ziobry.

 

Sam fakt, że w PiS prowadzono śledztwo dotyczące wspomnień o profesorze Relidze, jest niesmaczny i żenujący. W tle przebija jednak pytanie, kto był pomysłodawcą tego absurdalnego dochodzenia. – To spin doktorzy. Za wszelką cenę próbują udowodnić, że Ziobro dybie na Kaczyńskiego i chce być prezesem – mówi jeden ze zwolenników krakowskiego posła. – Wszczęcie śledztwa było osobistą decyzją Jarosława. Pilotował je rzecznik klubu Mariusz Błaszczak, który jest człowiekiem prezesa – twierdzi za to wróg Ziobry. Sam Błaszczak nie chce na ten temat rozmawiać. – Przykro mi, że moi koledzy rozmawiają z dziennikarzami o takich sprawach. Żadnego dochodzenia nie było – utrzymuje.

 

Przykładów wzajemnych animozji jest dużo więcej, na czele z epopeją o układaniu list wyborczych do Parlamentu Europejskiego. Jeden z jej epizodów rozgrywał się wokół Krakowa. Mimo że Ziobro sam miał tam pewną „jedynkę", początkowo był niezadowolony, bo Kaczyński nie chciał się zgodzić na start jego kompanów – Kurskiego, Mularczyka i Kowala. – To robota bielanów. Boją się, że ziobryści zdominują polską delegację w PE i zaczną kontrolować wydatki frakcji, które dziś trzymają Bielan i Czarnecki. Przyjście Ziobry i Kurskiego ukróciłoby tę swobodę. Ta karta jeszcze się odwróci. Jak Ziobro się wzmocni, to poderżnie Bielanowi gardło i będzie patrzeć na tryskającą krew – brutalnie prognozował kilka miesięcy temu jeden z posłów PiS.

Karta rzeczywiście się odwróciła: na początku kwietnia Kaczyński zrezygnował z kampanii ocieplania wizerunku i wpuścił na listy Kurskiego, Mularczyka i Kowala. Ryszarda Czarneckiego, zaufanego spin doktorów, umieścił za to w Kujawsko-Pomorskiem. Czarnecki dostał tam co prawda „jedynkę", ale to marne pocieszenie wobec niewielkich szans PiS na mandat w tym okręgu. Cała partia odebrała to jako wzmocnienie pozycji Ziobry. Trzymając się makabrycznej metafory, gardła spin doktorów pozostały jednak całe. W ramach rewanżu udało im się nawet nakłonić Kaczyńskiego do umieszczenia na listach Bogdana Pęka, który ma odbierać głosy Ziobrze i Kowalowi. Na jednym z ostatnich komitetów politycznych PiS Ziobro powiedział wprost, że start Pęka może pozbawić mandatu Kowala. Kaczyński zapro- ponował mu na to rezolutnie, by w tej sytuacji oddał Kowalowi „jedynkę” i sam wystartował z drugiego miejsca. – Zaczął się jąkać, że nie może, bo jest wiceprezesem i sprawa upadła – opowiada nasz informator.

 

Prezes Kaczyński doskonale zdaje sobie sprawę z nienawiści między frakcjami w partii. Przekonał się o tym politolog Marek Migalski, „jedynka" PiS na Śląsku. – Proszę się nie wdawać w partyjne konflikty. Jak będzie pan miał jakiś kłopot, to proszę przychodzić prosto do mnie – zapowiedział mu Kaczyński. Zdarza się zresztą, że szef PiS celowo napuszcza jednych na drugich. Tak było, gdy eksprezes PZU Jaromir Netzel oskarżył Jacka Kurskiego o składanie korupcyjnych propozycji. Kaczyński rzucił w towarzystwie swoich współpracowników, że w tej sytuacji start Kurskiego w wyborach staje pod znakiem zapytania. Niespodziewanie za Kurskim wstawił się jego główny rywal, Michał Kamiński. – Jestem geniuszem, sprawiłem, że Kamiński broni Kurskiego – skwitował to żartobliwie szef PiS.

 

Wszystkie listy PiS do PE są ułożone zgodnie z logiką napuszczania. Kaczyński niemal w każdym okręgu sparował wewnętrznych wrogów. I tak Pęk ma odbierać głosy Ziobrze i Kowalowi, Mularczyk – Kamińskiemu, Paweł Poncyljusz – Elżbiecie Jakubiak, Krzysztof Jurgiel – Kurskiemu, a Maks Kraczkowski – Adamowi Hofmanowi. Po co to wszystko? – Prezes bardzo boi się wyborów władz partii, które odbędą się w przyszłym roku – tłumaczy nam jeden z posłów. – Z pewnością zostanie wybrany na następną kadencję, ale i tak woli asekuracyjnie osłabiać wszystkie frakcje, napuszczając je na siebie. Tak na wszelki wypadek, by nie stać się zakładnikiem żadnej z nich.

Autor: Michał Krzymowski

 

 

„FAKTY I MITY” nr 7, 22.02.2007 r.

DOWCIP NA KACZYCH NOGACH

To był wyjątkowy rok, takiego nie mieliśmy od 17 lat! – stwierdził premier Jarosław. Słusznie.

Pierwszy raz od 17 lat do marszałka sejmu wpłynął wniosek, aby Jezusa Chrystusa ogłosić królem. Na komendzie można zamówić taxi lub pizzę, a radiowozy wożą zakonnika Rydzyka. Wszystko zaczęło się od kampanii partii zwanej żartobliwie prawem i sprawiedliwością, pod wdzięcznym hasłem: „My dotrzymujemy słowa”. Premierem został atrakcyjny Kazimierz, pierwszy produkt medialny w Europie Środkowej. Rodzimy Truman Show potrwał pół roku. W tym czasie w ramach akcji: „My dotrzymujemy słowa w kwestii taniego państwa” powstało najwięcej w historii wolnej Polski nowych ministerstw i sekretarzy stanu, z ministerstwem śledzi i morza na czele. Mamy najwięcej w historii Polski marszałków sejmu i senatu oraz 4 wicepremierów. Dwukrotnie TK zanegował ustawy przegłosowane w odstępie kilku miesięcy, co jest absolutnym rekordem. Mieliśmy w ciągu roku 2 rządy w ramach tych samych partii, 3 rodzaje koalicji na trzech różnych pakietach „umów”, do tego dwóch premierów, a pięciokrotnie był wymieniany minister finansów (ŕ propos stabilności finansowej). Ponieważ premier, który ma 78 proc. poparcia społecznego, był za słaby, wymieniono go na premiera, który ma 33 proc. poparcia, a premier, który miał 78 proc. poparcia, przegrał wybory na prezydenta Warszawy. Pierwszy raz od 17 lat Polska zobaczyła masówkę – 160 autokarów zawiozło słuchaczy radiowęzła z Torunia do stoczni w Gdyni, gdzie uroczyście przysięgano nie rozmawiać z Lepperem, po czym polazło się i się dogadało. Pierwszy raz od 17 lat w Ministerstwie Sprawiedliwości w randze wiceministra zasiadł sędzia stanu wojennego, a w randze ministra koordynatora – komunistyczny prokurator z lat 70. Takiej kadry nie miał nawet Leszek Miller. Na fali rewolucji moralnej wicemarszałkiem sejmu, a następnie wicepremierem został 4-krotny recydywista, członek powołanej przez SB grupy politycznej, na co dokumenty widział brat. Premiera recydywistę zdymisjonowano za warcholstwo, co było ewidentnym chamstwem, by następnie w nocy, bez kamer, wskrzesić go na szczytach władzy. Od 17 lat nie mieliśmy w rządzie koalicyjnym klubu, który w ponad 50 proc. składa się z posłów oskarżonych lub skazanych prawomocnymi wyrokami. Znajdziemy w odnowionej moralnie IV RP: posła pedofila, posłankę skazaną za fałszowanie przepustek więziennych, europosła oskarżonego o gwałt, rodzimego posła oskarżonego o gwałt, jego żonę oskarżoną o defraudację, posłankę, która zasłynęła jako operatorka scen korupcyjnych, a następnie została skazana przez Komisję Etyki. Potem ta sama komisja uniewinniła posłów korumpujących posłankę. Mamy posła wyrzuconego z Klubu PiS za jazdę po pijaku i takiego, którego wywalono za awantury w dyskotece; jest również poseł powołujący się na znajomości z ministrem sprawiedliwości w czasie egzekucji komorniczej itd. Cały ten kwiat polskiego parlamentaryzmu tworzy koalicyjne Koło Narodowo-Ludowe. Pierwszy raz od 17 lat minister pokazał społeczeństwu, jak się niszczy dokumenty przy okazji sprawy politycznej, gdy o godz. 6.50 prokuratura wkroczyła do PZU na wniosek posła Kurskiego, członka sztabu wyborczego PIS, który oskarżył Donalda Tuska o fałszerstwa polegające na kupowaniu billboardów od PZU. Jak się okazało, nie było ani jednego świadka potwierdzającego słowa Kurskiego, firma obsługująca PZU obsługiwała PIS, a nie PO, a sędzią w tej sprawie był minister, który był szefem kampanii wyborczej PiS... Sprawę umorzono, a poseł Kurski błaga na kolanach o ugodę. To samo Ministerstwo Sprawiedliwości w ciągu roku zresocjalizowało Rywina, wypuściło Jakubowską i Jakubowskiego, łamiąc prawo, aresztowało Wąsacza, ale nie wyjaśniło ani jednej słynnej afery, łącznie z aferą Rywina, którą obecny minister – jeszcze jako członek komisji – rozwiązał pono w ułamku sekundy, tylko uwczesne władze blokowały śledztwa. Pierwszy raz od 17 lat prezydent podpisał wadliwą ustawę (lustracyjną), a następnie sam znowelizował ją do poziomu ustawy, która obowiązywała wcześniej. Nie złapano ani jednego członka układu, nie odebrano emerytury ani jednemu ubekowi, za to opluto wielu opozycjonistów, w tym nieżyjących – na przykład Jacka Kuronia i Zbigniewa Herberta. Na tym tle pokazuje się najbardziej czytelny podział w IV RP. Komuniści dzielą się na PiS-owych i pozostałych, z tym, że PiS-owi – tacy jak Gierek, Jasiński, Kryże – to dobrzy komuniści, a pozostali, ci co nie popierają Kaczyńskich, są z układu. Z układu są też wszyscy członkowie opozycji i nie dość czołobitne media.

Pierwszy raz od 17 lat rząd, który nie zrobił nic w kwestiach gospodarczych i nie wydał najmniejszego dokumentu, choćby najniższej rangi, regulującego jakikolwiek obszar gospodarczy, okrzyknął się twórcą 1-punktowej inflacji i PKB na poziomie 5 pkt. Pierwszy raz szef Kancelarii Prezydenta, który wyleciał z niej za prowadzenie spółki z baronem SLD Nawratem, po kilku miesiącach karencji został szefem doradców premiera. Pierwszy raz od 17 lat ministrem spraw zagranicznych jest kierowniczka magla, która nie odróżnia dwóch najważniejszych dla Polski traktatów regulujących stosunki z sąsiadami. Pierwszy raz od 17 lat 8 ministrów spraw zagranicznych, a więc wszyscy, uznało polską politykę zagraniczną za szkodliwą i ośmieszającą nasz kraj. Nigdy dotąd w historii 17-letnich zmagań z demokracją prezydent nie odwołał spotkania na szczycie, tłumacząc się sraczką (wywołaną artykułem w niemieckim brukowcu). Nigdy dotąd polski premier nie żebrał o 4 minuty rozmowy z prezydentem USA, by z wdzięczności oddać 1000 polskich żołnierzy na misje „pokojowe”, w których giną polscy żołnierze. Nie zdarzyło się od 17 lat, aby polski premier musiał się tłumaczyć w Brukseli, że Polska nie jest krajem antysemickim, w którym króluje homofobia, i nigdy podobnych tłumaczeń nie uznano za... sukces dyplomatyczny. Nie zdarzyło się też, by prezydent wygłosił orędzie, oznajmiając, że nie rozwiąże parlamentu. Nie było takiego przypadku, by ministrem edukacji został szef organizacji, której obecni, przyszli lub byli członkowie palili pochodnie w kształcie swastyk, „zamawiali piwo” pięcioma palcami i udawali kopulację nie tylko z drzewem... Nie pamięta Polska takiego przypadku, żeby członkowie koalicyjnego rządu podawali rękoma weterynarzy środki wczesnoporonne

(i to przeznaczone dla bydła) kobietom zgwałconym przez innych członków. Nie miał nigdy miejsca taki przypadek, by premier i prezydent z tytułami naukowymi tak strasznie kaleczyli język polski, mówiąc np.: „włanczam”, „som”, „świętobliwość biskup Rzyma”, oraz mlaskali, oblizywali wargi, odbijali w kułak, a pierwsza dama zasówała do samolotu z reklamówką „Galerii Centrum”.

To był bez wątpienia najciekawszy rok od 17 lat! Polskie władze w ciągu roku wykreowały wizerunek Polski, który świat pamięta z początku XIX wieku. W ciągu tego roku nasze stosunki z Niemcami i Rosją zatoczyły koło i wróciły do czasów z sierpnia 1939 roku. W ciągu tego roku wystąpiła największa fala emigracji od czasów stanu wojennego. Rząd opowiadał bajki o 3 mln mieszkań i setkach kilometrów autostrad (oni dotrzymują słowa!); stadionu narodowego w Warszawie też nie będzie, ponieważ wygrał niewłaściwy kandydat. Cały ten dorobek nazywa się IV RP, której nie ma na żadnej mapie świata... A powstał ten twór cchorej wyobraźni w efekcie rewolucji pseudomoralnej, która skalą, siłą i zapachem przypomina szambo spuszczone z Giewontu do Jastarni.

To był rok Bliźniąt. Dziękujmy Bogu, że go przetrwaliśmy i prośmy, by już nigdy więcej dobry Bóg podobnych dowcipów nam nie robił.

Czytelnik

 

 

„WPROST” nr 48(1301), 2007 r.

CZARNA DZIURA BUDŻETOWA

JAROSŁAW KACZYŃSKI I DONALD TUSK ZOSTAWIĄ PO SOBIE NAJGORSZY BUDŻET III RP

Jeżeli nie wystąpi wyjątkowo szczęśliwy zbieg okoliczności, budżet państwa rozsypie się już w połowie roku. I wymusi cięcia wydatków lub nawet jego nowelizację. Bo budżet na przyszły rok będzie jednym z najgorszych, jakie mieliśmy po roku 1989.

Nowa koalicja rządząca w końcowej fazie prac ustawodawczych nie jest w stanie niemal nic zmienić. Dodatkowo nowy rząd nie tylko będzie płacić rachunki wystawione przez poprzednika, ale także sam wystawia nowe, już zapowiadając wysokie podwyżki płac dla nauczycieli.

 

POD KRESKĄ

Budżet przygotowany przez Zytę Gilowską jest bardzo zły. Po pierwsze, zawiera wysoki, bo wynoszący 28,6 mld zł deficyt jawny. To już bardzo dużo, bo wykonanie tegorocznego budżetu zamknie się ujemnym saldem wynoszącym 20-23 mld zł. I to, że oficjalny, wykazywany w sprawozdawczości deficyt rośnie przy dobrej koniunkturze o jedną czwartą, już jest niepokojące. Oznacza bowiem, że najlepszy okres dla reform finansowych, kiedy gospodarka rozwijała się w tempie 6 proc. i więcej, został zmarnowany.

Zmarnowany został także wysiłek z poprzednich lat, dzięki któremu wykonaliśmy ważne kryterium konwergencji, nakazujące utrzymywanie deficytu sektora finansów publicznych poniżej 3 proc. PKB. Wedle oceny Komisji Europejskiej, w przyszłym roku deficyt sektora rządowego wyniesie bowiem 3,2 proc., co oznacza że unia nadal będzie nas traktować jako kraj o nadmiernym deficycie, domagając się uaktualnienia programu jego redukcji.

Dla porządku trzeba przypomnieć, że zapisana w ustawie kwota 28,6 mld zł nijak się ma do faktycznego deficytu. Ten bowiem trzeba powiększyć o środki przekazywane do otwartych funduszy emerytalnych, które są księgowane pod żartobliwym określeniem „rozdysponowanie przychodów z prywatyzacji", a „rozdysponowanie" to ma wynosić minus 16,8 mld zł (o półtora miliarda więcej niż w roku 2007), bo przychodów z prywatyzacji praktycznie nie ma. Ujawniony (czyli deficyt jawny plus „ujemne rozdysponowanie") w ustawie deficyt budżetowy będzie zatem wynosić aż 45,5 mld zł.

 

WIERZBA BEZ PIENIĘDZY

Budżet na 2008 r. zawiera także „czarną dziurę". W końcówce rządów, kiedy praktycznie trwała już kampania wyborcza, PiS (dodajmy, przy aktywnej pomocy zarówno koalicjantów, jak i oponentów) pracowicie rozdawał nieistniejące pieniądze. Te prezenty obejmują: podwójne świadczenia dla osób posiadających dzieci (becikowe i ulga podatkowa), kolosalne (bo o 190 zł, czyli 20 proc.) podniesienie płac minimalnych, wymuszające podwyżki wszystkich zatrudnionych oraz wzrost świadczeń indeksowanych na podstawie tego wskaźnika, dodatkowy wzrost wynagrodzeń pracowników administracji oraz podwyżki rent i emerytur (rosną o inflację plus 20 proc. wzrostu płac). Wszystkie te ekstra wydatki wicepremier Gilowska spokojnie dopisywała do budżetu, nie powiększając dochodów i nie zwiększając deficytu.

 

A ponieważ cuda się nie zdarzają i na podwórku Ministerstwa Finansów nie ma wierzby, na której rosną pieniądze, wszyscy analitycy są zgodni, że w budżecie tkwi czarna dziura. Spór dotyczy jedynie jej wielkości. Analitycy bankowi oceniają, że jest to około 5 mld zł, a eksperci Konfederacji Pracodawców Polskich szacują, że jest to nawet około 15 mld zł. To, kto ma rację, najprawdopodobniej będzie zależeć od faktycznego wzrostu gospodarczego w przyszłym roku. Prognoza dochodów jest sporządzana bowiem przy założeniu, że PKB będzie rosnąć w tempie 5,5 proc., a taki wskaźnik oceniany jest obecnie jako zbyt optymistyczny.

 

HONOR TUSKA

Szansa na poprawę budżetu jest praktycznie żadna. Wynika to zarówno z braku czasu i konieczności – pod groźbą rozpisania przedterminowych wyborów – pracy nad istniejącym projektem, jak i tego, że urealnienie budżetu wymagałoby albo zwiększenia podatków, albo odebrania już przyznanych przywilejów. W oczywisty sposób byłoby to samobójstwo polityczne i dlatego trudno przypuszczać, aby PO i PSL na taki krok się zdecydowały. Nawet jeśli jednak uznałyby, że honor jest droższy od pieniędzy (których nie ma), to i tak nowa koalicja wiele zrobić by nie mogła. Zarówno te wymienione, jak i wiele innych pozycji rozchodowych zalicza się bowiem do tzw. wydatków sztywnych, czyli wynikających z obowiązujących ustaw (przyszłoroczny budżet będzie rekordowy pod tym względem, bowiem wskaźnik wydatków sztywnych przekroczy 70 proc.). I platforma bardzo szybko się o tym przekonała, wycofując się z projektu rezygnacji z obniżki składki rentowej następnego dnia po ogłoszeniu.

Co jeszcze gorsze, nowy rząd nie tylko musi płacić weksle wystawione przez poprzednika, ale sam zaciąga (co prawda pod pistoletem strajkowym) nowe zobowiązania. Właśnie zadeklarował „wysoką podwyżkę płac dla nauczycieli". Co oznacza słowo „wysoka" – nie wiadomo. Realia jednak są takie, że w istniejącym projekcie budżetu tzw. kwota bazowa dla nauczycielskich pensji jest niższa o prawie 50 zł od obowiązującej (a zatem płace nauczycielskie uległyby obniżce). W przesłanym już do Sejmu projekcie nowelizacji „Karty nauczyciela" (przygotowanym przez poprzedni rząd, który zorientował się, że zamierza zafundować sobie nowy serial strajków) postanawiono, że owa kwota ma być wyższa od obowiązującej w tym roku o 62,22 zł. Już taka podwyżka przy olbrzymim zatrudnieniu w dziale edukacja (w sektorze publicznym ponad 960 tys. osób) oznacza dla budżetu wydatek rzędu 1,5 mld zł, a trudno przypuszczać, żeby nauczyciele podwyżkę 60-złotową uznali za wielką i taką kwotą się zadowolili.

 

Najprawdopodobniej poprawki, które ma zamiar zgłosić nowy rząd podczas prac sejmowej Komisji Finansów Publicznych, będą kosmetyczne (oczywiście, nie będzie wśród nich żadnych redukcji podatkowych, w tym nawet zniesienia „podatku Belki") i budżet zostanie uchwalony – z dużą świadomością jego fikcyjności – w niewiele zmienionej postaci. Sformułowanie, iż będzie to budżet „napięty" należy uznać za wielki eufemizm. W granicach cudu i wzmożonej pomocy opatrzności trzeba bowiem plasować jego bezkonfliktowe wykonanie. A odrzucając te dwa założenia, śmiało można stawiać dolary przeciwko euro, że o problemach budżetowych w przyszłym roku jeszcze wiele usłyszymy.

Michał Zieliński

 

 

„FAKTY I MITY” nr 16, 26.04.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR

PRAWDZIWE UKŁADY

Kaczyńscy walczą z układami, a od samego początku kadencji układają się z potrzebnymi im do koalicji partiami.

Oto kilka układów, które wyraźnie szkodzą Polsce, a z którymi Kaczyńscy NIE WALCZĄ:

l układ nepotyczny: prezydent i premier są braćmi. Rzecz nie do pomyślenia w jakimś państwowym przedsiębiorstwie. Tu kierują państwem dwaj bracia, z których jeden zarzekał się, że nie będzie premierem, ponieważ jego brat jest prezydentem.

l układ prokuratorsko-policyjny w rządzie. Był już taki układ za komuny. Komuny nie ma, a układ pozostał. Miejsce lojalnych wobec władzy ludowej zajęła władza lojalna wobec Kościoła.

l układ koalicyjny. Od początku kadencji braci Kaczyńskich i ojca Rydzyka mamy nieustanny szantaż, który prowadzi do korupcji politycznej. Rząd podobno walczy z korupcją, ale chcąc zawładnąć państwem przy pomocy koalicji, musiał ustąpić szantażowi zakonnika i dać się przekupić partiom, dla których w rządzie nie powinno być miejsca.

l układ rządowo-kościelny do trzymania narodu w ryzach. Rząd i Kościół idą ręka w rękę, żeby zamknąć narodowi gębę. Również i tu mamy szantaż i korupcję. Ojciec Rydzyk powiedział wiernym, na kogo mają głosować, a posłanka Sobecka przypomniała Kaczyńskiemu, komu powinien być wdzięczny. A co na to Kaczyński? Ano nic, bo układ jest układem.

l układ zabezpieczający w konstytucji przywileje Kościoła kosztem praw człowieka.

l układ specjalizujący się w indoktrynacji dzieci i młodzieży. Indoktrynacja od poczęcia, a jedynym uprawnionym do nauczania jest ksiądz, nierzadko pedofil.

l układ specjalizujący się w trzymaniu łapy na mediach i czuwający nad ich całkowitą klerykalizacją.

l układ kościelny specjalizujący się w okradaniu Polski z majątku narodowego. W jego skład wchodzi Komisja Wspólna Rządu i Episkopatu ds. wyznaczania majątków państwowych przekazywanych Watykanowi, który też jako jedyna instytucja (państwo!) w państwie polskim ma prawo nabywać nieruchomości po preferencyjnych cenach (zwykle po 1 zł).

Kto się weźmie za te układy i zrobi wreszcie w Polsce porządek?

tewu

 

 

"FAKTY I MITY" nr 27, 12.07.2007 r. PATRZYMY IM NA RĘCE

LEŚNY SZKODNIK

Prawo i Sprawiedliwość od ponad pięciu lat chwali się publicznie, że w swoich szeregach ma wybitnych znawców spraw ochrony przyrody. Jednym z nich jest leśnik Jan Szyszko. Warto mu się przyjrzeć...

Ów wykładowca Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego należy do kręgu najwierniejszych sług brata Jarosława i dlatego w 2005 roku został ministrem środowiska. Był to dla niego powrót do wielkiej polityki po krótkim ministrowaniu w latach 1997–1999 w rządzie Jerzego Buzka. Zasłynął wtedy z dekomunizacji firmy o nazwie Lasy Państwowe. Dzięki radosnej twórczości kolegów pana ministra stanęły one na progu bankructwa.

W 2006 r. okazało się, że minister wyraził zgodę na budowę obwodnicy Augustowa przez puszczę. Miłość ekologa Szyszki do dróg ma jednak swoje granice. Gdy wojewoda mazowiecki zapragnął przeprowadzić objazd Warszawy dla tirów kilka kilometrów od chałupy Szyszki, to natychmiast wyszło, że jest to droga nadzwyczaj szkodliwa dla środowiska.

 

Gdy z pomysłami szefa resortu środowiska polemizowali ekolodzy, zarówno on sam, jak i pan premier odpowiadali, że jest to atak polityczny. W końcu atakujący to działacze Partii Zielonych 2004, czyli lewica.

W maju 2007 r. do wojny z ministrem przystąpiło czterdziestu członków Państwowej Rady Ochrony Przyrody. Są to jego osobiści doradcy. I ci, zamiast grzecznie współpracować – a już, broń Boże, nie przeszkadzać mu w pracy – uważają w spec. raporcie, że „rząd (..) prowadzi antyprzyrodniczą kampanię informacyjną”. Eksperci twierdzą też, „że władza propaguje fałszywą wizję, że walory przyrodnicze są wynikiem zacofania kraju, a ich ochrona stanowi zaporę, upośledzającą możliwości rozwoju gospodarki i infrastruktury”. Jajogłowi wymyślili, że walory przyrodnicze niektórych regionów (takie jak czyste powietrze czy woda) są dla nich szansą rozwoju”.

Wyartykułowali też zarzut, iż rząd nie przestrzega konwencji przyrodniczych i porozumień międzynarodowych. Polska nie uczestniczy aktywnie w światowych działaniach na rzecz ochrony przyrody i nie wywiązuje się z przyjętych dobrowolnie zobowiązań, np. niszczymy siedliska dzikiego ptactwa wodnego oraz nietoperzy. Natomiast rząd Kaczyńskiego tylko udaje, że ma i realizuje krajową strategię ochrony różnorodności biologicznej.

Członkowie Rady twierdzą, że obecny podział funduszy europejskich szkodzi środowisku. Na liście inwestycji priorytetowych umieszczono bowiem betonowanie koryt wszelkich rzek (w tym Wisły i Odry) oraz węzły drogowe w środku dużych kompleksów leśnych. Według ekspertów, jest to odgrzewanie starych (pochodzących z lat 60. i 70. ubiegłego wieku) pomysłów, które zostały porzucone. Tymczasem rząd chce wydać na nie ponad 1,5 miliarda euro. Według Szyszki, beton na brzegach rzek raz na zawsze uwolni nas od uciążliwych ekosystemów bagiennych – naturalnych siedlisk ptaków (lasy łęgowe, podmokłe łąki, torfowiska), tarlisk ryb itp.

 

Jan Szyszko to pierwszy od kilkunastu lat minister środowiska, którego pozycja w rządzie jest tak słaba, że nikt się z nim zupełnie nie liczy. Na przykład Szef resortu rolnictwa Lepper wydaje kilka milionów złotych rocznie na zarybianie rzek starymi, zamiast młodych sztukami. Na dodatek są to groźne gatunki pochodzące z obcych ekosystemów. Stanowią one poważne zagrożenie dla rodzimych gatunków (ryb, roślin, bezkręgowców). Sprowadził też dwa nowe gatunki jeleni, a wraz z nimi... nowego pasożyta, który dziesiątkuje stada żubrów w Puszczy Białowieskiej.

Skoro ministrowie się z Szyszką nie liczą, to swojego szefa zaczęli lekceważyć także podlegli mu leśnicy. No i sprowadzili i sadzą na masową skalę nieznane w tej części Europy drzewa, które zaburzają nasz ekosystem. Wbrew wymogom racjonalnej gospodarki drewnem wycinają też wszystko, co da się sprzedać.

Kilka stron raportu uczonych zrzeszonych w PROP to wykaz luk prawnych, jakie sobie zafundowaliśmy w ochronie przyrody. Gdy dochodzi do dewastacji środowiska, zaczyna się ruletka – która z ośmiu (sic!) państwowych agend ma się tym zająć. Członków Państwowej Rady Ochrony Przyrody wnerwia także to, że rząd zgodził się, aby rady gmin mogły skutecznie stosować weto przy ustalaniu miejsc szczególnie ważnych dla dziedzictwa przyrodniczego. Wystarczy niechęć jednego samorządu, aby teren o znaczeniu narodowym czy światowym nie był skutecznie chroniony.

 

Dzięki zmianie prawa samorządowego oraz ustawy o ochronie przyrody wszystkie dotąd ustanowione przez gminy obszary ochrony przyrody przestały istnieć. Na wielu z nich można już prowadzić dowolną działalność gospodarczą. Skutki tego już można zaobserwować na Warmii i Mazurach. Wyrastające gdzie popadnie kopalnie piasku zniszczyły systemy wodne i równowagę ekosystemów. Ponadto gminy, układając plany wykorzystania rezerwatów przyrody czy europejskich obszarów Natura 2000 (najcenniejsze przyrodniczo kawałki naszego kontynentu), nie potrzebują pytać o opinię konserwatora przyrody. Naprawdę groźne jest to, że pomysły postawienia dużych zakładów przemysłowych nie są faktycznie oceniane pod względem ich wpływu na przyrodę. A nie są, bo panowie politycy zapomnieli wprowadzić do polskiego prawa odpowiednich regulacji europejskich. Zresztą, jak już prawo UE przepisujemy, to z takimi błędami, że staje się niewykonalne. Taki los spotkał deskrypty dotyczące ochrony ptaków i ich siedlisk.

 

Za dowcip profesorowie uznali wprowadzenie na masową skalę tak zwanych stref ochrony krajobrazu. Nie wiadomo bowiem, co one oznaczają i co się tam zabezpiecza. Nie wiadomo, bo nie ma żadnych regulacji prawnych. Wynalazkiem tego rządu jest też prowadzenie gospodarki w parkach narodowych i ścisłych rezerwatach na podstawie kilkumiesięcznych planów ochrony przyrody. Cała Europa, a nawet RPA takie wytyczne przygotowuje na kilka, kilkanaście lat do przodu.

Pod hasłem odszkodowania dla natury podejmuje się rzeczy dla niej szkodliwe. Naukowcy podają przykład działań drogowców, którzy w zamian za wycinkę drzew w Dolinie Rospudy chcą zalesić cenne łąki w Bereżnikach. A Szyszko pochwalił inicjatorów pomysłu za miłość do przyrody...

 

Na ochronę przyrody (pomimo rosnących dochodów budżetu państwa) wydajemy coraz mniej. Dodatkowo pan minister robi wszystko, aby niczego do skromnej sakiewki nie dorzucić. Tylko tym możemy wyjaśnić skandaliczny chaos prawny, uniemożliwiający wykorzystanie przez Polskę funduszy europejskich przeznaczonych na ochronę środowiska. Pomagają mu w tym inni ministrowie. Ot, choćby wspomniany Lepper. To przez niego rolnicy gospodarujący na terenach objętych szczególnym reżimem ochronnym (tak zwana Natura 2000) nie mają szans na stosowne rekompensaty.

 

Nie wiemy też, dlaczego panu ministrowi podoba się na przykład straszenie nietoperzy w trakcie ich zimowego snu. Dotąd zimowe wycieczki po niektórych jaskiniach były zakazane. Od dwóch lat grotołazi mogą chodzić po nich kiedy chcą. W państwach UE i na przykład w Kanadzie za taki spacerek grozi wysoka grzywna. Szef resortu środowiska nie znajduje czasu, aby pogadać na temat złamania w przyrodzie równowagi pomiędzy drapieżnikami (np. lisami i jenotami) a drobną zwierzyną przez nich konsumowaną.

 

Po paru tygodniach milczenia pan minister zareagował na raport. Pouczył publicznie profesurę, że przekracza ona swoje uprawnienia. I jak się nie poprawi, to on, minister, już nigdy gadać z nimi nie będzie.

Michał Charzyński

 

 

"FAKTY I MITY" nr 42, 25.10.2007 r. PATRZYMY IM NA RĘCE

NISZCZARKI Z PIS

Dla PiS największym wrogiem są – obok emerytowanych milicjantów – organizacje pozarządowe. To one przeszkadzają w zawłaszczaniu państwa i udowadniają, że Polacy potrafią robić pożyteczne rzeczy bez udziału biurokratów i Kościoła.

Politycy PiS niemal codziennie udowadniają, że społecznicy to największa zakała społeczeństwa. Mają kilka metod walki z tą szarańczą.

Pierwsza z nich to nagłe zrywanie zawartych umów na dofinansowanie. Warto też znienacka podnieść czynsz czy zmienić reguły konkursów dotacyjnych (wymagania lub warunki udziału) w trakcie ich trwania. Już samo istnienie fundacji i stowarzyszeń świeckich jest policzkiem dla Kościoła. Kler chciałby też położyć łapę na reszcie dotacji państwowych, których jeszcze nie przejął. Dlatego najlepiej w ogóle ze społecznikami nie rozmawiać. Metodę tę testowali w latach 2002–2005 podwładni prezydenta Warszawy – Lecha Kaczyńskiego. Z sukcesem udało się im zlikwidować Fundację TUS, która świadczyła usługi przewozowe na rzecz osób niepełnosprawnych. Doświadczenia z samorządu stolicy panowie przenieśli na arenę krajową. Na początek minister pracy i polityki społecznej Krzysztof Michałkiewicz skutecznie rozwalił kilkanaście wielostronnych międzynarodowych umów (tak zwane partnerstwa) uczelni, organizacji społecznych, prywatnych firm, zawiązanych w celu realizacji dużych społecznych programów finansowanych przez UE.

Metoda druga polega na radykalnym ograniczeniu możliwości pozyskania funduszy przez niekościelne organizacje społeczne. Oczywiście, Zyta Gilowska podtrzymała prawo (wprowadzone przez rząd premiera Rakowskiego w 1989 roku) do odliczenia darowizn na Kościół watykański w 100 procentach, w przypadku, gdy firma wspiera instytucje prowadzone przez duchownych. Gilowska chciała jednocześnie zupełnie zlikwidować możliwość 10-procentowego odpisu podatkowego w przypadku darowizn na organizacje świeckie. Przeszkodziły jej w tym „Fakty i Mity”, nagłaśniając wiosną 2007 r. zakusy pani minister. Obudziło to z letargu posłów SLD. W parlamencie doszło do awantury i rząd cichcem z nich zrezygnował.

Metoda trzecia – obiecać i... zabrać. Tę z kolei uwielbia pani minister Joanna Kluzik-Rostkowska. W trakcie prac nad programami europejskimi obiecała publicznie, że tak zwany Fundusz Inicjatyw Obywatelskich (kasa dla społeczników) zostanie utrzymany. Pomysł Krzysztofa Patera, lewicowego ministra polityki społecznej – uruchomiony w 2005 roku – miał na celu przygotowanie sektora pozarządowego do korzystania z unijnej kasy. Jego procedury (zarówno nabór, jak i wybór obdarowanych, sposób rozliczania dotacji) były identyczne z wymogami Unii. Przez pierwsze dwa lata Fundusz wsparł setki społecznych inicjatyw i nie budził żadnych wątpliwości. Po prostu rządzili nimi apolityczni fachowcy. Jak PiS się ich pozbył i wspólnie z Samoobroną zabrał się do rozdzielania pieniędzy swoim – wybuchł skandal. Okazało się, że im gorzej projekt ocenili eksperci, tym większe miał szansę na dofinansowanie. W ten sposób rozdysponowano ponad 11 milionów złotych. Na liście organizacji, które cieszyły się szczególnym względem urzędników, znalazły się lokalne stowarzyszenia z lubelskiej gminy Wisznice. Złożyły pięć wniosków i wszystkie wygrały, choć eksperci zwracali uwagę na błędy w budżetach. Absolutnie czysty przypadek zrządził, że w gminie tej mieszka Arkadiusz Szymoniuk – ważny funkcjonariusz lubelskiego PiS. Społecznicy zażądali wyjaśnień. Nie wystarczyły im zapewnienia pani minister Kluzik-Rostkowskiej, że wszystko było w porządku. Po długich bojach dostali dostęp do kwitów. Następnie napisali donos do premiera, że ostatni konkurs FIO to była granda. I teraz mają za swoje – oto w projekcie budżetu na rok 2008 wicepremier Zyta Gilowska na wniosek swojej koleżanki z rządu Joanny Kluzik-Rostkowskiej skreśliła 80 milionów złotych na trzyletni Fundusz Inicjatyw Obywatelskich. A jest on tym bardziej potrzebny, że od wiosny 2008 r. ruszają wreszcie programy europejskie dla NGO-sów. Unia wymaga jednak tak zwanego wkładu własnego, a miał on być finansowany właśnie w z FIO.

Pomysł szanownych pań uderzy, oczywiście, w organizacje najmniejsze, nie mające bogatych sponsorów, np. koła terenowe Polskiego Stowarzyszenia na rzecz Osób z Upośledzeniem Umysłowym, lokalne Warsztaty Terapii Zajęciowej dla Niepełnosprawnych, organizacje wspierające dzieci niewidome i słabo widzące. Bez pomocy rządu nie będą one mogły starać się o europejskie dotacje. W efekcie więcej kasy pozostanie dla Kościoła.

Społecznicy zadają sobie jednak pytanie, po co ministerka przez ponad dwa miesiące ustalała z nimi regulamin Funduszu Inicjatyw Obywatelskich, skoro i tak go nie chciała.

To się nazywa polityczna uczciwość w wydaniu PiS.

MiC

 

 

„FAKTY I MITY” nr 12, 30.03.2006 r.: Brytyjski instytut badawczy Center For European Reform ogłosił raport oceniający poziom nowoczesności gospodarek członków i kandydatów do UE. Badanie obejmowało: edukację, bezrobocie, informatyzację, naukę, transport itp. Okazuje się, że – nie licząc Malty, która nie dostarczyła wielu danych – Polska jest najbardziej zacofanym krajem Europy! Wyprzedziła nas Bułgaria i Rumunia. Przodują Dania i Szwecja.

Skandynawowie nie mają teczek, lustracji, rusofobii, no i nie chroni ich płaszcz Matki B. Częstochowskiej, Opatrzność…

 

„FAKTY I MITY” nr 7, 22.02.2007 r.: „Jak wynika z danych Eurostatu, Polska znalazła się po raz pierwszy na pierwszym msu w rankingu państw UE. Jesteśmy liderem... w biedzie. Przegoniliśmy nawet Rumunów i Bułgarów! Z 1/3 obywateli żyjących poniżej minimum socjalnego staliśmy się prawdziwą europejską potęgą!

 

„THE ECONOMIST” 19.02.2007 r.: „Mściwy, pogrążony w paranoi, narkotycznie uzależniony od kryzysów, podzielony i niekompetentny polski rząd przetrwał tylko dlatego, że gospodarka jest silna, a opozycja słaba. Ani jedno, ani drugie nie będzie trwać wiecznie.”

 

„POLITYKA” nr 35, 01.09.2007 r.: Brytyjski historyk i znany polonofil Norman Davies wyznała ostatnio w „Gazecie Wyborczej”: „Moja żona jest Polką, a nasz syn przynajmniej w połowie czuje się Polakiem. Studiuje w Londynie. Ostatnio wrócił do domu i powiedział: „Mam dość. Dzień w dzień moi koledzy śmieją się i opowiadają, co nowego wymyślili w Polsce Kaczyńscy. Nie chcę już słyszeć o tych bliźniakach”. Chyba nie takiej sławy Polska oczekiwała – ona teraz staje się krajem śmiesznym”

 

"FAKTY I MITY" nr 42, 25.10.2007 r.: „sukces” wzrostu 5,8 proc. PKB blednie w porównaniu z rozwojem sąsiadów:

Słowacja w bieżącym roku – 8,1 proc. (bez dostępu do morza i surowców!)

Czechy – 7,4 proc. (bez dostępu do morza)

kraje bałtyckie – powyżej 10 proc. (bez surowców)

Nawet Ukraina bez atutu przynależności do Unii – 7,9 proc.!

 

 

"FAKTY I MITY" nr 9, 08.03.2007 r.

TAK NAS PISZĄ

„Fakty i Mity” w sposób skandalicznie tendencyjny i nierzetelny przedstawiają aktualną rzeczywistość w Polsce – tak najkrócej można streścić komentarze katolickich i ultraprawicowych mediów IV Najjaśniejszej á propos naszych publikacji.

Tak? No to przejrzeliśmy artykuły o Polsce, które ukazały się w ostatnich dwóch tygodniach w największych europejskich gazetach, i wyszło nam, że „FiM” to łagodne baranki – miło i w sposób wyważony piszące o kraju pod rządami mądrych braci Kaczyńskich.

(katolicki dziennik włoski)

Jarosław i Lech Kaczyńscy to uczniowie czarnoksiężnika, a lustracja to polowanie na czarownice (...). Bracia Kaczyńscy, rządząc dzisiaj Polską, wzniecili ogień nienawiści, który grozi tym, że ogarnie cały naród. Z Instytutu Pamięci Narodowej wychodzą dokumenty niekompletne, niewiarygodne i spreparowane.

 

Polskie władze z braćmi Kaczyńskimi są „więźniem dawnych wzorów myślenia”, pochodzących z początków XX wieku (...). Rezultatem procesu nadrabiania zaległości jest obecnie rząd, który sprawia wrażenie, jakby powstał sto lat temu. Od autorytarnej dyktatury marszałka Piłsudskiego i jego epigonów bracia Kaczyńscy przejęli nawet hasło sanacja (...). Premier Jarosław Kaczyński mówi, że „ten, kto broni dawnego systemu, jest śmiertelnym wrogiem Polski”. Ta retoryka zdradza, jak bardzo Kaczyńscy sami tkwią jeszcze w tym totalitarnym myśleniu, z którym zapowiadali walkę. (...)

Polityczne życie w Polsce jest spolaryzowane tak samo, jak w czasach, gdy partia komunistyczna rościła sobie prawo do wyłączności. (...)

Obóz rządowy zdekonserwował wzory myślenia o polityce zagranicznej sprzed dziesięcioleci. (...)

Niemcy jawią się wobec tego polskim rządzącym jako groźny sąsiad, który pod płaszczykiem UE realizuje niezmiennie agresywne mocarstwowe interesy.

 

Dlaczego narodowi konserwatyści w Polsce uważają Niemców za wrogów. (...)

Prezydenci Polski i Niemiec, Lech Kaczyński i Horst Koehler, wymienili się po finale mistrzostw świata w piłce ręcznej szalami kibiców, żeby pokazać, że są przyjaciółmi. To był jednak tylko pusty gest.

Dzień wcześniej brat prezydenta, premier Jarosław Kaczyński, udzielił wywiadu prasowego, w którym zasypał Niemcy gradem zarzutów (...) tak jakby wkrótce miało dojść do bitwy.

Narodowo-konserwatywne elity w Polsce traktują dyskusję z Niemcami jak słowną kontynuację II wojny światowej. To ich pole bitwy poorane nienawiścią.

 

Dzisiejsza Polska to kultura totalnej podejrzliwości. Bracia Kaczyńscy są opętani ideą walki przeciwko komunistycznym układom. Jednak ich plany „moralnej rewolucji” i powszechnych rozliczeń przeszłości dzielą kraj.

Zamiast troszczyć się o politykę europejską, dalsze pojednanie z Niemcami i walczyć z ogromnym bezrobociem w kraju (15 proc.), nowe kierownictwo Polski usuwa z drogi, nie robiąc żadnej różnicy, zarówno politycznych przeciwników, jak i światłe, krytyczne umysły.

Premier Jarosław Kaczyński oraz młodszy od niego o 45 minut brat Lech stają się najpotężniejszymi ludźmi w Polsce. To wywołuje ciarki u liberałów, którzy potępiają ich koalicję z nacjonalistami szydzącymi z homoseksualistów i populistami wrogo nastawionymi do Unii Europejskiej (...).

Polska staje się krajem radykalnym, antyeuropejskim i ksenofobicznym (...).

Sprawie wizerunku polskiego rządu nie służą też poczynania Ligi Polskich Rodzin. Jeden z jej głównych działaczy wzywał do atakowania paradujących gejów pałami. Inny wywołał zamieszanie w Parlamencie Europejskim, wychwalając byłych dyktatorów Hiszpanii i Portugalii.

 

Polski rząd jest kłótliwy i uparty jak osioł, Lech i Jarosław Kaczyńscy są beznadziejni w polityce zagranicznej. W minionych dwóch tygodniach (...) rząd RP przejawił oznaki autodestrukcji. Najpierw odszedł Radek Sikorski, minister obrony (...). Utrata Sikorskiego, jedynego ministra, który potrafił sensownie wypowiadać się po angielsku, tylko uwidoczni porażki jego ekskolegów (...). Każdy, kto chce przetrwać w rządzie, musi być bierny, mierny, ale wierny, jak to mówią Polacy (...).

Poza sferą sprawiedliwości wszystkie reformy w Polsce stanęły, a administracja państwowa jest skrajnie niekompetentna i zacofana. Prywatyzacja została niemal zatrzymana, a zakupy publiczne są głęboko skorumpowane. W fatalnym stanie znajduje się polityka zagraniczna, gdzie „farsa miesza się z tragedią”. Kaczyńscy nie przepuścili okazji, by obrazić Niemcy, które pod kierownictwem Angeli Merkel usiłują zachowywać się po przyjacielsku (...). Postępowanie dyplomacji jest komicznie niekompetentne.

Każdy doradca, który wie cokolwiek o zagranicy, budzi nieufność, co często pociąga za sobą zwolnienie. Nie pozostał na przykład właściwie żaden urzędnik rozumiejący Unię Europejską, co jest bardzo poważną sprawą przy skomplikowanych negocjacjach w sprawie unijnej konstytucji (...). Mściwy, paranoiczny, przywiązany do kryzysów i w większości niekompetentny rząd trwa głównie dlatego, że gospodarka jest silna, a opozycja słaba. Ale ani jedno, ani drugie nie będzie trwać wiecznie.

Opublikowana w 1997 r. tak zwana ustawa lustracyjna (od łacińskiego słowa lustratio – oczyszczenie) zobowiązywała dotąd parlamentarzystów, ministrów i sędziów do złożenia oświadczenia w sprawie ich ewentualnej współpracy z komunistycznymi tajnymi służbami. (...)

Jednak Lech i Jarosław Kaczyńscy uznali te środki za zbyt pobłażliwe. Na mocy nowej ustawy, która wchodzi w życie, podobne oświadczenie będą musieli podpisać również przedstawiciele władz lokalnych, nauczyciele i dziennikarze.

W sumie będzie to dotyczyło ponad 400 tys. osób (wcześniej obejmowało 26 tysięcy).

Nie oszczędzono nawet weteranów ruchu „Solidarność”. Bracia bliźniacy obwiniają ich o zdradę ideałów, twierdząc, że zawarli pakt z dawnymi władzami, czyli z diabłem, w czasie negocjacji przy Okrągłym Stole wiosną 1989 roku. Był to historyczny kompromis, który dopuszczał obecność byłych komunistów w życiu publicznym w zamian za stopniowe obalanie komunizmu.

 

„Żydzi z własnej woli preferują życie w odrębności, w apartheidzie od otaczających społeczności (...). Żydzi nie stanowią żadnej konkretnej rasy (...). Jednak fakt, że trzymają się własnej grupy, własnej cywilizacji, własnej odrębności, skutkuje rozwojem różnic biologicznych”. Autorem tych haniebnych, skandalicznych słów jest ojciec wicepremiera Polski i ministra edukacji Romana Giertycha – eurodeputowany Maciej Giertych. Komisja Europejska potępiła antysemicką broszurę Giertycha i zażądała podjęcia odpowiednich kroków, by zwalczać to przerażające zjawisko. Zarówno sądy polskie, jak i francuskie są kompetentne, by zająć się sprawą, jeśli wpłynie skarga w procesie cywilnym, gdyż książka Giertycha została rozprowadzona we Francji, trafiając w środę do skrzynek wszystkich eurodeputowanych podczas sesji Parlamentu Europejskiego w Strasburgu.

Zebrał MarS

 

 

"FAKTY I MITY" nr 42, 25.10.2007 r. JAK ICH WIDZĄ, TAK NAS PISZĄ

ZŁOŚLIWE, BLIŹNIACZE MONSTRUM

Cóż za straszny tytuł. Najpewniej za te obraźliwe słowa zaciągnięci zostaniemy do sądu.

Ciupasem... i w trybie wyborczym. Taaak?

A nie. Bo to wcale nie my wymyśliliśmy...

 

W ostatnich dniach i pan premier, i pan prezydent, i kilku biskupów raczyło dostrzec „Fakty i Mity” w taki oto sposób, że zarzucono nam kłamstwo, tendencyjność i nierzetelność przy opisywaniu PiS-u jako formacji oraz bliźniaków jako... bliźniaków.

Jeśli tak, to spieszymy przytoczyć garść doniesień światowych – obiektywnych przecież – mediów. Zaraz zobaczycie, że wszyscy (a nie tylko my) sprzysięgli się przeciwko Kaczyńskim. To jakiś układ, szara sieć lub międzynarodówka wykształciuchów. Albo jeszcze gorzej – spisek małp w czerwonym!

 

Europa nie będzie płakała po Kaczyńskich

„Nadchodzące w Polsce wybory parlamentarne stawiają przyszłość rządów braci Kaczyńskich pod znakiem zapytania. Pewne jest natomiast, że większość krajów Unii Europejskiej nie uroni za tymi »hamulcowymi« Europy nawet jednej łzy. Ich coraz pewniejsza porażka nie wzruszy w Europie nikogo. Sami sobie na to zasłużyli”.

 

„Na rozpoczynającym się unijnym szczycie w Lizbonie polskie władze mają ponownie ochotę odgrywać rolę »hamulcowego«, aby pokazać się wyborcom jako bezkompromisowi obrońcy polskich interesów. Taka polityka PiS-u może oznaczać długoterminowe szkody dla Polski. Ten, kto zawsze obstaje przy swoim zdaniu, nie zauważa, że solidarność w ramach UE nie może być jednostronna. Tymczasem Polska jest na europejską solidarność zdana, zwłaszcza wobec rozmaitych zagrożeń ze strony Rosji”.

 

Kaczyńscy wykorzystują Katyń w kampanii

„Film Andrzeja Wajdy »Katyń« wykorzystywany jest w i tak już zażartej kampanii wyborczej w Polsce, a Niemcy i Rosjanie demonizowani są przez polityków starających się ściągnąć na siebie uwagę społeczeństwa.

Wajda nie chciał, by tak się stało – zasłużony reżyser obiecywał, że utrzyma film, masakrę katyńską i historię czasów wojny z dala od kampanii (...). Jednak bliźniacy Kaczyńscy, którzy jako prezydent i premier ustawili Polskę na ultranacjonalistycznym kursie, próbują ukształtować nowy polski patriotyzm, który definiuje samego siebie w opozycji do sąsiadów. I tak naturalistyczny film stał się gorący politycznie.

Przed dniem wyborów premier musi przekonać Polaków, że jego partia Prawo i Sprawiedliwość oferuje krajowi większe bezpieczeństwo niż jakiekolwiek inne ugrupowanie. Oznacza to (...) bezwzględne wykorzystywanie informacji z akt tajnej policji, poparcie dla amerykańskiej tarczy antyrakietowej i zażartą, w stylu teriera, obronę polskiej suwerenności”.

 

„Niemcy, trzy i pół roku po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej, patrzą z dużym sceptycyzmem na sąsiadów na Wschodzie. Obecnie 45 procent Niemców uważa przyjęcie Polski do Unii za mocno przedwczesne. Przede wszystkim (...) przekonani zwolennicy Unii Europejskiej są zdania, iż Polska w obliczu licznych politycznych skandali i zawirowań zdecydowanie zbyt szybko przyjęta została do UE (...)”.

 

„Po raz pierwszy w historii nowej IV Rzeczypospolitej (jak bracia Kaczyńscy nazywają swój system władzy) policja z nakazu prokuratury aresztowała politycznego przeciwnika rządu – niedawno odwołanego ministra spraw wewnętrznych, który stał się najbardziej niebezpiecznym wyzwaniem dla rządów bliźniaków. Jego oświadczenie, że w ostatnich miesiącach rząd systematycznie kazał podsłuchiwać zarówno swoich przyjaciół, jak i wrogów, zdyskredytowało Prawo i Sprawiedliwość.

Niemcy mogą odetchnąć z ulgą, bo już wkrótce bracia Kaczyńscy, ziejący nienawiścią do Niemiec, i ich partia PiS – mogą zniknąć z politycznej sceny. Znów powróci normalność, Polacy znów będą mili, będą dalej pracować dla dobra kraju i nie będą tak pyskować pod adresem Niemiec. Ale, niestety, taka euforyczna wizja, która nawet zdaje się mieć zwolenników w berlińskim krajobrazie politycznym, jest bardzo ulotna. Bowiem w wypadku porażki PiS w wyborach od władzy zostałaby odsunięta tylko połowa złośliwego bliźniaczego monstrum. Kadencja prezydenta Lecha Kaczyńskiego trwa jeszcze do 2010 roku, a prezydent już teraz zapowiedział, że będzie bojkotował rząd bez udziału PiS-u”.

 

„(...) polski premier posuwa się za daleko, porównując Niemcy z lat trzydziestych z Niemcami dziś. Tym samym manifestuje, iż w gruncie rzeczy nie chce, by Polska należała do europejskiego klubu. To jednak nie zwalnia nas z obowiązku kontynuowania dialogu i przekonywania rządzących w Warszawie, by powrócili na kurs proeuropejski, tak jak tego życzy sobie zdecydowana większość polskiego społeczeństwa, a w szczególności ludzie młodzi. Polska należy do Unii Europejskiej i Europa potrzebuje Polski”.

 

„Kaczyńscy z Polski są najgorszymi z architektów zorganizowania większości przeciwko modelowi głosowania UE. Nikt z poważnych polityków nie chce się z nimi pokazać publicznie, bowiem motywy ich działania są dość jasne: uprawiają w swoim kraju bez żenady kampanię wyborczą, w której w sposób paranoidalny budzą stare lęki”.

 

„W ciągu dwóch lat rządów bracia Kaczyńscy przestraszyli lub obrazili większość rządów krajów Unii Europejskiej i prawie wszystkich potencjalnych partnerów politycznych w kraju. Koniec rządów Kaczyńskich Europa przyjmie z ulgą”.

 

Ta słynna, elitarna i powszechnie szanowana organizacja ogłosiła raport, a w nim klasyfikację krajów pod względem swobody mediów. Polska znajduje się w nim na 57 miejscu. Tuż obok Ekwadoru. RbG piszą

o naszym kraju tak:

„W Polsce władze odmawiają dekryminalizacji prasowych przestępstw przeciwko czci, a sądy często orzekają wobec dziennikarzy kary więzienia w zawieszeniu lub grzywny. Od czasu gdy Lech Kaczyński został w październiku 2005 roku prezydentem, a jego brat Jarosław w kilka miesięcy później premierem, nastąpił wzrost liczby postępowań karnych wobec mediów i wyroków. Media w Polsce są szykanowane”.

 

Radio Maryja głosem Kaczyńskich

Belgijski liberalny dziennik nadzwyczaj krytycznie pisze o zaangażowaniu Radia Maryja w kampanię wyborczą w Polsce:

„Żaden kandydat prawicowo-liberalnej opozycji z Platformy Obywatelskiej, a już tym bardziej lewicowego LiD, nie został zaproszony na antenę, podczas gdy przedstawiciel PiS był tam codziennie. Ojciec Rydzyk dalej robi na swojej antenie co chce, angażując się w politykę mimo sprzeciwu części polskiego episkopatu. Jednak na wyraźne życzenie władzy pozostaje bezkarny”.

 

„Działania obecnego polskiego rządu, łącznie z atakami na media, z brakiem tolerancji dla mniejszości i agresywnymi nacjonalistami przypominają metody rządu Vladimira Mečiara na Słowacji. IV Rzeczpospolita w Polsce jest wstydem dla cywilizowanej Europy”.

 

„Pyszałkowatość Polaków to brzemię dla Litwinów. Polski imperializm zawsze rzucał cień na stosunki z Litwą, ale nigdy tak jak obecnie. Jesteśmy w tej samej Unii, ale chyba z jakimś wrogim nam krajem”.

 

„Paralele między Hiszpanią i Polską w ciągu ostatnich 30 lat są zdumiewające. Największe głowy »Solidarności« – od robotników takich jak Lech Wałęsa po podziwianych intelektualistów, Adama Michnika i Bronisława Geremka, czy wspaniałych Polaków Europejczyków – Mazowieckiego i Bartoszewskego – zawsze miały pod ręką jedno rozwiązanie: hiszpańskie przejście (ustrojowe), pojednanie.

Pojednanie to było nie tylko skutkiem wysiłków wewnętrznych, ale i zewnętrznych – Vaclava Havla, Gyuli Horna, Helmuta Kohla czy Michaiła Gorbaczowa.

Dziś mają w Warszawie bliźniaków Kaczyńskich, Jarosława i Lecha. Obaj są tyleż pozbawieni wdzięku, co fanatyczni, zanurzeni w strwożonej, prowincjonalnej albo podmiejskiej subkulturze, pozbawionej innego języka oprócz własnych intryg, innej literatury oprócz propagandy i innych emocji oprócz prostackiego, oportunistycznego triumfu, biegli w podstępach, czerpiący satysfakcję z poniżania przeciwnika i mściwi w stosunku do całych pokoleń.

Potrzebują wrogów wewnętrznych lub zewnętrznych, by wytłumaczyć swoją własną niemoc. Zapełniają karmniki ideologiczne, poza którymi nie istnieje ani najbardziej prozaiczne rozwiązanie, ani wystarczająco dobra myśl.

Polska zamienia się w niewygodnego partnera psującego Unię.

Warszawa ma klucz do zatwierdzenia Traktatu Reformującego UE, a polscy liderzy, bracia Lech i Jarosław Kaczyńscy, ponawiają swoją strategię wywierania nacisku i obstrukcji.

Nikt nie lekceważy polskich gróźb, gdyż fakty mówią same za siebie. Polska od roku blokuje negocjacje UE z Rosją, dotyczące odnowienia strategicznego układu o partnerstwie i współpracy, a także uniemożliwiła ustanowienie Międzynarodowego Dnia przeciwko Karze śmierci pod pretekstem, że jednocześnie powinno się potępić przerywanie ciąży i eutanazję. To wszystko jest chore. Na szczęście istnieje silny opór innych krajów wobec takich żądań.

Nowy traktat reformujący UE powinien być zatwierdzony podczas szczytu w Lizbonie 18 i 19 października. Ale chyba nie będzie, bo Kaczyńscy prężą muskuły przed wyborami”.

Zebrał MarS

 

 

"FAKTY I MITY" nr 43, 01.11.2007 r.

STALINGRAD KACZYŃSKICH...

...czyli echa światowych mediów po wyborach w Polsce.

 

la Repubblica

„Przedterminowe wybory w Polsce to Stalingrad Kaczyńskich.

Po raz drugi po demokratycznej rewolucji roku 1989 Warszawa wraca wraz z postępowym przełomem do Europy. Cała Unia Europejska oczekiwała z zapartym tchem na wynik głosowania, a radość podzielają na odległość Bruksela, Berlin i inne europejskie stolice.

To ciężki cios dla Waszyngtonu. Spadkobiercy Wałęsy miażdżą bliźniaków. Kaczyńscy podsycali otwarcie nienawiść wobec niemieckich i rosyjskich sąsiadów, kultywowali wrogość wobec Europy i jej instytucji, a gdyby mogli, przywróciliby karę śmierci i zakaz aborcji także w najbardziej dramatycznych przypadkach. W Polsce obserwowaliśmy też przypadki cenzurowania książek historycznych, wprowadzenia »kultury podejrzeń« przy pomocy »trybunałów pamięci«, wykorzystywanie bez skrupułów tajnych służb, by grozić sojusznikom i politycznym przeciwnikom, oraz opieranie się na najbardziej reakcyjnym skrzydle kleru o antysemickich nutach. W obliczu tego spektaklu i przede wszystkim w reakcji na poczucie odizolowania od innych Europejczyków, Polacy zrozumieli, że nadszedł czas, by odwrócić kartę i z powrotem zaczęli korzystać ze swych demokratycznych praw. Nawet jeżeli nikt dzisiaj nie potrafi powiedzieć, czym jest Europa, wszyscy są w stanie zobaczyć, kiedy narusza się jej parametry cywilizacyjne. Pomiędzy bliźniakami a walką o władzę związek jest stary jak ludzkość: od Romulusa i Remusa do braci Kaczyńskich. Jeden u władzy, drugi w opozycji. Współczesny epilog historii z dawnych czasów”.

 

CORRIERE DELLA SERA

„W tych wyborach Polska wybrała normalność. Prawo i Sprawiedliwość dostało prawdziwe baty. Wyborom towarzyszyła skrajna polaryzacja nastrojów, a także wielkie emocje. To było referendum w sprawie działalności braci Kaczyńskich, więc do urn poszło wyjątkowo dużo Polaków – o 15 procent więcej niż przed dwoma laty.

Naprzeciwko siebie stanęły w konfrontacji dwie Polski: jedna otwarta na modernizację, zmiany, ekonomię rynkową, druga – niechętna wobec nowego, związana z tradycjami, sceptyczna, jeśli nie wręcz wroga wobec Unii Europejskiej, wierna mottu Kaczyńskich: Bóg, ojczyzna i rodzina.

Wynik głosowania odzwierciedla pragnienie tych, którzy chcą spuścić zasłonę na przeszłość, poprawić stosunki z sąsiadami, wzmocnić demokrację, stworzyć państwo nowoczesne i sprawnie działające. Wielu Polakom nie podobała się walka z korupcją, prowadzona poprzez nagłaśnianie skandali, archiwa Instytutu Pamięci Narodowej, zawłaszczenie instytucji, bezceremonialne wykorzystywanie tajnych służb do atakowania przeciwników.

Na decyzjach wyborców zaważyło przede wszystkim przekonanie, że polska demokracja zmierzała ku drodze pełnej niewiadomych, drodze kontroli i ograniczeń praw. Zaufali Tuskowi, programowi modernizacji gospodarki, który zawiera silny impuls dla prywatyzacji i wprowadzenie jednej stawki podatków, już przyjętej w innych państwach środkowej Europy i krytykowanej przez konserwatystów jako przynoszącej korzyść jedynie bogatym, a pogłębiającej trudności warstw mniej zamożnych”.

 

MESSAGGERO PESARO

„Polska mówi do widzenia braciom Kaczyńskim. Polacy bardzo emocjonalnie podeszli do swoich wyborów, biorąc pod uwagę fakt, że frekwencja wyniosła 55,3 proc., co jest rekordem od czasu upadku komunizmu w 1989 roku. Po dwóch latach rządów nacjonalistycznych, antyeuropejskich i autorytarnych bliźniacy Kaczyńscy otrzymali cios, który może oznaczać ich koniec na arenie politycznej”.

 

LA STAMPA.it

„Pożegnanie z erą Kaczyńskich to było referendum za lub przeciw ich polityce, a o porażce PiS zadecydowała między innymi dość wysoka frekwencja”.

 

THE TIMES

„Setki tysięcy młodych Polaków wracały w ostatnich tygodniach do domów z Wielkiej Brytanii czy Irlandii, a dalsze tysiące stały w kolejkach w polskich konsulatach. Wszyscy po to, by głosować. W ten sposób Prawo i Sprawiedliwość Kaczyńskiego straciło większość swych fortec.

Żaden z dotychczasowych partnerów koalicyjnych PiS – ani Samoobrona, ani Liga Polskich Rodzin – nie dostał się do parlamentu. Tymczasem PO może w teorii sformować koalicję zarówno z Lewicą i Demokratami, jak i Polskim Stronnictwem Ludowym. Ten wynik powinien nareszcie oznaczać okres stabilnego politycznego rządzenia. Wybory mogą zwiastować początek politycznego końca braci Kaczyńskich – polityków, którzy w ostatnim roku osiągnęli rangę najdziwniejszego tandemu Europy. Prezydent pozostanie u władzy do 2010 roku i będzie tworzył niespokojną kohabitację z rządem Donalda Tuska. Teoretycznie ma możliwość weta. Europa ma nadzieje, że tylko teoretycznie...”.

 

B B C

„Jarosław Kaczyński przyznaje się do porażki. Brytyjczycy podkreślają wypowiedź premiera, że padł ofiarą »szerokiego frontu«. Reakcja Prawa i Sprawiedliwości to mieszanka oporu, przygnębienia i złości, a polskie społeczeństwo w dalszym ciągu pozostaje spolaryzowane”.

 

ALJAZEERA

„To wspaniała nowina dla całego świata: wygrała partia, która chce wycofać wojska z Iraku. Polacy znów, tak jak przez stulecia, są przyjaciółmi Arabów!”.

 

THE NEW YORK TIMES

„PiS wciąż wydaje się być groźnym oponentem. Sam Rydzyk dostarczył tej partii 1,5 mln głosów, ponad połowę tego, ile PO udało się zebrać w poprzednich, przegranych wyborach. Ale bez defetyzmu. Bratu prezesa PiS, wciąż na stanowisku, nie będzie łatwo rzucać kłody pod nogi politycznym adwersarzom: jego prawo weta wydaje się do przezwyciężenia”.

 

REUTERS

„Kaczor – nie, Donald – tak. Ta decyzja wyborców sprawiła, że wielu europejskich przywódców odetchnęło z ulgą. Kaczyńscy kłócili się z UE o wszystko. Na szczęście styl i język oraz podejście nowego rządu będzie zupełnie inne. Prawdopodobnie polityka stanie się mniej proamerykańska. Kaczyńscy zawsze stawiali sprawę jasno: USA są jedynym sojusznikiem, który się liczy. Teraz to się może zmienić. Tusk obiecuje wycofanie kontyngentu polskiego z Iraku. Rozmieszczenie amerykańskiej tarczy w Polsce wprawdzie popiera, ale krytykuje Kaczyńskich za zbytnią ugodowość. Telewizja CNN przytacza wypowiedź szefa Pentagonu, Roberta Gatesa, podczas wizyty w Kijowie. Wykręcając się od oceny efektu zmiany ekipy rządzącej na bilateralne relacje RP-USA, stwierdził: »Stosunki między obu krajami są bardzo bliskie niezależnie od składu rządu. Mamy nadzieję, że kooperacja, która ma miejsce w Iraku i Afganistanie, oraz postępy negocjacji na temat tarczy antyrakietowej będą kontynuowane«”.

 

AWENIRE AV

„Premier nie umie zejść ze sceny z minimum godności. Świadczą o tym jego słowa, że zabójca księdza Jerzego Popiełuszki znajduje się pośród przeciwników PiS. Szef rządu polskiego przyznał się do przegranej w wyborach, z ziemistym, skamieniałym obliczem i nie szczędził trucizn. Długie kolejki do lokali wyborczych symbolizują Polskę, która powróciła do praktykowania procedur demokracji i uwierzyła w obywatelskie zaangażowanie. Polskę, która powraca do Europy”.

 

DAGENS NYHETER

„Najlepszą wiadomością jest to, że wyborcy wyciągnęli prawidłowe wnioski z okresu przynależności Polski do UE i odrzucili polityczny ekstremizm. A taką właśnie agresywną i zawierającą nawet elementy »paranoidalnego stylu« politykę uprawiali bracia Kaczyńscy zarówno w kraju, jak i na arenie międzynarodowej. Dzięki zwycięstwu PO najpewniej nastąpi zmiana w tej dziedzinie. Szansa, że teraz Polska zacznie traktować UE jako swe oparcie, a nie jak przeciwnika, jest dobrą wiadomością dla wszystkich państw członkowskich. A szczególnie dla Szwecji”.

Zebrali: Mars i CS

 

 

"FAKTY I MITY" nr 10, 7-13.03.2008 r.

KACZOR W SKŁADZIE PORCELANY

Dlaczego Polacy wybierają na głowę państwa człowieka, którego akty ignorancji rywalizują z zawstydzającą niezaradnością? – pyta prestiżowy „The Economist”. Niedługo w liczbie internetowych dowcipów na swój temat Lech Kaczyński przebije Chucka Norrisa. A to, Polacy Polakom zgotowali ten los...

Edward Lucas, korespondent „The Economist”, podkreśla, że to, co ciągle zdarza się Kaczyńskiemu, jest zapamiętywane w świecie i ironicznie komentowane, a Polska, mając takiego przywódcę, sama strzela sobie w stopę. Jako przykład podaje koszmarny nietakt, który na długo i negatywnie zapisze się w dyplomatycznych kronikach Downing Street (siedziba brytyjskiego premiera). Nasz „ukochany przywódca”, gdy już się tam pojawił, rozejrzał się dookoła, po czym mruknął: „Phi... nie robi wrażenia” (co tłumacz skwapliwie przetłumaczył: „Not very impressive”). Jak jeszcze bardziej można obrazić gospodarza?

Polski prezydent zwraca się do papieża: „Wasza Świętobliwość” albo kłania mu się ze słowami: „Witamy biskupa Rzyma”. Trenera polskiej reprezentacji nazywa Benhauerem.

W Chorwacji wyznacza datę przyjęcia tego kraju do Unii, chociaż jeszcze nikt o takiej dacie nigdy nie słyszał. A wsiadając do samolotu, nie zauważa całego szpaleru oficjeli, którzy przybyli na lotnisko, aby go pożegnać. W blasku kamer głaszcze po głowie pieska, nazywając go Irasiadem – choć czworonóg wabi się Ira, a „siad” to była komenda wydawana mu przez przewodnika. Czy to tylko pierdołowatość, czy poważna ociężałość umysłowa? Już niemal przyzwyczailiśmy się do takich gaf „głowy państwa” jak niezauważanie wyciągniętych w geście powitania dłoni (Bush i Merkel), podawanie kwiatów do góry łodygami czy ściąganie płaszcza po wyjściu z limuzyny. To już mało istotne szczegóły.

Ale czy mało ważny jest fakt, że Kaczyński jeździł po Warszawie w limuzynie z łopoczącą flagą... Monako? Albo gdy na powitanie ministra Ławrowa na maszt wciągnięta zostaje flaga Czech? Albo jeśli podczas telewizyjnego exposé za tło prezydentowi służą, miast polskich, gwieździste barwy Unii? No, powiedzmy, że to wina ekipy, ale przecież ludzi dobiera się według siebie...

W ogóle Unia Europejska jest dla Kaczyńskiego niezgłębioną zagadką. Oto podczas uroczystości symbolicznego otwarcia granic na przejściu w Budzisku powiedział patetycznie do prezydenta Litwy Adamkusa: „Dziś przestały istnieć granice w ramach 27 krajów Unii”. Pięknie, tylko że do strefy Schengen należą 24 kraje. Prorok czy ki czort? W tym kontekście jakoś mniej kuriozalne wydaje się porównanie prezydenta do kartofla w satyrze gazety „Die Tageszeitung” (lato 2006). Tym bardziej że od sprawy kartoflanej rozpoczęło się słynne obrażanie się głowy państwa, która to głowa nie pojechała wówczas na szczyt Trójkąta Weimarskiego, co wywołało kolejną falę drwin w Europie. Czy słusznie? Niesłusznie, bo nikt nie będzie nazywał kartoflem prezydenta wielkiego kraju! Dowody tej megalomani odnajdujemy podczas spotkania Kaczyńskiego z prezydent Łotwy Vairą Nike Freibergą. Protokół dyplomatyczny przewidywał trzydziestominutową rozmowę i – jak przystało na dżentelmena – jako pierwszy głos zabrał prezydent Polski. Zabrał i... przez 20 minut żądał uznania praw Litwy do 300-metrowego szelfu. Wreszcie pani prezydent przerwała tyradę, wtrącając nieśmiało, że może pan Kaczyński zechce porozmawiać o istotnych kwestiach polsko-łotewskich, skoro zostało tylko 10 minut... W odpowiedzi usłyszała nerwowy skrzek, że prezydent półtoramilionowego kraiku nie będzie dyktować prezydentowi 40-milionowej Polski, o czym ten ma rozmawiać! Wypowiedziawszy tę kwestię, Kaczyński odwrócił się na pięcie i wyszedł...

A jednak prezydent Polski pokazuje butę wyłącznie w stosunkach z (teoretycznie) słabszymi. W USA podobno bez przerwy miał rozwolnienie, a na widok Busha o mało

nie uciekł. W dyplomatycznych rozmowach z europejskimi potęgami wykazuje bojaźń i dziecinną bezradność. Charakteryzuje się ona nieustającymi przerwami w konferencjach i telefonowaniem do brata Jarosława. Mniej więcej co pół godziny. Podczas ubiegłorocznego szczytu w Brukseli prezydent Francji, premier Luksemburga i przewodnicząca UE mieli już serdecznie dość tych nieustannych konsultacji braci i sami zatelefonowali do Jarosława Kaczyńskiego, przenosząc na niego ciężar negocjacji. Delegacja polskich dyplomatów (z wyjątkiem, oczywiście, minister Fotygi) patrzyła na to ze zwieszonymi z zakłopotania głowami. Bo to już nie był policzek. To był skandal i hańba.

Na Kaczyńskiego nie tylko europejskie media się uwzięły, nie tylko politycy traktują go mało poważnie. Zdumiewającą złośliwość wobec prezydenta wykazują... sprzęty techniczne. Ot, na przykład mikrofony. Cholerne tubki nigdy nie chcą działać tak, jak powinny, a jak już działają, to opadają na statywach jak „małe pistoleciki”. No ale czasem pracują poprawnie, więc nic dziwnego, że nie wiadomo, kiedy można, a kiedy nie można szeptać. Na przykład to, że pytanie może zadać każdy dziennikarz, tylko nie ta „małpa w czerwonym”. Jeszcze bardziej wredne są słuchawki. Te wcale nie chcą zrozumieć, że ich pałąki mają robić za podgardla i nieustannie spadają. Nawet pomocne, spieszące na ratunek dłonie pani Merkel (całowanej przez prezydenta po rękach na wzór matki Polki) nic tu nie są w stanie zdziałać.

Cóż... podobno każdy naród ma takich przywódców, jakich jest wart. Ale jaki dobry Bóg aż tak krzywdząco nas ocenia?!

MarS

 

 

"FAKTY I MITY" nr 28, 19.07.2007 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

KOMEDIA PSYCHIATRYCZNA

Zmorą wszelkiej maści felietonistów jest to, że nie będą mieli o czym pisać. Nie dotyczy to dziennikarzy, którzy tworzą w IV RP. Tu i teraz, nawet w środku sezonu ogórkowego, tematów jest aż nadto. Dziwię się nawet, że jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, żeby z każdego dnia zbierać przebitki nagrań wydarzeń politycznych i codziennie wieczorem składać z nich i emitować kolejny odcinek serialu: „Metoda na sukces”, „Kariery polskich Nikodemów” albo po prostu „IV RP”. Byłby to zarazem zupełnie nowy gatunek filmu – komedia psychiatryczna.

¤ ¤ ¤

Prałatowi Jankowskiemu na starsze lata mózg zamienił się w maślankę. Jak słyszeliśmy, chce on wyprodukować film biograficzny o samym sobie, który miałby reżyserować Mel Gibson – jedyny aktor i reżyser o poglądach rodziny Radia Maryja. Prałat zamierza też otworzyć sieć kawiarni oraz linię produkcyjną piwa, wody oraz gadżetów i spodenek z jego podobizną. Jeśli napis „Jan Paweł II” ma chronić od zła wszelkiego, to co komu da facjata Jankowskiego na majtkach? I czyim idolem mógłby zostać sam pomysłodawca? Przez całe życie wyłudzał od ludzi pieniądze i biegał za młodymi chłopcami. To może po prostu będzie patronem księży? Jest jeszcze inny aspekt sprawy. Otóż prałat zamierza zainwestować w swoje przedsięwzięcia kilkanaście milionów złotych. Tyle – bez podatku – uciułał jako proboszcz parafii św. Brygidy. Teraz też kombinuje z fundacją, żeby podatków nie płacić. Ilu jest w Polsce takich proboszczów, prałatów i biskupów – multimilionerów pasożytujących na polskich podatnikach? Tysiące! A ile pieniędzy dzięki nim nie trafia do kieszeni na przykład pracowników budżetówki? Miliardy! Jankowski jest jednak kimś. Jest symbolem. Po pierwsze – wynaturzonego, księżowskiego sobiepaństwa; stanu i pozycji, do jakiej może dojść w Polsce ksiądz, kierując się kłamstwem, obłudą i megalomanią. Na dodatek głosząc bezkarnie ksenofobiczne, neofaszystowskie poglądy. Ale przede wszystkim jest on symbolem głupoty pierwszej „Solidarności”, której był kapelanem, a więc... duchowym przewodnikiem i wzorem moralnym. Piękny to zaiste „wzór” dla katolickiego związku zawodowego: hedonista, materialista, gej, ksiądz odznaczony prałaturą przez papieża i orderem przez Giertycha oraz były agent SB w jednym. No i czy to nie jest komedia psychiatryczna?

¤ ¤ ¤

Kaczyński Lech dwa tygodnie po konferencji w Brukseli zorientował się, że „został oszukany”. Bidulek twierdzi, że umówił się „na gębę” z przywódcami państw europejskich co do możliwości wetowania decyzji unijnych na okres dwóch lat. Wszyscy inni przywódcy, na czele z przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, twierdzą, że nic podobnego! Zresztą w samym zapisie z Joaniny, na który powołuje się Kaczorek, jest zapis o weto dwu-, trzymiesięcznym... Oczywiście, prezydenta broni i chwali Fotyga, Fotygę chwali drugi Kaczor, a także Gosiewski, Kuchciński, Cymański i cały PiS. Wszyscy chwalą i bronią się nawzajem. Prawdopodobnie pierwszy punkt regulaminu (tego na gębę) PiS-u brzmi: „Zawsze iść w zaparte. Im większe kłamstwo kolegi klubowego, tym silniej trzeba go bronić. Dwóch za wszystkich, wszyscy za dwóch”. Tak naprawdę w Brukseli Kaczor z Fotygą odstawili jedną wielką komedię psychiatryczną – kolejny skandal tego układu. Już Sumerowie, 3 tysiące lat przed naszą erą, zapisywali na tabliczkach m.in. umowy handlowe. Mój siedmioletni syn, kiedy powiedziałem mu, że zawieramy taką to a taką umowę, natychmiast zapytał, czy to będzie umowa na piśmie. Wie skubaniec, że jak na piśmie, to będzie musiał jej dotrzymać, a jak na gębę, to niekoniecznie. Prezydent Polski tego nie wie.

¤ ¤ ¤

Giertych szuka kilku procent poparcia u tych, którzy za wszelkie nieszczęścia obwiniają gejów i Unię Europejską. Tę samą, bez której od 2 lat nic by się w Polsce nie zbudowało, a nasi eksporterzy poszliby na bezrobocie.

¤ ¤ ¤

Kaczyński Jarosław stwierdził na Jasnej Górze, że tam – wśród fanatycznych wyznawców ojca hochsztaplera – jest prawdziwa Polska. Na drugi dzień, niejako w podziękowaniu (choć faktycznie kilka miesięcy wcześniej), Rydzyk wyzwał mu brata i bratową. Przewidujący Jarosław musiał się bardzo załamać. A niesłusznie, bo powinien wiedzieć, że jak się komuś na siłę wchodzi w tyłek, to trzeba się liczyć z odruchem obronnym... odwrotnym. Po prostu kino obwoźne!

¤ ¤ ¤

Ale to nie koniec komedii! Premier musiał jakoś przyćmić taśmy Rydzyka i jeszcze wieczorem wywalił Leppera. Chciał przy tym – jako jedyny prawy szeryf na dzikim Rywinlandzie – ugrać punkty przed wyborami. Przecież to Lepper, który nadaje się na kozła ofiarnego jak nikt inny, powinien być czarnym charakterem, a nie bracia, którym poparcie ostatnio spadało szybciej niż ciśnienie.

Tymczasem to Kaczyńscy, mając władzę absolutną, odpowiedzialni są za wszelkie błędy i skandale tego (oby!) upadającego rządu. A powinien on podać się do dymisji nie na jesieni, ale dużo wcześniej. I to ze 20 razy!

Dlaczego? Już tłumaczę. Pierwszy raz po głupiej, niepotrzebnej i skandalicznie napisanej ustawie lustracyjnej, uwalonej na szczęście przez Trybunał Konstytucyjny. Następnie po sposobie, w jaki rozwiązano WSI. Później po skłóceniu naszego kraju z Rosją i Niemcami – strategicznymi partnerami gospodarczymi Polski. Dymisja należy się też rządowi za wprowadzenie na salony władzy Rydzyka, łobuzów z Młodzieży Wszechpolskiej i przestępców z Samoobrony; wykorzystywanie policji i służb specjalnych do inwigilowania ekologów, pielęgniarek i lekarzy; polityzację prokuratury; przekazanie miliardów publicznych złotych na Kościół papieski (w tym 40 mln oficjalnie przez Sejm); utrzymanie komisji konkordatowej; łamanie prawa krajowego i europejskiego (np. obwodnica przez Dolinę Rospudy); brak ok. 40 ambasadorów (w tym w Portugalii, która przewodniczy UE!); utrzymywanie polskich wojsk w Iraku i Afganistanie oraz wstępną zgodę na tarczę antyrakietową; aferę Blidy; ośmieszanie państwa smokami wawelskimi, teletubisiami, biciem gejów, Giertychami itp. A ostatnio także za szczyt w Brukseli i aferę CBA z Lepperem.

Ale w potoku medialnych, spektakularnych wpadek tego rządu i prezydenta umyka uwagi mediów, tj. społeczeństwa, mnóstwo innych afer, nie mniej szkodliwych od lustracji czy tarczy. Wielkim skandalem jest np. rozbójnicze postępowanie ministra skarbu Jasińskiego, który łamie prawo i kodeks spółek handlowych, wprowadzając do rad nadzorczych spółek skarbu państwa pracowników gabinetów politycznych ministrów. Między innymi przez to panuje w tych spółkach totalny bałagan (faktyczny brak zarządów, np. PAP-u).

I jeszcze te gesty, wyzwiska („wykształciuchy”, „sabaki”, „hołota”...), tropienie dziadków konkurentów politycznych i inne zachowania rodem z podwórka, np. obrażanie się na porządnych ludzi – prof. Bartoszewskiego i innych byłych ministrów spraw zagranicznych, a ostatnio Zalewskiego, który ośmielił się pytać Fotygę o Brukselę. Tak już poza wszystkim, to dziwię się i współczuję członkom PiS, bądź co bądź dorosłym ludziom, że dają sobą pomiatać dwóm małym, złośliwym demagogom. Czy oni wszyscy mają powołanie do bycia kotami w wojsku?!

Ten Kaczy układ to przecież jakieś zbiorowe sadomaso – na początku XXI wieku, w centrum Europy. Władza robi doświadczenia na własnym narodzie, tłucze się pomiędzy sobą, prowokuje i zabawia w rządzenie krajem. Jedna trzecia narodu popiera te doświadczenia i zabawę, a reszta chce emigrować lub już zdążyła wyjechać. Jedna wielka komedia psychiatryczna.

Jonasz

 

 

"FAKTY I MITY" nr 41, 18.10.2007 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

TO JEST CHORE!

Politycy, a za nimi dziennikarze, komentatorzy i ludzie w kolejce u fryzjera powtarzają, że 21 października będziemy wybierać pomiędzy III i IV RP, kapitalizmem i socjalizmem, Wschodem i Zachodem itp. Ja zaś poniżej udowadniam, że albo wybierzemy ludzi normalnych, albo chorych psychicznie. Od dawna podejrzewałem braci Kaczyńskich o to, że nie mają równo pod sufitem. Ale dopiero w ubiegłym tygodniu poprosiłem o konsultację lekarza psychiatrę. I co? Nie myliłem się!

Pojęcie paranoi pochodzi jeszcze z czasów Hipokratesa. To choroba psychiczna polegająca na zachwianiu osobowości. Paranoik ma urojenia. Zaspokaja swoje potrzeby kosztem innych, zadając im ból, krzywdząc i poniżając, kalecząc psychicznie. Sprawia mu to satysfakcję. Paranoik jest niezwykle groźny, gdyż sprawia wrażenie normalnego, jego zaburzeń nie widać i nie czuć. Jego paranoja bywa mylnie odbierana przez środowisko jako ideowość, patriotyzm, altruizm. Są to najczęściej ludzie o skłonnościach przywódczych, inteligentni, oczytani, czasem wręcz uroczy.

A oto inne cechy paranoika:

I. Podejrzliwość. Nic nie jest takie, jakim się wydaje. Wszystkie zachowania innych, niewinne gesty, słowa, znaki zapytania mają jakieś ukryte znaczenie i są przejawem działania wroga. Paranoik zawsze wie lepiej. Dla niego fakt, że X wynika z Y, wcale nie oznacza, że X wynika z Y (białe nie jest białe...). Dla niego z Y wynika to, co on zaplanował. Każdy, kto twierdzi inaczej, jest spiskowcem, który chce go obalić. Świat jest czarny i biały, nie ma w nim szarości. Są tylko przyjaciele i wrogowie. To oczywista oczywistość.

Dlatego politycy paranoicy tak uwielbiają tajne służby. Rozbudowują je, likwidują im obce (WSI), tworzą nowe (CBA), aby przy ich pomocy usunąć swoich przeciwników. Paranoik ma ciągle wizję układów i spisków.

II. Paranoik odbiera otoczenie jako ksobne. Widzi siebie zawsze w centrum uwagi innych, zwłaszcza swoich wrogów. Nawet jeśli jest mowa o ochronie pingwinów na Antarktydzie, on odbiera to jako przytyk w jego stronę. Efekt: ciągłe zagrożenie i nieufność. Zwiększa więc ochronę osobistą, do procesu decyzyjnego dopuszcza bardzo wąską grupę ślepo oddanych ludzi. Odcina się od mądrych i samodzielnie myślących, którzy mogą go przechytrzyć lub zdradzić.

III. Mania wielkości. To on jako pierwszy wydał wojnę złu, stanął na czele obrońców świata, ojczyzny, jest pierwszym politykiem dbającym o lud. Od niego wszystko się zaczęło. Każdy, kto się z nim nie zgadza, jest głupkiem lub agentem układu. Efekt: paranoik ciągle z kimś walczy, np. wykształciuchami, lekarzami, prawnikami.

IV. Paranoik jest niebezpieczny – wojowniczy, nie ma poczucia humoru, jest niezwykle wrażliwy na oznaki lekceważenia, żartu. Ciągle się kłóci. Łatwo go zirytować; pamięta wszystkie krzywdy, jakich doznał w przeszłości, i całą swoją działalność nastawia na porachunki z wrogami. Jednocześnie łaknie lojalności, miłości, szacunku i oddania, wymusza dowody takich uczuć.

Popatrzmy na braci Kaczyńskich. Każde słowo krytyki czy niezależne myślenie ze strony nawet ich własnych współpracowników (np. Zalewski, Marcinkiewicz) odbierają oni jako przejaw zdrady. Cały świat jest przeciwko nim, drwi sobie z nich. A jeżeli tak, to trzeba się bronić – nie przychodzić na spotkania, wszczynać spory i awantury. Nawet żart o schowaniu dowodu osobistego babci przed wyborami jest atakiem – ręką podniesioną na naród!

V. Projekcja. Świat jest dla paranoika tak samo paranoiczny jak on. Efekt: rząd PiS nie potrafi i nie chce prowadzić dialogu społecznego. Wszelkie protesty społeczne nie są wynikiem frustracji i bytowych potrzeb, lecz są dziełem spisku układu. Niechęć Tomasza Lisa do PiS objawiała się – według sztabowców Kaczyńskich – w... uśmieszkach dziennikarza. Paranoikami mogą się stać bezwiednie ci, którzy uwierzą w paranoję przywódcy...

VI. Rzeczywistość zastępcza. Paranoik konstruuje ją, po czym chroni się w niej przed niemożliwą do zniesienia rzeczywistością. Marcinkiewicz stał się wrogiem numer jeden, gdy tylko okazało się, że jest bardziej popularny od prezesa Kaczyńskiego. To w tej zastępczej rzeczywistości Marcinkiewicz uknuł spisek z PO, aby Jarosława K. pozbawić władzy.

Na początku reakcja paranoiczna może pomóc w osiągnięciu znacznego sukcesu. Gdy jednak przestaje być tylko reakcją i zdominuje całą osobowość, prowadzi do spustoszenia życia. W przypadku przywódców także życia społecznego, politycznego. Paranoikami byli Józef Stalin i Adolf Hitler. Masowe mordy w ZSRR i obozy koncentracyjne w III Rzeszy to konsekwencje ich paranoi. Bezlitosne pozbywanie się przeciwników, prawdziwych i urojonych, daje złudzenie względnego bezpieczeństwa.

Jesteśmy w trakcie obserwowania paranoi wyborczej. Zdrowi psychicznie politycy widzą w swoich oponentach, liderach opozycji, ludzi, z którymi trzeba wygrać wybory. Dla paranoika są oni bezwzględnymi wrogami, których trzeba zniszczyć, bo inaczej oni zniszczą jego – jeśli wygrają wybory, będzie stan wojenny, kataklizm, koniec.

Dlatego dla polityków PiS tak ważne jest wywołanie strachu. W społeczeństwie zastraszonym i rozwarstwionym paranoik zrzucający winę na układ, na sitwę bogaczy zawsze znajdzie wdzięcznych popleczników. Polaków warto zastraszyć Niemcami, Rosją, szarą siecią. CBA robi pokazówki, aby liderzy życia społecznego (prawnicy, przedsiębiorcy, naukowcy) nie odważyli się atakować władzy. Kaczyńskim nie chodzi o łapanie łapówkarzy, lecz o władzę. Polityka zarządzania strachem obywateli przynosi naprawdę fantastyczne efekty. Bush junior wygrał po raz drugi wybory dzięki straszeniu Amerykanów bin Ladenem – chcesz żyć, głosuj na Busha. Albo na Kaczyńskich. Tyle że taka kampania niszczy społeczeństwo obywatelskie. Ludzie zaczynają się bać wchodzić w głębsze relacje, boją się osiągnąć sukces, awans, bo zostaną oskarżeni, że należą do układu. Najlepiej się nie wychylać. Ale takie stłamszone społeczeństwo nie buduje dobrobytu i przegrywa międzynarodową rywalizację. Niestety, dla paranoików z PiS pokonanie wrogów i zwycięstwo ich partii jest ważniejsze od Polski i Polaków.

Dlatego z paranoikami nie wolno rozmawiać, polemizować, odbywać debat. W ten sposób wyborcy widzą, że traktuje się ich poważnie, a więc mogą mieć rację. Cała opozycja powinna umieścić na plakatach jedno hasło: „Kaczyńskich trzeba leczyć!”.

Jonasz

 

 

"FAKTY I MITY" nr 42, 25.10.2007 r. FAKTY

„Dla mnie ciebie zabić, to jak splunąć” – miał powiedzieć Kaczyński do Tuska podczas wspólnej jazdy windą. Aby wzmocnić efekt słów, wyciągnął pono pistolet. „Jaki tam pistolet, to był tylko taki mały pistolecik” – oświadczył mały Jaruś w telewizji, po czym dodał, że Donald zdenerwował go wówczas tym, że bardzo źle wyrażał się o Kościele, którego od dawna nienawidził.

Jakkolwiek by było, to Tusk coraz bardziej nam się podoba!

 

 

 www.o2.pl | Niedziela [3.08.2008, 12:06]

Senyszyn: URZĄD PREZYDENTA JEST NIEPOTRZEBNY

O tym, czy prezydent jest Polsce potrzebny i kto faktycznie sprawuje rządy w naszym "klechistanie" opowiada prof. Joanna Senyszyn, posłanka SLD.

 

Jak pani profesor ocenia działalność polskiego prezydenta w skali od jeden do sześciu?

– Jestem bardzo łagodnym egzaminatorem. W ponad trzydziestoletniej pracy akademickiej postawiłam niewiele dwój, a jedynki – żadnej. Lechowi Kaczyńskiemu też nie postawię. Prezydentura, której bilans jest ujemny, nie zasługuje na choćby minimalnie dodatnią ocenę. Kaczyński reprezentuje interesy rodzinne, a ściślej – partii swojego brata. Jego Ojczyzną jest Kaczolandia, a nie Rzeczpospolita. To najgorszy z prezydentów. Ta kadencja skłania do zastanowienia, czy urząd prezydenta jest w ogóle potrzebny.

 

A jest potrzebny?

– Nie. W III RP prezydent ma pełnić głównie funkcje reprezentacyjne. Lech Kaczyński nawet z tym ma poważne kłopoty. We wszystkim zdaje się na brata. Dopóki rządy sprawował PiS, stronił od międzynarodowych kontaktów. Po wyborach 2007, w ramach rywalizacji z premierem Tuskiem, chce błyszczeć na światowej arenie politycznej jako już nawet nie Pierwszy, ale Najpierwszy Obywatel. Jednak tak zniechęcił do siebie zagranicznych przywódców, że nie ma szans. Porażki rekompensuje sobie wypoczynkiem na Helu i awanturami z rządem. Do tego służy bardzo rozbudowana Kancelaria. Przyprezydenccy ministrowie wręcz dublują rząd, co stwarza niepotrzebne konflikty kompetencyjne. Likwidacja urzędu prezydenta byłaby krokiem w kierunku państwa nie tylko tańszego, ale i sprawniejszego.

 

Jeśli nie prezydent, to kto? Król? Kanclerz? A może ojciec Tadeusz Rydzyk?

– W naszym Klechistanie i tak prawdziwe rządy sprawują biskupi. Nic nie decyduje się bez nich. Komisja Wspólna Rządu i Episkopatu z powodzeniem zastępuje wszystko.

 

Wyobraźmy sobie sytuację, w której z dnia na dzień w Polsce znika urząd prezydenta z Lechem Kaczyńskim na czele. Co wtedy? Ogólna szczęśliwość czy anarchia?

– O anarchii nie ma mowy, ale i szczęśliwość nie byłaby powszechna. PiS i jego coraz mniej liczni zwolennicy byliby zrozpaczeni, że stracili prezydenta reprezentującego ich partyjne interesy. Oczywiście większość byłaby zadowolona. Koszty utrzymania prezydenta są niewspółmierne do korzyści, które ten urząd przynosi. Nie warto dłużej fotygować Lecha Kaczyńskiego. Gdyby zechciał dobrowolnie zrezygnować, warto by mu nawet oddać w dożywotnie użytkowanie helską rezydencję.

 

Jakie są największe wady polskiego prezydenta?

– Mały format w połączeniu z manią wielkości. Chorobliwa, obsesyjna podejrzliwość. Nieumiejętność podejmowania decyzji i prowadzenia dialogu. Brak poczucia humoru. Fobie i stany lękowe. Prezydent boi się wszystkiego. Brata, dziennikarzy, Rydzyka, opinii publicznej. To powoduje, że jest stale naburmuszony i obrażony. Lech Kaczyński nie potrafi się odnaleźć w roli prezydenta. Wciąż składa bratu meldunki, ale już nie – jak po wyborze - o wykonaniu zadania, ale o kolejnych porażkach. Ponoszonych na własną prośbę.

 

Jeśli pan prezydent rzeczywiście cierpi na manię wielkości, to czymże ta mania jest uzasadniona?

– Manie i fobie nie są niczym uzasadnione. To choroba. Nikt nie pyta czym jest uzasadnione zapalenie płuc czy choroba Alzheimera?

 

A jakie zalety ma Lech Kaczyński?

– Najprawdopodobniej posiada jakieś zalety, gdyż nie ma ludzi, którzy mieliby same wady. Jak dotąd, publicznie żadnych nie ujawnił.

 

Czy wypada publicznie krytykować głowę państwa?

– Wszystkie osoby publiczne można, a nawet trzeba krytykować. Prezydent to urząd. Sprawowany za pieniądze obywateli. Nie ma powodu, by był wyłączony spod krytyki. Zupełnie inna sprawa to jej forma. Nie powinna być obraźliwa. Nieporozumieniem jest natomiast szczególna, prawna ochrona czci prezydenta. Powinna zostać zniesiona.

 

Niektórzy politycy grożą prezydentowi impeachmentem. Czy taka procedura jest w Polsce możliwa do przeprowadzenia?

– Konstytucja RP jednoznacznie określa, w jakich przypadkach prezydent może zostać pozbawiony urzędu. Pisałam o tym na swoim blogu 4 lipca br. Zgodnie z art. 131 pkt 4 Konstytucji, Zgromadzenie Narodowe musiałoby stwierdzić "trwałą niezdolności Prezydenta Rzeczypospolitej do sprawowania urzędu ze względu na stan zdrowia". Może pora zastanowić się nad takim rozwiązaniem?

 

A czy według pani prezydent Lech Kaczyński taką zdolność utracił?

– Nie można utracić czegoś, czego się nie posiada. A Lech Kaczyński nigdy takiej zdolności nie posiadał. Prezydentura wyraźnie go przerosła. Bez względu na sprawowaną funkcję, zawsze jest tylko bratem swojego brata.

Mariusz Infulecki

 

 

 www.faktyimity.pl

Forum / koń trojański

wto, 05 sierpień 2008 18:15

UTOPIA

W demokracji rządy i prezydent są tacy jak większość ludzi. Obecnie ludzie w Polsce wybrali najlepszego prezydenta z pośród siebie, a jeżeli uważają że jest zły, to można powiedzieć że zawsze może być gorszy. Obecnie nie ma w Polsce lepszego od Kaczyńskiego, który by mógł być prezydentem, tak orzekła demokracja i tak wybrała.

Jak chcecie demokracji to zawsze będziecie mieli problem z ludźmi i wybrani przez ludzi przedstawiciele będą tacy jak wszyscy a nawet gorsi, bo sprytniejsi.

 

 

„POLITYKA” nr 32/33, 11.08.2007 r.

Rozmowa z Andrzejem Lepperem, przewodniczącym Samoobrony

W NIEKTÓRYCH PRZYPADKACH UDAWAŁEM GŁUPIEGO

Jacek Żakowski: – I co teraz będzie?

Andrzej Lepper: – A co ma być. Jak Platforma nie będzie mądra, to PiS może rządzić do końca kadencji.

 

Sam?

A czemu nie? Kto im zabroni? Nawet budżetu przecież nie potrzebują uchwalać. Jak Sejm odrzuci budżet, będą rządzili na mocy prowizorium. Prezydent nie musi rozwiązywać Sejmu, jak budżet upadnie. Może, ale nie musi. Przeciw bratu chyba nie wystąpi. Więc w 2008 r. wystarczy im prowizorium. I w 2009 r. też.

 

Ale premier mówił, że rząd mniejszościowy go nie interesuje.

Mówił też, że jak Lech zostanie prezydentem, to on w żadnym razie nie będzie premierem. Różne rzeczy mówi, ale się do nich nie przywiązuje.

 

A mądrość Platformy na czym by miała polegać?

Na konstruktywnym wotum nieufności, żeby odsunąć PiS od władzy, zanim posuną się jeszcze dalej w budowaniu swojej władzy na lata. A potem szybko trzeba ogłosić wybory i powołać komisje śledcze, które jeszcze przed wyborami ujawnią prawdę o władzy PiS. Jedną do spraw CBA. Drugą do sprawy nagrań Renaty Beger. Jak się ludzie dowiedzą, co oni wyprawiali, jak się posługiwali służbami, jak naruszali prawo, jak łamali ludzi w prokuraturze i służbach, to PiS skończy jak AWS, a Kaczyński jak Krzaklewski. Kto dziś pamięta o Marianie Krzaklewskim. A też był taki kozak, że wszystkimi chciał rządzić.

 

Sprawę Beger prokurator umorzył.

Komisja pokaże, na jakiej zasadzie było to umorzenie. Przecież to była typowa korupcja polityczna, o której premier wiedział od początku do końca. W sprawie CBA też Kaczyński wszystkim sterował od początku do końca. Ostatnio sam przyznał, że tylko trzy osoby wiedziały. W tym on. A nie miał takiego prawa. Więc jak się głębiej w tym CBA pogrzebie...

 

To co się tam wygrzebie?

Ja nie wiem, czy już jest moment, żeby mówić wszystko.

 

Trzeba mówić prawdę.

No tak, trzeba prawdę. Ale też się nie można ze wszystkiego od razu wystrzelać. Bo żyć też trzeba. A ta władza jest wyjątkowo perfidna. Wszystko tu jest starannie ukartowane i rozgrywane według scenariusza. Mało co dzieje się przypadkiem. Pan wie, że dwa dni przed naszym czwartkowym spotkaniem koalicyjnym na szczycie, kiedy dwie i pół godziny we trzech rozmawialiśmy o wspólnych planach politycznych, i trzy dni przed piątkową akcją CBA w Ministerstwie Rolnictwa Kaczyński pierwszy raz zaprosił Giertycha na kolację i trzy godziny w willi przy ul. Parkowej sondował go w mojej sprawie? Ja sam się o tym dopiero ostatnio dowiedziałem. Trzy godziny panie redaktorze krążył w tę i z powrotem. Tylko że Giertych wtedy nie skojarzył, po co ta kolacja.

 

Jak to nie kojarzył?

Myślał, że to taka luźna rozpoznawcza rozmowa. Rozmowa niby o niczym. Tu jakieś wspomnienia, tam jakieś marzenia, a potem coś o Lepperze. I znów trochę wspomnień. Niby towarzyska konwersacja przy stole. Niby nic zobowiązującego. A ten Lepper wracał. Kaczyński starał się wyczuć, jak Giertych zareaguje, co w razie czego zrobi...

 

I wyczuł, że nic nie zrobi?

Chyba tak. Bo Giertych słuchał, słuchał i nie wiedział, o co chodzi. Dopiero po akcji CBA mu się to skojarzyło, jaka to była perfidia. Premier we wtorek już wiedział, co ma się stać w piątek, a jeszcze w czwartek rozmawiał z nami jak z ludźmi, z którymi ma zamiar zmieniać Polskę. Dlatego potem Giertych mówił, że był zszokowany. Bo, tak jak ja, w ogóle się nie spodziewał, że oni się tak daleko posuną.

 

A pan wcześniej nie znał Jarosława Kaczyńskiego i myślał pan, że to będzie idylla? Wyobrażał pan sobie, że koalicja z PiS to będzie taka Drużyna A, ramię w ramię zbawiająca Polskę?

Jednak mimo wszystko myślałem, że oni są ludźmi.

 

Bo są.

Nie. To są potwory polityczne. Tam w ogóle nie ma człowieczeństwa. Zwłaszcza w Jarosławie.

 

Jesteście po imieniu?

Co pan!

 

To w jakim sensie w Jarosławie Kaczyńskim nie ma człowieczeństwa?

W takim, że on sobie zaplanował Polskę swoich marzeń. I się przed niczym nie cofnie, żeby się te marzenia spełniły.

 

Zwierzał się panu z tych marzeń?

Główne marzenie jest jedno. Żeby wszystko zostało podporządkowane jego wizji. Za wszelką cenę. A jego narzędziem są kwity. To nieraz jasno wynikało. Przede wszystkim dlatego nie chciał nas – podobnie jak wcześniej Platformy – w resortach siłowych, żeby mu nikt nie przeszkadzał w produkowaniu haków. To się odbywa między Jarosławem, Ziobrą i Kamińskim. Ta trójka o wszystkim decyduje.

 

A Dorn, Gosiewski, Lipiński?

Oni robią zasłonę polityczną. A trójka ma wszystko trzymać w garści i prowadzić zasadniczą rozgrywkę. Tylko że to im idzie wolniej, niż myśleli. I w ich własnej partii już się zaczyna szemranie. To od człowieka z bardzo bliskiego otoczenia trójki wiem, że następny do odstrzelenia będzie Wierzejski, a potem Giertych. Kaczyński liczy, że przed 22 sierpnia przejmie Samoobronę, bo myśli, że moi posłowie ze strachu przed wyborami mu się podporządkują, a mnie zostawią na lodzie. Wtedy hulaj dusza. Nic by go już nie zatrzymało. Ale się przeliczy. Trochę ludzi przeciągnie. Ale nie tylu, żeby tu królować. Przynajmniej 35 posłów przy Lepperze zostanie. Chociaż najdalej na 21 sierpnia szykują mi zarzuty. I wobec Ligi także.

 

W jakiej sprawie?

Na mnie ułożą coś w sprawie gruntowej. Na Wierzejskiego robią sprawę finansów Młodzieży Wszechpolskiej. Chcą zrobić aferę z jakichś mieszkań kupionych w tym czasie przez młodych działaczy i z budowanych domów. A na Giertycha wyciągną Wielkopolski Bank Rolny. CBA ma tam znaleźć jakiś nowy materiał. Potem ma być ktoś z PiS.

 

Wie pan kto?

Nie. Tego mi nie powiedział. Może jeszcze się nie zdecydowali. Ale kogoś muszą załatwić, żeby nie było, że swoich nie ruszają. A jak załatwią swojego, wtedy ruszą dalej. Z Platformy Schetyna już jest na celowniku. A z SLD Szmajdziński. Oni mają pociągnąć następnych. Tylko tych nazwisk już nie znam. W ten sposób Kaczyński chce przetrwać dwa lata. Nawet mając rząd mniejszościowy. Bez większości też mogą zamykać, oskarżać, oczerniać. Przecież mają media.

 

Ale sądów nie mają.

Jak będzie trzeba, to też się jakieś znajdą. Oni się już nie cofną. Ja dawniej myślałem, że dla nich celem jest prezydentura. Ale nie. Wiem od tego człowieka z bliskiego otoczenia Ziobry, że im chodzi o władzę przez następne kadencje. Przynajmniej jeszcze dwie. Następne dziesięć lat chcą rządzić.

 

Z tych dziesięciu lat kilka może pan przesiedzieć.

Eee, takich materiałów nie mają.

 

Sam pan mówi, że oni te materiały robią.

Ale sądu nie znajdą, który w nie uwierzy. Teraz już wszystko zaczyna im się sypać...

 

Pan myśli, że się rozsypie?

W prokuraturze już zaczynają myśleć, że każda władza odchodzi. Ale to jeszcze może się odwrócić. Jestem na to gotowy... Bo wiem z rozmów z Jarosławem, jaka ma być Polska jego marzeń. To ma być taka Polska, w której kto jest dla niego niewygodny, ten jest odstrzelony. Kiedyś mówił nam o liście dziennikarzy, którzy go krytykują i których trzeba odstrzelić. My naprawiamy Polskę, a oni nas krytykują. Musimy się zająć ich finansami, posiadłościami. Pokażmy ludziom, kto ich finansuje, kto ich sponsoruje – mówił. Ja tam nie wiem, skąd dziennikarze mają pieniądze.

 

Z pracy, panie przewodniczący. A premier się tym naprawdę poważnie interesuje?

Oczywiście. Pan też był na tej liście. I jeszcze kilkunastu innych z rozmaitych redakcji.

 

Kto?

To powiemy później. Służby już nad wami pracują. ABW, CBA – wszyscy szukają kwitów.

 

To nie są jakieś nowe Klewki?

Z Klewkami to nas Rudolf Skowroński wpuścił. Przy wielu osobach wszystko opowiadał. A tu mówię panu, co na własne uszy słyszałem od premiera. Jedna dziennikarka z tej listy podobno ma konie. On mówi: sprawdzimy, kto ją finansuje, to się ją uspokoi. Ale jeszcze ciekawsze są listy, które działają na odwrót... Komisja śledcza będzie to mogła ujawnić, żeby pokazać, jak pod rządami PiS działały w mediach służby. To wyjdzie. Tak jak wyjdzie to, co chcieli zrobić z Trybunałem Konstytucyjnym. Kontrola nad Trybunałem to jest wielkie marzenie Jarosława.

 

Rozmawiał z wami o tym?

Nieraz. Najpierw miała być zmiana ustawy o Trybunale. Tak, żeby przewodniczącego prezydent wybierał z trzech kandydatów. Nie z dwóch. Wie pan, o co chodzi?

 

Żeby mieć swojego.

Właśnie. Rachunek jest taki, że kiedy piętnastu sędziów wybiera trzech kandydatów, to każda piątka głosuje na swojego. A PiS ma już swoich pięciu sędziów. To znaczy z Ligą i z naszym – sędzią Granatem.

 

A Granat jest z wami czy z PiS?

Kaczyński może się nim rozczarować. On jest porządny chłop. Ale jak nie zadziała ta piątka, to PiS zdobędzie Trybunał wiosną, kiedy odejdzie Stępień i jeszcze dwóch sędziów. Wtedy będą już mogli wprowadzić swoich trzech nowych. W najgorszym razie – bez Ligi i bez nas – mieliby sześciu. Ta szóstka przeprowadzi swojego kandydata w proponowanej prezydentowi trójce i oczywiście prezydent go wybierze. Wie pan, co to znaczy.

 

PiS będzie miał swojego prezesa Trybunału Konstytucyjnego.

Czyli będzie miał takie składy orzekające, jakie mu będą na rękę. Bo prezes Trybunału ustala skład sądzący. Ich prezes już dopilnuje, żeby w ważnych sprawach orzekali sędziowie, którzy nie zawiodą PiS. I kolejność rozpatrywania wniosków też od prezesa zależy. Jak im jakaś sprawa będzie nie na rękę, to może czekać latami.

 

Bez was ani takiego wyboru, ani zmiany w ustawie PiS nie przeprowadzi.

Teraz już nie, ale Jarosław przecież cały czas liczył, że tak czy inaczej przejmie Samoobronę i sam będzie wszystko kontrolował. O to idzie gra teraz. Dyspozycyjny Sejm, dyspozycyjny Senat, dyspozycyjni sędziowie, swój prezydent, swoje służby i media. Celem jest pełnia władzy. Sam mi mówił, że do Trybunału da takich ludzi, którzy nie zawiodą.

 

Jak taka rozmowa wyglądała?

Jarosław, jak się rozgada, to wszystko odkłada na bok. Odwołuje spotkania i dwie godziny potrafi krążyć wokół sprawy. O swojej młodości mówi, o sprawach abstrakcyjnych, krąży wokół, ciągle robi dygresje. Mi zwykle się wydawało, że w tym gadaniu nie ma ładu i składu. Ale teraz, jak to analizuję, to widzę, że wszystko było dokładnie ułożone. Tu się przypodobać, tu zlikwidować dystans, poopowiadać niby o prywatnych sprawach, o osobistych przeżyciach, o jakichś doczesnych problemach... A w międzyczasie wpuszcza takie tematy, żeby wybadać reakcje.

 

Trochę pana uwiódł?

Trochę. Ale byłem ostrożny i on widział, że dużo głosu nie zabieram. Często się dziwił, dlaczego nic nie mówię. A ja wolałem słuchać.

 

Ale przez rok z okładem robił pan to, co Jarosław Kaczyński chciał. Chciał CBA, daliście mu CBA…

Wierzyłem, że intencje są dobre.

 

Szczerze pan wierzył czy chciał się pan łudzić?

Myślałem, że chodzi o walkę z korupcją. To, co się stało i co musi być w ich dokumentach, do głowy mi nie przyszło. Nie mówię o mojej sprawie. Ale niech CBA da sejmowej komisji dostęp do twardych dysków ze swoich komputerów. Zobaczyłby pan, jak była prowadzona akcja wobec doktora Garlickiego. Czy był ktoś, kto do CBA przyszedł i powiedział, że G. bierze łapówki? Przecież to było zrobione tak samo jak ze mną. Podstawiono agentów, którzy mieli mu wręczyć łapówkę. Jego już pokazywano w kajdanach, kiedy dokumenty w tej sprawie dopiero powstawały.

 

Rozmawiał pan o tym z premierem?

Tak.

 

I co?

Opowiadał, jakie fantastyczne CBA ma dowody. Że mają na przykład nagrania z wręczania łapówek.

 

Wierzył pan?

Ja wtedy nie mogłem mówić, że nie wierzę. Nie mogłem go pytać, jak bym to dziś zrobił, czy to agenci CBA wręczali tę nagraną łapówkę. Trzeba tylko zajrzeć do ich twardych dysków. Wy też tam jesteście.

 

A jak pan głosował za ustawą o zarządzaniu kryzysowym, nie przyszło panu do głowy, że to jest prawo przeciw strajkom, demonstracjom i blokadom, czyli także przeciw Samoobronie, gdyby się zbuntowała?

Myślałem, że żyjemy w demokratycznym państwie prawa.

 

A kiedy pan głosował za nową ustawą o sądach, nie myślał pan, że ona daje ministrowi Ziobrze prawo wyboru sędziego, który pana skaże?

Do głowy mi nie przyszło.

 

Pamięta pan, jak po sprawie dr. Garlickiego spotkaliśmy się w telewizji i mówiłem panu: „dziś doktor G., a jutro Andrzej L.”?

Pamiętam.

 

I co pan wtedy myślał?

Już myślałem... A co odpowiedziałem?

 

Zbywał pan.

Bo jak by to było, gdyby wicepremier w telewizji przyznał panu rację.

 

A kiedy pan zaczął mieć wrażenie, że przyjdzie kolej na Andrzeja L.?

Po taśmach Beger. Jak mnie Kaczyński pierwszy raz wyrzucił z rządu, rzuciłem wszystko i pojechałem z Łyżwińskim do Grecji. Mam tam kolegę. Zamożny człowiek, ma piękną posiadłość, bywałem u niego, chociaż mieszkaliśmy w hotelu. Mam rachunki, więc tu nic się na mnie nie znajdzie... A zaraz po mnie pojechała tam duża grupa z PiS. Też się z nim spotkali. To było krótko po słynnych taśmach Beger. I on im mówi, że niedawno był u niego Lepper. Piwko piliśmy – mówi – jedliśmy baraninę i Lepper przy tej baraninie mówi mi: zaraz zobaczysz, co teraz będzie z PiS, włącz TVN, zobaczysz taśmy Beger. Oni to Kaczyńskiemu powtórzyli. A potem temu mojemu znajomemu przekazali, jak zareagował Kaczyński.

 

A jak zareagował?

Powiedział, że ze mną koniec. I ten znajomy mi oczywiście powtórzył. Będziesz skończony – powiedział – on ci tego nie wybaczy! Nigdy. Bo on nigdy nie wybacza. Wiedziałem, że teraz muszę mieć oczy dookoła głowy. Musiałbym być kompletnym wariatem, żeby znając tę reakcję premiera chociażby pomyśleć o takim numerze, w jaki CBA próbowało mnie wrobić. Wiedziałem, że on nie spocznie, dopóki mnie nie zniszczy. Ale że tak daleko się posunie, żeby mi wymyślić przestępstwo, to się nie spodziewałem. A wymyślił. Dlatego tak panicznie boi się komisji śledczej. Przecież to by wyszło. Boi się oddać władzę, bo ci oficerowie zaczęliby mówić. To przecież są ludzie. Nie będą za niego ginęli. W każdym razie tu już o żadnym zaufaniu nie mogło być mowy.

 

Nie dawał pan tego poznać po sobie.

A jak ja miałem wyjść i to wszystko powiedzieć działaczom Samoobrony. Przecież by pomyśleli, że dostałem obsesji na punkcie Kaczyńskich. To wszystko musiało dojrzeć. Ludzie sami musieli się przekonać.

 

Rozmawiał pan z premierem o tych pana obawach?

Czy ja wyglądam na takiego, który by poszedł i powiedział: „panie premierze, dlaczego pan zbiera na mnie kwity?”. Nic o tym nie mówiłem. W ogóle kiedy się spotykaliśmy, to ja cedziłem słowa. A w niektórych wypadkach udawałem głupiego. Że niby nic nie rozumiem. Po co się miałem zdradzać, co wiem i co myślę?

 

Jak w „Ojcu chrzestnym” – siada trzech bossów, wylewne pocałunki, przyjazne rozmowy, deklaracje braterskiej miłości, a potem strzał zza węgła? Tak wyglądała koalicja budująca IV RP?

Zdecydowanie. Dla Kaczyńskiego polityka to jest droga po trupach do władzy. On bardzo pokochał bycie premierem. Nie wie pan, jak bardzo. Nawet z domu się wyprowadził i zamieszkał w rządowej willi przy ul. Parkowej. Całe jego życie to władza. Ma wizję swojej władzy na lata. Wszystko drze dla siebie. Zwłaszcza stanowiska. I ja temu ulegałem dla dobra naszych stosunków w koalicji. Zwłaszcza na początku byłem za bardzo uległy. Już Giertych był twardszy. I ma rezultaty. Dostał rzecznika praw dziecka. Przy wyborze prezesa NBP załatwił sobie posady w telewizji. On ma tam trzech ludzi w radzie nadzorczej, a my teraz jednego, chociaż jesteśmy dużo większą partią. Bo Giertych konsekwentnie walczył o swoje. Najpierw dobrze-dobrze, tak-tak panie premierze, wszystko uprzejmie, spokojnie. A potem przed samym głosowaniem szedł Wierzejski czy Bosak do PiS i mówił, że nie zagłosują, jak premier nie podpisze dla nich nominacji. I PiS nie miał wyjścia. Potem my też się tego nauczyliśmy. Ale już było za późno. Poza rolnictwem mało co dostaliśmy.

 

Ale za to w rolnictwie wzięliście sobie wszystko.

Też bez przesady. Kaczyński nam teraz wypomina odwołanie tych prezesów z SKL, czyli od Artura Balazsa. Jakby to byli jacyś wielcy fachowcy. A ich jedyną silną stroną był Balazs. W ogóle wątek Balazsa jest bardzo ciekawy. Bo ciągle się powtarza, że on był twórcą czy ojcem chrzestnym tej koalicji. To jest kompletna bzdura.

 

Czarnecki?

To już zupełna bajka.

 

Czarnecki mówi, że on was pozszywał.

 

Panie redaktorze, wszyscy wiemy, kto zszywał.

 

Ojciec Rydzyk?

I jeszcze iluś hierarchów. W dobrej wierze działali. Ja ich za to szanuję. Wierzyli, że można zmienić Polskę. A dziś wielu z nich jest zawiedzionych.

 

Bo Polska się zmieniła, ale trudno powiedzieć, że na lepsze.

Ale się staraliśmy.

 

Z CBA nie bardzo się pan starał. Kiedy pan za tą ustawą głosował, naprawdę nie miał pan przeczucia, że to się tak potoczy?

Nie!

 

Tyle osób mówiło przecież i pisało, że może być policja polityczna, że będą nadużycia…

Mieliśmy tylko wątpliwość co do powoływania szefa. Chcieliśmy, żeby go Sejm wybierał. Zgłaszaliśmy to w Sejmie. Ale się nie udało. Byliśmy w koalicji. Niekiedy dla dobra sprawy z czegoś się rezygnuje. I zrezygnowaliśmy bez przekonania, że to rozwiązanie jest dobre. Zwłaszcza znając wcześniejsze zachowania Kamińskiego, który przecież potrafił jechać do Paryża, żeby tam obrzucić polskiego prezydenta jajkami. Przecież on potrafił chwalić Pinocheta. Mnie z moimi dawnymi wybrykami do niego daleko. Ale PiS się uparł. Ja nigdy nie wierzyłem, że to jest dobry człowiek na to stanowisko.

 

Ale od początku pan wiedział, że on będzie szefem. Rozmawiał pan o tym z premierem?

Mówił, że tylko Kamiński gwarantuje skuteczność CBA, bo jest zdesperowany. Ufał mu zupełnie. Niczego nie przyjmował do wiadomości.

 

Tak drążę tę sprawę, bo zastanawiam się, jaki jest mechanizm, który powoduje, że polityk, który do czegoś doszedł, z niczego zbudował dużą parlamentarną partię i spory ruch społeczny – taki polityk jak pan – sam tydzień po tygodniu, ustawa po ustawie, tka sznur na swoją szyję.

Przecież pan nie może zakładać, że partner się uśmiecha, ale tylko czyha, żeby pana wykończyć. Ja sam taki fałszywy nie jestem, więc po innych też się tego nie spodziewam. Nawet jak mi mówili, że on nie wybacza, to nie całkiem wierzyłem. Bo jednak miły bywał. I my mu szliśmy na rękę. Bał się ujawniania spraw intymnych z teczek, to mu ustąpiliśmy. To znaczy, ja nie jestem za ujawnianiem takich spraw o wszystkich ludziach, ale warto by było ujawnić upodobania tych, którzy tak nas umoralniają. Bo to ma znaczenie.

 

A co tak bardzo poraziło Giertycha w rozmowie z premierem?

Jak mu nie wyszła ta sprawa w ministerstwie, powiedział o mnie Giertychowi: uciekł mi spod gilotyny. A sprawa była prosta jak budowa cepa. Wszystko już miał ułożone od początku do końca. A potem dodał: Ale to nie koniec.

 

W jakim sensie nie koniec?

Że i tak mnie dopadnie. Po prostu go poniosło. I przez to Giertych zrozumiał, co tu się wyprawia. Po prostu Kaczyński powiedział o parę słów za dużo. Uśmieszki, uśmieszki i tylko jedna myśl – jak pana zniszczyć.

 

Poza panem zna pan jakieś przykłady?

A Marcinkiewicz? Skończył się po tym, jak ja poszedłem do Jarosława i mu powiedziałem, że premier Marcinkiewicz spotyka się z Platformą i cały czas z nimi knuje. Powiedziałem mu: panie prezesie, takiego premiera my nie mamy zamiaru popierać. I krótko potem Marcinkiewicza nie było. Każdy, kto wykona jakiś inny ruch, niż mu się podoba, musi być skończony. Następny jest Zalewski. Jeden cień wątpliwości wobec Fotygi wystarczył. Bo on ją nie wiem z jakiego powodu uwielbia.

 

Naprawdę pan nie wie, z jakiego powodu?

Bo jest bezwzględnie posłuszna.

 

Ale kto ją uwielbia – premier czy prezydent?

Obaj. Ja bym ich nie dzielił. Zdecydowanie dominuje Jarosław. Lech to jest wykonawca. Nigdy nie przeciwstawi się bratu. Może swoje zdanie wypowie, ale na końcu jest tak, jak chce Jarosław. A on nie zmieni zdania. Nawet jak nic mu się nie sprawdza, to nigdy się nie cofnie.

 

W sprawie Rydzyka chyba była między braćmi różnica.

Żadnej. Tylko grali inaczej. Bo Jarosławowi bardzo mocno zależy na Radiu Maryja i jego słuchaczach.

 

A o Rydzyku rozmawiał z wami szczerze?

Nie. Wiedział, że ja Rydzyka szanuję. A bardzo się go boi. Nie wejdzie z nim w starcie. Ale to oni przyczynili się do tego, co teraz dzieje się wokół Rydzyka. Po cichu próbują go podgryźć.

 

Wie pan czy się pan domyśla?

To wiem. Niech pan sprawdzi kontakty dyplomatów z kard. Bertone, watykańskim sekretarzem stanu. Przez niego załatwiali Wielgusa. I teraz próbowali tą drogą załatwić Rydzyka po tekście we „Wprost”.

 

Premier panu o tym mówił?

Mówił tylko „musieliśmy powiadomić”.

 

Kogo Rydzyk będzie teraz popierał – LiS czy PiS?

Nie wiem.

 

Czy Samoobrona będzie popierała wnioski PO o odwołanie ministrów?

Przecież jesteśmy w opozycji.

 

A spodziewa się pan, że opozycja poprze wasz wniosek o odwołanie marszałka Dorna?

My takiego wniosku nie składamy.

 

Miękko to zabrzmiało. Liczy pan, że Jarosław Kaczyński jeszcze wyciągnie do pana rękę na zgodę?

Ja, jako człowiek, prywatnie mogę mu rękę podać. Ale nie jako przywódca partii.

 

To kiedy pan ujawni te porażające fakty o CBA i Jarosławie Kaczyńskim, które pan zapowiadał w niedzielę?

Przed pierwszym posiedzeniem Sejmu po wakacjach.

 

Czyli mogą jeszcze być polityczne rozmowy między panem a Jarosławem Kaczyńskim?

Nie. Chyba że on przestanie być premierem. Jak poda się do dymisji, to możemy zacząć rozmowy z PiS. Ale bez Kaczyńskiego. Za dużo już o nim wiem. rozmawiał Jacek Żakowski

 

 

[Jest to wspaniała analogia do wierzeń religijnych – nim bardziej absurdalne i nie do udowodnienia dogmaty, tym lepiej... – red.]

„POLITYKA” nr 34 (2617), 25.08.2007 r.

PODRÓŻ Z KRAŃCA ŚWIATA

Po trzech latach bezwzględnej dominacji obóz IV RP zwija obwisłe sztandary. A w każdym razie po dwóch latach rządów Prawa i Sprawiedliwości można mieć nadzieję, że nareszcie mamy za sobą pisowski wariant mrzonek o IV RP i że nieodległe wybory zamkną ten ponury epizod. Czy jednak po PiS jesteśmy choć odrobinę mądrzejsi? Czy czegoś się dowiedzieliśmy jako społeczeństwo? Czy klasa polityczna nauczyła się czegoś, co pozwoli uniknąć podobnych nieszczęść w przyszłości?

Eksperyment IV RP zawiódł, bo był oparty na fałszywych przesłankach, pochopnie uogólnionym obrazie rzeczywistości, złudzeniach spowodowanych inklinacjami do magicznego myślenia, na mitomańskich skłonnościach i paranoi. Rozmaite mentalne patologie wypełniły w projekcie IV RP próżnię pozostawioną przez mgliste wyobrażenie o funkcjonowaniu prawa, gospodarki, więzi społecznych i demokracji. Ale to nie znaczy, że koniec musi być definitywny.

 

Ideolodzy, politycy, piewcy i wyznawcy IV RP byli (niektórzy wciąż są) jak żeglarze sprzed wieków, którzy wierzyli, że świat jest okrągły i płaski jak moneta, więc wyruszali w podróż na jego kraniec. Płynęli jednak, płynęli, a krańca świata nie było. Były tylko kolejne głębie, mielizny i wyspy, a czasami lądy pełne dzikich zwierząt, ludożerców i chorób odbierających rozum. Jak oni nie mogli odnaleźć krańca świata, który nie istnieje, tak PiS nie mógł odnaleźć czubka czy jądra nieistniejącego układu, który miał całą Polskę oplatać, spowijać czy pętać mafijnymi lub agenturalnymi szarymi sieciami. Ponieważ zaś żeglarze pisowskiej rewolucji cały świat objaśniali działaniem wciąż niewidocznego układu, nie byli zdolni do czerpania nauki z własnego doświadczenia.

 

Kiedy już przetrząsnęli wszelkie możliwe archiwa i nie odkryli w nich wszechpotężnych agentów, uznali, że widać są oni tak potężni, iż nawet odnaleźć się ich nie da. Kiedy wieloletnie areszty wydobywcze nie mogły zmusić podejrzanych do złożenia dających się potwierdzić zeznań obciążających politycznych rywali, wytłumaczyli sobie, że widocznie przestępcy wolą więzienie od zemsty wszechmocnego układu i liczą na jego wdzięczność, gdy odzyskają wolność. Gdy nawet najbardziej zaufani prokuratorzy nie mogli namierzyć oplatającej Polskę mafijnej struktury, wyznawcy Jarosława Kaczyńskiego uznali, że widać i ci prokuratorzy są związani z układem.

 

Im bardziej wiara wyznawców IV RP nie mogła się potwierdzić w empirii, tym bardziej się umacniała w rozumach części wiernych. Bo tylko najpotężniejszy układ mógł przecież być tak potężny, by zapewnić sobie pełną niewidoczność. W tym sensie ta ideologia była więc i jest odporna na wszelkie doświadczenie, racjonalną argumentację i weryfikację. Weryfikować można jedynie jej wyznawców. Nie tezy. Gdy ktoś wątpi w tezy (jak poseł Zalewski lub minister Kaczmarek), niemal automatycznie zostaje wyrzucony poza obóz prawdy i z punktu widzenia PiS staje się częścią mitycznego układu.

 

Taka logika prawie każdą rewolucyjną wiarę spycha ku paranoi. Ideologia pisowskiej rewolucji weszła jednak w fazę paranoidalną wcześniej niż jej wielkie poprzedniczki, bo miała nieporównanie słabsze uzasadnienie w rzeczywistości społecznej, politycznej czy ekonomicznej. Jest to ważne z punktu widzenia naszej politycznej przyszłości. Bo brak silnego związku z rzeczywistością sprawia, że ta rewolucja nie tylko nigdy nie może się wypełnić, ale także nigdy nie musi się skończyć. Nawet utrata władzy nie będzie jej porażką. Przeciwnie, będzie potwierdzeniem potęgi i bezwzględności zła, z którym PiS się mierzył.

 

W tym sensie zbliżające się chyba wybory i odsunięcie PiS od władzy nie rozwiązują najpoważniejszego dziś polskiego problemu, jakim jest nieracjonalność polityki i kruchość demokracji. Na dłuższą – lecz niezbyt długą – metę może to nawet być źródłem jeszcze poważniejszych zagrożeń. Jeśli polska polityka się nie zreformuje i jeśli demokracja nie stworzy silniejszych zabezpieczeń na wypadek nawrotu wysokiej fali populistycznej paranoi, następnym razem może się przed nią nie obronić. Warto więc już teraz podsumować szczęśliwie kończący się okres i zastanowić się, jak możemy uniknąć podobnego ryzyka w przyszłości.

 

Ze szlachtą polską polski lud

Przede wszystkim koniecznie trzeba się teraz przyjrzeć społecznym źródłom chwytliwości pisowskiej paranoi. Bo zbiorowe szaleństwa nie spadają z nieba. Jakieś czynniki wytworzyły silny i na razie dość trwały popyt na polityczną narrację wyrosłą z czarnej legendy polskiej transformacji. To nie plamy na słońcu pchnęły niemal co drugiego aktywnego wyborcę w objęcia PiS, LPR i Samoobrony. To nie halucynogenny sporysz przerastający zboże (jak w słynnym opętaniu Arras opisanym przez Andrzeja Szczypiorskiego) sprawił, że ludzie na pozór zdrowi masowo uwierzyli we wszechmocne sieci, wszechpotężny układ, wszechobecnych agentów i wszechwładne mafie, których nikt nie widział i których istnienia nikt nie potrafi wykazać.

 

Można oczywiście powiedzieć, że PiS znalazł łatwą receptę na dotarcie do tych – bezrobotnych, inteligentów, wykluczonych, ubogich – którzy czuli się odrzuceni czy zlekceważeni przez polską transformację. Na technokratyczny język innych partii i dotychczasowych rządów koalicja populistyczna odpowiedziała językiem troski, współczucia i oburzenia niesprawiedliwością. PiS jako pierwsza partia po 15 latach transformacji z troską pochylił się nad tymi wszystkimi, którzy czuli się przez nią skrzywdzeni i wskazał winnych nieszczęściom – układ.

 

Jeśli mimo wszystkich porażek i aberracji PiS po dwóch latach nieudolnych rządów zachował zdecydowaną większość swoich zwolenników, to w dużej mierze dlatego, że nikt inny nie chce się nad nimi pochylić. Żadna inna partia – poza Samoobroną – nawet nie próbuje mówić językiem troski o słabszych wyborców. Choćby więc wiele im się w polityce PiS nie podobało, choćby chcieli wybrać sobie innego opiekuna, to go po prostu na scenie politycznej nie znajdą. Bo wszystkie inne partie parlamentarne chcą się opiekować zadowolonymi i reprezentować tych, którzy sami umieją sobie radzić.

 

To prawda, że PiS nie bardzo się wywiązuje ze swoich obietnic, że niewiele dał słabym, a bardzo dużo silnym, że w praktyce nie bardzo się pod tym względem różni od konkurentów, ale przynajmniej deklaruje zainteresowanie słabszymi. A kiedy ktoś czuje się zagrożony albo obolały, nawet ciepłe słowo pozbawione praktycznego czy konkretnego wyrazu staje się istotne. Dopóki więc konkurenci nie nauczą się zauważać także społecznie słabszej części elektoratu, będzie ona skazana na puste obietnice PiS. Im bardziej zaś technokratyczny, liberalny, egoistyczny i indywidualistyczny będzie język następnej władzy, tym bardziej będzie rosła tęsknota za dobrym, sprawiedliwym ojcem – Jarosławem Kaczyńskim.

 

Zdarzyć się więc może – i wcale mnie to nie zdziwi – że Jarosław Kaczyński, być może na czele PiS, a może już pod jakąś inną partyjną postacią, wróci niebawem do władzy. Nie bardzo wierzę, by po tak rozpoczętej kampanii wyborczej możliwy był jeszcze POPiS, podobnie jak nie wierzę, by PiS, który znajdzie się teraz pod krzyżowym ostrzałem całej opozycji, mógł wygrać najbliższe wybory. Ale jeśli dzisiejsza opozycja się istotnie nie zmieni – a mało wskazuje, by chciała się zmienić – to następnym razem nie jest wykluczony triumfalny powrót partii obecnego premiera. Może już bez Ziobry, który za nadużycia władzy raczej nie uniknie Trybunału Stanu, a może też więzienia, ale z tym samym żądnym wszechwładzy Jarosławem Kaczyńskim lub z jakimś jego godnym następcą na czele. Nieuniknienie nadchodząca recesja, za którą przyjdzie bezrobocie, przestępczość i nowa fala frustracji, będzie przecież sprzyjała kolejnej inwazji populistów, różnej maści watażków i samozwańczych trybunów ludowych.

 

Na wszelki wypadek

Dwa lata rządów PiS trochę nam pokazały, co należy zrobić, żeby populistyczna fala nie zdołała w trakcie jednej kadencji zmieść polskiej demokracji, zniszczyć państwa prawa i zamienić nas wszystkich w marionetki miotane obsesjami następnego Kaczyńskiego czy Ziobry. Nie powinniśmy tej nauki zmarnować, bo wszyscy razem zapłaciliśmy za nią sporą cenę.

 

Po pierwsze więc, jeśli nie chcemy, by z następnej próby polska demokracja wróciła na tarczy, trzeba się definitywnie pożegnać z myślą o propagowanym przez Jana Rokitę rozmontowaniu bezpieczników państwa prawnego. Takich zwłaszcza jak immunitety, które stanowią gwarancję bezpieczeństwa dla ludzi z urzędu broniących naszych swobód. Bez większego trudu można sobie przecież wyobrazić, gdzie byśmy dzisiaj byli, gdyby Ziobro mógł w oparciu o „twarde dowody” wyprodukowane przez CBA bez ograniczeń aresztować Andrzeja Leppera. Jeszcze dwa, trzy aresztowania i Samoobrona stałaby się zupełnym wasalem PiS. Gdyby LPR stawiała opór, można by też aresztować Giertycha i Wierzejskiego, a resztę zwasalizować za pomocą delikatnych sugestii. Może niewiele osób płakałoby za Lepperem i Giertychem, ale wizja PiS faktycznie uzyskującego bezwzględną większość w Sejmie, swobodnie ubezwłasnowolniającego Trybunał Konstytucyjny i sądy, zmieniającego po uważaniu ordynacje wyborcze i stwarzającego sobie prawne gwarancje autorytarnej władzy na lata przyprawia jednak o ciarki na plecach.

 

Że do tego nie doszło, zawdzięczamy instytucji immunitetu chroniącego posłów przed samowolą władzy. Może kilkunastu posłów jeżdżących po kielichu i zasłaniających się sejmową legitymacją stanowi problem, ale zniesienie immunitetu wystawiłoby nas na ryzyko zniszczenia demokracji i stworzyłoby problemy nieporównanie większe.

 

Po drugie, trzeba się zastanowić, w jaki sposób można by umocnić monteskiuszowski trójpodział władz. Kłamstwo Jarosława Kaczyńskiego, który przed wyborami dał słowo, że bez względu na wynik nie zostanie premierem, jeśli jego brat wygra wybory prezydenckie, pokazało wagę tego problemu. Osłabienie systemu kontroli i równowagi między urzędami premiera i prezydenta naruszyło działanie mechanizmów konstytucyjnych sprawiając nie tylko, że prezydent automatycznie podpisywał nawet najbardziej niespójne ustawy, które później z kretesem przepadały w Trybunale Konstytucyjnym, ale także iż stracił szansę na pełnienie funkcji arbitra między rządem a opozycją i osłabił autorytet własnego urzędu. Prezydent, który będąc według konstytucji reprezentantem narodu w krytycznych sytuacjach mówi „my”, mając na myśli partię swego brata, sprzeniewierza się misji sprawowanego urzędu. Nie tylko on na tym traci, ale także my wszyscy, bo młoda demokracja, która nie posiada arbitra na wypadek poważnego kryzysu, wystawia się na zbyteczne ryzyko.

 

Po trzecie, jeszcze ważniejsze jest umocnienie niezależności wymiaru sprawiedliwości, a zwłaszcza pozycji Trybunału Konstytucyjnego. To przecież głównie Trybunał w decydującym stopniu powstrzymał autorytarne tendencje PiS. Ale jego powstrzymująca moc skończyłaby się za rok wraz z wymianą kolejnej grupy sędziów. Trzeba więc szukać takiego rozwiązania, które w większym stopniu uniezależni skład Trybunału od fluktuacji nastrojów politycznych. Sposobem może być wydłużenie kadencji tak, żeby każdy Sejm mógł zmienić najwyżej jedną czwartą składu.

 

Istotną rolę w hamowaniu autorytarnych zapędów odchodzącej władzy odegrały też sądy – demistyfikując oskarżenia wobec dr. Garlickiego czy negliżując wybujałe zarzuty w sprawie inwigilacji prawicy. PiS zdążył wraz z koalicjantami uchwalić ustawę poważnie ograniczającą niezależność sądów. Urzędnicy Ministerstwa Sprawiedliwości opowiadają, jak słysząc obawy prokuratora, że sąd może nie wyrazić zgody na aresztowanie byłego polityka, szef jednej z tajnych służb uspokajał, że „nie po to zmieniliśmy tam prezesa sądu, żeby nam tego aresztu nie dał”. Umocnienie gwarancji niezależności sądów i nietykalności sędziów jest na dłuższą metę warunkiem przetrwania państwa prawa, bo władza, która chce nadużyć swoich konstytucyjnych uprawnień, w każdym demokratycznym państwie raz na jakiś czas się zdarza. Immunitet sędziowski i samorządność wymiaru sprawiedliwości powinny więc być raczej umocnione niż demontowane, jak jeszcze niedawno zgodnie proponował POPiS. Nawet jeżeli wiąże się to z problemami podobnymi jak w przypadku posłów. Pijany czy skorumpowany sędzia jest oczywiście problemem w każdym kraju, ale sędzia jakkolwiek podporządkowany władzy to koniec wolności dla wszystkich obywateli.

 

Po czwarte, to jak Zbigniew Ziobro używał prokuratury, stawia też znak zapytania nad jej usytuowaniem w strukturze władzy państwowej. W polskich warunkach trudno raczej liczyć, by mogła ona odzyskać wiarygodność i racjonalność działania, jeżeli nie zostanie uniezależniona od bezpośredniego wpływu polityków. Barierą dla politycznych nadużyć może być promowana przez ministra Kaczmarka kadencyjność funkcyjnych prokuratorów. Sensowny jest też pomysł kadencyjnego urzędu prokuratora generalnego, którego kadencja z mocy prawa kończy się dwa albo trzy lata po zakończeniu kadencji Sejmu, który go wybrał. Mam jednak obawę, że w polskich warunkach i to nie wystarczy. Być może trzeba by więc szukać formuły ponadpartyjnego kolegium prokuratorów albo sędziów śledczych, mającego prawo przejmowania spraw o szczególnym znaczeniu politycznym. Gdyby tworzyli je emerytowani sędziowie Sądu Najwyższego czy prokuratorzy krajowi w stanie spoczynku, może zbliżylibyśmy się do ideału instytucji całkiem bezinteresownej, uwalniającej organy ścigania z demoralizujących je politycznych śledztw prowadzonych pod presją.

 

Po piąte, radykalnej reformy wymaga system mediów publicznych, które pod rządami PiS stały się tubą władzy, źródłem lub bezkrytycznym nośnikiem wyjątkowo ohydnych pomówień i oszczerstw. Ciało, które je kontroluje, trzeba skonstruować na wzór Trybunału Konstytucyjnego – tak, by oderwać je od bieżącej polityki i możliwości bezpośredniej ingerencji władzy wykonawczej. W przeciwnym razie zamiast stabilizować kulturę polityczną, będą tak czy inaczej źródłem dalszego dziczenia obyczajów i manipulacji każdej kolejnej władzy.

 

Po szóste, sytuacja w służbach wojskowych, ABW i CBA pokazuje, że cywilna kontrola nad nimi jest w Polsce iluzoryczna lub zdeprawowana, gdy na ich czele stają politycy. Przyczyna jest prosta i powszechnie znana. Jest nią niemoc formalnie kontrolującej je komisji sejmowej. Utrzymywanie takiej fikcyjnej kontroli nie ma wielkiego sensu.

 

Jeśli służby mają służyć państwu, a nie kolejnym ekipom, musi powstać ponadpartyjne ciało wyposażone w rzeczywiste uprawnienia kontrolne i śledcze – w tym prawo dostępu do wszelkich informacji i przyjmowania zeznań pod odpowiedzialnością karną. Gdyby udało się wprowadzić kadencyjność szefów tajnych służb, która nie pokrywałaby się z kadencjami Sejmu, moglibyśmy po jakimś czasie zbudować instytucje prawdziwie państwowe, a nie tylko rządowe czy partyjne.

 

Po siódme, żeby przywrócić polityce powagę, trzeba radykalnie ograniczyć miejsce PR i marketingu w walce politycznej. Można to częściowo osiągnąć ograniczając kwoty, które partiom politycznym wolno przeznaczać na PR i marketing. Nie chodzi o to, żeby pozbawić politykę pieniędzy, ale o to, żeby ograniczyć prawo polityków do robienia nam wody z mózgu za nasze pieniądze. Zamiast na billboardy i telewizyjne reklamy, w których politycy sprzedają nam puste treści jak mydło czy proszek do prania, dotacje budżetowe powinny być przeznaczone na budowanie programów i utrzymanie partyjnych think tanków.

 

Polska polityka koncentruje się na kampaniach negatywnych w dużym stopniu dlatego, że intelektualnie jest kompletnie amatorska. Porównanie dokonań obecnej władzy z jej zapowiedziami pokazuje, jak nierealistyczne były wyobrażenia PiS o rzeczywistości. Także wydatki rządu i samorządów powinny być kontrolowane przez niezależną od nich instytucję pod kątem przydatności publicznej. Nie ma żadnego powodu, by kolejni premierzy, ministrowie, prezydenci miast wydawali publiczne pieniądze na zdobywanie sobie zwolenników w trakcie nieustannych, niezwykle kosztownych pielgrzymek po Polsce. Można tu wykorzystać te same zasady, według których izby skarbowe badają zasadność wydatków przedsiębiorstw jako kosztów uzyskania przychodu.

 

Po ósme wreszcie, urzędnikom publicznym trzeba skutecznie zapewnić możliwość w miarę spokojnego, profesjonalnego działania pod rządami prawa, a nie – jak obecnie – pod władzą kapryśnych, wciąż zmieniających się partyjnych nominatów. Dziś urzędnicy są w zdecydowanej większości pracownikami rządu. Chodzi o to, by stali się pracownikami państwa i żeby bez strachu mogli swojemu szefowi z partyjnej nominacji, a nawet premierowi, powiedzieć: przykro mi, pański pomysł jest sprzeczny z interesem publicznym (albo prawem czy z pragmatyką), więc nie będziemy go realizowali. Biurokracja musi być autonomiczna wobec polityki nie tylko dlatego, że w przeciwnym razie aparat państwowy zamienia się łatwo w prywatny folwark rządzącej akurat partii. Także dlatego, że praca na państwowym zawsze będzie znacznie gorzej płatna od pracy w sektorze prywatnym. Jeśli chcemy do urzędów przyciągnąć ludzi kompetentnych, w zamian za niższą płacę musimy im zagwarantować przynajmniej stabilność zatrudnienia. W przeciwnym razie zamiast porządnej struktury biurokratycznej, bez której nowoczesne państwo nie może funkcjonować, będziemy mieli państwo kolejnych prawych i sprawiedliwych, którzy na krótko będą lądowali w urzędach, coś popsują, coś przekręcą na swoje, o czymś zapomną, narobią bałaganu i wrócą do poprzednich zajęć zostawiając bigos takim samym następcom z nieco innej bandy.

 

Te osiem punktów nie załatwi wszystkich polskich problemów. Demokracja to nieustanne rozwiązywanie problemów, których z natury rzeczy definitywnie rozwiązać się nie daje. Ale gdybyśmy te problemy umieli trwale rozwiązać nadając nowym rozwiązaniom konstytucyjną rangę, moglibyśmy w miarę spokojnie wierzyć, że nawet jeżeli mechanizm demokratyczny kolejny raz się zatnie i zacznie zgrzytać, to w każdym razie zupełnie się nie rozpadnie i bezpiecznie dotrwa do końca parlamentarnej kadencji.

Jacek Żakowski

 

 

 www.o2.pl | Sobota, 06.06.2009 17:17

ŚWIAT: POLICJA STATYSTYCZNA WKRACZA DO AKCJI

Nie wierzysz statystykom? Bardzo dobrze! Jak twierdzi Michael Scholar, szef powołanej przez brytyjski parlament UK Statistics Authority, masz do tego sporo powodów. Liczby, przedstawiane przez rządowe agencje mogą bowiem być zmanipulowane, wprowadzać w błąd, bądź zwyczajnie zawierać fałszywe dane.

Gdy tak się dzieję, do akcji wkracza utworzony dwa lata temu urząd Scholara, który już został ochrzczony mianem "policji statystycznej". Statistics Authority sprawdza sygnały o nieprawidłowościach, weryfikuje je i w razie potrzeby wyciąga konsekwencje. Informuje też opinię publiczną o danych, którym nie warto ufać.

 

Powołanie takiej organizacji było chyba niezbędne. Spośród wszystkich państw Unii Europejskiej to właśnie bowiem w Wielkiej Brytanii panuje najniższy poziom zaufania do rządowych liczb i wykresów - większość mieszkańców uważa, że przygotowywane są one na polityczne zamówienie.

Jeśli taka jest prawda, być może "statystyczna policja" przydałaby się także w Polsce.

Karol Karpiński

 

 

"WPROST" nr 12/2009 (1367)

GDYBYM MIAŁ WŁADZĘ

Z dzisiejszym kryzysem gospodarczym szybciej i lepiej poradziłby sobie sprawny władca absolutny niż rozchwiane, wiecznie dyskutujące demokracje. Z jednej strony, bez radykalnych zmian nie uda się trwale przezwyciężyć kryzysu i uniknąć tak wielkich zagrożeń w przyszłości. Z drugiej strony, ten kryzys jest jak dojście do ściany – ułatwia podjęcie decyzji, na które by się nie odważono w spokojniejszych czasach. Co powinien zrobić w Polsce oświecony dyktator, który miałby swobodę decyzji i pełnię władzy?

W sektorze publicznym z reguły nie opłaca się wdrażać zmian na lepsze. Jak się nie uda, naślą kontrolę, a nawet wywalą z roboty. Jak się uda, to często nawet nie podziękują, nie mówiąc o solidnej premii. W administracji wszystkich szczebli funkcjonuje absurdalna asymetria rozmiarów kija i marchewki. Jeżeli urzędnik rozważa podjęcie trudu dokonania zmian, na przykład sposobu funkcjonowania urzędu, zasad przyznawania świadczeń lub sposobu prowadzenia inwestycji, staje przed dylematem. Nawet jeżeli istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że zmiany będą dobre dla kraju, miasta czy społeczności lokalnej, to osobiste korzyści dla urzędnika pomysłodawcy z tych zmian będą śladowe albo żadne. Może dostanie mały awans, może przełożony poklepie go po plecach, może nawet wpadnie mu parę złotych premii. Ale jeżeli projekt się nie uda, wtedy rozpęta się polowanie na czarownice, będą nagany, kontrole, a być może i dyscyplinarne zwolnienie z pracy. W takiej sytuacji bardzo trudno o reformatorów, bo albo muszą oni mieć skłonności masochistyczne i znajdować przyjemność w poddawaniu się karze, albo, co jest bardzo rzadkie, decydują się na narażenie swojego dobra prywatnego dla dobra publicznego. Mieliśmy w Polsce ministrów, którzy zdrowiem, a nawet życiem przypłacili zaangażowanie w stresujące przeprowadzanie reform. Czy jednak tak musi być?

 

Zasada, którą należy przyjąć w pierwszej kolejności, brzmi: reformy muszą być opłacalne dla reformatorów. Jak najbardziej w znaczeniu czysto prywatnych korzyści. Weźmy typowy przykład naszych dróg, które są w opłakanym stanie, i autostrad, których mamy bardzo mało (kto wie, może mniej niż w Gabonie). Gdyby od początku lat 90. przyjęto regułę, że grupa urzędników nadzorująca budowę drogi dostaje wysoką nagrodę (na przykład ekwiwalent rocznej lub dwuletniej pensji) za oddanie jej do użytku w terminie i przy zachowaniu wysokiej jakości robót, to pewnie dziś nie mielibyśmy już drogowego problemu, a prace nad nowymi odcinkami postępowałyby ekspresowo.

Co więcej, gdyby grupa urzędników nadzorujących inwestycję dostawała określony procent od zaoszczędzonej przy jej realizacji kwoty (wykonania inwestycji poniżej zaplanowanego budżetu, ale przy zachowaniu tej samej jakości), nie byłoby korupcji, a urzędnicy pracowaliby po kilkanaście godzin na dobę (przy czym inni urzędnicy organizowaliby przetargi, a inni nadzorowali postęp prac). Po zakończeniu takich inwestycji wielu urzędników mogłoby zarobić nawet po kilkaset tysięcy złotych premii, ale Polska miałaby solidne, szybko zbudowane drogi. To może budzić kontrowersje, ale jest konieczne. Oczywiście, możemy zamiast tego obstawić kraj fotoradarami i ograniczyć dopuszczalną prędkość do 40 km/h, tylko czy na tym polega dobre rządzenie?

 

W polskiej transformacji zabrakło jednej rzeczy. Gdy upadł socjalizm, można było zebrać wybitne umysły – naukowców, polityków – i się zastanowić, dokąd zmierzamy. Jeżeli po 1990 r. Polska miała się stać gospodarką kapitalistyczną, to trzeba było przeanalizować, jakie były największe atuty i wady ówczesnych gospodarek kapitalistycznych. Gdyby taki proces został uruchomiony, być może rozwój polskich miast zostałby tak poprowadzony, żeby uniknąć korków, powstania betonowych dżungli i obszarów biedy. Być może dzisiaj mielibyśmy wiele polskich uczelni w pierwszej setce tzw. listy szanghajskiej i być może bylibyśmy jednym z liderów innowacyjności w Europie. Być może taka analiza prowadziłaby do wniosków, że należy budować kapitał intelektualny kraju, a nie subsydiować upadające przedsiębiorstwa, z których wiele i tak w końcu upadło. W ten sposób „spaliliśmy" miliardy złotych, które mogły zostać mądrze zainwestowane w przyszłość Polski. Tego błędu nie wolno powtórzyć. Musimy stworzyć warunki, aby wiedza i dobre pomysły docierały z sektora prywatnego do decydentów, zarówno w rządzie, jak i w samorządach, i żeby były skutecznie wykorzystywane.

 

Co zatem powinniśmy zrobić? Przedstawię tylko wybrane propozycje z długiej listy reform (można ją znaleźć na stronie www.rybinski.eu), które mogłyby odmienić Polskę. Jeśli stworzymy właściwe bodźce do działań pozytywnych, wtedy reformy „zrobią się same".

 

Władze powinny dokonać analizy najlepszych rozwiązań prawnych w sferze biznesu na świecie i opracować nowe przepisy oparte na tych wzorcach. Tak aby Polska wskoczyła do pierwszej dziesiątki (z ósmej dziesiątki obecnie) we wszystkich rankingach gospodarek przyjaznych dla biznesu.

 

Powinniśmy mianować dwóch wicepremierów, z których jeden spędzałby 360 dni w roku, jeżdżąc po świecie i załatwiając nam zagraniczne inwestycje, a drugi organizowałby finansowanie naszego rozwoju gospodarczego. Na początek najlepszym kierunkiem wyprawy byłyby Chiny i kraje Zatoki Perskiej. Zespoły wicepremierów dostawałyby wysokie bonusy za każdą sprowadzoną do Polski inwestycję.

 

Należy wprowadzić zasadę, że jeżeli jakaś grupa pracowników zaproponuje oszczędności w budżecie przy jednoczesnej poprawie jakości świadczonych usług, to do kieszeni bierze od 1 do 5 proc. kwot zaoszczędzonych w ciągu trzech lat. To spowodowałoby radykalny wzrost efektywności sektora finansów publicznych.

 

Na szczeblu lokalnym urzędnicy odpowiedzialni na przykład za zapewnienie płynności ruchu w mieście powinni dostawać premie za każdą minutę skrócenia średniego czasu dojazdu do pracy.

Każdy urzędnik powinien mieć prawo zgłosić propozycję reformy, a jeżeli zostanie ona wykorzystana i wdrożona, powinien automatycznie awansować na szefa takiego projektu i po jego udanym zakończeniu zostać dyrektorem. To stworzyłoby bank dobrych pomysłów i przyciągnęło do sektora publicznego ludzi kreatywnych.

 

W administracji należałoby wdrożyć tzw. zarządzanie przez cele, czyli wynagradzać dodatkowo jej pracowników w zależności od satysfakcji klientów wewnętrznych i zewnętrznych z pracy danego urzędnika. To znacznie podniosłoby poziom obsługi w sektorze publicznym.

 

Wszystkie wnioski o finansowanie badań z budżetu powinny mieć co najmniej jedną recenzję zagraniczną oraz recenzje internautów, co umożliwiłoby lepszą weryfikację i odsiane pomysłów na wyciąganie publicznych pieniędzy od pomysłów rzeczywiście cennych.

 

Każdy Polak powinien otrzymać darmowe konto e-mail na rządowych serwerach, za którego którego pomocą mógłby korespondować – w imieniu swoim lub swojej firmy – z odpowiednimi urzędami. Trzeba wyeliminować papier w kontaktach obywateli z urzędnikami i zbudować e-administrację na miarę XXI wieku.

 

Musimy odejść od formalizmu i procedur na rzecz zdrowego rozsądku. Tak aby nie zdarzały się sytuacje, że najlepsza i najtańsza oferta w przetargu publicznym przegrywa, bo zabrakło pieczątki na 150. stronie wniosku, albo wygrywa najdroższa oferta, a sześć innych, wielokrotnie tańszych, jest odrzucanych z niezrozumiałych powodów.

 

Prokuratorzy powinni otrzymywać premie za sukces. Na przykład w sprawach gospodarczych prokurator mógłby dostawać do 10 proc. oszacowanej kwoty odzyskanej dla państwa w wyniku skazania przestępcy. Zawód ten nie może być traktowany jak zesłanie, trzeba do niego zachęcić najlepsze umysły prawnicze.

 

Sędziowie powinni otrzymywać wysokie premie za terminowość zakończenia rozpraw. Jednocześnie kwoty te byłyby zmniejszane, jeżeli dany sędzia miałby wysoki wskaźnik skutecznych odwołań od jego wyroków lub zwrotów spraw do ponownego rozpatrzenia. Trzeba wreszcie odkorkować sądy i poprawić bezpieczeństwo, m.in. obrotu gospodarczego.

 

A jak wyglądałyby wasze reformy?

 

Autor: Krzysztof Rybiński,

Doktor habilitowany ekonomii, partner w Ernst & Young, były wiceprezes NBP

 

 

"FAKTY I MITY" nr 36, 13.09.2007 r.

ŁŻE-KACZORY

Przeciek wstrząsnął posadami IV RP. PiS wyłazi ze skóry, by udowodnić, że Kaczmarek kłamie, jest niewiarygodny, wobec tego powoływanie komisji śledczych jest niepotrzebne i czytanie zeznań Kaczmarka w Sejmie też. Wtórują mu służalcze media. Nas, obywateli, ten hałas nie powinien wzruszać.

Przeprowadzono sondaż: komu wierzysz, Kaczmarkowi czy Ziobrze? 44 proc. wierzy Ziobrze, 23 proc. Kaczmarkowi, 19 proc. jest niezdecydowanych. Zaledwie 14 proc. respondentów okazało trzeźwość umysłu – nie wierzy żadnemu. Aż 67 proc. wykazało kompletny brak instynktu obywatelskiego. Tragedia polega na tym, że niedługo pójdą oni do wyborów. To właśnie ci naiwniacy znowu uwierzą w gruchy na wierzbie, dadzą się oszukać demagogom. Uwierzą w 3 miliony mieszkań, walkę z korupcją, rozliczenie prywatyzacji, naprawę służby zdrowia, tanie państwo, „Polskę solidarną” i podobne bzdety.

Wypada zapytać: kto mający olej w głowie, wierzy politykom?! Minimalnie wyrobiony politycznie obywatel wie, że polityków trzeba sprawdzać. Od tego w państwie demokratycznym jest opozycja. Rządzący, uniemożliwiając sprawdzenie, dają dowód, że wydzielają potężny smród. By dojść do takiego wniosku, nie potrzeba komisji śledczych, wystarczy widok zalewających nas potokiem słów Kaczyńskich i Ziobrów. Obywatel w takiej sytuacji MUSI w ciemno posłać ich na śmietnik historii, a po wyborach domagać się rozliczeń.

Już gdy rząd PiS-u powstawał, okazało się, że Kaczory – poza demagogicznymi hasełkami i listą pobożnych życzeń – nie mają żadnego programu. Po prawie dwóch latach rządów PiS-u można już ocenić jego dokonania.

Sztandarowa „walka z korupcją” okazała się walką z politycznymi przeciwnikami. Bo kto dotąd został skazany? Zamiast informować o efektach, czyli dowodach, pokazuje się ludzi wyprowadzanych w kajdankach, pod publiczkę. Gdziekolwiek są postawione zarzuty, rozpoczęte procesy, dotyczy to spraw zaczętych jeszcze za rządów SLD, np. mafia paliwowa.

Sposoby Ziobry na uzyskanie „twardych dowodów” to przetrzymywanie ludzi w aresztach, aż zmiękną i zaczną mówić to, czego się od nich oczekuje. Powiedzą. Tyle że potem odwołają. I po „twardych dowodach”. Drugi sposób to rewizje w mieszkaniach. Kaczy pomagier liczy, że zawsze coś się znajdzie, choćby nielegalny program komputerowy, ściągnięte trefne pliki, wyniesiony z pracy dokument „dupozastawny”, w ostateczności podrabiana odzież (paserstwo!). Wystarczy do „zmiękczania” delikwenta. Trzeba zwrócić uwagę, że przy możliwościach komputerowych hakerów w komputerze każdego z nas bez naszej wiedzy i woli można znaleźć wszystko!

A wielka łapanka pedofilów? Wielkie mi dokonanie! Wystarczyło tylko śledzić, gdzie są ściągane zabronione pliki i zapukać do wiadomych drzwi. Ale to przecież zasługa szeregowych funkcjonariuszy.

Dowodem całkowitej nieudolności samego Ziobry jest sprawa Mazura. Ukochane przez PiS-owców „twarde dowody”, czyli konfabulacje siedzących w pierdlu przestępców, nie poparte niczym więcej, okazały się dla amerykańskiego sądu śmiechu warte. A już skandalem jest tam upolitycznienie wymiaru sprawiedliwości. Toteż Mazura natychmiast po rozprawie wypuszczono. Za tę „porażającą” klęskę Ziobro – osobiście w nią zaangażowany – powinien podać się do dymisji. Zamiast takich honorowych zachowań – PiS serwuje nam nieustający spektakl omamiania wyborców.

Kolejna klęska Ziobry i PiS-u na polu walki z korupcją to rozłożenie polskiej transplantologii przez odstręczenie dawców. Ilu ludzi ZABITO tylko dlatego, że na potrzeby wyborczej demagogii oskarżono lekarza o zabijanie ludzi? Tak, ZABITO! W USA morderstwa mają przypisane stopnie: pierwszego czy drugiego stopnia. Chodzi o to, że spowodowanie śmierci to nie to samo, co mord dokonany własnoręcznie. U nas spowodowano więc śmierć niejednego człowieka. Której to kategorii morderstwo? Czy i kto za to odpowie?

Prawo zakazuje uzyskiwania dowodów nielegalnie. Taki dowód nie istnieje, sprawy nie ma. Wszystko wskazuje na to, że prowokacja w Ministerstwie Rolnictwa była nielegalna, stworzono ją od początku, fałszując dokumenty. Takich metod nie wolno stosować. Możliwe, że jeżeli ktoś popełnił przestępstwo, to sami organizatorzy prowokacji. Może to wyjaśnić tylko komisja śledcza.

To wszystko zwolennikom PiS-u nie dało do myślenia. Nadal wierzą w istnienie „układu”. A co to jest układ? Wszędzie: tam gdzie paru ludzi się dogada, już jest „układ”. Każda partia polityczna, korporacja zawodowa, klub towarzyski to przecież „układ”! Tak, PiS to też „układ”! Każdy szef chce pracować z ludźmi, do których ma zaufanie – „układ”! Ludzie naturalnie wspierają się w ramach rodziny – „układ”! Tak, rodzina to podstawowa komórka „układu”! „Układ” czai się wszędzie! Czyli „układ” to... my, Polacy... Więc trzeba z nami walczyć!

„Układ” powstaje zupełnie naturalnie, bo po to ludzie się dogadują, zrzeszają w partie, związki, łączą we wszelkie grupy, by ułatwić osiągnięcie celu, którym są zawsze, niezmiennie od wieków, władza i pieniądze. W każdej większej grupie tworzą się mniejsze, usiłujące zdobyć władzę nad resztą. Jedno z podstawowych obecnie kryteriów oceny człowieka to umiejętność funkcjonowania w grupie, czyli w „układzie”.

Niebezpiecznie robi się wtedy, gdy „układy” przekształcają się w mafie i zaczynają zagrażać demokracji. Sposób na rozbicie „układu” jest jeden – wprowadzanie mechanizmów demokratycznych. A więc wybory, kadencyjność, obsadzanie stanowisk z konkursów, tworzenie apolitycznego korpusu urzędników, czyli społeczeństwo obywatelskie. Czyli odwrotność tego, co robi PiS, który majstruje przy procedurach wyborczych (vide: blokowanie list), unika konkursów, nawet zniszczył służbę cywilną. Walka PiS-u z „układem” to nic innego, jak zastępowanie istniejących „układów” nowymi, SWOIMI.

Każdy z nas jest członkiem jakiegoś „układu”. Polacy są szczególnie podatni na „układ” ze względu na narodową, wręcz genetyczną skłonność do „załatwiactwa”, szukania „dojść”, chodzenia bokiem i na skróty. To, co Kaczory nazwali „układem”, od wieków funkcjonuje jako... klika. A co to jest klika? Klika to grupa nieformalna, do której „ja” nie należę.

Wniosek z tego jest prosty: walka z „układem” w każdej chwili może dosięgnąć każdego z nas. Znając Kaczorów, żaden Polak nie może być pewny dnia, ni godziny. Nigdy nie wiadomo, kiedy nadepniemy komuś na odcisk, a jeśli nie nadepniemy my, to ktoś z naszych bliskich. A od tego tylko krok, byśmy znaleźli się na celowniku PiSiego układu. Zaczną szukać na nas „haków”, „gwoździ”, grzebać w przeszłości, polować na naszych bliskich.

To nie przesada, przypomnijmy sobie dziadka z Wehrmachtu, rzuconego na glebę Wachowskiego czy Czarzastego (pod pretekstem rzekomej znajomości syna z jakimś przestępcą), najście na mieszkanie reżysera „po Kaczmarka”, zatrzymanie Tymochowicza pod pretekstem posiadania plików pedofilskich. To metody żywcem z państwa policyjnego, a jakże łatwo je usprawiedliwić „walką z przestępczością”! Kto z nas jest do końca pewny, czy wśród znajomych naszych lub naszych dzieci nie zdarzy się przestępca?

Haka można znaleźć na każdego. Frazes „uczciwi nie mają czego się bać” brzmi jak dzwonek alarmowy, bo... kto jest do końca uczciwy? Od bidy możemy odpowiadać za nas samych, ale czy wiemy wszystko o naszych bliskich? Wspomniane metody Ziobry mogą być skuteczne na każdego. A narkotyki? Tajemnicą poliszynela jest, że jednym ze studenckich sposobów na egzamin jest wspomaganie organizmu prochami. A te można też przypisać „starym”... Najście na mieszkanie daje duże szanse powodzenia. Nie mówiąc o tym, że idąc ulicą, jesteśmy niemal cały czas w zasięgu kamer – spluń albo przejdź ulicę na czerwonym, a możesz mieć zdjęcie.

Prokuratura na przykładzie Kaczmarka i Krauzego pokazała nam, jak działa „Wielki Brat”. Wyszło, że każdy z nas jest śledzony, a kamer przecież przybywa. Organizatorzy piątkowego politycznego spektaklu zmusili prokuraturę do ujawnienia przestępcom stosowanych metod operacyjnych. Nie mieści się w głowie, aby prokuratorzy zrobili to z własnej woli. Nie ma wątpliwości, że przestępcy dokładnie przeanalizują tę konferencję i możliwości służb specjalnych. Utrudnianie postępowania jest przestępstwem. A tu KTOŚ utrudnił policji i prokuraturze wszystkie postępowania w Polsce! Tak oto wygląda walka PiS-u z przestępczością, korupcją i układem.

Mówiąc o tej „walce”, nie wolno zapomnieć, jak Kaczory „walczyli” do tej pory. Usiłują oni wmówić Polakom, że całe zło w Polsce stało się poza ich plecami, że oni to jedyni sprawiedliwi, wręcz ofiary nagonek i układów, m.in. prezydenta Wałęsy.

Przypomnijmy wobec tego, że Lech Kaczyński był w latach 1992––1995 prezesem Najwyższej Izby Kontroli. To kluczowe stanowisko na froncie walki z korupcją i „układem”. I co? Korupcja kwitła, w najlepsze szła złodziejska prywatyzacja, „pełzł układ III RP”.

W latach 2000–2001 Lech Kaczyński był ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym w rządzie Buzka, firmowanym przez AWS. Co zrobił mózg walki z przestępczością? Pohukał tylko trochę o karze śmierci. A pod jego skrzydłami „sprywatyzowano” m.in. PZU.

W latach 2002–2005 Lech Kaczyński był prezydentem Warszawy. I co? Filarem jego rządów był... „układ warszawski”. Dzięki poparciu radnych z tego układu, Kaczor mógł grzać stołek prezydenta.

O nieprawidłowościach w okresie jego rządów co chwila słyszymy z ust Hanny Gronkiewicz. Wcześniej obaj bracia tworzyli naprawdę ciemne układy (FOZZ, spółka „Telegraf”, Fundacja Prasowa „Solidarności”, „Srebrna”, RSW „Prasa-Książka-Ruch”). „Fakty i Mity” pisały o wszystkich tych sprawach wyczerpująco i jednoznacznie.

Oto dowody, że Kaczory są współtwórcami FAKTYCZNYCH CIEMNYCH UKŁADÓW i III RP. Służalcze lub zastraszone media o tym milczą. Boją się głośno zawołać, że wiarygodność Kaczorów jest poniżej dna. Elementarny instynkt obywatelski nakazuje nie dać im wiary za grosz. Oni „układ III RP” chcą zastąpić własnym „układem IV RP”.

Bezpośrednio po piątkowym spektaklu przeprowadzono kolejny sondaż popularności partii politycznych. Wyszło, że PiS wyprzedził Platformę. To tylko potwierdza wniosek wysnuty na początku tego felietonu na temat wyrobienia obywatelskiego Polaków. Jego miarą jest podatność na słowotok demagogów i odporność na argumenty. Wypada mieć nadzieję, że rzetelna analiza tego spektaklu sprowadzi na ziemię ufających PiSiej władzy.

Wielu takiej analizy już dokonało. Lotniska są pełne wylatujących na Zachód. To w większości młodzi, wykształceni ludzie, którzy przyszłości dla siebie i swoich dzieci wolą szukać w normalnym świecie. Emigracja z IV RP przebiła już tę z czasów nieboszczki komuny.

Lux Veritatis

 

 

"FAKTY I MITY" nr 28, 19.07.2007 r. PATRZYMY IM NA RĘCE

KONCERTY ŻYCZEŃ

Czy może być coś, co łączy kilku polskich premierów: Buzka, Millera, Belkę, Marcinkiewicza i Kaczyńskiego? Owszem... to widmo Trybunału Stanu.

Od 1998 roku w serwisach Polskiej Agencji Prasowej regularnie pojawiają się komunikaty o spotkaniach tak zwanych komisji konkordatowych – rządowej i kościelnej, podczas których kolejni premierzy lub upoważnieni przez nich ministrowie zobowiązują się do spełnienia kolejnych życzeń biskupów.

Za czasów Jerzego Buzka komisje zajmowały się głównie zmianami w prawie rodzinnym i opiekuńczym, ograniczając np. prawo do rozwodów (jak wiadomo, Buzek jest ewangelikiem, a w Kościele tym o rozwód nietrudno...). Sporządzono też deskrypty dotyczące procedur zawierania małżeństw kościelnych, uznawanych przez państwo. Podwładni Buzka zgodzili się również na to, żeby zdychające z braku kasy szpitale zatrudniały kapelanów na pełnych, płatnych etatach.

Później stery rządu przejął Miller i wydelegował do rozmów z biskupami wicepremiera Pola – tego, który podobno był liderem superlewicowej Unii Pracy. No i Pol zobowiązał się natychmiast do pokrywania przez państwo wszelkich kosztów remontów obiektów zabytkowych należących do Kościoła. Następnie, ciągle za Millera:

¤ wydano zalecenie (z mocą niemal ustawy), by szefowie państwowych zakładów energetycznych sprzedawali prąd instytucjom kościelnym po obniżonych cenach;

¤ zarządzono, aby biskupi mogli sobie zamawiać darmową siłę roboczą, czyli mężczyzn, odbywających zastępczą służbę wojskową;

¤ zgodzono się, by kościelne organizacje mogły uzyskiwać w formie uproszczonej status tak zwanych organizacji pożytku publicznego. Dzięki specjalnym przepisom biznesy Krk (np. hotele pod przykrywką schronisk, domów opieki i inne tego typu) mogły korzystać z prawa do uzyskania od podatników 1 proc. od podatku PIT.

W 2004 roku szefem rządu został Marek Belka. To do niego posłowie Socjaldemokracji Polskiej oraz senator Krystyna Sienkiewicz słali listy w sprawie likwidacji oczywistego bezprawia, czyli Funduszu Kościelnego. Politycy (prawdziwej) lewicy dopytywali się, kiedy to nastąpi i kiedy wprowadzi się w życie jednolite zasady opodatkowania kościelnych instytucji.

Premier w odpowiedzi wezwał marszałka Senatu Longina Pastusiaka do odłożenia debaty w sprawie projektu likwidacji Funduszu Kościelnego, gdyż – jak stwierdził – ta sprawa nie leży w kompetencjach parlamentu. Co ciekawe, spotkania komisji konkordatowych przygotowywał wówczas szef dyplomacji Włodzimierz Cimoszewicz.

Kadencja lewicowego (z nazwy) parlamentu zbliżała się do końca. Nikomu nie przyszło do głowy, że pożegnalne spotkanie komisji pod wodzą biskupa Pieronka i szefa MSZ Daniela Rotfelda przyniesie jakieś niespodzianki. W piątek 29 lipca 2005 roku rząd na forum komisji konkordatowej zobowiązał się w imieniu wszystkich następnych parlamentów, że Fundusz Kościelny nie zostanie zlikwidowany. Następnie Rortfeld poinformował, że państwo przejmuje na swój garnuszek kolejne trzy kościelne szkoły wyższe. Kosztuje to nas rocznie co najmniej 250 milionów.

Następcy Belki – Marcinkiewicz i Kaczyńscy – musieli przebić oferty lewicy. I tak przechrzta Dorn (to on przejął przewodniczenie komisji ze strony rządu) zamienił się w Sejm i Trybunał Konstytucyjny naraz i wydał kwit zwalniający wszystkie kościelne uczelnie z obowiązku lustrowania wykładowców. A dodatkowo jeszcze – pracowników państwowego wszak Uniwersytetu im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego oraz wydziałów teologicznych publicznych uczelni. Ludwik zalecił nadto wstrzymanie lustracji szefów i pracowników kościelnych mediów (prezent dla Rydzyka).

Później, na forum omawianej komisji, biskupi zatwierdzili do druku rozporządzenia Giertycha w sprawie wliczania do średniej ocen stopni z religii, ustalili też zasady przeprowadzania egzaminu maturalnego z katolickiej katechezy.

Dorn pochylił się też nad sprawą seminariów duchownych. Od wiosny 2006 r. koszty ich remontów i rozbudowy przejął na siebie w całości budżet państwa.

Żaden z wymienionych wcześniej panów (a byli w tym gronie wybitni prawnicy, tacy jak Włodzimierz Cimoszewicz czy Daniel Rotfeld) nie zauważył, że konkordat nie przewiduje powołania ani istnienia żadnej rządowo-kościelnej komisji konkordatowej.

Zapytaliśmy tedy Centrum Informacyjne Rządu, na jakiej podstawie ministrowie spotykają się z wewnątrzkościelną (czyli zupełnie prywatną) komisją konkordatową.

W odpowiedzi zacytowano nam artykuł 22 ustęp 2 konkordatu. Brzmi on tak: „Przyjmując za punkt wyjścia w sprawach finansowych instytucji i dóbr kościelnych oraz duchowieństwa obowiązujące ustawodawstwo polskie i przepisy kościelne, układające się strony stworzą specjalną komisję, która zajmie się koniecznymi zmianami. Nowa regulacja uwzględni potrzeby Kościoła, biorąc pod uwagę jego misję oraz dotychczasową praktykę życia kościelnego w Polsce”.

Nie wiemy, czy w CIR myśleli, że jesteśmy analfabetami, bo cytowany przepis mówi, że rząd i Kościół powołają komisję do spraw reformy finansów kościelnych. Nie miała ona prawa zajmować się niczym innym niż stworzeniem nowej kompleksowej regulacji podatkowej. Z naszą opinią zgadza się doktor prawa Paweł Borecki, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego.

Powołanie komisji nieprzewidzianej przez umowę międzynarodową narusza przy okazji konstytucję. W jej artykule 87, w ustępie pierwszym, czytamy, że źródłami powszechnie obowiązującego prawa Rzeczypospolitej Polskiej są: „Konstytucja, ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe oraz rozporządzenia”.

Trochę dalej znajdujemy kolejną, całkiem ciekawą regulację: „Za naruszenie Konstytucji (…) w związku z zajmowanym stanowiskiem lub w zakresie swojego urzędowania, odpowiedzialność konstytucyjną przed Trybunałem Stanu ponoszą: Prezydent Rzeczypospolitej, Prezes Rady Ministrów oraz członkowie Rady Ministrów (…)”. Czy przypadkiem nie podpadają pod ten artykuł działania premierów i ministrów, którzy na forum nieistniejącej prawnie komisji zaciągali w imieniu Parlamentu RP zobowiązania wobec Krk, czyli Watykanu?

Mądre prawnicze książki – w tym podstawowy podręcznik pt: „Aministracja publiczna”, którego autorem jest wieloletni wiceprzewodniczący Trybunału Stanu prof. Tadeusz Mołdawa – nie przewidują takiego forum na urzędową debatę. A tak naprawdę – czy rząd może w imieniu posłów do czegoś się zobowiązać? Konstytucja przewiduje wyraźnie, że władzą ustawodawczą w Rzeczypospolitej Polskiej jest Sejm i Senat.

Nie wiadomo dokładnie, ile w sumie kosztowały nas owe kościelno-rządowe nasiadówki, ale ostrożnie licząc, chodzi o kwoty sięgające 2 miliardów złotych (a nie wliczamy tutaj osławionego Funduszu Kościelnego).

MiC

 

 

 www.o2.pl | Środa [22.07.2009, 15:52] 1 źródło

POLITYCY POWINNI UDOWODNIĆ, ŻE SĄ ZDROWI PSYCHICZNIE

Uważa rzecznik praw obywatelskich, Janusz Kochanowski.

Każdy, kto ubiega się o fotel prezydenta, posła czy senatora, powinien przedstawić zaświadczenie, że jest zdrowy psychicznie – propozycję rzecznika praw obywatelskich Janusza Kochanowskiego cytuje "Polityka".

Skąd ten pomysł? Kochanowski twierdzi, że w Sejmie są ludzie, których zachowanie i wypowiedzi każą stawiać pytania o ich zdrowie

psychiczne i rozwój umysłowy.

To, że one istnieją w życiu publicznym, to zdaniem RPO wina mediów, które promują kontrowersyjne osoby.

Być może w prawie wyborczym albo w konstytucji powinniśmy wprowadzić wymóg przedstawienie stosownego zaświadczenia od kandydatów do pełnienia władzy – słowa RPO czytamy w tygodniku. | JS

 

Gdyby były to tylko medyczne, RZETELNE, NIEZALEŻNE badania, to oczywiście jestem za.

PS

W przeszłości na leczenie w psychiatrykach wysyłano ludzi cierpiących np. na "obłęd reformatorski"...

Jak by mnie zdiagnozowano (nie będę nawet cytował "diagnoz" niektórych forumowiczów)...

 

 

"FAKTY I MITY" nr 32, 16.08.2007 r.

RADIO WOLNA POLSKA

Już wkrótce z Polski popłyną w eter, w kierunku Białorusi słowa niosące prawdę i wolność. To takie Radio Wolna Europa dla Białorusinów – zatriumfowały nasze rządowe agencje informacyjne. No cóż, mają poddani Łukaszenki farta jak jasna cholera...

Pamiętacie Radio Wolna Europa? Ja pamiętam bardzo dobrze i wspominam nie bez sympatii i pewnego wzruszenia. Każdy, kto słuchał RWE, miał swoje sposoby i patenty na zagłuszarki. Moim była wielgaśna metalowa patera, którą ustawiałem przy radioodbiorniku od strony południowej, czyli od strony masztu emitującego denerwujący burczek. W ten prymitywny sposób, ekranując zagłuszanie pozwalałem falom średnim (albo krótkim) docierać do mojej anteny w jakim takim stanie. Wszystko po to, aby usłyszeć o godzinie 22.00 słowa: „Tu mówi Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa. Dobry wieczór państwu”. Owo „Dobry wieczór państwu” było dla mnie antidotum na towarzysze i obywatele, na propagandę

jedynie słusznego światopoglądu i na kłamstwa sączące się dzień cały z rządowych szczekaczek. Na rok 68 (który już jako tako pamiętam), na rok 70, 76, 80, 81 itd.

Czy RWE miało patent na rację i prawdę? Ależ skąd, ale niosło ze sobą jakiś cudowny posmak wolności, wewnętrznej emigracji no i pewnego rodzaju konspiracji, a przecież każdy i duży, i mały chłopiec lubi bawić się w „Indian”.

Dziś „My, Naród” – wolny i niezależny

– mamy swój dług do spłacenia wobec ludzkości, czyli np. wobec Białorusi. Tylko że... Tylko że gdy zabieramy się za uczenie innych wolności, sami powinniśmy pojąć, co to słowo tak naprawdę oznacza.

Tak sobie siedzę i dumam, czy np. w serwisie „ze świata” w owym Radiu Wolna Białoruś wyemitujemy taki np. news: „Polska. Główny prezenter i wydawca Wiadomości, najważniejszego polskiego dziennika telewizyjnego, Marcin Leśkiewicz został zwolniony z pracy za – jak to określił zarząd TVP – »nieprawidłowe podejście do zawodu dziennikarza«. Według naszych ustaleń, Leśkiewicza zwolniono, bo nie godził się na cenzurowanie przygotowywanych przez niego dzienników. Od czasu gdy rządy w Polsce przejęli bracia Kaczyńscy, w państwowej telewizji (trzy programy) powrócono do znanego z czasów komunistycznych ręcznego sterowania informacją. Najnowsze wiadomości redagowane są w taki sposób, aby zawsze w korzystnym świetne pokazywały rządzącą partię PiS. Czuwa nad tym specjalnie powołany zespół redaktorów w osobach Doroty Maciei i Patrycji Koteckiej. To cenzorskie gremium nie zgodziło się np. na emisję przemówienia polskiego reżysera Kazimierza Kutza, który nad grobem zmarłej śmiercią samobójczą byłej posłanki Barbary Blidy powiedział, że »zabili ją ludzie o kamiennych sercach«. To samo ciało ocenzurowało nawet wypowiedź polskiego biskupa

Michalika krytykującego w swojej homilii rządzących. Z naszych informacji wynika, że dziennikarze polskiej telewizji spróbowali ostatnio zaprotestować przeciwko takim praktykom.

W odpowiedzi prezes TVP Urbański zwołał zebranie załogi i oświadczył, że »demokracja demokracją, ale jak się komuś coś nie podoba, to może się zwolnić«. Na sali zapanowała pełna konsternacji cisza, którą przerwał wspomniany wcześniej Leśkiewicz, oświadczając, że jemu się nie podoba i że cenzura oraz przeinaczanie faktów to w wolnych mediach jest hańba. Odpowiedzią zarządu TVP było wręczenie mu wypowiedzenia z pracy. Od tej pory w centrali polskiej telewizji panuje jeszcze większy strach przed narażeniem się kierownictwu poprzez wyemitowanie jakiejś niewłaściwej, nieprorządowej informacji. Podobna atmosfera panuje we wszystkich programach i stacjach państwowego radia”.

No jak myślicie, Kochani: pójdzie w eter Radia Wolna Białoruś taki news z wolnej Polski, czy raczej nie pójdzie? Może zamiast pouczania Białorusinów i Łukaszenki, na czym polega wolność mediów, powinniśmy pierwej uruchomić jakąś podziemną rozgłośnię Radia Wolna Polska. Bo na falach średnich, ot tam – przy liczbie 700, tam gdzie strzałkę skali trzeba było dokładnie umieścić pomiędzy cyferkami 7 i 0, panuje cisza, której nikt nie przerywa słowami: „Tu mówi Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa”. Wielka szkoda. Znów by się przydała!

Marek Szenborn

 

 

(Przywitanie (powinno być mobilizujące)...kolejnego prezydenta)

PO WYBORACH

OTO SKRÓT PRZEMÓWIENIA PREZYDENTA, KTÓREGO NAPEWNO PAŃSTWO NIE USŁYSZĄ...

... a energię będę głównie przeznaczał (dzięki treningom przed lustrem, z pomocą specjalistów od wizerunku, socjotechniki, propagandy) na robienie dobrego wrażenia w celu utrzymania popularności, bym mógł jak najdłużej i jak najwięcej grabić (i nasi ludzie). W tym celu będę też, oczywiście, robił i obiecywał to, co będzie najpopularniejsze (na podstawie wyników badań opinii społecznej – czyli dla największej grupy ludzi (pozostałych nauczy się pokory i doprowadzi do porządku!...)). Dla mnie będzie więc słuszne to, co populistyczne. Nie stanowi mi różnicy czy obowiązuje np. kolor brunatny, czerwony czy czarny byle była z tego gruba forsa i bezkarność.

Moja maksyma to: trwać (przy żłobie oczywiście) i precz idealistom, ludziom prawym, konstruktywnym i innym frajerom – dziwakom (jak zmądrzeją to ewentualnie możemy pogadać)!   

PS

Tak, to prowokacja. Ten człowiek może swoim postępowaniem temu opisowi zaprzeczyć. Ale czy tak postąpi...

 

 

Do Prezydenta RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ

Art. 130.

Prezydent Rzeczypospolitej obejmuje urząd po złożeniu wobec Zgromadzenia Narodowego następującej przysięgi:

"Obejmując z woli Narodu urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, uroczyście przysięgam, że dochowam wierności postanowieniom Konstytucji, będę strzegł niezłomnie godności Narodu, niepodległości i bezpieczeństwa Państwa, a dobro Ojczyzny oraz pomyślność obywateli będą dla mnie zawsze najwyższym nakazem".

– Czy pan jeszcze pamięta?!; czy składał pan ją świadomie – wiedział co mówi, co to znaczy?!; jakiego kraju jest pan obywatelem – komu, czemu powinien służyć (kler nie tylko nie działa w interesie naszego społeczeństwa ale wręcz przeciwnie – na jego szkodę i to od wieków/zawsze!!)!!; kto pana utrzymuje (kler nie tylko nie płaci podatków ale wręcz przeciwnie – wyłudza pieniądze!!)?!; czy pan się z niej wywiązuje…!!; Czy też od początku było to tylko kłamstwo i jest pan agentem Watykanu?!!

 

 

Może więc zamiast religijnych, zatruwających umysł bredni zacząłby Pan czytać np. to („Fakty i Mity”) najodważniejsze, najrzetelniejsze pismo w Polsce? – WSZYSTKIM WYSZŁOBY TO NA DOBRE (proszę wziąć pod uwagę poświęcenie, odwagę, determinację ludzi stanowiących redakcję tego pisma, którego istnienie było kilka razy zagrożone (nawet raz usunięto ich z kolportażu „Ruch”-u)! Przecież mogliby, tak jak inni…, zająć się spokojnym zarabianiem pieniędzy (bo z tym też mieli spore kłopoty, dzięki sędziom zajmującym się spokojnym… zarabianiem forsy…)).

 

Jakie są (moje) - ogólne - oczekiwania od prezydenta w skrócie.

Prezydent powinien być osobą kompetentną, w tym racjonalną, pomysłową – mieć racjonalne pomysły oraz odwagę je realizować (czyli nie być populistyczny, krótkowzroczny), niezależny – czyli m.in. nie ulęgać emocjonalnym presjom, organizacjom religijnym, interesowi jakiejś partii – tylko dbać o dobro ogółu, przyszłość. Bycie prezydentem to misja, a nie np. uwieńczenie kariery – tutaj osobisty interes osoby pełniącej taką funkcję jest na końcu. Czy spełnił pan choć jeden z tych wymogów (a przecież powinien wszystkie)...

Jeśli więc dalej tak będzie, nie czuje się pan na siłach bronić, dbać o interes naszego kraju - POLSKI - to proszę się usunąć i zrobić mse dla kogoś kto będzie (może pan sobie znaleźć zajęcie np. w Watykanie – skoro jest panu tak bliski)!

 

Szczerze życzę opamiętania się, otrzeźwienia, osiągnięcia stanu zdrowia, rozsądku - po religijnym zamroczeniu; uleganiu instynktowi stadnemu; egoizmowi - wyższego poziomu świadomości i w efekcie zajęcia się wreszcie pomyślnością naszego kraju. – Co jest - w szeroko pojętym tego słowa znaczeniu - i w pańskim interesie.

Z nadzieją (a być może kiedyś - czego bym nam życzył - z poważaniem, a nawet uznaniem) Piotr Kołodyński

 

 

"FAKTY I MITY" nr 45, 15.11.2007 r. FAKTY

Dwa dni po przegranych wyborach premier Kaczyński wydał zarządzenie o niszczeniu dokumentów ABW i CBA, które dotyczyły nielegalnych operacji służb specjalnych. Według ekspertów, ewidentnie złamał prawo (dokumenty te muszą być przechowywane przez 50 lat!). W normalnym kraju były szef rządu zostałby za to przestępstwo natychmiast aresztowany. W Polsce nadal będzie bezkarnie kłapał dziobem.

 

 

"FAKTY I MITY" nr 44, 08.11.2007 r. Z SERII: WIELKIE POMYŁKI

JAK ODWOŁAĆ PREZYDENTA

Kaczyzm pobity, ale przedwczesny triumfalizm nie może nas uśpić: wróg nadal ma silną pozycję i będzie się odgryzał. Kaczor ogłosił, że „IV RP przegrała bitwę, ale wygra wojnę”. Co znaczy wojna w wykonaniu PiS-u, już wiemy.

Inny kaczysta też ogłosił wojnę i dodał, że oczekuje wyborów za rok, o ile PO nie będzie kontynuować polityki PiS-u. Jakże „jedynie słuszna polityka PiS-u” kojarzy się z „jedynie słuszną wiarą katolicką”! Zbieżność tę wyjaśnia zdumiewająco dobry wynik wyborczy PiSuarów. Inny kaczysta groził, że PiSprezydent może nie zaakceptować czterech ministrów. Wyraźnie grzeją pod kotłem i będą rozrabiać!

To oczywista oczywistość, że ich styl uprawiania polityki to permanentna wojna, innego nie znają. Nadal będą obrażać i lżyć, niepomni, że przegrali m.in. dlatego, że zelżyli cały naród: łże-elity, wykształciuchów, cieniasów, układ, kiboli, hołotę, bure suki. Na wojnie, jak to na wojnie – padają ofiary, także wśród cywilów. Jedną kobietę doprowadzili do samobójstwa, drugą publicznie linczowali. Obrazili Polki tym, że w ich sprawach doradza K.Lechowi Chlap-Nelly. A przy tym wszystkim stosują odwieczny chwyt Kościoła: TO NAS OBRAŻAJĄ! I grożą procesami. ONI!

Kaczyści mają czym wojować: są silni w Sejmie, wielu samorządach, obsadzili swoimi liczne urzędy państwowe, w których obowiązuje kadencyjność, np. CBA, KRRiT, NBP, i dzierżą media. Dostęp do kasy zapewnili sobie, obsadzając wszystkie spółki skarbu państwa. Co to znaczy, pokazała wizyta K.Lecha w USA w towarzystwie kandydującej do Sejmu Chlap-Nelly: KGHM kwotą 190 tys. zł sponsorował wyborczy koncert w Chicago.

Te wszystkie bastiony trzeba kaczystom jak najszybciej wydrzeć i każdą zmarnowaną przez nich złotówkę rozliczyć! Sami dowodzą, że póki nie zostaną spacyfikowani, nie będzie spokoju. Ale najgorsze, że okopali się w fortecy, jaką jest Pałac Prezydencki. Zasiadanie w nim K.Lecha umacnia pozycję drugiego Kaczora w PiS-ie. Zdecydowana zmiana polityki, np. w kwestii wycofania naszych wojsk z Iraku i Afganistanu, jest więc niemożliwa. Tę twierdzę trzeba kaczystom wydrzeć!

„Czy widzisz te gruzy na szczycie?

Tam wróg Twój się kryje

jak szczur.

Musicie, musicie, musicie

Za kark wziąć i strącić go

z chmur!”.

Twierdzy kaczyzmu nie lekceważmy. Prezydent RP ma szerokie uprawnienia konstytucyjne, PiSprezydent może przeszkadzać, wyrządzić szkody na lata. To prezydent mianuje ministrów, sędziów, generałów. Może wetować ustawy, a jego rozbudowana kancelaria, obecnie kaczy dwór, może stać się przechowalnią zgrai szkodników (o czym „FiM” piszą już w tym numerze). Znając Kaczorów, mieszać i przeszkadzać będą. Wojnę już Kaczor I wypowiedział, a K.Lech jest jego emanacją.

Fakt, iż Lech nie pogratulował Tuskowi zwycięstwa, to oczywiście oczywisty brak wychowania, wręcz skandal. Mamy satysfakcję, bo niedawno ich przypadek zdefiniowaliśmy („Nekrokaczory” – „FiM” 40/2007). Trudno oczekiwać kindersztuby i przyzwoitości od ludzi tak zarażonych nienawiścią. Najgorsze, że zaszczepia ją Polakom jad szerzony w eterze przez bezdzietnego ojca pod obłudnymi hasłami miłości i patriotyzmu. Czekamy, Panie Premierze Tusk, na zgodne z prawem prześwietlenie i rozliczenie toruńskiego imperium zła, filaru kaczej władzy: cegiełek Stoczni Gdańskiej, trefnej koncesji i naruszania jej warunków, spraw podatkowych, zahaczającego o kodeks karny szerzenia nienawiści i antysemityzmu. Niezbędna jest też kontrola jakości kształcenia. Czego tam uczą młodzieży? Co „wykłada” bezdzietny ojciec?!

Pierwszy obywatel RP pokazał, że nie jest prezydentem wszystkich Polaków, ale PiSprezydentem. Trudno nie zgodzić się z bezdzietnym ojcem, który nazwał K.Lecha oszustem. PiSprezydent złamał wiele zasad. Zaangażował się w dzielenie Polaków, urząd prezydenta zbrukał, odarł z godności i honoru, Polskę ośmieszył w Europie i świecie, skłócił z sąsiadami, przedstawiał Polakom klęski i kompromitacje kaczej polityki jako zwycięstwa. Wziął czynny udział w kampanii wyborczej swojej partii (wytykała mu to nawet prasa zagraniczna), angażował przy tym pieniądze publiczne. Jako strażnik konstytucji i praw nie zachował bezstronności, reprezentował nie naród, ale PiS. „Zasady zobowiązują”, tylko Kaczory nie powiedziały – jakie?

Szczególną odrazę budzić musi wygrzebanie przez Kurskiego Tuskowi dziadka w Wehrmachcie. Nikt nam nie powie, że odbyło się to bez wiedzy K.Lecha. Obaj wskazali wszystkim Polakom, których krewnych Niemcy przymusowo wcielili do Wehrmachtu, gdzie mają szukać miejsca w życiu. To haniebny czyn, na jego rozliczenie nadal czekamy. Oto zasługi Lecha Kaczyńskiego. Hańba!

Świadectwo hańby wystawia też K.Lechowi OBWE, która po obserwacji wyborów musiała wytknąć „brak równowagi jakościowej” w relacjonowaniu kampanii poszczególnych partii przez TV publiczną, a kieruje nią jeden z najbliższych ludzi PiSprezydenta. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, wcześniej kierowana przez bliską K.Lechowi sfanatyzowaną katoliczkę Elżbietę Kruk, nie wywiązywała się z obowiązków kontrolnych „z powodu niedoskonałości swej struktury i różnic zdań wynikających ze stronniczego składu”. Jako żywo jednym z adresatów tego jest PiSprezydent K.Lech.

Gładki język dyplomatyczny nie zamaże druzgocącej oceny. Biorąc pod uwagę jaskrawą stronniczość mediów publicznych, iście PRL-owską kłamliwą propagandę sukcesu, zaangażowanie w kampanię pieniędzy publicznych (np. środki transportu wykorzystywane przez PiSprezydenta, premiera i ministrów), użycie w kampanii służb specjalnych, udział Kościoła (Radio Maryja, TV Trwam), sukces opozycji graniczy z cudem. Kaczyści byli pewni wygranej, w obliczu klęski po debacie desperacko miotali obelgi i bili na oślep. Takim cepem na oślep było CBA. Stąd uważamy, że mają czego się bać. Czas na komisje śledcze – mane, tekel, fares.

Sądzimy, że dotychczasowe dokonania PiSprezydenta wystarczą do postawienia go przed Trybunałem Stanu i złożenia z urzędu. Zdaniem wielu konstytucjonalistów, pod Trybunał kwalifikuje się już samo powołanie ministrów odwołanych przez premiera brata. Komisje śledcze, a powinno ich być ze cztery (śmierć B. Blidy, CBA + jego prowokacje wobec Leppera i Sawickiej oraz finanse PC), też powinny wiele wyjaśnić. Zapowiadana już jest komisja, która zbada całokształt potworka, zwanego IV RP. Dekaczyzacja!

Przedstawiamy poniżej, jak konstytucja reguluje możliwość złożenia z urzędu Prezydenta RP:

Art. 145

1. Prezydent Rzeczypospolitej za naruszenie konstytucji, ustawy lub popełnienie przestępstwa może być pociągnięty do odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu.

2. Postawienie Prezydenta Rzeczypospolitej w stan oskarżenia może nastąpić uchwałą Zgromadzenia Narodowego podjętą większością co najmniej 2/3 głosów ustawowej liczby członków ZN na wniosek co najmniej 140 członków ZN.

3. Z dniem podjęcia uchwały o postawieniu Prezydenta Rzeczypospolitej w stan oskarżenia przed Trybunałem Stanu sprawowanie urzędu przez Prezydenta RP ulega zawieszeniu. Przepis art. 131 stosuje się odpowiednio.

Trybunał Stanu, zgodnie z art. 25 ust. 3 ustawy o TS, może złożyć prezydenta z urzędu choćby za nieumyślne naruszenie konstytucji, ustawy lub popełnienie przestępstwa. Ale K.Lech to doktor habilitowany nauk prawnych, a nawet profesor uczelniany powiązanego z Kościołem Uniwersytetu Kardynała S. Wyszyńskiego (teraz na urlopie – nie Wyszyński, oczywiście), więc nie ma mowy o mydleniu Polakom oczu nieumyślnym działaniem. Ciekawe mogą być też wyniki zawiadomienia złożonego do prokuratury przez prezydent Warszawy w sprawie nieprawidłowości w magistracie stolicy za czasów K.Lecha.

Zdziwienie budzi, jak Kaczory uzyskały doktoraty i K.Lech habilitację, skoro powszechnie wiadomo, że są do bólu „niejęzykowi”. „Niejęzykowy” profesor, nawet uczelniany, to – według nas – istne kuriozum. Ale to katolicka uczelnia, a tam są inne priorytety. Rozdrapywana przez katooszołomów sprawa wykształcenia prezydenta Kwaśniewskiego przy tym blednie.

Wracając do Zgromadzenia Narodowego (Sejm wraz z Senatem) – liczy ono 560 posłów i senatorów (na nasz gust co najmniej o połowę za dużo!). Z tego 1/3 to 187. Niestety, PiS ma 205 (166 + 39) mandatów, co uniemożliwia przegłosowanie wniosku o Trybunał. Jest słaba nadzieja, że się podzielą i rozsypią. Niedawno Litwini tą metodą pokojowo złożyli z urzędu prezydenta Paksasa.

Póki co, trzeba pilnie obciąć środki na kancelarię (dwór?) PiSprezydenta do minimum, by nie zrobił z niej przechowalni szkodników i nie mógł kompromitować Polski za granicą. Trudno sobie przecież wyobrazić, by wyznawca polityki konfrontacji i „umierania” mógł wspierać linię kompromisu i współpracy. Trzeba też rozliczyć koszty kampanii wyborczej PiS-u – ile środków publicznych w niej użyli.

Najszybszy chyba sposób złożenia PiSprezydenta z urzędu to perswazja. Żywimy nadzieję, że komisje śledcze dadzą argumenty do postawienia obu Kaczorów przed sądem. W podobnej sytuacji znalazł się kiedyś prezydent USA, Nixon, który po aferze Watergate ustąpił za cenę abolicji. Sposób ten uważamy jednak za najgorszy, bo zgadzamy się z Lechem Wałęsą, że Kaczyńscy powinni skończyć w więzieniu.

Lux Veritatis

 

 

"FAKTY I MITY" nr 13, 03.04.2008 r.

ODWOŁAĆ KACZKĘ

Od dziewięciu miesięcy prezydent Lech Kaczyński zasiada w Pałacu Namiestnikowskim tylko dzięki lenistwu posłów.

Ponad 2 lata prezydentury Lecha K. to czas jego (i brata) ciągłych wojen z opozycją, a ostatnio z rządem, oraz ośmieszania Polski na całym świecie. Głowie państwa mylą się kompetencje i uprawnienia. Wobec zapowiedzi odmowy ratyfikacji przez Lecha Kaczyńskiego traktatu z Lizbony politycy koalicji rządowej i lewicowej opozycji zapowiedzieli, że jeśli tak się stanie, to prezydenta czeka Trybunał Stanu.

Przy całej awanturze o ratyfikację politycy zapomnieli o pewnym drobiazgu. Otóż Lech Kaczyński bezkarnie łamie konstytucję. Cała sprawa zaczęła się 23 lipca 2007 roku. W tedy to w serwisie PAP pojawiła się depesza: „Przewodniczący Krajowej Rady Sądownictwa poinformował, iż otrzymał informację z Kancelarii Prezydenta o rezygnacji głowy państwa z uprawnień dotyczących powołania dziewięciu osób na stanowiska sędziowskie. Kancelaria Prezydenta nie przekazała KRS uzasadnienia decyzji prezydenta”.

Tłumacząc  to na polski: po raz pierwszy od 18 lat (!) głowa państwa odmówiła wykonania swoich obowiązków i nie wręczyła nominacji sędziowskich ludziom, którzy przeszli niezwykle skomplikowaną procedurę weryfikacji. Sprawdziły ich służby specjalne, policja, zdawali specjalne egzaminy. Przypomnijmy, że konstytucja w artykule 179 mówi wyraźnie: Sędziowie są powoływani przez Prezydenta Rzeczypospolitej, na wniosek Krajowej Rady Sądownictwa, na czas nieoznaczony. Nic tu nie ma o swobodnej decyzji prezydenta czy też o jego uprawnieniu do czytania teczek personalnych kandydatów na sędziów. Może tylko złożyć swój podpis pod aktami nominacyjnymi. Przeczytamy o tym we wszystkich podręcznikach do prawa konstytucyjnego. Lech Kaczyński uznał jednak, że to On prowadzi politykę kadrową w wymiarze sprawiedliwości. Zabrał się więc do oceniania kandydatów na sędziów. Nie mając żadnych uprawnień, przeglądał dokumenty i weryfikował...

Dodatkowe bezprawne procedury spowodowały wydłużenie czasu oczekiwania kandydatów na sędziów na swoją nominację. Z miesiąca (czasy Lecha Wałęsy i Aleksandra Kwaśniewskiego) do półtora roku obecnie. Dziewiątka, której nie chciał powołać prezydent, w geście rozpaczy złożyła w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym w Warszawie skargi na bezczynność głowy państwa. Sąd – jak to sąd – przesłał Kancelarii Prezydenta wezwanie do przesłania akt postępowania i złożenia wyjaśnień w tej sprawie. Jedyną odpowiedzią pana prezydenta była publikacja obwieszczenia (3 stycznia 2008 r.), w którym oficjalnie poinformował on o odmowie nominacji. Po czym zapadła cisza. Prawnicze fora internetowe aż puchną od opinii na temat takiej decyzji głowy państwa. Przeważają zdania, iż niedoszli

sędziowie narazili się lokalnym kacykom PiS. Za karę zostali więc bezrobotnymi prawnikami bez żadnych uprawnień. Nie są już bowiem asesorami, po prawie siedmiu latach pracy ich status zawodowy jest równy absolwentowi prawa.

Posłowie wiedzą o tym i nie reagują. Twierdzą, że nie mają żadnej możliwości zakończenia rządów Lecha. A to nieprawda!

Parlamentarzyści mają bowiem wielką władzę w postaci łatwej do uruchomienia procedury postawienia Prezydenta RP przed Trybunałem Stanu. Zgodnie z konstytucją, taki wniosek może złożyć już 140 posłów i senatorów. A przeciwnicy Lecha K. dysonują w tej chwili 355 głosami! Ci, którzy boją się rozpoczynać całą procedurę, tłumaczą, że i tak brakuje 19 posłów i senatorów (dwie trzecie Zgromadzenia Narodowego, czyli 374 posłów i senatorów), aby sprawę szczęśliwie zakończyć.

Lepiej się pomęczyć trzy lata – twierdzą.

Strachliwym przypominamy jednak o dwóch sprawach:

Po pierwsze – polityczne zaplecze prezydenta Lecha Kaczyńskiego w postaci PiS nie istnieje już jako jedna siła. Ugrupowanie to żyje praktycznie wyłącznie dlatego, że ma dotacje państwowe;

Po drugie – decyzja o postawieniu przed Trybunałem Stanu Lecha Kaczyńskiego może zapaść w głosowaniu tajnym. Antyprezydencka frakcja w PiS może wtedy bezkarnie oddać głosy przeciw bratu swego prezesa. Ostrożne szacunki wskazują, że grupa ta może liczyć nawet 30-35 osób. A do większości niezbędnej do zakończenia jego kadencji brakuje 19 głosów.

Postawienie głowy państwa przed Trybunałem Stanu zawiesza ją w wykonywaniu obowiązków, zaś skazanie wyrokiem Trybunału jest równoznaczne z usunięciem szkodnika z urzędu.

Społeczeństwo przyjęłoby taką decyzję z wielką ulgą. Notowania głowy państwa lecą w dół i po dwóch latach zatrzymały się na poziomie 25 procent poparcia. W samym PiS rozpatrywany jest wariant rezygnacji Lecha Kaczyńskiego ze starań o reelekcję.

Jest to także sposób na pozbycie się z polskiej polityki innych szkodników pochowanych w Kancelarii Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego.

Czy znajdą się odważni?

MiC

 

 

"FAKTY I MITY" nr 38, 27.09.2007 r.

SPALONA ZIEMIA

PiS wmawia Polakom, że jego rządy to czas silnej Polski w silnej Europie. Premier Kaczyński chwali się, że jest pierwszym politykiem, który twardo broni polskiej ziemi na Śląsku, Pomorzu czy Warmii i Mazurach. Znowu kłamie!

Jednym z priorytetów, którego załatwienie obiecali politycy PiS, było zamknięcie kwestii roszczeń obywateli Niemiec wobec majątków pozostawionych w Polsce.

Wbrew pozorom kwestia roszczeń wypędzonych nie była tylko elementem stosunków polsko-niemieckich, lecz także istotnym elementem naszej wewnętrznej polityki. Spór toczył się bowiem o to, czy prawo ustanowione w latach 1944–1989 obowiązuje nadal, a więc czy przekreślamy wszystkie przejęcia nieruchomości dokonane przez państwo w latach minionych.

No i w końcu sami daliśmy przedstawicielom niemieckich ziomkostw narzędzie w walce o domy i gospodarstwa rolne położone na zachodnich i północnych rubieżach Polski. W jaki sposób?

Oto legalny polski rząd premiera Mieczysława Rakowskiego uznał w 1989 roku, że przejęcie mienia Kościoła rzymskokatolickiego po 1944 r. było bezprawne. Jego następcy, akceptując milcząco działania Komisji Majątkowej (patrz: „FiM” 35 i 36/2007), uznali generalną zasadę, że zwraca się mienie Krk niezależnie od daty konfiskaty.

Jednak starania ziomkostw paradoksalnie osłabiało to, że żaden polski rząd publicznie nie zanegował nacjonalizacji mienia będącego do 1945 roku własnością Niemców. Wszystkie te nieruchomości przeszły na własność Skarbu Państwa.

¤ ¤ ¤

Ale zmieniło się to wczesną wiosną 2006 roku. Wtedy w serwisie Polskiej Agencji Prasowej ukazała się depesza, że rząd RP uznaje przejęcie przez państwo w 1945 r. nieruchomości położonych na Ziemiach Zachodnich, należących do niemieckiego Kościoła katolickiego, za dokonane bez podstawy prawnej. Premier Kaczyński, spełniając w ten sposób życzenie biskupów, chciał ich skłonić do bezwarunkowego poparcia rządu. Jak zwykle myślał o sobie i partii. Nie pomyślał jednak, że otwiera w ten sposób możliwość legalnego odzyskania swojej własności przez wypędzonych, którzy będą powoływać się na to „bezprawne przejęcie” w swoich sprawach. I to zarówno przed sądami polskimi, jak i europejskimi. Po prostu zanegował polską rację stanu, zanegował polską własność ziemi na Warmii i Mazurach, Śląsku, Ziemi Lubuskiej i Pomorzu.

To usztywniło stanowisko Niemiec w sprawie roszczeń wypędzonych. Kilka miesięcy po przyjęciu przez polski rząd owej deklaracji do Berlina udał się premier Jarosław Kaczyński. Próba przekonania pani kanclerz Angeli Merkel, aby zgodziła się na przyjęcie wspólnej deklaracji, w której oba rządy uznają roszczenia wysiedlonych Niemców za bezprawne, skończyła się fiaskiem.

W końcu Polska sama sobie strzeliła gola, negując legalność konfiskat mienia niemieckiego z 1945 roku.

¤ ¤ ¤

Jedyną formą odpowiedzi na twarde stanowisko niemieckich władz była fala agresji wobec zachodniego sąsiada, przetaczająca się przez media związane z PiS. Rządzący manifestacyjnie unikali też kontaktu z politykami z wiodącej za zachodnią granicą CDU. W czerwcu 2007 r. żaden z funkcjonariuszy PiS nie miał czasu na pogawędkę z goszczącymi u nas parlamentarzystami niemieckimi z Komisji Spraw Zagranicznych Bundestagu. Wynikało to z prostej kalkulacji politycznej prezydenta i premiera. Niemcy od stycznia 2007 r. przewodzili Unii Europejskiej. No więc politycy PiS uznali, że metodą tupania i szantażu zmuszą Berlin do ustępstw. Wymyślili też, że takimi zabiegami zmienią przy okazji nastawienie Polaków do Niemiec. Ale to była mylna koncepcja: w sierpniu 2006 r. 72 procent przepytanych przez CBOS chciało z Niemcami ugody, a nie twardej polityki. Po roku CBOS zanotował podobne odpowiedzi.

W podtrzymywaniu antyniemieckiego ducha nie pomogło ani zatrudnienie na stanowisku pełnomocnika rządu ds. Niemiec człowieka obnoszącego się ze swoim negatywnym stosunkiem do Niemiec (dr hab. Mariusz Muszyński z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego), ani przerobienie szczytu Unii Europejskiej w spotkanie Kaczyński–Merkel. Polacy nadal szanują Niemców i chcą z nimi robić interesy.

¤ ¤ ¤

O ile atak na Niemcy miał jakieś ideologiczne podstawy, to polityka braci K. wobec Wspólnoty Europejskiej to już czysta socjotechnika. Na początku mieliśmy przecież hasło: „Silna Polska w silnej Europie”.

Z niego z kolei wyszedł polski sprzeciw wobec propozycji, aby UE otrzymała osobowość prawną i mogła na zewnątrz bronić interesów swoich członków. Chodziło o to, aby w trakcie negocjacji w sprawie ceł na żywność żaden z 25 członów Unii nie musiał sam bronić swojego interesu. Przypomnijmy tylko, że – jak wynika z szacunków Janusza Kaczurby (przez 20 lat pełnomocnik rządu RP ds. negocjacji celnych) – propozycje USA zniesienia barier w handlu żywnością doprowadzą do bankructwa prawie 2/3 naszych rolników. Jednocześnie bracia K. podkreślali, że „Unia Europejska nie broni interesów swoich członków w relacjach z Rosją i pozwala na dyktat Moskwy w sektorze paliw”. Skutkiem tego oświadczenia było zablokowanie przez Warszawę prac nad nowym traktatem handlowym Wspólnot Europejskich z Rosją. Na pytanie, jak UE ma bronić Polski, nie mając osobowości prawnej, Kaczyńscy odpowiedzi nie dali.

W tym samym czasie szefowa MSZ Anna Fotyga publicznie zapewniała, że „Polska jest na tyle dużym krajem, że sama sobie poradzi na arenie międzynarodowej i nie potrzebuje wsparcia Unii”! No to jak jest w końcu? Polska to państwo, które broni się przed dyktatem silniejszych (Berlina), czy raczej mocarstwo, które może innym politykę pisać?

¤ ¤ ¤

Żaden z analityków stosunków międzynarodowych, z którymi dziennikarze „FiM” rozmawiali w Krynicy, nie był w stanie zrozumieć, dlaczego polski rząd nie przedstawia – poza chaotycznymi propozycjami w sprawie zasad głosownia – żadnego pomysłu na politykę UE. Co więcej – stopuje cenne inicjatywy innych państw.

We wrześniu 2007 r. kanclerz Niemiec zaproponowała objęcie najważniejszych przedsiębiorstw w UE specjalną ochroną przed wrogimi przejęciami. Jak zauważyła, rządy Chin, Rosji, państw arabskich oraz Korei Północnej przeznaczyły 2,5 biliona dolarów na inwestycje w kluczowe firmy na całym świecie!

W Stanach Zjednoczonych rząd dysponuje specjalną agendą, która monitoruje działania owych funduszy i ma prawo zakazać (!) przeprowadzenia dowolnej transakcji, jeżeli uzna, że zagraża ona amerykańskim interesom. W Europie wrogie firmy mogą grasować swobodnie. Niemcy zaproponowały, aby, idąc za wzorem USA, także UE mogła zakazywać przejęć firm, jeżeli grozi to bezpieczeństwu wspólnoty.

Propozycję Berlina poparł od razu Paryż. Ciepło wypowiadał się o tym premier Hiszpanii. Jedynym premierem UE, który nie zajął dotąd stanowiska, jest Jarosław Kaczyński. Jak zwraca uwagę Tomasz Kamiński z Centrum Europejskiego Natolin, „oferta Niemiec wzmacnia bezpieczeństwo Polski, której strategiczne firmy (w tym paliwowe) są łatwym łupem dla owych funduszy, a nasze zaangażowanie w przyjęcie projektu zwiększa naszą wiarygodność w UE i może wpłynąć na poprawę relacji z RFN”.

Swoje pomysły na politykę Unii ma nawet Słowacja. Jest to szczególnie ważne wobec ugięcia karku przez Kaczyńskich i wyrażenia przez nich bez żadnych warunków wstępnych zgody na budowę amerykańskiej bazy rakietowej. Eksperci magazynu „Raport WTO” piszą:

„Amerykanie domagają się od Polski pokrywania części kosztów funkcjonowania bazy oraz wypłacania ewentualnych odszkodowań z budżetu naszego MON-u. Uległość polskich polityków wobec USA źle wróży prowadzonym rozmowom. Chyba że do gry (...) na poważnie włączą się inne kraje UE oraz NATO (w przeciwieństwie do USA wspomagające Polskę ogromnymi kwotami), w końcu Polska nie może w nieskończoność rozbijać z trudem budowanej (...) jedności Europy”.

¤ ¤ ¤

Polska polityka wschodnia de facto nie istnieje. Gry historią nakazały ministrowi obrony narodowej Aleksandrowi Szczygle proponować budowę Muzeum Katyńskiego tuż za płotem... Ambasady Rosyjskiej. Pomagał mu w tym minister Ujazdowski, któremu marzyło się rozbieranie wszelkich pomników rosyjskich żołnierzy. Stosunki Warszawy i Moskwy analitycy określają jednoznacznie: one nie istnieją! I nie mamy się czemu dziwić, skoro Polska przez ponad rok nie miała ambasadora w Federacji Rosyjskiej. A nie miała, gdyż dotychczasowy został na cztery miesiące szefem MSZ w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, zaś następcy nie umiano znaleźć.

Zaskoczeniem dla świata biznesu oraz polityków było oświadczenie wysłanników Ministerstwa Gospodarki, że oczekujemy w najbliższym czasie załamania dostaw ropy i gazu z Rosji. Pytani o uzasadnienie, odpowiadali, że tak będzie, bo... tak będzie.

Jednak polityka wschodnia to także relacje z Ukrainą. Z jednej strony musimy z nią współpracować przy EURO 2012, a jednocześnie robimy wszystko, aby nasze stosunki były złe. Na przykład przedstawiciele Kijowa wielokrotnie wspominali, że koszty związane z polskimi wizami są absurdalnie wysokie.

Jednak ta sprawa była drobnostką. Nie podobało się im także to, że Komitet Konsultacyjny Prezydentów Polski i Ukrainy po raz ostatni zebrał się jesienią 2005 r., jeszcze za czasów Aleksandra Kwaśniewskiego. Na Forum Ekonomicznym żalili się, że nikt z Polski z nimi nie rozmawia. W odpowiedzi usłyszeli, że przecież Warszawa jest protektorem Ukrainy w UE. Może, ale pozostałe państwa Unii uzależniają przyjęcie Kijowa do Wspólnoty od przyjęcia eurokonstytucji. A Polska jest jej zdecydowanie przeciwna.

¤ ¤ ¤

Na koniec o polityce PiS wobec Białorusi i Afryki. W obu przypadkach mamy do czynienia z głupotą, a wręcz sabotażem. Mińsk poszukuje na gwałt pomysłu na wyjście z politycznej izolacji. Jednym ze sposobów jest projekt rozbudowy (odbudowy) tranzytowych ropociągów i gazociągów, którymi paliwa są tłoczone z Rosji do Europy. Moskwie na nich już nie zależy. Nam raczej powinno, gdyż zaopatrują się nimi w surowiec obie polskie rafinerie (Płock i Gdańsk). Od ponad pięciu miesięcy Białoruś próbuje zainteresować inwestycjami w rurę rządy w Warszawie, Berlinie, Pradze czy Paryżu. Dotąd wstępne zainteresowanie wykazali niemal wszyscy adresaci poza rządem Kaczyńskiego. Zdaniem przedstawicieli białoruskiej opozycji, ta inwestycja powinna być jednym z narzędzi nacisku na reżim Łukaszenki: rura za reformy. Nie możemy zapomnieć, że Mińsk latem 2007 r. kupił kolejne pola naftowe w Iranie i ma już zasoby sięgające 2,9 miliarda baryłek ropy.

A co do Afryki... Polska ma tam drugą po Francji liczbę ambasad, a jednocześnie niemal zerowe obroty gospodarcze, mimo że wielu tamtejszych polityków, biznesmenów, lekarzy to absolwenci polskich uczelni.

„Polacy nie są tak głupi i wystarczą im jedne wybory, aby fachowców z PiS odesłać do lamusa” – uspakajał zachodnich i wschodnich dyplomatów w trakcie jednej z krynickich debat Marek Belka. Oby miał rację.

MiC

 

Tekst powstał podczas XVII Forum Ekonomicznego w Krynicy.

W artykule wykorzystano analizę Antoniego Podolskiego z Centrum Stosunków Międzynarodowych

 

 

„POLITYKA” nr 34, 25.08.2007 r.

PODRÓŻ Z KRAŃCA ŚWIATA

Po trzech latach bezwzględnej dominacji obóz IV RP zwija obwisłe sztandary. A w każdym razie po dwóch latach rządów Prawa i Sprawiedliwości można mieć nadzieję, że nareszcie mamy za sobą pisowski wariant mrzonek o IV RP, i że nieodległe wybory zamkną ten ponury epizod. Czy jednak po PiS jesteśmy choć odrobinę mądrzejsi? Czy czegoś się dowiedzieliśmy jako społeczeństwo? Czy klasa polityczna nauczyła się czegoś, co pozwoli uniknąć podobnych nieszczęść w przyszłości?

Eksperyment IV RP zawiódł, bo był oparty na fałszywych przesłankach, pochopnie uogólnionym obrazie rzeczywistości, złudzeniach spowodowanych inklinacjami do magicznego myślenia, na mitomańskich skłonnościach i paranoi. Rozmaite mentalne patologie wypełniły w projekcie IV RP próżnię pozostawioną przez mgliste wyobrażenie o funkcjonowaniu prawa, gospodarki, więzi społecznych i demokracji. Ale to nie znaczy, że koniec musi być definitywny.

 

Ideolodzy, politycy, piewcy i wyznawcy IV RP byli (niektórzy wciąż są) jak żeglarze sprzed wieków, którzy wierzyli, że świat jest okrągły i płaski jak moneta, więc wyruszali w podróż na jego kraniec. Płynęli jednak, płynęli, a krańca świata nie było. Były tylko kolejne głębie, mielizny i wyspy, a czasami lądy pełne dzikich zwierząt, ludożerców i chorób odbierających rozum. Jak oni nie mogli odnaleźć krańca świata, który nie istnieje, tak PiS nie mógł odnaleźć czubka czy jądra nieistniejącego układu, który miał całą Polskę oplatać, spowijać czy pętać mafijnymi lub agenturalnymi szarymi sieciami. Ponieważ zaś żeglarze pisowskiej rewolucji cały świat objaśniali działaniem wciąż niewidocznego układu, nie byli zdolni do czerpania nauki z własnego doświadczenia.

 

Kiedy już przetrząsnęli wszelkie możliwe archiwa i nie odkryli w nich wszechpotężnych agentów, uznali, że widać są oni tak potężni, iż nawet odnaleźć się ich nie da. Kiedy wieloletnie areszty wydobywcze nie mogły zmusić podejrzanych do złożenia dających się potwierdzić zeznań obciążających politycznych rywali, wytłumaczyli sobie, że widocznie przestępcy wolą więzienie od zemsty wszechmocnego układu i liczą na jego wdzięczność, gdy odzyskają wolność. Gdy nawet najbardziej zaufani prokuratorzy nie mogli namierzyć oplatającej Polskę mafijnej struktury, wyznawcy Jarosława Kaczyńskiego uznali, że widać i ci prokuratorzy są związani z układem.

 

Im bardziej wiara wyznawców IV RP nie mogła się potwierdzić w empirii, tym bardziej się umacniała w rozumach części wiernych. Bo tylko najpotężniejszy układ mógł przecież być tak potężny, by zapewnić sobie pełną niewidoczność. W tym sensie ta ideologia była więc i jest odporna na wszelkie doświadczenie, racjonalną argumentację i weryfikację. Weryfikować można jedynie jej wyznawców. Nie tezy. Gdy ktoś wątpi w tezy (jak poseł Zalewski lub minister Kaczmarek), niemal automatycznie zostaje wyrzucony poza obóz prawdy i z punktu widzenia PiS staje się częścią mitycznego układu.

 

Taka logika prawie każdą rewolucyjną wiarę spycha ku paranoi. Ideologia pisowskiej rewolucji weszła jednak w fazę paranoidalną wcześniej niż jej wielkie poprzedniczki, bo miała nieporównanie słabsze uzasadnienie w rzeczywistości społecznej, politycznej czy ekonomicznej. Jest to ważne z punktu widzenia naszej politycznej przyszłości. Bo brak silnego związku z rzeczywistością sprawia, że ta rewolucja nie tylko nigdy nie może się wypełnić, ale także nigdy nie musi się skończyć. Nawet utrata władzy nie będzie jej porażką. Przeciwnie, będzie potwierdzeniem potęgi i bezwzględności zła, z którym PiS się mierzył.

 

W tym sensie zbliżające się chyba wybory i odsunięcie PiS od władzy nie rozwiązują najpoważniejszego dziś polskiego problemu, jakim jest nieracjonalność polityki i kruchość demokracji. Na dłuższą – lecz niezbyt długą – metę może to nawet być źródłem jeszcze poważniejszych zagrożeń. Jeśli polska polityka się nie zreformuje i jeśli demokracja nie stworzy silniejszych zabezpieczeń na wypadek nawrotu wysokiej fali populistycznej paranoi, następnym razem może się przed nią nie obronić. Warto więc już teraz podsumować szczęśliwie kończący się okres i zastanowić się, jak możemy uniknąć podobnego ryzyka w przyszłości.

 

Ze szlachtą polską polski lud

Przede wszystkim koniecznie trzeba się teraz przyjrzeć społecznym źródłom chwytliwości pisowskiej paranoi. Bo zbiorowe szaleństwa nie spadają z nieba. Jakieś czynniki wytworzyły silny i na razie dość trwały popyt na polityczną narrację wyrosłą z czarnej legendy polskiej transformacji. To nie plamy na słońcu pchnęły niemal co drugiego aktywnego wyborcę w objęcia PiS, LPR i Samoobrony. To nie halucynogenny sporysz przerastający zboże (jak w słynnym opętaniu Arras opisanym przez Andrzeja Szczypiorskiego) sprawił, że ludzie na pozór zdrowi masowo uwierzyli we wszechmocne sieci, wszechpotężny układ, wszechobecnych agentów i wszechwładne mafie, których nikt nie widział i których istnienia nikt nie potrafi wykazać.

 

Można oczywiście powiedzieć, że PiS znalazł łatwą receptę na dotarcie do tych – bezrobotnych, inteligentów, wykluczonych, ubogich – którzy czuli się odrzuceni czy zlekceważeni przez polską transformację. Na technokratyczny język innych partii i dotychczasowych rządów koalicja populistyczna odpowiedziała językiem troski, współczucia i oburzenia niesprawiedliwością. PiS jako pierwsza partia po 15 latach transformacji z troską pochylił się nad tymi wszystkimi, którzy czuli się przez nią skrzywdzeni i wskazał winnych nieszczęściom – układ.

 

Jeśli mimo wszystkich porażek i aberracji PiS po dwóch latach nieudolnych rządów zachował zdecydowaną większość swoich zwolenników, to w dużej mierze dlatego, że nikt inny nie chce się nad nimi pochylić. Żadna inna partia – poza Samoobroną – nawet nie próbuje mówić językiem troski o słabszych wyborców. Choćby więc wiele im się w polityce PiS nie podobało, choćby chcieli wybrać sobie innego opiekuna, to go po prostu na scenie politycznej nie znajdą. Bo wszystkie inne partie parlamentarne chcą się opiekować zadowolonymi i reprezentować tych, którzy sami umieją sobie radzić.

 

To prawda, że PiS nie bardzo się wywiązuje ze swoich obietnic, że niewiele dał słabym, a bardzo dużo silnym, że w praktyce nie bardzo się pod tym względem różni od konkurentów, ale przynajmniej deklaruje zainteresowanie słabszymi. A kiedy ktoś czuje się zagrożony albo obolały, nawet ciepłe słowo pozbawione praktycznego czy konkretnego wyrazu staje się istotne. Dopóki więc konkurenci nie nauczą się zauważać także społecznie słabszej części elektoratu, będzie ona skazana na puste obietnice PiS. Im bardziej zaś technokratyczny, liberalny, egoistyczny i indywidualistyczny będzie język następnej władzy, tym bardziej będzie rosła tęsknota za dobrym, sprawiedliwym ojcem – Jarosławem Kaczyńskim.

 

Zdarzyć się więc może – i wcale mnie to nie zdziwi – że Jarosław Kaczyński, być może na czele PiS, a może już pod jakąś inną partyjną postacią, wróci niebawem do władzy. Nie bardzo wierzę, by po tak rozpoczętej kampanii wyborczej możliwy był jeszcze POPiS, podobnie jak nie wierzę, by PiS, który znajdzie się teraz pod krzyżowym ostrzałem całej opozycji, mógł wygrać najbliższe wybory. Ale jeśli dzisiejsza opozycja się istotnie nie zmieni – a mało wskazuje, by chciała się zmienić – to następnym razem nie jest wykluczony triumfalny powrót partii obecnego premiera. Może już bez Ziobry, który za nadużycia władzy raczej nie uniknie Trybunału Stanu, a może też więzienia, ale z tym samym żądnym wszechwładzy Jarosławem Kaczyńskim lub z jakimś jego godnym następcą na czele. Nieuniknienie nadchodząca recesja, za którą przyjdzie bezrobocie, przestępczość i nowa fala frustracji, będzie przecież sprzyjała kolejnej inwazji populistów, różnej maści watażków i samozwańczych trybunów ludowych.

 

Na wszelki wypadek

Dwa lata rządów PiS trochę nam pokazały, co należy zrobić, żeby populistyczna fala nie zdołała w trakcie jednej kadencji zmieść polskiej demokracji, zniszczyć państwa prawa i zamienić nas wszystkich w marionetki miotane obsesjami następnego Kaczyńskiego czy Ziobry. Nie powinniśmy tej nauki zmarnować, bo wszyscy razem zapłaciliśmy za nią sporą cenę.

 

Po pierwsze więc, jeśli nie chcemy, by z następnej próby polska demokracja wróciła na tarczy, trzeba się definitywnie pożegnać z myślą o propagowanym przez Jana Rokitę rozmontowaniu bezpieczników państwa prawnego. Takich zwłaszcza jak immunitety, które stanowią gwarancję bezpieczeństwa dla ludzi z urzędu broniących naszych swobód. Bez większego trudu można sobie przecież wyobrazić, gdzie byśmy dzisiaj byli, gdyby Ziobro mógł w oparciu o „twarde dowody” wyprodukowane przez CBA bez ograniczeń aresztować Andrzeja Leppera. Jeszcze dwa, trzy aresztowania i Samoobrona stałaby się zupełnym wasalem PiS. Gdyby LPR stawiała opór, można by też aresztować Giertycha i Wierzejskiego, a resztę zwasalizować za pomocą delikatnych sugestii. Może niewiele osób płakałoby za Lepperem i Giertychem, ale wizja PiS faktycznie uzyskującego bezwzględną większość w Sejmie, swobodnie ubezwłasnowolniającego Trybunał Konstytucyjny i sądy, zmieniającego po uważaniu ordynacje wyborcze i stwarzającego sobie prawne gwarancje autorytarnej władzy na lata przyprawia jednak o ciarki na plecach.

 

Że do tego nie doszło, zawdzięczamy instytucji immunitetu chroniącego posłów przed samowolą władzy. Może kilkunastu posłów jeżdżących po kielichu i zasłaniających się sejmową legitymacją stanowi problem, ale zniesienie immunitetu wystawiłoby nas na ryzyko zniszczenia demokracji i stworzyłoby problemy nieporównanie większe.

 

Po drugie, trzeba się zastanowić, w jaki sposób można by umocnić monteskiuszowski trójpodział władz. Kłamstwo Jarosława Kaczyńskiego, który przed wyborami dał słowo, że bez względu na wynik nie zostanie premierem, jeśli jego brat wygra wybory prezydenckie, pokazało wagę tego problemu. Osłabienie systemu kontroli i równowagi między urzędami premiera i prezydenta naruszyło działanie mechanizmów konstytucyjnych sprawiając nie tylko, że prezydent automatycznie podpisywał nawet najbardziej niespójne ustawy, które później z kretesem przepadały w Trybunale Konstytucyjnym, ale także iż stracił szansę na pełnienie funkcji arbitra między rządem a opozycją i osłabił autorytet własnego urzędu. Prezydent, który będąc według konstytucji reprezentantem narodu w krytycznych sytuacjach mówi „my”, mając na myśli partię swego brata, sprzeniewierza się misji sprawowanego urzędu. Nie tylko on na tym traci, ale także my wszyscy, bo młoda demokracja, która nie posiada arbitra na wypadek poważnego kryzysu, wystawia się na zbyteczne ryzyko.

 

Po trzecie, jeszcze ważniejsze jest umocnienie niezależności wymiaru sprawiedliwości, a zwłaszcza pozycji Trybunału Konstytucyjnego. To przecież głównie Trybunał w decydującym stopniu powstrzymał autorytarne tendencje PiS. Ale jego powstrzymująca moc skończyłaby się za rok wraz z wymianą kolejnej grupy sędziów. Trzeba więc szukać takiego rozwiązania, które w większym stopniu uniezależni skład Trybunału od fluktuacji nastrojów politycznych. Sposobem może być wydłużenie kadencji tak, żeby każdy Sejm mógł zmienić najwyżej jedną czwartą składu.

 

Istotną rolę w hamowaniu autorytarnych zapędów odchodzącej władzy odegrały też sądy – demistyfikując oskarżenia wobec dr. Garlickiego czy negliżując wybujałe zarzuty w sprawie inwigilacji prawicy. PiS zdążył wraz z koalicjantami uchwalić ustawę poważnie ograniczającą niezależność sądów. Urzędnicy Ministerstwa Sprawiedliwości opowiadają, jak słysząc obawy prokuratora, że sąd może nie wyrazić zgody na aresztowanie byłego polityka, szef jednej z tajnych służb uspokajał, że „nie po to zmieniliśmy tam prezesa sądu, żeby nam tego aresztu nie dał”. Umocnienie gwarancji niezależności sądów i nietykalności sędziów jest na dłuższą metę warunkiem przetrwania państwa prawa, bo władza, która chce nadużyć swoich konstytucyjnych uprawnień, w każdym demokratycznym państwie raz na jakiś czas się zdarza. Immunitet sędziowski i samorządność wymiaru sprawiedliwości powinny więc być raczej umocnione niż demontowane, jak jeszcze niedawno zgodnie proponował POPiS. Nawet jeżeli wiąże się to z problemami podobnymi jak w przypadku posłów. Pijany czy skorumpowany sędzia jest oczywiście problemem w każdym kraju, ale sędzia jakkolwiek podporządkowany władzy to koniec wolności dla wszystkich obywateli.

 

Po czwarte, to jak Zbigniew Ziobro używał prokuratury, stawia też znak zapytania nad jej usytuowaniem w strukturze władzy państwowej. W polskich warunkach trudno raczej liczyć, by mogła ona odzyskać wiarygodność i racjonalność działania, jeżeli nie zostanie uniezależniona od bezpośredniego wpływu polityków. Barierą dla politycznych nadużyć może być promowana przez ministra Kaczmarka kadencyjność funkcyjnych prokuratorów. Sensowny jest też pomysł kadencyjnego urzędu prokuratora generalnego, którego kadencja z mocy prawa kończy się dwa albo trzy lata po zakończeniu kadencji Sejmu, który go wybrał. Mam jednak obawę, że w polskich warunkach i to nie wystarczy. Być może trzeba by więc szukać formuły ponadpartyjnego kolegium prokuratorów albo sędziów śledczych, mającego prawo przejmowania spraw o szczególnym znaczeniu politycznym. Gdyby tworzyli je emerytowani sędziowie Sądu Najwyższego czy prokuratorzy krajowi w stanie spoczynku, może zbliżylibyśmy się do ideału instytucji całkiem bezinteresownej, uwalniającej organy ścigania z demoralizujących je politycznych śledztw prowadzonych pod presją.

 

Po piąte, radykalnej reformy wymaga system mediów publicznych, które pod rządami PiS stały się tubą władzy, źródłem lub bezkrytycznym nośnikiem wyjątkowo ohydnych pomówień i oszczerstw. Ciało, które je kontroluje, trzeba skonstruować na wzór Trybunału Konstytucyjnego – tak, by oderwać je od bieżącej polityki i możliwości bezpośredniej ingerencji władzy wykonawczej. W przeciwnym razie zamiast stabilizować kulturę polityczną, będą tak czy inaczej źródłem dalszego dziczenia obyczajów i manipulacji każdej kolejnej władzy.

 

Po szóste, sytuacja w służbach wojskowych, ABW i CBA pokazuje, że cywilna kontrola nad nimi jest w Polsce iluzoryczna lub zdeprawowana, gdy na ich czele stają politycy. Przyczyna jest prosta i powszechnie znana. Jest nią niemoc formalnie kontrolującej je komisji sejmowej. Utrzymywanie takiej fikcyjnej kontroli nie ma wielkiego sensu.

 

Jeśli służby mają służyć państwu, a nie kolejnym ekipom, musi powstać ponadpartyjne ciało wyposażone w rzeczywiste uprawnienia kontrolne i śledcze – w tym prawo dostępu do wszelkich informacji i przyjmowania zeznań pod odpowiedzialnością karną. Gdyby udało się wprowadzić kadencyjność szefów tajnych służb, która nie pokrywałaby się z kadencjami Sejmu, moglibyśmy po jakimś czasie zbudować instytucje prawdziwie państwowe, a nie tylko rządowe czy partyjne.

 

Po siódme, żeby przywrócić polityce powagę, trzeba radykalnie ograniczyć miejsce PR i marketingu w walce politycznej. Można to częściowo osiągnąć ograniczając kwoty, które partiom politycznym wolno przeznaczać na PR i marketing. Nie chodzi o to, żeby pozbawić politykę pieniędzy, ale o to, żeby ograniczyć prawo polityków do robienia nam wody z mózgu za nasze pieniądze. Zamiast na billboardy i telewizyjne reklamy, w których politycy sprzedają nam puste treści jak mydło czy proszek do prania, dotacje budżetowe powinny być przeznaczone na budowanie programów i utrzymanie partyjnych think tanków.

 

Polska polityka koncentruje się na kampaniach negatywnych w dużym stopniu dlatego, że intelektualnie jest kompletnie amatorska. Porównanie dokonań obecnej władzy z jej zapowiedziami pokazuje, jak nierealistyczne były wyobrażenia PiS o rzeczywistości. Także wydatki rządu i samorządów powinny być kontrolowane przez niezależną od nich instytucję pod kątem przydatności publicznej. Nie ma żadnego powodu, by kolejni premierzy, ministrowie, prezydenci miast wydawali publiczne pieniądze na zdobywanie sobie zwolenników w trakcie nieustannych, niezwykle kosztownych pielgrzymek po Polsce. Można tu wykorzystać te same zasady, według których izby skarbowe badają zasadność wydatków przedsiębiorstw jako kosztów uzyskania przychodu.

 

Po ósme wreszcie, urzędnikom publicznym trzeba skutecznie zapewnić możliwość w miarę spokojnego, profesjonalnego działania pod rządami prawa, a nie – jak obecnie – pod władzą kapryśnych, wciąż zmieniających się partyjnych nominatów. Dziś urzędnicy są w zdecydowanej większości pracownikami rządu. Chodzi o to, by stali się pracownikami państwa i żeby bez strachu mogli swojemu szefowi z partyjnej nominacji, a nawet premierowi, powiedzieć: przykro mi, pański pomysł jest sprzeczny z interesem publicznym (albo prawem czy z pragmatyką), więc nie będziemy go realizowali. Biurokracja musi być autonomiczna wobec polityki nie tylko dlatego, że w przeciwnym razie aparat państwowy zamienia się łatwo w prywatny folwark rządzącej akurat partii. Także dlatego, że praca na państwowym zawsze będzie znacznie gorzej płatna od pracy w sektorze prywatnym. Jeśli chcemy do urzędów przyciągnąć ludzi kompetentnych, w zamian za niższą płacę musimy im zagwarantować przynajmniej stabilność zatrudnienia. W przeciwnym razie zamiast porządnej struktury biurokratycznej, bez której nowoczesne państwo nie może funkcjonować, będziemy mieli państwo kolejnych prawych i sprawiedliwych, którzy na krótko będą lądowali w urzędach, coś popsują, coś przekręcą na swoje, o czymś zapomną, narobią bałaganu i wrócą do poprzednich zajęć zostawiając bigos takim samym następcom z nieco innej bandy.

 

Te osiem punktów nie załatwi wszystkich polskich problemów. Demokracja to nieustanne rozwiązywanie problemów, których z natury rzeczy definitywnie rozwiązać się nie daje. Ale gdybyśmy te problemy umieli trwale rozwiązać nadając nowym rozwiązaniom konstytucyjną rangę, moglibyśmy w miarę spokojnie wierzyć, że nawet jeżeli mechanizm demokratyczny kolejny raz się zatnie i zacznie zgrzytać, to w każdym razie zupełnie się nie rozpadnie i bezpiecznie dotrwa do końca parlamentarnej kadencji.

Jacek Żakowski

 

 

 www.o2.pl | Środa [15.04.2009, 14:49] 1 źródło

POLACY JESZCZE TAK ŹLE NIE OCENIALI POLITYKÓW

Niezadowoleni jesteśmy z pracy i posłów, senatorów, rządu i prezydenta.

Jedynie 23 proc. ankietowanych przez CBOS dobrze ocenia pracę prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Z kolei aż 68 proc. twierdzi, że głowa państwa źle sobie radzi ze swoimi obowiązkami. Znaczy to, że rzesza niezadowolonych z pracy prezydenta zwiększyła się od zeszłego miesiąca o 3 proc.

Dostało się też posłom. Ich pracę krytycznie ocenia 72 proc. badanych. Ponad połowa (55 proc.) ankietowanych jest niezadowolona z pracy senatorów. CBOS dodaje, że są to najgorsze notowania od początku kadencji rządu. | AB

 

 

 www.o2.pl | Piątek [29.05.2009, 07:29] 2 źródła

"DEMOKRACJA I PARTIE W POLSCE FUNKCJONUJĄ ŹLE" (GŁOSUJ)

Po 20 latach od upadku komunizmu Polacy są podzieleni.

Z okazji 20. rocznicy wolnych wyborów 1989 roku "Rzeczpospolita" zapytała Polaków, jak oceniają nowy ustrój. Wyniki sondażu nie napawają optymizmem.

37 procent obywateli jest zdania, że demokracja funkcjonuje w Polsce źle - wynika z sondażu, jaki dla "Rz" przeprowadził GfK Polonia.

 

A JAK TY UWAŻASZ? GŁOSUJ! >> http://www.sfora.pl/Czytaj-zrodlo/?mtnW0nGSkqDX05mWZaKeX6bUzMOrZmVlapxolrKuwZ2X0tHNqcTGmsbDrZSnoZ6jmcrAxqugk5-WxZ2imqfcng,,/7134

 

Tylko co czwarty z ankietowanych jest zadowolony z funkcjonowania naszej demokracji.

Jeszcze gorzej Polacy oceniają funkcjonowanie partii politycznych. Zaledwie 8 procent ankietowanych stwierdziło, że działają one prawidłowo. Źle ich działalność ocenia aż 2/3 Polaków.

Wśród tzw. instytucji demokratycznych Polacy najwyżej cenią Trybunał Konstytucyjny - 18 procent badanych oceniło jego działalność dobrze.

Na drugim miejscu znalazło się wojsko - 13 procent, na trzecim - urząd prezydenta (11 procent). W dalszej kolejności badani wskazali na rzecznika praw obywatelskich - 8 procent, rzecznika praw dziecka, rząd i sądy - po 7 procent - donosi "Rzeczpospolita".

Najgorzej w badaniu wypadła Prokuratura oraz Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Zdaniem "Rzeczpospolitej" tylko 1 procent respondentów ceni ich działalność wysoko.

 

Sondaż przeprowadzono 22-24 maja na 1000-osobowej grupie dorosłych Polaków. | BW

 

 

www.interia.pl [Czwartek, 16 lipca (14:45)]

NASTROJE SPOŁECZNE W LIPCU POGORSZYŁY SIĘ - TNS OBOP

Nastroje społeczne w lipcu pogorszyły się, dwóch na trzech Polaków (65 proc.) uważa, że sprawy w naszym kraju idą w złym kierunku. Zdecydowana większość społeczeństwa (74 proc.) uważa, że polska gospodarka znajduje się w kryzysie - wynika z przeprowadzonego w lipcu sondażu TNS OBOP.

 

"W zestawieniu najnowszych wyników z tymi uzyskanymi w poprzednim miesiącu nastroje społeczne pogorszyły się - znacznie (o 9 punktów proc.) zwiększył się odsetek not negatywnych, przy jednoczesnym spadku (o 4 punkty proc.) ocen pozytywnych" - napisano w komentarzu do badań.

(...)

Sondaż zrealizowano w dniach 2-5 lipca 2009 r. na ogólnopolskiej, losowej, reprezentatywnej próbie 1000 mieszkańców Polski w wieku 15 i więcej lat.

źródło informacji: PAP/INTERIA.PL

 

www.o2.pl | Sobota [18.07.2009, 09:02] 3 źródła

"PRZEZ RZĄD I TUSKA PRZEGRAMY Z KRYZYSEM"

77 proc. Polaków twierdzi, że nie uspokaja ich to, co robi rząd w sytuacji kryzysu gospodarczego, a tylko 13 proc. jest spokojnych o swoją przyszłość - wynika z sondażu PBS.

Z badania przygotowanego dla „Gazety Wyborczej" wynika także, że większość Polaków uważa, że Donald Tusk nie potrafi sprostać recesji. Tylko 30 proc. respondentów jest zdania, że premier da sobie radę z kryzysem.

75 proc. badanych uważa, że najlepszym rozwiązaniem na załatanie dziury w budżecie jest podniesienie podatków najbogatszym. Inne pomysły Polaków na szukanie oszczędności to reforma emerytur mundurowych i podniesieniem podatku od alkoholu i papierosów.

Nie zgadzamy się natomiast na podniesienia podatków dochodowych i podwyżki podatków od paliw. | TM

 

 

„FAKTY I MITY” nr 39, 04.09.2007 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

POLSKA RACJA STANU

Kampania wyborcza zawsze jest brudna i obłudna. Dlatego mam taką zasadę, że przed wyborami wyłączam słuch. Patrzę jedynie z żenadą, a częściej z rozbawieniem na to, co poszczególni kandydaci robią.

To prawdziwe studium ludzkich zachowań, najczęściej patologicznych. Mając przed sobą wizję pełnego koryta i kilku lat wygodnego życia na koszt państwa, niemal wszyscy – tu zgadzam się z Romanem Giertychem – wariują. Zmieniają z dnia na dzień partie, opluwają swoich kolegów, zawierają sojusze z politycznymi antagonistami, robią z małżonków idiotów. Powszechność tych wyczynów wśród wybrańców narodu świadczy nie tylko o ich relatywizmie moralnym, choć tak się dziwnie składa, że im bardziej sztandarowy katolik, tym większa menda. Jest to również oczywisty dowód wyprania partii politycznych z resztek idei. Dziś można być członkiem PiS, jutro PO, a pojutrze dołączyć do LPR.

W ciągu tygodnia – byłym premierem z SLD i kolegą Leppera oraz Wrzodaka. Każdy też zawsze może wystartować z list PSL, zwłaszcza jeśli ma znane nazwisko lub pieniądze. Poglądy się nie liczą. A jeśli już odrobię, to przecież tylko krowa i marek Jurek ich nie zmieniają. W PO można być kruchtowym klerykałem jak Gowin czy Niesiołowski albo lewicującym liberałem jak Palikot czy Grabarczyk. Podobnie jest w LiD-zie, gdzie przyznanie się do bycia w młodości ministrantem (za przewodniczącym Olejniczakiem) należy do dobrego tonu, a znajomość z biskupem czy proboszczem świadczy o politycznym wyrobieniu...

Polskie partie polityczne – te znane i poważane – różnią się dziś w zasadzie tylko i wyłącznie stanowiskiem w sprawie wysokości podatków oraz poglądem na mniejszy lub większy interwencjonizm państwa w samorządy oraz gospodarkę. PiS-owi udało się też wykreować zupełnie nowy problem i stworzyć nowy podział: na lustrujących i lustrowanych. Ale to już czystej wody oszołomstwo i temat dla psychiatrów.

Wyżej wymienione partie jako takie są więc narodowi kompletnie nieprzydatne i zbędne, ponieważ kwestie podatków czy gospodarki leżą w gestii ekonomistów, nie zaś chłopów małorolnych, pielęgniarek, ślusarzy, elektryków czy nawet socjologów, lekarzy albo profesorów prawa – z całym szacunkiem dla wszystkich tych zawodów.

Zgadza się z Jarosławem Kaczyńskim w dwóch kwestiach. Po pierwsze, lubię koty i sam mam jednego (kotkę burmańską, u której – zastrzegam – Alik nie ma najmniejszych szans). Po drugie, tak jak premier uważam, że sensem istnienia partii politycznej jest popychanie kraju do przodu. Na tym podobieństwa się kończą, gdyż mój przód jest kaczym tyłem i na odwrót. Nikt mi na przykład nie wmówi, że postępowi w Polsce mogą się przysłużyć ludzie pokroju Bendera, Sobeckiej czy Macierewicza. Albo że skok cywilizacyjny można osiągnąć dzięki lustracji i babraniu się w archiwach, napuszczaniu jednej grupy społecznej na drugą, ośmieszaniu Polski za granicą, zamknięciu dla naszych towarów największego rynku zbytu po byłym ZSRR itp. Innymi słowy, nikt mi nie wmówi, że białe jest czarne, a czarne jest białe. Jak wiadomo, Jarosław Kaczyński jest innego zdania.

Partia polityczna powinna walczyć o coś więcej niż tylko stołki dla własnych liderów z wizją profitów lub satysfakcji z bycia w rządzącym układzie dla szeregowych członków.

Powinna mieć program, w którym zawarte są idee pewnych zmian – w dodatku w odróżnieniu od PiS – zmian pozytywnych. Niestety, takich partii nie było w śp. Sejmie i Senacie. Takie partie nie wygrają też nadchodzących wyborów, co w dużej mierze pozbawia te wybory sensu.

Jedyną organizacją polityczną w Polsce, która spełnia dwa ww. warunki, tzn. jest ideowa i zawiera program pozytywnych zmian, jest RACJA Polskiej Lewicy. Tylko członkowie RACJI PL otwarcie i odważnie przeciwstawiają się największemu – i to od wieków! – zagrożeniu dla naszego kraju: pełzającemu państwu wyznaniowemu. Tylko RACJA ma w swoim programie, i to w pierwszych jego punktach: wypowiedzenie konkordatu, wyprowadzenie religii ze szkół publicznych, usunięcie kapelanów z wszelkich branż i jednostek służb mundurowych, usunięcie symboli religijnych z budynków publicznych, opodatkowanie dochodów z działalności Kościoła, wprowadzenie podatku wyznaniowego, likwidację tzw. Funduszu Kościelnego oraz Komisji Majątkowej Rządu i Episkopatu, zaprzestanie jakiegokolwiek finansowania z publicznych pieniędzy inwestycji kościelnych.

RACJA jako jedyna partia w Polsce nie walczy o swoje. Walczy o polskie – czyli publiczne, NASZE. Jej celem jest świeckie, nowoczesne postępowe państwo i przeciwstawianie się siłom wstecznym, głównie klerykalnym. To RACJA PL, zamiast PO i LiD-u powinna konkurować dzisiaj z PiS-em i LPR-em podczas kampanii wyborczej, bo stanowi ich dokładne przeciwieństwo (odwrotnie do LPR czyta się nawet jej skrót: RPL). Taki jest dzisiaj podział: na normalną Polskę światłych, postępowych antyklerykałów i paranoiczną, zacofaną Wolskę braci Kaczyńskich.

Niestety, RACJA w tych wyborach nie wystartuje. I słusznie, bo jeszcze nie nadszedł jej czas. On nadejdzie, kiedy już nie kilka, ale kilkadziesiąt milionów Polaków przejrzy na oczy. Ten czas przyjdzie z młodym pokoleniem. Europa już dawno wyszła z kruchty i od dziesięcioleci zmierza w kierunku wartości humanistycznych, a Polska – choć jako maruder – podąża za nią.

Na II Generalnym Kongresie RACJI PL powiedziałem jej delegatom: Nie lękajcie się! Mamy, co prawda klerykalną noc i głupota wciąż jest w cenie. Ale właśnie dlatego wielu rodaków trzeźwieje. Są wśród nich nie tylko ateiści czy antyklerykałowie, ale także dotychczasowi wierni Polacy katolicy, a nawet wyborcy PiS sprzed dwóch lat... Najedli się już 3 milionów mieszkań, przejechali tysiąc kilometrów nowymi autostradami, przetrawili jakoś wyjazd dzieci za chlebem do Anglii, przegryźli teczkami SB, przepili wstydem za polskich mężów i Fotygi stanu. I mają dosyć. To np. nauczyciele w sklerykalizowanych szkołach czy choćby celnicy, którym zamiast podwyżek zafundowano 17 kapelanów. Otrzeźwienie społeczeństwa obserwujemy w redakcji „FiM”, prowadząc rozmowy i czytając listy od nowych Czytelników.

RACJA PL jest obecnie przebudowaną, silną organizacyjnie partią, gotową na nowe wyzwania. Z Przewodniczącą Marią Szyszkową z pewnością przebije się najpierw do świadomości, a później do umysłów i serc Polaków.

Nie lękajcie się przeto, bo Racja i Prawda nas wyzwolą.

Wszak kłamstwo ma krótkie nogi. To nic, że aż dwie pary...

Jonasz

 

 

„NEWSWEEK” nr 01, 09.01.2005 r., strona 104

WŁADZA ABSOLUTNA

IM WIĘCEJ WŁADZY DOSTANĄ POLITYCY W IMIĘ NAPRAWY PAŃSTWA, TYM GORZEJ. MIMO NAJLEPSZYCH INTENCJI BĘDZIE JESZCZE WIĘCEJ KORUPCJI I JESZCZE MNIEJ WOLNOŚCI GOSPODARCZEJ. ZYSKAJĄ TYLKO POLITYCY. I ICH KLIKI.

Po 15 latach nieustannej naprawy państwa powinniśmy już wiedzieć, że im więcej uprawnień otrzymuje rząd i im więcej kontroluje, tym więcej mamy problemów, które wymagają kontroli. Im więcej regulacji w imię sprawiedliwości społecznej, tym więcej niesprawiedliwości.

 

Niezależnie od dobrych chęci i uczciwości osobistej, bez rozproszenia władzy, prywatyzacji służby zdrowia, ograniczenia wpływu państwa na szkolnictwo, zapewnienia niezależności politycznej prokuratury i policji przyszła koalicja rządowa nic w Polsce nie zmieni. Za dwa lata o tej porze media pełne będą nowych afer, tym razem z politykami prawicy w rolach głównych, a tabloidy znajdą wspaniałą pożywkę w rażącym rozwarstwieniu społecznym i rosnącej strefie nędzy.

 

Silna scentralizowana władza nie tylko w Polsce prowadzi do aberracji. Spójrzmy w historię. W 1870 roku dochód na głowę mieszkańca w 17 najzamożniejszych państwach świata był 2,5 raza większy od średniej reszty globu. W 1990 roku ten sam współczynnik według Banku Światowego wynosił już 4,5. Dziś zbliża się do 5. Przepaść rośnie.

 

Dlaczego biedni, mimo postępującej globalizacji i upadku kolejnych dyktatur, wciąż nie mogą dogonić bogatych? Odpowiedź tkwi właśnie w wielkości aparatu władzy. Im mniej państwa, tym bogatsze społeczeństwo. Kanadyjski Fraser Institut, od lat badający wolność gospodarczą, naniósł swego czasu dane o wielkości aparatu administracyjnego na światowy wykres dobrobytu. Nie przypadkiem najbogatsze okazały się te kraje, których wydatki publiczne nie przekraczają 35 proc. wszystkich finansowych obciążeń państwa (Australia, Szwajcaria, Stany Zjednoczone). Na drugim krańcu listy znalazły się kraje z rozbudowaną administracją państwową i bardzo rozwiniętym systemem opieki socjalnej (z wydatkami powyżej 50 proc.).

 

Okazuje się, że kraje zachodniej demokracji z ograniczonym aparatem władzy przez ostatnie 30 lat odnotowywały średnio dwukrotnie wyższy wzrost gospodarczy (4 proc.). Co ciekawsze, lepiej sobie radzą z problemami socjalnymi. W państwach z najmniejszymi nakładami na opiekę medyczną żyjemy średnio o dwa lata dłużej (79,5 roku). W krajach z rozbudowanym systemem opieki społecznej śmiertelność noworodków według World Health Organization wynosi 6 na 1000 urodzeń. Tam gdzie wydatki są ograniczone - 5,5 na 1000 urodzin.

 

I dalej. Doroczne badania Transparency International pokazują, że - wbrew zapewnieniom Jarosława Kaczyńskiego - nie regulacje, surowe kary i silna władza centralna, ale ograniczenie i rozproszenie władzy wpływają na zmniejszenie korupcji. Najuczciwsze są kraje, gdzie rząd ma najmniejszy wpływ na gospodarkę oraz władze lokalne i nie ma urzędów do nadzwyczajnej kontroli.

 

Podobne wyliczenia prowadzone przez ONZ wskazują, że w zachodnich demokracjach, wydających mniej na publiczne nauczanie i mocno ograniczających kompetencje ministerstwa edukacji, liczba dzieci kończących szkoły ponadpodstawowe wynosi 85 proc. W krajach z rozbudowanym systemem edukacji państwowej wskaźnik ten nie przekracza 78 procent.

 

Komu są więc potrzebne duże opiekuńcze systemy państwowe, skoro nie zapewniają lepszej redystrybucji dóbr ani nie ułatwiają awansu społecznego mniej zamożnym? Służą niemal wyłącznie klasie politycznej - odpowiada John Gray w "Traktacie o ograniczonym rządzie". Zyskują tylko ludzie związani z aparatem państwa. Wszelkie nowe regulacje czy rozporządzenia przygotowywane są tak, aby mocniej uzależnić od siebie inne klasy. Proponowane przez PiS nowe ustawy, mające ograniczyć samowolę urzędników, w rzeczywistości zapewnią tylko nowej elicie politycznej lepszą kontrolę nad tymi urzędnikami i uzależnionymi od nich grupami społecznymi.

 

Jakbyśmy ich nie nazywali, prawicą czy lewicą, grupą trzymającą władzę, TKM, warszawką, salonem, to te same środowiska skupiają w Polsce niewiarygodną władzę. To oni obdzielają się nawzajem urzędami. Kontrolują i podporządkowują interesom grupy wszystkie trzy wymiary władzy, wzmacniając je dodatkowo układami biznesowymi. Przenoszą się z jednej ciepłej posadki na drugą. Z ministerialnych gabinetów do zarządów. Z państwowych spółek do spółek, które sami z myślą o sobie prywatyzowali. Przysiadają się do tych samych stolików w coraz bardziej egzotycznych restauracjach z coraz bardziej egzotycznymi cenami.

 

A gdy ich nazwiska pojawiają się w końcu w kontekście skandali, są szczerze zaskoczeni. Mówią o swojej wyjątkowości, światowym obyciu i zbierają dowody poparcia od innych bardzo kulturalnych osób, pisarzy, muzyków, ba - nawet biskupów. Są głęboko przekonani, że z racji przynależności do wybranej grupy należy im się inne traktowanie. Uważają za naturalne, że premier konsultuje z nimi decyzje gospodarcze. Skoro i tak w ich rękach skupiają się największe interesy państwa, to rząd - działając w ich interesie - działa w interesie państwa. To z najnowszej historii - ale za poprzedniej administracji też obserwowaliśmy wykorzystywanie służb do inwigilowania politycznej konkurencji czy prokuratury do atakowania niewygodnych dziennikarzy. I dlaczego niby nie mielibyśmy tego znowu zobaczyć? Tylko dlatego, że zmieni się partia kontrolująca rząd?

Tomasz Wróblewski

jest dyrektorem wydawniczym "Newsweeka Polska"

 

 

Propozycja dla partii RACJI Polskiej Lewicy (najchętniej jako Racjonalna Partia Postępu RACJA):

Niekoniunkturalna partia intelektualistów racjonalistów, (a w obecnej - nie z naszej... winy - sytuacji - w imię żywotnych - w b. szerokim tego słowa znaczeniu!! - interesów naszego państwa, społeczeństwa - z konieczności - antyklerykałów) – ludzi twórczych, postępowych; swoje działania, program opieramy na postulatach zawartych w internetowym piśmie www.wolnyswiat.pl .

Zajmiemy się naprawą państwa w szerokim tego słowa znaczeniu, w tym w takiej perspektywie; władza będzie nam służyć wyłącznie do realizacji zadań, a nie zaspokajania własnych potrzeb (u nas nie ma msa dla nieudaczników, karierowiczów, koniunkturalistów itp., dla których władza jest jedynie okazją do zdobycia pieniędzy!). A więc m.in. wprowadzimy racjonalną gospodarkę, czyli m.in. ekologiczne zaspokajanie potrzeb, przemysł nie generujący zanieczyszczeń – dalszych problemów, w tym wydatków; normalną edukację m.in. obejmującą wszystkie normalne, naturalne aspekty życia, bez żadnych, w tym np. religijnych, wypaczeń, bzdur i nonsensów, rzeczywistą ekonomię, w tym ściśle powiązaną z nią ekologię, politykę – zarówno dzieci jak i dorosłych. – To oczywiście w wielkim skrócie, całość znajduje się na wymienionej stronie oraz na naszej www.racja.org.pl .

 

Takiej partii jeszcze nigdy i nigdzie na świecie niebyło; nie jesteśmy uwikłani w żadne układy, zależności (np. nie będziemy zabiegać o przychylność kleru, a wręcz przeciwnie – czas destrukcyjnego, pasożytniczego prosperowania tej organizacji trzeba zakończyć!); nie będziemy zajmować się tematami zastępczymi, bzdurami, manipulowaniem (np. za pomocą mediów elektronicznych) społeczeństwem; nie będziemy zabiegać o tanią, krótkowzroczną, bezmyślną popularność (np. większych czy bardziej zorganizowanych grup społeczeństwa - wyborców - kosztem mniejszych czy rozproszonych).

Wszyscy do tej pory rządzący byli u władzy wielokrotnie (polecamy uświadamiające opisujące to, w skrócie, ulotki na stronie www.wolnyswiat.pl :

6. ILE NAS KOSZTUJĄ, CO IM ZAWDZIĘCZAMY, CZYM SIĘ ZAJMUJĄ... PARTIE - RZĄD, SAMORZĄDY (CZ. 1):

http://www.wolnyswiat.pl/6h3.html 

6a) ILE NAS KOSZTUJĄ, CO IM ZAWDZIĘCZAMY, CZYM SIĘ ZAJMUJĄ... PARTIE - RZĄD, SAMORZĄDY (CZ. 2):

http://www.wolnyswiat.pl/6ah3.html 

 

Uważamy iż wyróżniać ludzi należy wyłącznie z uwagi na konstruktywne efekty działań do których się przyczynili (a nie działających wyłącznie dla własnych korzyści, np. dzięki zażyłości z rządzącymi, dobrej oprawie medialnej, dużej liczebności członków jakiejś grupy i zdolności do manipulowania i wykorzystywania ludzi – jej ofiar, długiego powodu istnienia organizacji (tradycji) itp. Bo to nie są konstruktywne działania, cechy, racjonalne argumenty, powody).

Jesteśmy odważni, będziemy zdeterminowani, konsekwentni, nie rzucamy słów na wiatr – trzymajcie nas za słowo!; czas zrobić porządek w parlamencie!; kto proponuje coś podobnego???

PS

Jeżeli Partia RACJA jeszcze taką nie jest to zróbmy wszystko by taką się stała. Nasza przyszłość w naszych rekach! Uwierzcie że tak naprawdę jest i wreszcie działajcie!

W każdym, czy w najgorszym razie jest to najmniej złe rozwiązanie – wszyscy inni już byli (...), więc głosowanie na kogokolwiek z nich jest najgorszym rozwiązaniem (poza tym jaką dotychczasowi wybrańcy mają motywację do konstruktywnych działań skoro ludzie w kółko ich wybierają (tylko pod różnym szyldem)...); Pieczę nad tą partią pełni jej założyciel i jej honorowy przewodniczący P. Roman Kotliński, który jest redaktorem naczelnym najrzetelniejszego, najodważniejszego, niekoniunkturalnego pisma „Fakty i Mity” (logiczne jest więc że osoby tam publikujące są wysokiego lotu), postać światła, wybitna (będzie kandydować na prezydenta RP w najbliższych wyborach) a więc zasługująca na zaufanie; ja również nieformalnie niemal od początku współpracuję z Nim- Redakcją; do tego dodajmy innych, takiego poziomu ludzi, których możemy przyciągnąć. Pozostałe, opisane partie, zasilające je zdemoralizowane, zdegenerowane uwikłane, powiązane w układy, zależności itp. elementy..., praktycznie nie rokują nadziei na konstruktywną działalność – czego dowodzą od lat (poza tym w ich przypadku, oprócz że nie mają nawet odpowiedniego potencjału, niema takich „mechanizmów” kontrolnych – znacie Jonasza- Redakcję „FiM”, mnie)! Jak nie RACJA, to kto...

Red.

 

 

 


NA WESOŁO

 

 

"FAKTY I MITY" nr 39, 04.102007 r.

NOWI ŚWIĘCI

Nikt już nie może mieć wątpliwości, kto rządzi duszami Polaków – premier został kanonizowany, a prokurator generalny beatyfikowany.

Wykształciuchy wyszli na ulice Warszawy! Pielgrzymka dziękczynna była prawdziwym spektaklem uwielbienia dla wspaniałej, polskiej władzy. „Wiwat premier, wiwat prokurator! Niech premier będzie wiecznym premierem, a prokurator generalny dożywotnim prokuratorem” – namawiano przechodniów do uwielbienia miłościwie nam panujących.

Odczytano uroczysty akt kanonizacji premiera Jarosława Kaczyńskiego i beatyfikacji Zbigniewa Ziobry.

„Do łask spowodowanych przez Jarosława Kaczyńskiego należą cudowne przemiany kłamstw w prawdę. Cud życia bez konta i cud przebywania w dwóch miejscach jednocześnie. Dzięki niemu nikt ludowi nie wmówi, że białe jest białe, a czarne jest czarne” – ogłoszono w mowie laudacyjnej i wezwano do publicznego kultu. Ziobro natomiast cudownie uzdrawia układy w kraju, a dzięki niemu każdy obywatel ma „anioła stróża” i nie czuje się już nigdy samotny. Major Fydrych uzupełnił świętą trójcę: – Jestem dumny, że prezydenta nazywają der Kartofel, bo śmiało mogliby nazywać der Burak.

Ale wyróżniono jeszcze kogoś – Nagrodę Złotego Haka i tytuł Hakowego Kraju za najbardziej umiejętne i inteligentne zahakowanie przeciwnika otrzymał sam Wielki Roman Giertych. Doceniono jego zasługi podczas mowy sejmowej na zakończenie kadencji Sejmu. Pomarańczowa Alternatywa nie zapomniała też o najważniejszym i największym w tym kraju i na ziemi. Uwaga! – Ojciec Dyrektor będzie Faraonem! Wiemy z przecieków, że po trupach, ale konsekwentnie zmierza na to stanowisko, a uwielbienia wśród ludu nie brakuje, choć ten szybko wymiera.

Dzięki Majorowi i jego alternatywie mogliśmy konsumować z prawdziwego koryta, skosztować indyka ofiarnego i przynieść do redakcji kilka… haków.

Daniel Ptaszek

 

 

"ANGORA" nr 34, 20.08.2006 r.: jedynie poprawne sformułowania to: Rzeczpospolita Polska jest w stanie...; Trzeba walczyć o Rzeczpospolitą Polską; Z Rzeczpospolitą (albo Rzecząpospolitą) Polską zawsze można negocjować...

Kto więc pierwszy zwróci (kulturalnie) uwagę premierowi (i innym politykom), że choć można powiedzieć (te) rzeczypospolite, nie wolno użyć formy l. poj. (ta) rzeczypospolita?

Maciej Malinowski

mlkinsow@angora.com.pl

www.obcyjezykpolski.interia.pl

 

 

PRAWO KATZA: LUDZIE I NARODY BĘDĄ DZIAŁAĆ RACJONALNIE WTEDY I TYLKO WTEDY, GDY WYCZERPIĄ JUŻ WSZYSTKIE INNE MOŻLIWOŚCI...

 

 www.wolnyswiat.pl   WBREW ZŁU!!! 

PISMO NIEZALEŻNE – WOLNE OD WPŁYWÓW JAKICHKOLWIEK ORGANIZACJI RELIGIJNYCH, PARTII, UGRUPOWAŃ I STOWARZYSZEŃ ORAZ WYPŁOCIN REKLAMOWYCH. WSKAZUJE PROBLEMY GOSPODARCZE, POLITYCZNE, PRAWNE, SPOŁECZNE I PROPOZYCJE SPOSOBÓW ICH ROZWIĄZANIA (RACJONALNE MYŚLI, ANALIZY, WNIOSKI, POMYSŁY, POSTULATY, I ICH ARGUMENTACJA, CAŁE I FRAGMENTY ROZSĄDNYCH, INTERESUJĄCYCH MATERIAŁÓW Z PRASY I INTERNETU)

 

OSOBY CHCĄCE WESPRZEĆ MOJE PISMO, DZIAŁANIA PROSZĘ O WPŁATY NA KONTO:

Piotr Kołodyński

Skr. 904, 00-950 W-wa 1

BANK PEKAO SA II O. WARSZAWA

Nr rachunku: 74 1240 1024 1111 0010 0521 0478

Przy wpłatach do 800 PLN należy podać: imię i nazwisko, adres, nr PESEL oraz tytuł wpłaty (darowizna na pismo „Wolny Świat”). Wpłat powyżej 800 PLN można dokonać tylko z konta bankowego lub kartą płatniczą.

ILE ZOSTAŁO WPŁACONE BĘDĘ PRZEDSTAWIAŁ CO 3 MIESIĄCE NA PODSTAWIE WYDRUKU BANKOWEGO (na życzenie, przy wpłacie od 100 zł, będę podawał jej wielkość oraz wskazane dane wpłacających).

Stan wpłat od 2000 r. do dnia 01.08.2009 r.: 100 zł.

 

 

17. ELEKTRONICZNE ZBIERANIE PODPISÓW (pod

inicjatywami ustawodawczymi, moją kandydaturą na prezydenta)

 http://www.wolnyswiat.pl/17.php

 

21. WPŁATY I WYDATKI

 http://www.wolnyswiat.pl/21.html

 

22. MOJA KSIĄŻKA

 http://www.wolnyswiat.pl/22.html