[Ostatnia aktualizacja: 08.2009 r.]
ILE NAS KOSZTUJĄ, CO IM ZAWDZIĘCZAMY, CZYM SIĘ
ZAJMUJĄ... PARTIE – RZĄD, SAMORZĄDY (CZ. 1)
(można się też o tym dowiedzieć w ulotkach w HTML:
3b) ILE DLA KOR... – WSPÓŁCZEŚNIE (CZ. 1): http://www.wolnyswiat.pl/3bh4.html
3c) ILE DLA KOR... – WSPÓŁCZEŚNIE (CZ. 2): http://www.wolnyswiat.pl/3ch4.html
Dotychczasowi
politycy, rządzący, nie zajmują się rozwiązywaniem problemów, tylko ich
roszadą, zastępowaniem jednego innym (a niekiedy dwoma)...
PSYCHOPACI, DEBILE TEŻ CHCĄ
PROSPEROWAĆ, WIĘC CZYNIĄ TO TAK, JAK POTRAFIĄ... A ci, którzy nie chcą się im
podporządkować, stanowią dla nich zagrożenie, stają im na drodze do
zaspokajania swoich chorych potrzeb, prosperity wzbudzają ich agresję (np. za
Stalina torturowano, więziono miliony ludzi, a wymordowano kilkadziesiąt
milionów!! A do tego trzeba dodać wielu innych psychopatów, debili, którzy
zdobyli władzę, i, łącznie, mają na koncie kolejne miliony ofiar!!) A obecnie
miliony ludzi, zwierząt, roślin, istnień, głoduje, cierpi, choruje, umiera,
ginie, dochodzi do ograbiania przyszłych pokoleń z surowców mineralnych i
innych zasobów, następuje totalna degeneracja naszego gatunku z powodu takich
osobników chorej, egoistycznej, krótkowzrocznej, utopijnej destrukcyjnej,
działalności. Oczywiście dla ciemnych, bezmyślnych, ogłupianych,
wykorzystywanych, pogrążanych, nieświadomych mas są dobroczyńcami... (bo tak
twierdzą, są pokazywani w telewizji, cytowani, pełnią ważne funkcje, a więc
stoją wysoko w hierarchii społecznej...; bo widocznie tak musi być...).
JAK ROZWIĄZAĆ PROBLEMY
POWODOWANE PRZEZ LUDZKOŚĆ...
Jak już sam tytuł
podpowiada, problemem ludzkości jest stwarzanie, a nie rozwiązywanie problemów.
Trzeba więc przestać postępować na odwrót, czyli absurdalnie, utopijnie.
Póki ludzkość nie będzie
rozwiązywać, usuwać przyczyn problemów, zapobiegać powstawaniu kolejnym, zamiast
- bezskutecznie - próbować rozwiązywać negatywne konsekwencje realizacji
utopii, tak długo będziemy nękani plagami, nimi przytłaczani (powstaje efekt
lawinowy) – biedą; chorobami; wydatkami; długami; kontynuując rabunek, zagładę
przyrody, degenerację, czyli obniżanie naszego potencjału, walorów,
samozagładę!
Demokracja
to rządy głupców; jest najgorszym z możliwych ustrojów, gdyż są to rządy hien
nad osłami (Arystoteles, ur. 384 p.n.e., zm. 324 p.n.e.)...
Wzrost pozycji
Kościoła i księdza zawsze dowodzi, że będzie nędza (Mikołaj Rej w XVI w.)...
"NEWSWEEK" nr 3,
22.01.2006 r.
OPUS DEI W NATARCIU
Trwa ekspansja Opus Dei, jednej z najbardziej tajemniczych, a zarazem najbardziej elitarnych organizacji Kościoła. Po objęciu przez ludzi Opus Dei kilku stanowisk w rządzie (członkiem jest m.in. minister infrastruktury Jerzy Polaczek), o czym pisaliśmy w "Newsweeku" 1/2006, przyszedł czas na biznes.
Tuż przed swoją dymisją minister finansów Teresa Lubińska
zdążyła jeszcze zmienić radę nadzorczą Banku Gospodarstwa Krajowego. Nowymi
członkami rady zostali doradca minister Lubińskiej Alberto Lozano Platonoff i
wiceminister finansów Marian Moszoro. Obaj są członkami Opus Dei. | MNS
„POLITYKA” nr 16, 23.04.2005 r. KOMPLEKS POLSKI
(...) Kto o polskiej elicie pisał, że
jest „pożądliwa sławy, (...) chciwa (...) przyrzeczeń nie dotrzymująca (...), w
mowie nierozważna, do wydatków ponad stan” przyzwyczajona?
To jest opis
deformacji polityków.
Pasuje do
dzisiejszej Polski?
Ale nie tylko do Polski. Więc kto to napisał?
Jan Długosz – połowa XV w. Tylko „szlachtę” zastąpiłem „elitą” i po 600 latach pasuje jak ulał. Czy to coś mówi o trwałości polskiej specyfiki? (...)
Jacek Żakowski
Art. 229. § 1 kodeksu karnego:
„Kto udziela lub obiecuje udzielić korzyści majątkowej lub osobistej osobie pełniącej funkcję publiczną, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5”.
"FAKTY
I MITY" nr 1, 10.01.2008 r.
CZARNA MAFIA: (...) ...kodeks karny, artykuł 231 paragraf 1: „Funkcjonariusz publiczny, który przekraczając swoje uprawnienia lub niedopełniając obowiązków, działa na szkodę interesu publicznego lub prywatnego, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”. I par 2: „Jeżeli sprawca dopuszcza się czynu określonego w par. I w celu osiągnięcia korzyści majątkowej lub osobistej, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10”. „Wybrańcy narodu” są funkcjonariuszami publicznymi, a tuczą Kościół, by uzyskać poparcie z ambony przy wyborach, czyli korzyścią majątkową i osobistą. (...)
Lux Veritatis
Polak przed szkodzą
i po szkodzie głupi (Jan Kochanowski w XVI w.)...
"FAKTY I MITY" nr 22, 07.06.2007 r.
MARYJNA KOALICJA, CZYLI SEJM POD WEZWANIEM
(...) 393 wybrańców narodu nie czuje się na siłach samodzielnie wypełnić
roty ślubowania. Wzywają do pomocy Boga. Bezceremonialnie i obcesowo: „ Tak mi
dopomóż Bóg”. (...) Mówił dziad do obrazu, a obraz do dziada ani razu.
W dalszych działaniach o wsparcie Pana Boga PiS&company korzysta z
pośrednictwa ojca dyrektora Rydzyka i jego mediów. Oczywiście, nie za Bóg
zapłać. (...)
Joanna Senyszyn
„FAKTY I MITY” nr 47, 29.11.2007 r. LISTY
NIE DOPOMÓGŁ
Kiedy ci, co ostatnio odeszli z wysokich stanowisk państwowych (premier,
wiceprzewodniczący, ministrowie, posłowie), składali przysięgę, obejmując te
stanowiska, dodawali zdanie: „Tak mi dopomóż Bóg”. Żadnemu z nich Bóg nie
pomógł, mimo że chodzili do kościołów, klękali, całowali księży po rękach i
przekazywali Kościołowi ogromne państwowe pieniądze. Odeszli szybko i w
niesławie. (...)
R.S., Konin
[Więc, czy powoływacze mają religijne, moralne, racjonalne prawo, powód, do powoływania się na bzdury...; dalej ogłupiać ludzi?! – red.]
www.o2.pl | Środa [15.04.2009, 14:49] 1 źródło
POLACY JESZCZE TAK ŹLE NIE
OCENIALI POLITYKÓW
Niezadowoleni jesteśmy z
pracy i posłów, senatorów, rządu i prezydenta.
Jedynie 23 proc. ankietowanych
przez CBOS dobrze ocenia pracę prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Z kolei aż 68
proc. twierdzi, że głowa państwa źle sobie radzi ze swoimi obowiązkami. Znaczy
to, że rzesza niezadowolonych z pracy prezydenta zwiększyła się od zeszłego
miesiąca o 3 proc.
Dostało się też posłom. Ich
pracę krytycznie ocenia 72 proc. badanych. Ponad połowa (55 proc.)
ankietowanych jest niezadowolona z pracy senatorów. CBOS dodaje, że są to
najgorsze notowania od początku kadencji rządu. AB
www.o2.pl | Piątek [29.05.2009, 07:29] 2 źródła
"DEMOKRACJA I PARTIE W
POLSCE FUNKCJONUJĄ ŹLE" (GŁOSUJ)
Po 20 latach od upadku
komunizmu Polacy są podzieleni.
Z okazji 20. rocznicy wolnych
wyborów 1989 roku "Rzeczpospolita" zapytała Polaków, jak oceniają
nowy ustrój. Wyniki sondażu nie napawają optymizmem.
37 procent obywateli jest
zdania, że demokracja funkcjonuje w Polsce źle - wynika z sondażu, jaki dla
"Rz" przeprowadził GfK Polonia.
A JAK TY UWAŻASZ? GŁOSUJ!
>> http://www.sfora.pl/Czytaj-zrodlo/?mtnW0nGSkqDX05mWZaKeX6bUzMOrZmVlapxolrKuwZ2X0tHNqcTGmsbDrZSnoZ6jmcrAxqugk5-WxZ2imqfcng,,/7134
Tylko co czwarty z ankietowanych
jest zadowolony z funkcjonowania naszej demokracji.
Jeszcze gorzej Polacy oceniają
funkcjonowanie partii politycznych. Zaledwie 8 procent ankietowanych
stwierdziło, że działają one prawidłowo. Źle ich działalność ocenia aż 2/3
Polaków.
Wśród tzw. instytucji
demokratycznych Polacy najwyżej cenią Trybunał Konstytucyjny - 18 procent
badanych oceniło jego działalność dobrze.
Na drugim miejscu znalazło się
wojsko - 13 procent, na trzecim - urząd prezydenta (11 procent). W dalszej
kolejności badani wskazali na rzecznika praw obywatelskich - 8 procent,
rzecznika praw dziecka, rząd i sądy - po 7 procent - donosi
"Rzeczpospolita".
Najgorzej w badaniu wypadła
Prokuratura oraz Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Zdaniem
"Rzeczpospolitej" tylko 1 procent respondentów ceni ich działalność
wysoko.
Sondaż przeprowadzono 22-24 maja
na 1000-osobowej grupie dorosłych Polaków. | BW
www.interia.pl [Czwartek, 16 lipca (14:45)]
NASTROJE SPOŁECZNE W LIPCU
POGORSZYŁY SIĘ - TNS OBOP
Nastroje społeczne w lipcu
pogorszyły się, dwóch na trzech Polaków (65 proc.) uważa, że sprawy w naszym
kraju idą w złym kierunku. Zdecydowana większość społeczeństwa (74 proc.)
uważa, że polska gospodarka znajduje się w kryzysie - wynika z przeprowadzonego
w lipcu sondażu TNS OBOP.
"W zestawieniu najnowszych
wyników z tymi uzyskanymi w poprzednim miesiącu nastroje społeczne pogorszyły
się - znacznie (o 9 punktów proc.) zwiększył się odsetek not negatywnych, przy
jednoczesnym spadku (o 4 punkty proc.) ocen pozytywnych" - napisano w
komentarzu do badań.
(...)
Sondaż zrealizowano w dniach 2-5
lipca 2009 r. na ogólnopolskiej, losowej, reprezentatywnej próbie 1000
mieszkańców Polski w wieku 15 i więcej lat.
źródło informacji: PAP/INTERIA.PL
PARTIE POLITYCZNE W
PRAKTYCE...
Wiadomo, iż jawnie przestępcze organizacje budzą powszechną niechęć, potępienie i są prawnie ścigane – ich członkowie ponoszą prawnie przewidziane konsekwencje swojej działalności. Pytanie jednak brzmi: czym się one różnią od organizacji politycznych, czyli tzw. partii jeśli chodzi o skutki dla nas: dla gospodarki, naszej sytuacji finansowej, zdrowotnej? – Otóż m.in. znaczną bezkarnością i aprobatą części społeczeństwa (oprócz że zalegalizowaną formą pobierania haraczu)(członkowie org. politycznych również kierują się jedynie swoimi pobudkami materialnymi. Również straszą, obiecują, zapewniają tzw. ochronę, przekupują siebie nawzajem (m.in. stanowiskami, ignorowaniem łamania prawa przez tzw. swoich, bądź/i przeciwników politycznych), wyborców dotacjami, a członków katolickiej org. relig. jeszcze m.in. nieruchomościami, gruntami – oczywiście wszystko nie własnymi)(...)...
Ktoś powie: no dobrze, ale niektóre ich działania np. ustawy przynoszą korzyści.
Mafie też dają korzyści, gdyż zajmują się m.in. legalną działalnością, zapewniając pracę, załatwiają różne sprawy np. u urzędników, dostarczają też tanie... fałszywe pieniądze, alkohol, narkotyki, papierosy – zaspokajają potrzeby (podobnie jak np. dotowane (przekupywani) dzięki politykom rolnictwo, górnictwo – przyczyniające się m.in. do degradacji środowiska, chorób, śmierci; ubóstwa społeczeństwa, wydatków, długów)...
Tak więc porównanie jest dość adekwatne i powinno dać do myślenia (a dodam jeszcze, iż wielu polityków współpracowało, a nawet działało dzięki mafiom; wiele zaniechań, czy działań prawnych było robionych pod ich dyktando).
Napiszę na wszelki wypadek wprost: skoro politycy są wybierani dla działań prospołecznych, a zamiast tego zajmują się jedynie własnym interesem (w efekcie, praktycznie, ich działania są też aspołeczne, za co jeszcze pobierają wypracowane przez społeczeństwo pieniądze) to jaki ma sens, dalsze na to zezwalanie, taka forma rządzenia?! Przecież to jest oszustwo, rabunek – działalność szkodliwa, w tym demoralizująca!
I jeszcze coś. Jaki sens ma utrzymywanie sejmu, skoro
frakcja rządząca nie może konstruktywnie działać, gdyż opozycja takie próby
bojkotuje, zwalcza (by sama, po wywołanej przez siebie klęsce gospodarczej,
dorwać się do władzy podczas następnej kadencji). Czyli płacimy za polityczną
wojnę; marnotrawstwo; destrukcję?!
"WPROST" nr
23(1226), 11.06.2006 r.
MINISTERSTWO FINANSÓW MAFII
Minister Hausner wiedział?
Kolejni ministrowie finansów rządów Leszka Millera i Marka Belki byli alarmowani o patologiach w tym resorcie. Informowano ich m.in. o faktach, które są przyczyną prokuratorskiego śledztwa, na przykład o umorzeniach podatkowych dla Henryka Stokłosy, firm mafijnych i spółek z rynku hazardowego. "Wprost" dotarł do korespondencji byłych kontrolerów w Ministerstwie Finansów. Jeden z nich, Zdzisław Kukawski, informował w grudniu 2003 r. wicepremiera Jerzego Hausnera o "niewłaściwym rozliczeniu pana Henryka Stokłosy z budżetem państwa wskutek wielu naruszeń wskazujących na popełnienie przez niego wielu przestępstw skarbowych, a także przez ówczesne kierownictwo: Departamentu Kontroli Skarbowej, (...) Departamentu Podatków Bezpośrednich i Opłat". Kukawski dowodzi, że urzędnicy wpływali na rozstrzygnięcia korzystne dla Henryka Stokłosy i innych podatników. Na przykład wobec spółki Progaz Queen's Casino fiskus zaniechał "poboru podatku dochodowego od dochodu powstałego wskutek umorzenia podatku od gier za lata 1993-96 i miesiące I-VI 1997 r.". Korzystne decyzje dla Progazu miał podejmować pod koniec 1997 r. ówczesny wiceminister finansów Waldemar Manugiewicz. Progaz należał do rodziny Rusieckich, która zarobiła krocie na interesach z PGNiG i zarządzaniu rosyjskimi nieruchomościami. Zdaniem Kukawskiego, wyjaśnienia wymagają umorzenia podatkowe i powiązania spółek z rynku hazardu z kierownictwem Ministerstwa Finansów. Kukawski wymienia takie firmy jak Bingo Centrum.
Dziś Ministerstwo Finansów skrupulatnie prześwietlają nie tylko prokuratura i CBŚ, ale także jego własne służby kontrolne. Jak dowiedział się "Wprost", sprawdzane są źródła majątku wysokich urzędników resortu, w tym wiceministrów z lat 1997--2005. Zapytaliśmy o to wiceministra Pawła Banasia, generalnego inspektora kontroli skarbowej. - Nic nie potwierdzam, ani niczemu nie zaprzeczam. Inna rzecz, że nie widzę nic nadzwyczajnego w prześwietlaniu VIP-owskich majątków - mówi Banaś. | (GIN, JJ)
"WPROST" Numer: 28/2009 (1383): SŁOWNIK POLSKO-EKONOMICZNY
Zamiatanie pod dywan – pseudoporządki w kasie państwa
Nasz polski wkład w terminologię ekonomiczną, określający zastosowanie tzw. kreatywnej księgowości w sprawozdawczości budżetowej. Celem jest oczywiście wykazanie na papierze jak najlepszego salda budżetu. Najpopularniejszą miotłą do zamiatania jest wprowadzenie tzw. kategorii rozchodów, zwanych także „wydatkami pod kreską". Nie zalicza się ich do wydatków i tym samym nie powiększają deficytu (są to przede wszystkim środki przekazywane z budżetu do OFE). W roli innego sprawnego narzędzia sprzątającego występuje miotła wstrzymująca część pieniędzy przekazywanych do instytucji sektora finansów publicznych (samorządów, ZUS, KRUS, NFZ), co zmusza je do zaciągania kredytów na rynku komercyjnym (ich deficyt przez to oczywiście rośnie, ale za to nie zwiększa się defi cyt budżetu państwa). Oczywiście, takie oszukańcze „sprzątanie" prędzej czy później kończy się powstaniem permanentnego bajzlu. Komisja Europejska podniosła róg polskiego dywanu i po tym, co tam odkryła, liczy nam deficyt całego sektora finansów publicznych. Dziwnym trafem zawsze jest wyższy niż „doskonałe wskaźniki", którymi mydli nam oczy Ministerstwo Finansów.
Autor: Michał Zieliński
LUDZIE NIEKOMPETENTNI
PRZYCIĄGAJĄ I WSPÓŁPRACUJĄ Z LUDŹMI PODOBNYMI SOBIE
Muszą też m.in. zastraszać, korumpować innych, by jak najdłużej utrzymać się na nieodpowiednim dla nich stanowisku – jak najwięcej nachapać się. Kolejne metody to przekupstwo, intrygi/, usłużność, pochlebstwa w zamian za mianowanie, pozostawienie na stanowisku, ochronę. Przyciągają też podobnych sobie i odbywa się między nimi współpraca w jak najszybszym zagrabianiu. Czyli inwencja idzie w własne, materialne powodzenie, a stanowisko, działania służą do tego realizacji.
Po czym ich rozpoznać przed wyborami?
Otóż ich kampania, slogany wyborcze będą populistyczne, emocjonalne: proreligijne, oparte na osobach popularnych, emocjonalnym krytykanctwie, A NIE, SENSOWNE, RZECZOWE, - RACJONALNE, bo te ostatnie zrozumie i poprze znikoma część społeczeństwa. Czyli kluczem byłoby UŚWIADOMIONE społeczeństwo. Ale jak - w obecnych warunkach... - je uświadomić?! Więc wywiązuje się błędne koło, z którego wyjściem mogłaby być przejściowa RACJONALNA dyktatura. I tu znów wywiązuje się błędne koło – kto to zrozumie, poprze...
Kolejne wyjaśnienia dlaczego DYKTATURA.
Otóż efekty PRÓB wyjaśnienia motywów działań, będą niewspółmierne do przedsięwziętych w tym celu środków (w tym przeznaczony na to czas, a wiele działań powinno być podjętych co najmniej kilka pokoleń wstecz). Dodajmy do tego broniących swe egoistyczne, krótkowzroczne interesy potężne korporacje, organizacje polityczne z karierowiczami, i inne grupy biznesu, interesów, ich indywidualne oraz osobiste interesy. Więc jakie szanse w takich warunkach ma konstruktywna, dalekowzroczna działalność widzimy na co dzień...
„WPROST” 02.04.2006 r.
MAŁOŚĆ I WIELKOŚĆ
Polska staje się krajem hałaśliwej małości
Dla ludzi wybitnych, obdarzonych wiedzą, odwagą i charakterem, a podejmujących trudne, odpowiedzialne i niepopularne zadania bywa nie do pozazdroszczenia. Uznanie dla ich osiągnięć pojawia się późno i bywa deprecjonowane zarzutami ludzi słabo wykształconych, niezdolnych do prawidłowych i obiektywnych ocen. W społeczeństwie demokratycznym nie brakuje besserwisserów i opluwaczy. Mają prawo głosu. Są bezkarni. To normalne. Chodzi jednak o to, by hałaśliwa, demagogiczna mniejszość nie zdominowała opinii publicznej. Zarzuty najcięższego kalibru stawiają ci, którzy na ważnym zakręcie historii nie mieli nic do zaproponowania, nie umieli ani postawić diagnozy, ani zaproponować właściwej terapii, a przede wszystkim się bali. (...)
Wacław Wilczyński
DLACZEGO LUDZIE POSTĘPUJĄ ŹLE,
ABSURDALNIE, DESTRUKCYJNIE
Czy dalej P. nie zdajecie sobie sprawy z jakimi osobnikami mamy do czynienia, że im, w sposób uświadomiony bądź nieuświadomiony, chodzi o destrukcję (jest to też jedyny sposób by zwrócić na siebie uwagę - negatywne emocje - twierdząc, że są pozytywne (okaleczanie, pranie mózgu - kolejna korzyść...))!; że nie rozumieją, nie kojarzą, elementarnych rzeczy...
SZUKANIE SENSU W BEZSENSIE (oczekiwanie zrozumienia od osób bezmyślnych; rozsądnego postępowania od osób destrukcyjnych itp.)
Do tych osobników racjonalne, merytoryczne, rozsądne argumenty nie docierają. Więc "dyskutując" z nimi zbliżacie się P. do ich poziomu (tracicie zdrowie, intelekt i czas) – i oto im chodzi...!
www.o2.pl | Niedziela [28.09.2008, 9:30]
POLACY NIE ROZUMIEJĄ PROGRAMÓW TV. NARÓD IDIOTÓW?
Nie rozumiemy aż 75 proc. informacji przekazywanych w
"Faktach" i "Wiadomościach".
Obraz jaki wyłania się z rozmowy "Gazety Wyborczej" z psychologiem mediów dr Lucyną Kirwil jest bardzo niepokojący. Okazuje się, że polscy telewidzowie nie rozumieją od 65 do 75% informacji podawanych w TV, a politykę traktują jak kolejny serial w TV. Może to świadczyć o tym, że polski widz wciąż nie przystosował się do życia w mediokracji i błądzi w natłoku informacji. Dr Kirwil powiedziała:
W Polsce o polityce rozmawia się często jak o serialu, w kategoriach "co tam się komu przydarzyło". Polityków ogląda się chętnie, ale raczej nie mają na nas większego wpływu. Gdyby mieli, ludzie garnęliby się do aktywności politycznej, a Polska pośród wszystkich krajów UE ma jeden z najniższych odsetków ludzi aktywnych społecznie. Zresztą widzowie nie rozumieją średnio od 65 do 75 proc. materiału pokazanego w programach informacyjnych. Pamiętają jedną trzecią informacji, i to w zniekształconej formie.
Przypomina to sytuację półślepego człowieka w różowych okularach. Gorzej, że nawet telewidzowie zainteresowani polityką, podążają za krzykaczami z ADHD, uważając najwyraźniej spokojnych i rzeczowych polityków za mało atrakcyjnych. Czy w innym wypadku Ferdynand Kiepski polskiej polityki - Andrzej Lepper, wszedłby w upapranych błotem gumofilcach do sejmu?
Politykę oglądają głównie mężczyźni w średnim wieku. Jak to na nich działa? Politycy wygrywają wizerunkiem, wyrazistym, często emocjonalnym zachowaniem. Jeden zachowuje się spokojnie, trzeźwo, mówi o rzeczach ważnych. Drugi jest ruchliwy, porywczy, nerwowy, przeskakuje z tematu na temat. Kogo lepiej widz pamięta? Tego, który robi więcej zamieszania.
Trudno ocenić, czy problemem jest nieprzystosowanie do życia w społeczeństwie informacyjnym, czy też ogłupiające działanie telewizji, która buduje swój przekaz na pojedynczych, wyrwanych z kontekstu zdaniach. Przed wydaniem miażdżącego werdyktu na temat intelektualnej kondycji polskiego telewidza, warto też sprawdzić podobne statystyki w innych krajach.
Mamy sporo do nadrobienia, więc nawet europejska średnia to za mało, a wielokrotnie już bito na alarm, że Polacy nie potrafią czytać ze zrozumieniem. Będzie to jednak niewielki problem, jeśli okaże się, że równie ciężko przychodzi im przyswojenie sobie wiadomości w TV. Wtedy Polaków czeka powtórka z rozrywki, czyli kolejne lata narzekania na polityków, których sami sobie wybrali.
Gniewomir Świechowski
PRAWDZIWSZE OBLICZE M.IN. WOJNY W
IRAKU:
http://www.zieloni.osiedle.net.pl/irak-tsunami.htm
http://lepszyswiat.home.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=220
http://www.psz.pl/tekst-565/Phylis-Bennis-Nieudany-Transfer-Wladzy-rosnace-koszty-wojny-w-Iraku
http://www.pka.most.org.pl/publicystyka_08.htm
www.o2.pl | Piątek [24.07.2009, 15:55] 5 źródeł, 1 wideo
ŻYDZI HANDLOWALI LUDZKIMI
ORGANAMI. PRALI BRUDNE PIENIĄDZE (WIDEO)
Policja aresztowała 44
rabinów i polityków.
Podczas kontroli w amerykańskich
synagogach zatrzymano głównego rabina syryjskich Żydów w USA. Levy Izaak
Rosenbaum został oskarżony o pośrednictwo w handlu organami ludzkimi - czytamy
na stronie Interia.pl.
Przez ponad dziesięć lat kupował
od ludzi nerki po 10 tys. dolarów i sprzedawał po 160 tys.
Razem z nim zatrzymano kilku innych
rabinów. O inne przestępstwa podejrzani są także burmistrz Hoboken, Secaucus i
Ridgefield, przewodniczący rady Jersey City i wielu innych polityków i
prokuratorów - dodaje portal.
Prali brudne pieniądze,
wyłudzali, dawali łapówki.
Międzynarodowa sieć przestępców
zdołała "wyprać" co najmniej kilkadziesiąt milionów dolarów w
organizacjach charytatywnych i organizacjach non-profit, kontrolowanych przez
żydowskich rabinów z Nowego Jorku i New Jersey - informuje portal Interia.pl.
Zyski przelewali na konta w
Szwajcarii i Izraelu. Operacja policji i służb federalnych rozpracowujących
gang trwała blisko 10 lat. Wzięło w niej udział 300 agentów. Uznaje się ją za
jedną z najbardziej owocnych w historii USA.
Na początku długiego śledztwa
agenci federalni natrafili na pralnię brudnych pieniędzy. Rozpracowywali grupę,
która za pomocą swoich fundacji dobroczynnych prała dziesiątki milionów dolarów
- podaje "Washington Times". Podstawiony agent FBI przeniknął do
grupy syryjskich rabinów z Brooklynu, którzy, jak się okazało, zarządzali
nielegalnym biznesem.
Służby federalne sprawdziły też
doniesienia o korupcji w branży nieruchomości - podaje Reuters. | JS
„GAZETA WYBORCZA” 16-17.02.2002 r.
ELDORADO POLITYKÓW
O korupcji w polskiej polityce opowiada Andrzej Czernecki właściciel i
prezes High Tech Lab, jednej z
największych firm produkujących skomplikowany sprzęt medyczny w Polsce,
były poseł Porozumienia Centrum, Unii Demokratycznej i Unii Wolności.
(...)
Nastał rząd Jana Krzysztofa
Bieleckiego...
– Zapał pozostał, ale trzeba było jakoś
uporządkować kwestie finansowania partii – w końcu jak długo poważni politycy
mają chodzić po prośbie? Ustalono, że od teraz to biznes będzie przychodził do
polityków z pytaniem, czy można coś wpłacić na fundusze partyjne. Rząd Bieleckiego
wprowadził pierwsze zezwolenia i
koncesje na import, produkcję, prowadzenie odpowiedniej działalności.
Zezwolenia zaczęli dostawać ci, którzy „sponsorowali” rozwijające się polskie
partie czekami z wystarczającą ilością zer. W rządzie byli już prywatni
przedsiębiorcy, więc wszystko załatwiało się jak w rodzinie, nie było żadnych
nieporozumień, mechanizm zaczął funkcjonować coraz sprawniej. Ale naprawdę to
były tylko niewinne początki – koło fortuny zaczynało się kręcić.
(...)
Skończył
się rząd Bieleckiego...
– I większość
ministrów, przeważnie ci, którzy nie mieli wcześniej własnych przedsiębiorstw,
od razu znalazła, miejsca na
strategicznych stanowiskach w dużych prywatnych spółkach. Byli sprawdzonymi
politykami, którzy zostali oficjalnie wyznaczeni do kontaktów z rządzącą ekipą.
Można o nich powiedzieć, że stali się zawodowymi pośrednikami w przekazywaniu
coraz większych kwot na fundusze partyjne, a także na prywatne rachunki
członków rządu i polityków kolejnych
koalicji.
W tym momencie reguły były już jasno określone: ceny poszczególnych
koncesji, zamówień rządowych, publiczne przetargi. Te 4 tys. $, które
wycyganiono od prywaciarzy jeszcze 2 lata temu, stało się zamierzchłą historią.
Teraz za ściśle określone przywileje zaczęły wpływać co najmniej
kilkudziesięciokrotnie większe kwoty.
Pada
rząd Hanny Suchockiej, Lech Wałęsa rozwiązuje Sejm, druga w Pana życiu kampania
wyborcza. Rządy przejmuje SLD razem z PSL...
– Tak skorumpowanego rządu jak rząd Pawlaka
nie można porównać chyba z niczym. PSL
chapał tak, jak nikt wcześniej i nikt długo potem. Dopiero lata później ekipie
Mariana Krzaklewskiego i Jerzego Buzka udało się dorównać ludowcom. Pamiętam
jeszcze komunistycznych urzędników, z którymi się użerałem – oni też
chapali, i to sporo, ale nigdy nie mogli
sobie pozwolić na naruszenie interesu państwa, bo za to się szło prosto do
paki. Tu nie było nawet mowy o takich ograniczeniach. Administracja PSL na
każdym szczeblu władzy, od wójta po najwyższe stanowiska w rządzie,
wykorzystywała praktycznie wszystko, na czym można było po cichu i na lewo
zarobić kasę. Od ogromnych prywatyzowanych przedsiębiorstw poprzez agencje
rządowe, po drobne machlojki przy remontach wiejskich duktów.
Ale
przecież najbardziej zajadli krytycy prywatyzacji byli właśnie z PSL – cała
ekipa z Bogdanem Pękiem na czele.
–
Przede wszystkim Pęk atakował wszystkich z lewa i prawa, ale nigdy z własnego
obozu. Chciał zostać dobrym szeryfem znanym na całą Polskę nie tyle z poczucia
misji, co z chorobliwego pragnienia sławy. W rezultacie Pęk i jemu podobni
spiskowali, co by tu palnąć, żeby tylko dobrze wypaść w głównym wydaniu
„Wiadomości”. Brali na warsztat prywatyzowane firmy, w których były silne
związki, wymachiwali stertami papierów, których nie chciało im się nawet do końca
przeczytać, i obrzucali wszystkich na około błotem. A prawdziwe afery
kryminalne, które w tym czasie po cichu organizowali ich koledzy, pomijali
milczeniem. W
konsekwencji zrobili wielką krzywdę krajowi,
bo ośmieszyli całą sprawę. Jak dziś reaguje większość ludzi, kiedy podnosi się larum, że rozkładają
majątek narodowy? A daję słowo, bo to się działo na moich oczach – rozkradali
na potęgę! Ogromna liczba polskich przedsiębiorstw została sprzedana znacznie
poniżej swojej wartości, oszukańcze przetargi wygrywały niesolidne firmy, żeby
tylko ludzie i partie związane rządzącą
ekipą mogły zarobić. A wszystko zgodnie z przepisami, które to przepisy
notabene ustalała panująca niepodzielnie ekipa.
Jacy ludzie zarobili na tym?
– Cwaniacy i kombinatorzy wybrani przez tzw.
elektorat. Działacze polityczni, którzy wiedzieli, ba!, byli przekonani, że
inaczej w życiu do niczego nie dojdą. Były sytuacje, kiedy duże prywatyzowane
fabryki kupowali ludzie nie mający grosza przy duszy. Wystarczyła decyzja
„zaprzyjaźnionego” ministra, z którą szedł pan do banku, prosząc o kredyt na
sfinalizowanie transakcji. Bank wiedząc, że przedsiębiorstwo jest warte dużo
więcej, a cała sprawa jest przekrętem „umocowanym politycznie”, a więc jak
najbardziej bezpiecznym, dawał kredyt bez żadnych problemów. Potem poprowadził
pan tę fabrykę przez chwilę, po czym znajdował pan
dla niej tzw. strategicznego inwestora i
sprzedawał mu ją z dziewięciokrotnym przebiciem. A początek był zero. Za
odpowiednią działkę goli ludzie stawali się miliarderami z dnia na dzień.
Zresztą banki nie zawsze były potrzebne, zamiast męczących formalności i sterty
kwitków z powodzeniem stosowano dawno sprawdzone metody. Jak można było
sprywatyzować fabrykę X za 100 mln, a przyszedł facet, który dawał 10 mln i
bokiem jeszcze 1 mln, to się szybko sprzedawało za dychę. I to była już
katastrofa.
Dlaczego informuje Pan o tym
mnie, a nie prokuratora?
– Powtarzam: to
wszystko odbywało się w zgodzie z przepisami ustalonymi zresztą przez samą
ekipę na potrzeby chwili. Po drugie – to niestety brutalna prawda – dla Polski
nawet ta złodziejska prywatyzacja była o niebo lepsza od sytuacji, w której nie
prywatyzowano by wcale.
Rząd Pawlaka nie prywatyzował
już wcale?
– Działacze związkowi zorientowali się, że
prywatyzacja podcina gałąź, na której wygodnie siedzą, natomiast politycy
odkryli nowe eldorado. Prywatyzację zastąpiła tzw. komercjalizacja
przedsiębiorstw państwowych. W państwowych molochach dyrektora naczelnego
zamieniano na wieloosobowy rząd, do tego dodano jeszcze rady nadzorcze i wyszło
na to, że rządzące partie skorzystały z tego w dwójnasób. Po pierwsze,
stworzyły wysokopłatne synekury dla swojego
aparatu. Mierni, bierni, ale wierni setkami zostali obsadzani w we
władzach państwowych spółek, gdzie ich jedynym obowiązkiem było głosowanie
zgodnie z partyjnymi wytycznymi. Za dyspozycyjność i stawianie się na
posiedzeniu rady nadzorczej raz na kwartał ci ludzie otrzymują lege artis kilka
tysięcy złotych miesięcznie. Po drugie, mając w ręku władzę w największych
przedsiębiorstwach w kraju, partie mogły nareszcie dużo wygodniej wyciągać z
tych firm pieniądze. W coraz większych kwotach. Totalizator Sportowy, Polska
Miedź, PKN Orlen, PZU Życie to tylko wierzchołek ogromnej góry lodowej. (...)
A duży procent wzrostu
gospodarczego, modernizacja wszystkich przedsiębiorstw państwowych?
– Przygotowana przez rząd Mieczysława
Rakowskiego w 1988 ustawa o prowadzeniu
działalności gospodarczej była pod tym względem najbardziej liberalna na
świecie. Tę ustawę likwidowały kolejne solidarnościowe rządy, poczynając od
Bieleckiego, który zaczął przywracać koncesję i zezwolenia, a ostatecznie
zlikwidował ją poprzedni parlament na żądanie ostatniego solidarnościowego
premiera Jerzego Buzka. „Solidarności” koncesje były bardzo potrzebne – albo
się
szło do ministerstwa z teczką, tzw. misiem,
albo się nie dostawało koncesji, czy intratnego zamówienia. Oni uruchomili cały
przemysł nielegalnego ściągania haraczy od prywatnego biznesu. Teraz, kiedy już
sprywatyzowano najlepsze kąski, „elity
rządzące” żyją z przetargów publicznych – odpowiednie ustawy są tak opracowane,
że pozwalają wyłudzać pieniądze nie tylko centralnym urzędnikom w Warszawie –
to byłoby jeszcze małe nieszczęście. Dla gospodarki najgorsze jest to, że w ten
sam sposób zachowują się w całym kraju samorządowcy.
Jak Pan widzi przyszłość?
– Właśnie
bankrutuje Argentyna, której gospodarka także była oparta na łapownictwie. Inne
państwa Ameryki Południowej, mające podobne przypadłości, także chwieją się na
granicy wypłacalności. Nie mam wątpliwości, że jeżeli u nas się nic nie
zmieni – a na razie nic na to nie
wskazuje – będziemy mieli duży problem. Kapitał zagraniczny już nas omija.
Polska przestała importować myśl techniczną. Mądrzy, inteligentni ludzie
zaczynają wyjeżdżać, podobnie jak kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu.
(...)
I niestety jedyne, co nam pozostaje, to czekać, aż przyjdzie ktoś z
wizją i pociągnie tych wszystkich ludzi, którzy ciągle jeszcze mają inicjatywę,
że jeszcze coś da się zrobić, że nie ma co wyjeżdżać, że bierność i marność nie
zawsze muszą być na wierzchu. Że utrzymywanie gierkowskich hut, kopalni,
kombinatów kosztem coraz uboższych lekarzy, nauczycieli, ludzi
przedsiębiorczych i z pomysłami jest dla społeczeństwa zabójcze. A wierzę, że
jest mnóstwo ludzi, którzy mimo kłód rzucanych im pod nogi przez własne
państwo, ciągle jeszcze chcą coś zrobić. I myślą, że ci ludzie są w dużej
mierze wśród tych 60%, którzy nie poszli do wyborów, bo nie mieli na kogo głosować.
Rozmawiał: Tomasz Lipko
RAK SCHODZI W
DÓŁ
Jarosław Kurski: Andrzej
Czernecki zapewne mówił prawdę, ale jest gołosłowny. Czy gołosłowność to nie
jest problem wszelkich publikacji na temat korupcji?
Grażyna Kopińska: Po przeczytaniu wywiadu z Andrzejem Czerneckim miałam
wrażenie, że powiedział on to, o czym wszyscy wiemy. Nową wartością jest to, że
świadectwo daje człowiek, który sam był politykiem i nadal jest biznesmenem.
Poza tym, że odpowiada pod nazwiskiem. On nie ujawnia jednoznacznych konkretów,
ale też trudno mu się dziwić. Dlaczego?
– Bo czyny dziś zakazane były kiedyś zgodne z
prawem, dlatego wymieniając nazwiska, łatwo jest kogoś zniesławić.
(...)
Ale czy opisane tu mechanizmy
odpowiadają Pani ustaleniom?
– Tak.
To Pani gołe „tak” – bez żadnych zastrzeżeń i trybów
warunkowych – brzmi dość przerażająco?
– Powiem
więcej. Zgadzam się także z tym, że od kilku lat, od momentu gdy sprywatyzowano
prawie wszystko – patologia korupcji przeniosła się na sferę zamówień
publicznych, na styk państwowe – prywatne. Więc to być może społecznie bardziej
niebezpieczne, bo oznacza, że rak korupcji schodzi do samorządów. To już nie
chodzi o kilkudziesięciu ministrów i ich współpracowników, ale o tysiące,
dziesiątki tysięcy ludzi. To narusza tkankę społeczną. Nie mówię, że wszyscy
urzędnicy samorządowi są skorumpowani, ale często brakuje wiedzy i zrozumienia
dla najbardziej elementarnych zasad.
Jakich na przykład?
– Niemal powszechna jest praktyka, że urzędnicy gmin i starostw mają
firmy realizujące różne zlecenia. Zlecenia te są potem odbierane i zatwierdzane
przez tych samych urzędników, którzy występują w podwójnej roli – raz
wykonawcy, kiedy indziej kontrolera. To klasyczny konflikt interesów. Sfery
patologicznego styku to usługi geodezyjne, architektoniczne, ale też gazowe,
elektryczne, wycinka drzew etc.. Chce pan uaktualnić plan nieruchomości? Otrzymuje pan od urzędnika wizytówkę geodety
z pokoju obok... Ludzie godzą się na taki układ i przepłacają, bo chcą szybko
załatwić sprawę.
(...)
Ależ proszę Pani tylko ryby nie
biorą .
– Ten slogan to jeszcze jedne dowód na to, jak
nisko korupcja zeszła. W badaniach socjologicznych od 13 - 25%. Polaków
przyznaje się do tego, że wręcza łapówki, przyjmuje je bądź robi jedno i drugie. (...)
Z Grażyną Kopińską – dyrektorką Programu przeciw Korupcji Fundacji im.
Stefana Batorego – rozmawiał Jarosław
Kurski
www.wp.pl | vp.info | dodane 2009-06-07 (17:09)
SENSACYJNE NOTATKI POMOGĄ
WYJAŚNIĆ NAJWIĘKSZĄ AFERĘ RP?
Po osiemnastu latach od
tajemniczej śmierci Michała Falzmanna, inspektora NIK badającego aferę FOZZ, odnalazły
się jego prywatne kalendarze. Zapiski, do których dotarł portal tvp.info, być
może pozwolą w pełni odkryć kulisy funkcjonowania FOZZ.
W kalendarzach Michała
Falzmanna, do których dotarł portal tvp.info, są zapiski z kontroli Funduszu
Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, precyzyjne informacje na temat spółek i
banków, do których trafiały pieniądze z Funduszu, nazwiska osób, które
organizowały cały proceder, daty, kwoty i numery przelewów. Zanotowane są też
miejsca i daty spotkań inspektora NIK z najważniejszymi urzędnikami
państwowymi, m.in. z ówczesnym premierem Janem Krzysztofem Bieleckim i szefami
Narodowego Banku Polskiego.
Niektóre zapiski Falzmanna, w
tym część notatek wyniesionych przez niego z Najwyższej Izby Kontroli, zaginęły
w lipcu 1991 roku podczas włamania do jego domu. Sprawców tego włamania nie
odnaleziono, a śledztwo szybko umorzono.
Tymczasem, jak ustalił portal
tvp.info, Falzmann skrupulatnie przepisywał wszystkie informacje do dwóch
kalendarzy. Dwa tygodnie przed śmiercią zdeponował je u swojego bliskiego
przyjaciela, do którego udało się dotrzeć dziennikarzom tvp.info. Dzięki niemu
nienaruszone notatki przetrwały wiele lat.
- Informacje zawarte w
kalendarzach powinny przyczynić się do całkowitego wyjaśnienia afery FOZZ, a
być może także do pociągnięcia do odpowiedzialności osób, które później
tuszowały tę sprawę i przeszkadzały w śledztwie - mówi, oceniając notatki,
prof. Mirosław Dakowski, autor książki „Via bank i FOZZ” odsłaniającej kulisy
największej afery z okresu transformacji ustrojowej.
Fundusz Obsługi Zadłużenia
Zagranicznego został powołany na mocy ustawy z lutego 1989 roku. Jego zadaniem
był niejawny skup polskich długów zagranicznych po niższych cenach. Pieniądze
przeznaczone na ten cel zostały jednak z FOZZ wyprowadzone za granicę przez
podstawione spółki, głównie Universal, kierowany przez Dariusza
Przywieczerskiego (dziś poszukiwanego międzynarodowym listem gończym). Straty
Skarbu Państwa szacuje się na 16 bilionów złotych. Cały proceder zorganizowały
osoby związane z wojskowymi służbami specjalnymi PRL.
Sprawę FOZZ badał Michał
Falzmann, młody kontroler NIK. W latach 1990-1991 odkrył szczegóły przepływu
pieniędzy, wskazał spółki i banki, które w tym uczestniczyły oraz osoby za to
odpowiedzialne. O aferze poinformował najważniejszych urzędników państwowych.
17 lipca 1991 roku, dzień po odsunięciu go od badania sprawy FOZZ, zmarł na
zawał serca. Miał zaledwie 38 lat. Śledztwo w jego sprawie szybko zostało
umorzone.
W sprawie FOZZ skazano m. in.
byłego prezesa funduszu Grzegorza Żemka i główną księgową - Janinę Chim. Żemek
odbywa karę 9 lat pozbawienia wolności w więzieniu na warszawskim Mokotowie.
Janina Chim, skazana na 6 lat więzienia, skorzystała z prawa do
przedterminowego zwolnienia w marcu 2008 roku.
Leszek Szymowski
"WPROST" Numer:
29/2006 (1232)
PRZYJACIELE MAFII
Tajne służby, policja i prokuratura przez kilka lat nie wykorzystywały wiedzy o polskiej mafii
Dziennikarze "Wprost" i programu "Konfrontacja" TVP 2 dotarli do zeznań, m.in. Zdzisława Herszmana i Wojciecha Papiny, ważnych postaci w polskiej mafii, którzy odsłaniają kulisy jej powstania i funkcjonowania. Nieprzypadkowo w ich zeznaniach pojawiają się największe afery III RP, w tym zabójstwo generała Marka Papały czy sprawy badane przez sejmową komisję ds. PKN Orlen. Z tych zeznań wynika, że w latach 90. setki oficerów byłej SB i milicji mających kontakty z przestępczym podziemiem po prostu stanęło na jego czele. I zaczęli wykorzystywać państwowe służby, w tym BOR i policję. To nie przypadek, że najgroźniejszymi polskimi przestępcami zostali Jeremiasz Barański (Baranina), Andrzej Kolikowski (Pershing), Leszek Danielak (Wańka) czy Nikodem Skotarczak (Nikoś) - współpracownicy milicji lub SB. Dla swoich opiekunów prowadzili oni lewe interesy jeszcze w latach 70. i 80. Mafia miała swoich ludzi w sferach bankowych, biznesowych i w policji, przekształconej z milicji. Po tym przekształceniu część funkcjonariuszy pracowała na dwa fronty - w policji i dla mafii. Historie opowiedziane przez Zdzisława Herszmana, Wojciecha Papinę, Marka Minchberga i innych świadków pokazują, że siłą mafii nie był kij bejsbolowy czy karabin maszynowy, ale oparty na powiązaniach z czasów PRL układ, w którym "Pruszków" to były tylko "doły".
Nietykalni
Zdzisław Herszman, składając w czerwcu 2003 r. zeznania (w zakładzie karnym w Szwecji), opowiedział, jak mafia budowała swoją pozycję na znajomościach z dygnitarzami PRL, co później otwierało wiele drzwi. Herszmanowi pomogło to, że powoływał się na znajomość z synem Leonida Breżniewa, sekretarza generalnego KC PZPR, który w Sztokholmie, gdzie Herszman mieszkał, był attaché handlowym. Powołując się na znajomość z Breżniewem juniorem, w krótkim czasie Herszman nawiązał znajomości m.in. z I sekretarzem KC PZPR Edwardem Gierkiem, ówczesnym premierem Piotrem Jaroszewiczem, a potem z gen. Wojciechem Jaruzelskim, gen. Czesławem Kiszczakiem i Jerzym Urbanem. To, że Herszman miał dostęp do wysokich dygnitarzy PRL, potwierdzają Marek Minchberg (współzałożyciel fundacji Bezpieczna Służba, której działalność była przedmiotem prac komisji ds. PKN Orlen) oraz Wojciech Papina, wspólnik Herszmana i współpracownik Jeremiasza Barańskiego. Herszman, który w Szwecji zarobił duże pieniądze, zaczął prowadzić interesy w III RP. Działalność ułatwiały mu znajomości w MSW, zawarte jeszcze w czasach PRL. Dlatego pojawiał się na resortowych uroczystościach, m.in. w policyjnej szkole w Szczytnie. Nic dziwnego, że to Herszman wpadł na pomysł założenia fundacji mającej działać na rzecz polskiej policji. Współzałożycielką fundacji była żona gangstera Jeremiasza Barańskiego - Krystyna. Romuald Marek Minchberg, zeznając 15 marca 2003 r. w warszawskiej prokuraturze, powiedział prokuratorom Jerzemu Mierzewskiemu i Elżbiecie Grześkiewicz, że fundacja Bezpieczna Służba miała być "przykrywką" dla prowadzenia ciemnych interesów.
Z zeznań świadków, m.in. Wojciecha Papiny, wynika, że Herszman miał znajomości w MSW, a jednocześnie współpracował z zarządem "Pruszkowa", m.in. z Andrzejem Kolikowskim (Pershingiem) i Andrzejem Zielińskim (Słowikiem), a także Wojciechem Paradowskim (mafia chciała go zrobić wiceministrem budownictwa) i Nikodemem Skotarczakiem (bossem z Trójmiasta). Z zeznań, które zdobyliśmy, wynika, że Herszman korzystał z ochrony BOR: używał samochodów i śmigłowców BOR. Herszman, pytany przez prokuratora Jerzego Mierzewskiego, zeznał: "Oni [BOR] wysyłali po mnie samolot i zabierali mnie z Malmö lub ze Sztokholmu. ( ) Tak więc zawsze miałem ich ochronę ( ), abym mógł bez problemu wchodzić do budynku rządowego".
Siła układu
Zeznania świadków wskazują, że to agenci tajnych służb PRL (a niekiedy także III RP) organizowali nielegalny handel paliwami, alkoholem, zakładali firmy ochroniarskie, działali w handlu zagranicznym, handlu bronią, podejmowali działalność parabankową. Każdy, kto wszedł im w drogę, był korumpowany, szantażowany albo likwidowany. To tłumaczy, dlaczego musiał zginąć gen. Marek Papała, były szef policji, który wiedział o niektórych działaniach układu. Polska prokuratura twierdzi, że osobą podżegającą do zabójstwa Papały, wywodzącą się z tajnych służb PRL, był polonijny biznesmen Edward Mazur. "Edek [Edward Mazur] ( ) handlował zbożami. ( ) Z Edkiem spotykaliśmy się na terenie Polski. ( ) Poznaliśmy też kilku lub kilkunastu posłów, przeważnie z PSL. ( ) Z tymi osobami spotykaliśmy się w Sejmie. ( ) W Wiedniu poznaliśmy znajomego Mazura, który był jednym z sekretarzy w ambasadzie polskiej ( ). Potem w Polsce dowiedzieliśmy się, że był wysoko w służbach specjalnych [chodzi o Zdzisława S., który był generałem w wywiadzie - najpierw w MSW, a potem w UOP] - tak zeznał Aleksander Żagiel, biznesmen z Wiednia, świadek komisji ds. PKN Orlen. Jego nazwisko pojawiło się po raz pierwszy w sprawie agenta Olina.
Układ mógł liczyć na "swoich" urzędników, a w razie czego na pomoc - jak w wypadku Edwarda Mazura, którego wprawdzie zatrzymano, ale natychmiast zwolniono i nie przeszkadzano mu w wyjeździe do USA. Układ musi w jakiejś formie istnieć do dziś, skoro tak trudno jest rozwikłać największe afery III RP. Jak bowiem inaczej wyjaśnić fakt, że mimo iż zeznania, które cytujemy, są znane od kilku lat, tajne służby, policja i prokuratura nic z tą wiedzą nie zrobiły.
Sylwester Latkowski, Wojciech Sumliński
"WPROST"
Numer: 22/2009 (1377)
PLUS UJEMNY - BAROKOWY NOCNIK
Kto jest matką wynalazków? Od
dawna już nie jest nią potrzeba, co nie znaczy, że wynalazki zostały sierotami.
Kto wymyślił samochód terenowy? Amerykanie, po to, by jeździć po polnych
drogach i wertepach. Interes kręcił się kiepsko, bo najwięcej samochodów jeździ
w miastach, a nie na wsiach i w miasteczkach. Wymyślono więc samochód terenowy
z luksusowym wyposażeniem, fotelami z jasnej skóry, komfortowym zawieszeniem
dla mieszkańców metropolii.
Przemysł motoryzacyjny wytworzył
potrzebę na produkt zupełnie niepotrzebny w miastach. Po Nowym Jorku, Londynie,
Berlinie, a w końcu po Warszawie zaczęły jeździć ogromne paliwożerne potwory.
Jednym słowem, stworzono sztuczną matkę, wykreowano sztuczną potrzebę. Skończył
się czas zaspokajania potrzeb, bo wszystkie podstawowe potrzeby zostały zaspokojone.
Teraz by zaistnieć na rynku, trzeba wykreować potrzebę na przykład na jeepa w
mieście, a następnie zaspokoić tę potrzebę produktami lub usługami. Jaki zawód
w USA należy dzisiaj do najlepiej opłacanych i najbardziej prestiżowych?
Wydawać by się mogło, że jest to zawód lekarza, maklera giełdowego, naukowca
lub aktora w Hollywood. Cóż, żadna z tych profesji nie plasuje się na czele
prestiżowej listy. Otóż drugie miejsce, zostawiając daleko w tyle tradycyjnie
prestiżowe zawody, zajmuje psi psycholog. „Jeśli twój pies raz w tygodniu nie
leży na kozetce u psychologa, to znaczy, że powinieneś o tym poważnie
porozmawiać z najbliższymi" – ostrzega pewien psi psycholog z Los Angeles.
Oczywiście psa powinno się przywieźć terenówką, najlepiej z napędem hybrydowym.
Matką wynalazków jest potrzeba
wykreowania potrzeb. Ten, kto wymyśli komórkę dla głuchych z ABS-em na zimę lub
podobny produkt, ma szansę na sukces rynkowy. Zaspokajanie niepotrzebnych
potrzeb stało się największą potrzebą współczesności. Wiedzą o tym politycy,
organizując różne szczyty G8, G20 i inne G-ówna świata. Nikomu to niepotrzebne,
choć i politykom, i dziennikarzom wydaje się, że odpowiadają na wymyślone przez
siebie potrzeby. Tęgie głowy na tych szczytach cyzelują każde słowo wspólnego
komunikatu, który niczego nie komunikuje. Kretynizmem miesiąca jest zdanie ze
szczytu Unia Europejska – Rosja. Otóż obradujące strony zgodziły się co do
jednego: światowy kryzys ekonomiczny należy wspólnie przezwyciężać. W innych
sprawach zgodnie porozumieli się co do listy rozbieżności.
Bełkot światowej nowomowy zalewa
globalną informację. Trudno się dziwić, że tylko wizyta u psiego psychologa
może nas uratować, jeżeli zaakceptuje to pies. Polityczne oświadczenia i
stanowiska coraz częściej przypominają to, co Antoni Słonimski określił jako
barokowy nocnik. Cudeńko to pokryte wyrafi nowanymi rzeźbami jest urocze, tylko
trudno na tym siedzieć. Trudno usiedzieć, słuchając debat kandydatów na
europarlamentarzystów, bo w nudny sposób mówią, że nie mają nic do powiedzenia
i że jest to bardzo ważne. Danuta Hübner ze spojrzeniem jenota obrzydzi Unię
Europejską nawet największemu euroentuzjaście. Jak żyję, nie słyszałem, żeby
pani Hübner wypowiedziała jedno sensowne zdanie. I dlatego może robić karierę w
Brukseli, tak jak Waldemar Pawlak w resorcie gospodarki.
Produkcja barokowych nocników
trwa. A ostatnio Trybunał Konstytucyjny wyprodukował nocnik eklektyczny z
czasów późnego Kwaśniewskiego z elementami wałęsowskiego manieryzmu. Trybunał w
zdobnych słowach orzekł, że prezydent w Polsce może być prezydentem i wolno mu
wyjeżdżać za granicę. No cóż, proszę wsiadać, drzwi zamykać i nie kręcić się.
Autor: Marek Król
"WPROST" Numer:
20/2009 (1375)
NA STRONIE - LEWATYWA CZERWCOWA
(...) Wszystko jest jedną wielką symulacją – pisał Jean Baudrillard, francuski filozof kultury. Dlatego cała polityka, wybory czy instytucje demokratyczne są właściwie atrapami. Symulanci bawią się w symulowanie. „W istocie to wirtualna maszyna przez was mówi, ona was myśli" – pisał Baudrillard w książce „Pakt jasności. O inteligencji zła”. Ponieważ wszystko jest udawane, nie obowiązują żadne zasady, lecz liczy się dialektyka. Rząd udaje, że o nas dba, zaś opozycja udaje, że ma dla nas jakąś alternatywną propozycję. Gdyby to nie było udawanie, rząd miałby jakieś bardziej realne sukcesy, a opozycja większe poparcie od rządzących. Także prezydent z premierem udają, że prowadzą jakiś rzeczywisty spór o zakres ich władzy. Gdyby tak nie było, nie byłoby tak łatwych i przypadkowych zmian stanowisk, jak choćby w sprawie udziału w szczycie UE w Pradze czy nominacji na ambasadora przy ONZ dla Anny Fotygi. (...)
Autor: Stanisław Janecki
"WPROST" Numer:
50/2005 (1202)
GRUPPENPREMIER WOLF
Nazwisko BELKA czyta się: Bardzo Elastyczni Ludzie Kwaśniewskiego Aleksandra
Polska, niestety, nie ma premiera. Osoba, która się za premiera podaje, nie może nim być. Nie może, bo nie robi prawie nic z tego, co premier powinien robić. Polska zresztą nie miała już premiera, kiedy rzekomo był nim niejaki Marek Belka. Jako wzorzec premiera weźmy takiego Tony'ego Blaira. Otóż Blair za granicę wyjeżdża 2-3 razy w roku (nie licząc szczytów Unii Europejskiej i grupy G-7, bo to nie zależy od niego), z gospodarskimi wizytami w różnych regionach kraju nie bywa wcale, nie uświetnia, nie przecina wstęg, nie bierze udziału w górniczych świętach, nie pokazuje się na giełdzie i przy autostradach, nie odwiedza nawet najbardziej wpływowych think tanków. Tony Blair po prostu rządzi, a na bywanie i uświetnianie nie ma czasu. Odwrotnie jest z podającym się za premiera Kazimierzem Marcinkiewiczem: on nie rządzi, lecz wizytuje, bywa i uświetnia. Z czego wynika prosty wniosek, że Marcinkiewicz premierem nie jest, co było szczególnie widać, gdy niedawno był u Blaira (vide: "Rabat Marcinkiewicza").
Kazimierz Marcinkiewicz wydaje się uczniem Aleksandra Kwaśniewskiego, co jest paradoksem niebywałym. Podczas trwającej dekadę prezydentury przez jakieś dziewięć lat Kwaśniewski podawał się za prezydenta (vide: "Koniec ologarchii"). Musiało tak być, bo prezydent nie mógłby przecież być politycznym kapitalistą. Jego nazwisko nie mogłoby się pojawiać przy okazji największych afer (sprawy Rywina, Orlenu, PZU, mafii paliwowej). Nie mógłby się spotykać z gangsterami i ich ułaskawiać. Nie mógłby być pijany przy grobach polskich oficerów pomordowanych przez Sowietów. Nie mógłby robić jeszcze wielu rzeczy, które robił osobnik podający się za prezydenta. Oczywiście Marcinkiewicz niczego z tego, co robił Kwaśniewski, jeszcze nie zrobił i raczej nie zrobi. On po prostu nie sprawuje funkcji premiera, bo jest zajęty czym innym. Tak jak jego poprzednik Belka, który zajmował się głównie szukaniem posady w międzynarodowych instytucjach i pomaganiem Kwaśniewskiemu w tym, czego żadną miarą nie powinien robić prezydent.
Jeśli nie mamy premiera (i przez ostatnie dwa lata też go nie mieliśmy) i właściwie nie mieliśmy prezydenta, to kto nami rządzi? Jeśli nikt, to by znaczyło, że premier nie jest nam potrzebny, a prezydent tym bardziej. Ale może być też tak jak w ostatnim odcinku "Stawki większej niż życie". Tam występował niejaki gruppenfuhrer WOLF (słowo złożone z pierwszych liter czterech nazwisk). W Polsce trzeba by mówić raczej o gruppenpremierze. Jeśli tak, to teraz pozostaje odczytać, jakie osoby kryją się za grupą trzymającą władzę, której członkowie mają nazwiska rozpoczynające się od liter tworzących słowo "KWAŚNIEWSKI". Z kolei rozszyfrowując słowo "MARCINKIEWICZ", dowiemy się pewnie, kto naprawdę teraz rządzi i kto rząd popiera w parlamencie. Pierwsze słowo ma 11 liter, a drugie nawet 13, więc nie dziwota, że osoby udające premiera i prezydenta robią tak wiele dziwnych i często sprzecznych rzeczy. W końcu niełatwo mieć 11 czy 13 twarzy i osobowości. I nie dziwota, że osoba udająca prezydenta twierdzi, że za nic nie odpowiada - wszak nie ma odpowiedzialności zbiorowej. Podobnie będzie pewnie kiedyś z osobą udającą teraz premiera. No chyba że znajdzie się jakiś kapitan Kloss, który współczesnego gruppenpremiera WOLFA zdemaskuje. Z gruppenpremierem o nazwisku BELKA sprawa jest zresztą prosta - czyta się to, Bardzo Elastyczni Ludzie Kwaśniewskiego Aleksandra.
Tymczasem mnie i tygodnik "Wprost" zdemaskował Rafał Kalukin w "Gazecie Wyborczej". Otóż odkrył on, że przyznaliśmy tytuł Człowiek Roku Jarosławowi Kaczyńskiemu, żeby go załatwić na amen. No bo jak można kogoś "nagradzać", gdy się mu w publikacjach dowala (a już szczególnie tak jak ja). Z Kalukina Klossa nie będzie. Bo, po pierwsze, my nie nagradzamy, lecz wskazujemy osobę, która w danym roku wywarła największy wpływ na polskie sprawy. Po drugie, to, że ktoś zostaje Człowiekiem Roku, nie znaczy, iż zyskuje jakiś immunitet; może w "Gazecie" to się praktykuje, we "Wprost" - nie. Bo my nie wybieramy Ulubieńca Roku, lecz Człowieka Roku.
Stanisław Janecki
Tygodnik „NIE”
ŚWIAT WEDŁUG POSŁA
(...) Głosowania.
Pomylić się nie sposób, bo guziczki szeroko rozstawione, nawet jak ręka
gruba, spracowana, nie naciśniesz dwóch. Zresztą jest chwila, żeby sprawdzić
czy dokonało się słusznego wyboru. Ten wybór jest oczywisty i nie wymaga
myślenia. Przed głosowaniem ludzie Leppera dostają ściągawki. Zasada jest
prostsza od konstrukcji cepa: Samoobrona głosuje przeciwnie niż SLD. Mimo to
ściągawka potrzebna, bo Lepper nie chce, żeby jego ludzie czekali z
naciśnięciem guzika, wpatrzeni w dłonie posłów SLD, którzy przecież mogą się
pomylić i zagłosować niezgodnie z wytycznymi Millera. Wtedy mogłoby się okazać,
że Samoobrona popiera rząd, co byłoby antypolskie i całkowicie sprzeczne z
zasadami demokracji. Poseł Laskowski jest zadowolony z tego układu. – Co dzień
tyle nam dają do czytania – demonstrował współpasażerom, rozchylając dłonie na
jakieś 15-20 cm. – Projekty ustaw i poprawki, poprawki do poprawek i do nich
też poprawki. Przeczytać trudno, a nawet najmądrzejszy nie dojdzie, o co
chodzi. Klarowna taktyka pomaga posłom Samoobrony jakoś dotrwać do nocy. Bo z
Borowskiego marszałek żaden. Zamiast skończyć obrady o zmierzchu, wlecze je ze
skąpą przerwą na obiad do dwudziestej drugiej albo i dwudziestej trzeciej. O
takiej porze posłowie nie wyposażeni w ściągawki, niezależnie od opcji,
wciskają guziki na chybił trafił, a jak przysną, to wcale.(...)
Bożena Dunat
"WPROST"
Numer: 22/2009 (1377)
DŻENTELMENI
I TRĄBY
Dżentelmen to, wedle
najpiękniejszej definicji, facet, który potrafi grać na trąbie, ale nie gra.
Ale świat się zmienia. W ojczyźnie dżentelmenów, Wielkiej Brytanii, osoby
automatycznie zaliczane do tej kategorii z
racji pozycji społecznej, to znaczy posłowie do Izby Gmin, a nawet członkowie
Izby Lordów, pokazują ostatnio, że dżentelmeni nie tylko potrafi ą grać na
trąbach, ale grają. W dodatku fałszywie.
Brytyjski system prawny, czasami
trudny do zrozumienia dla wychowanego na pozytywizmie oświeceniowym przybysza z
kontynentu, oparty jest na prawie zwyczajowym. Wiele elementów tego systemu
przyjmuje jako założenie, że podlegający obyczajowym regułom ludzie są
dżentelmenami. I z tej szlachetnej zasady, która okazała się w czasach obecnych
ułudą, wziął się największy od czasów Cromwella kryzys brytyjskiego
parlamentaryzmu. Co tam parlamentaryzmu, kryzys brytyjskości.
W Polsce zwrot kosztów
sprawowania mandatu poselskiego jest zryczałtowany, a suma tego ryczałtu
określona jest ustawowo. W Wielkiej Brytanii tak zwane expenses, czyli wydatki
poniesione przez posła w związku z przenosinami do Londynu, koniecznością
utrzymywania drugiego mieszkania, są pokrywane po przedstawieniu rachunków. Nie
ma żadnych limitów, żadnej kontroli celowości wydatków, ponieważ założono
kiedyś, że ludzie obdarzeni publicznym zaufaniem są dżentelmenami.
Tymczasem prasa wyniuchała,
zająwszy się poselskimi wydatkami, że parlament brytyjski zaludniają nie
dżentelmeni, nie ludzie przyzwoici i powściągliwi, tylko horda nieopanowanych
chciwców, tuczących siebie, swoje rodziny, a nawet kochanków i przyjaciół
pieniędzmi podatnika. Szczegóły wyciągnięte przez brytyjskie gazety są istotnie
powalające. Masażystki, trenerzy fi tness, ogrodnicy, prywatna ochrona,
prywatne odrzutowce, sprzątaczki, członkowie rodzin zatrudnieni fi kcyjnie jako
asystenci – to wszystko kosztowało budżet państwa miliony funtów rocznie. A to
tylko cześć apanaży, z jakich korzystali posłowie i członkowie rządu. Geoff
Hoon, sekretarz stanu do spraw transportu, spłacał z pieniędzy publicznych swój
kredyt mieszkaniowy, dzięki czemu dorobił się posiadłości wartej 1,7 mln
funtów. Phil Hope, minister spraw socjalnych, wydal 80 tys. funtów na
wyposażenie swojego londyńskiego mieszkania o powierzchni 60 metrów
kwadratowych. Dziennikarze wyliczyli, że przedmioty, na które przedstawił
rachunki, nigdy by się w tym mieszkaniu nie zmieściły. Oczywiście, rządzący od
lat Wielką Brytanią laburzyści byli bardziej rozbestwieni. Ale proceder
naciągania państwa uprawiali wszyscy. Konserwatyści również, a jedyne, co można
na ich obronę powiedzieć, to to, że byli nieco bardziej powściągliwi. Jak David
Heathcoat-Amory, konserwatywny poseł, który kupił za publiczne pieniądze 550
worków nawozu końskiego do swojego ogródka.
Jest teraz z tego powodu kryzys
polityczny, wielka awantura i żądanie rozpisania nowych wyborów. Ale o terminie
wyborów decyduje premier, a Gordon Brown, który również czerpał pełnymi
garściami z możliwości stworzonych dżentelmenom, również na dżentelmena nie
wygląda i zapewne będzie się trzymał władzy i pieniędzy kurczowo. Próbowałem
sobie wyobrazić, co by było, gdyby w Polsce przepisy o pokrywaniu z budżetu
wydatków posłów i członków rządu skonstruowano podobnie jak brytyjskie, z
przekonaniem, że mogą nimi być jedynie dżentelmeni i ludzie uczciwi. No, u nas
cały budżet państwa by nie wystarczył, razem z subwencjami z Unii Europejskiej.
To doskonale, że polski ustawodawca zbiorowy, wprowadzając limity, zdawał sobie
świetnie sprawę, jaki jest sam i kto może go zastąpić w następnych kadencjach.
Nasi dżentelmeni sejmowi z trąbami więcej by przepili i przejedli w bufecie,
niż brytyjscy byli w stanie rozdysponować na wszystko. Towarzysz Lenin znał
jednak świetnie ludzką naturę i miał rację, pisząc, że zaufanie jest dobre, ale
kontrola lepsza.
Autor: Maciej Rybiński
Autor jest publicystą
„Faktu"
„FAKTY
I MITY” nr 15, 17.04.2003 r.
Członkowie zarządu Fundacji Polsko-Niemieckiej „Pojednanie” bezprawnie
pobrali za lata 1998–2000 premie w wysokości 94 tys. zł na
beret. Wśród nich byli Jan Parys (ROP, AWS) i Jan Turczyński, były
poseł (ZChN) i były szef Poczty Polskiej, z której odszedł po skandalu
finansowym.
Po co
staruszkom – kombatantom II wojny – pieniądze? Katoprawica
ma dużo większe potrzeby i WARTOŚCI!
"WPROST"
nr 12/2009 (1367)
ZADYMIANIE
PAWLAKA
I znowu daliśmy się nabrać.
Znowu medialny dym przykrył to, co naprawdę istotne. To już reguła polskiego
życia politycznego, że hałas służy cichym interesom. Oczywiście, Waldemar
Pawlak powinien wylecieć za to, co zrobił. Tyle że inni robią jeszcze więcej, a
nikt o tym nie wie.
Prawdziwy problem tkwi w
spółkach skarbu państwa i ich interesach na styku z prywatnym biznesem. Wobec
tych machinacji ewentualne interesiki Pawlaka wydają się po prostu dziadowskie.
Premier Donald Tusk popełnia błąd, że prawie w ogóle nie interesuje się domeną
skarbu państwa. Nie ma do tego głowy, woli godzinami rozmawiać z Janem
Rostowskim o filozofii reagowania na kryzys (bo nie o ekonomii kryzysu – to
zbyt przygnębiające). W dodatku minister skarbu Aleksander Grad bezradnie
patrzy na to, co się dzieje. Prawdopodobnie nie ma pojęcia, o co w tych
interesach chodzi, albo woli się od tego trzymać z daleka. A przecież są rynki,
na przykład telekomunikacyjny, gdzie cały czas obraca się wielkimi sumami, i
wcale nie trafiają one do skarbu państwa. Niby są przetargi, niby poszerza się
konkurencję, a potem się okazuje, że wszystko znajduje się tam, gdzie miało się
znaleźć, i konkurencja jest pozorna. Innymi słowy, ten, kto przegrał w
przetargu, potem odkupuje to, co przegrał, i karawana idzie dalej. A zwycięzcy
przetargów odbierają premie i zwijają interesy. Z kim się dzielą tymi
pieniędzmi? Odpowiedź jest tak prosta, że szkoda mówić.
Żeby było śmiesznie, najlepszych
interesów wcale nie robią ludzie z rozdania platformy czy PSL, lecz nominaci z
czasów premierów Marcinkiewicza i Kaczyńskiego albo jeszcze wcześniejsi. Dobrze
to świadczy o ich kwalifikacjach biznesowych, niedobrze o ich przywiązaniu do
interesu państwa. Skoro tak, powie ktoś, to jaki interes miałaby obecna władza,
żeby osłaniać (przez medialne zadymy) nie swoje interesy. Szkopuł w tym, że są
to interesy ponadpartyjne. A ci, którzy je robią, mogą się pochwalić całkiem
sporą grupą beneficjentów, którzy po odejściu z polityki znakomicie sobie radzą
materialnie. Ich przykład dobrze działa na wyobraźnię tych, którzy obecnie są w
polityce lub na państwowych urzędach. Przecież nie będą klepać biedy, gdyby
ponownie nie zostali wybrani lub gdyby zwolniono ich ze stanowisk. Perspektywa
stwarzana im przez tych, którzy robią interesy, jest naprawdę kusząca i rzadko
się ją odrzuca.
Przy okazji medialnych zadym
można upiec kilka pieczeni naraz. Można na przykład przeczołgać Waldemara
Pawlaka i jego PSL, żeby koalicjanta zmiękczyć. Albo nawet go zmusić do
opuszczenia koalicji, gdyby się okazało, że opłaca się zrobić wcześniejsze
wybory. Można skupić uwagę instytucji śledczych i kontrolnych na „interesach
Pawlaka" (bo przecież trzeba je wyjaśnić – opinia publiczna wszak się tego
domaga), żeby już nie starczyło sił i ochoty na badanie innych interesów – tych
naprawdę grubych. Można wreszcie akurat w czasie takiej zadymy załatwić bezszelestnie
to, co mogłoby wyjść na jaw, gdyby zadymienia nie było. To wszystko oznacza, że
w układzie powinien też być ktoś wpływowy z aktualnej władzy, bo to ona
nadzoruje instytucje śledcze i kontrolne oraz może wpływać na to, czym się
akurat interesują media.
Wszystko to wygląda
przygnębiająco. Po pierwsze, oznacza, że opinia publiczna jest nieustannie
manipulowana. Po drugie, pod osłoną dymu państwo traci setki milionów albo
nawet miliardy. Po trzecie, układ (nie warto się śmiać z tego określenia) jest
silniejszy od instytucji państwa. Po czwarte, walka z korupcją czy nepotyzmem
prawie w ogóle nie sięga do naprawdę groźnych rejonów, lecz ślizga się po
powierzchni (interesiki zamiast interesów). Po piąte wreszcie, aspiranci do
władzy i urzędów dostają czytelny komunikat, że interes państwa to jakaś
kompletna, nieopłacalna głupota, a co najmniej bezsensowne pięknoduchostwo.
Toteż kiedy już dojdą do władzy, zamieniają się w zimnych technokratów (czytaj:
bezwzględnych pasożytów). I jak tu potem Polak ma nie pić.
Autor: Stanisław Janecki
www.o2.pl | Sobota [11.07.2009,
16:24]
ZAMACH NA KONSTYTUCJĘ?
"PLATFORMA CHCE LIKWIDACJI NIK!"
Instytucja, która sprawdza,
jak rząd radzi sobie z wykonaniem budżetu, straci zęby - alarmuje ludowiec z
legitymacją PiS.
Urzędnicy Najwyższej Izby
Kontroli teoretycznie powinni pilnować każdej publicznej złotówki. Szczególnie
tych pieniędzy, którymi dysponuje administracja rządowa. Izba ma więc solidne
umocowanie ustawowe i konstytucyjne. Janusz Wojciechowski, kiedyś prominentny
działacz PSL, obecnie europoseł z ramienia PiS, krzyczy w swoim blogu, że to
się zmieni. Woła, że nowelizacja ustawy o NIK, przygotowana przez PO (tu
szczegóły), "przetrąci kark izbie". Instytucji, którą Wojciechowski
przez sześć lat kierował.
Wojciechowskiego martwi przede
wszystkim zmiana, która z pozoru wygląda na rozprawę z niepotrzebną
biurokracją. Ale chyba tylko z pozoru:
Od niepamiętnych czasów kontrole
NIK wyglądały tak, że kontrolerzy nawiedzali kontrolowaną instytucję i pisali
protokół, w którym opisywali zastaną rzeczywistość. Autorem protokołu był
kontroler i on odpowiadał za jego treść. Potem do akcji wkraczał dyrektor,
który na podstawie protokołu pisał wystąpienie pokontrolne. Na koniec do akcji
wkraczał prezes i w oparciu o wystąpienia i protokoły pisał informację zbiorczą
o wynikach kontroli, która przedstawiał Sejmowi i ogłaszał na konferencji
prasowej. Była w tym logika. Praca i odpowiedzialność była podzielona, co
bardzo utrudniało manipulację wynikami kontroli. Jako prezes NIK nie mogłem
zmienić wyników kontroli, bo one były opisane w protokole, za który pełną
odpowiedzialność brał kontroler. Dzięki temu izba, choć zbudowana
hierarchicznie, opierała swoją działalność na faktycznej niezależności
kontrolerów.
Jeśli nowelizacja wejdzie w
życie, wszystko się zmieni.
Już nie będzie protokołu
kontroli. W imię tak modnego obecnie upraszczania procedur, ma być tylko jeden
dokument – wystąpienie. Ze strony izby będzie je podpisywał kontroler i
dyrektor. To znaczy, że kontroler będzie podpisywał to, co mu dyrektor każe, bo
przecież dyrektor to jego zwierzchnik.
Do tego - jak pisze
Wojciechowski - dochodzi podważenie statusu dyrektorów w NIK. Nowelizacja
zakłada, że co pięć lat będą wymieniani.
Wiadomo, że jeśli ktoś jest
wybrany na kadencję, to może mieć naturalną skłonność przypodobania się temu,
od kogo zależy ponowny wybór. Dla takiej instytucji jak NIK taka chęć
przypodobania się jest zabójcza.
Co więcej, izba ma zostać
poddana kontroli zewnętrznych firm audytorskich. To rzeczywiście trudne do
pojęcia. Po pierwsze te przedsiębiorstwa często mają na pieńku z urzędnikami
NIK, bo były zatrudniane do doradzania przy prywatyzacjach czy nadzorowania
wielkich kontraktów. Ich błędy wyłapywała właśnie izba.
Po drugie NIK to organ
konstytucyjny, podległy jedynie Sejmowi. I cokolwiek myślimy o posłach - to oni
są powołani do kontrolowania NIK. Gwarantuje to konstytucja, jest w niej też
mowa o zasadzie kolegialności w działaniu izby. Skomplikowana procedura, którą
ustawa proponowana przez PO ma znieść, jest właśnie tego przykładem.
Wojciechowski już wieszczy
upadek urzędu, patrzącego na ręce premierowi i ministrom. Jego zdaniem nawet
weto prezydenta nie powstrzyma tej nowelizacji, bo SLD na pewno ją poprze.
Trudno to sobie wyobrazić, bo lewica z perspektywą kolejnych lat w opozycji nie
ma żadnego interesu w wybijaniu zębów izbie. Platforma zresztą też nie, bo w
końcu władzę utraci.
O co więc chodzi w tej
nowelizacji? Zapewne o oszczędności - tak potrzebne, ale w wykonaniu ekipy
Donalda Tuska często bezsensowne.
Bartosz Kowalczyk
Komentarz do artykułu:
„Przepraszam, panie Kanclerzu
Tusk. Już można kraść? Czy jeszcze troszkę poczekać? | andreasiak@wp.pl”
"ANGORA" nr 33,
13.08.2006 r.
UBEZPIECZYĆ OD
(...) A teraz przejdźmy do sławnych już
ubezpieczeń rolników, które proponuje
wicepremier Lepper. To ładnie z jego
strony, że chce zadbać o to, aby w przyszłości
żadna klęska żywiołowa nie pozostawiła
chłopów bez środków do życia.
Dlatego trzeba obowiązkowo rolników
ubezpieczyć, aby zapewnić im
w razie klęsk stosowne odszkodowania.
Pięknie, nie mamy nic przeciwko. Niech
się chłopy ubezpieczają. Pytamy tylko,
dlaczego za nasze pieniądze? Dlaczego
państwo ma łożyć na rolnicze ubezpieczenia,
zapominając, że Polska to
nie tylko mieszkańcy wsi. A co z miastowymi?
Czy te 2,5 mln bezrobotnych było
ubezpieczonych przez państwo na
wypadek utraty pracy? Zasiłek otrzymuje
się tylko przez pewien czas, dalej,
człowieku, radź sobie sam! Czy wyrzuceni
na bruk bezdomni byli przez państwo
ubezpieczeni na tę okoliczność?
Czy ktoś w rządzie próbował wystąpić
z taką inicjatywą, aby ulżyć tym ludziom
znajdującym się na samym dnie hierarchii
społecznej? Odpowiedź na te i wiele
innych pytań brzmi NIE! I teraz rzecz
najważniejsza. Czy nie czas najwyższy,
skoro tak zabiegamy o ubezpieczenia,
aby dokonać w naszym kraju ubezpieczenia
najważniejszego, a mianowicie
OD GŁUPICH DECYZJI POLITYKÓW!!!
Wszak to one, gorzej niż największe
klęski żywiołowe, rujnują nasze
państwo i jego obywateli. Jedna kretyńska
decyzja ministra, premiera, prezydenta
ma skutki stokroć gorsze niż dwa
miesiące suszy. Taka decyzja czasem
bywa odkręcana latami, jeżeli w ogóle
to się udaje, a straty finansowe poniesione
przez budżet są nieodwracalne.
Samo zadłużenie zewnętrzne i wewnętrzne,
przy tak ogromnej dokonanej
prywatyzacji, świadczy dobitnie o tym,
iż liczba durnych decyzji podejmowanych
na przestrzeni 17 lat przez włodarzy
Polski była ogromna. Dlatego
UBEZPIECZENIE OD GŁUPICH DECYZJI
POLITYKÓW zdaje się być
obecnie w Polsce najważniejsze i najbardziej
potrzebne!!!
Sobczak i Szpak
PS Problem z tym jest jeden: jak znaleźć
tak durnego ubezpieczyciela, który
się tego podejmie?
„FAKTY I MITY” nr 8, 03.03.2005 r.
FAKTY
Odkryto wreszcie przyczynę drogiej złotówki. Okazuje się, że w ubiegłym roku nasz rząd sprzedał za granicą rekordową liczbę obligacji (zadłużył się) za 21,8 mld zł. W 2004 r. zadłużyliśmy się za granicą na kwotę o 10 mld zł wyższą niż w rekordowym 2003 roku! Nasz dzielny rząd jest przy tym bardzo łaskawy: pożyczkodawcom płaci oprocentowanie trzykrotnie wyższe niż rządy państw zachodnich, USA lub Czech.
Zadziwia nonszalancja kolejnych rządów RP w powiększaniu już niebotycznego zadłużenia. Może liczą na rychły koniec świata...
www.o2.pl | Środa [13.05.2009, 14:10] 3 źródła
"NIE KRYZYS, A BEZMYŚLNOŚĆ RZĄDU WINNA DEFICYTOWI
W POLSCE"
Unia gromi polskich polityków i grozi nam procesem.
Komisja Europejska jest niezadowolona, bo deficyt finansów publicznych Polski wyniósł 3,9 proc. PKB w 2008 roku. A to powyżej dopuszczalnego w UE 3-procentowego pułapu.
Czasy prosperity przed recesją nie zostały przez polityków wykorzystane do niezbędnych reform - grzmi Komisja Europejska.
Przedstawiciele KE dodają, że rozpoczynają procedurę karną przeciwko Polsce. Sprawa może trafić do sądu już za kilka tygodni. Tyle bowiem potrzebuje Komitet Ekonomiczno-Finansowy na wydanie wymaganej opinii w tej sprawie.
KE dodaje, że nic nie wskazuje na to, by sytuacja w Polsce
miała się poprawić. I prognozuje wzrost deficytu do 6,6 proc. PKB. | AB
"NEWSWEEK"
nr 50, 12.12.2004 r.
GRZECHY MŁODOŚCI
W Polsce kończy się czas
nietykalnych. Sprawa Marka Ungiera może otworzyć drogę do rozliczenia ludzi,
którzy bezkarnie trwonili państwowy majątek po rozpadzie PRL. W Państwowym
Biurze Notarialnym przy alei gen. Świerczewskiego 58 w Warszawie 28 grudnia
1989 roku spotkały się cztery osoby: Grzegorz Dittrich i Andrzej Kozłowski,
reprezentujący Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej (ZSMP), występująca w
imieniu przedsiębiorstwa Junit z Wrocławia Małgorzata Warszylewicz-Wieszczek
oraz Zbigniew Glapa, zastępca przewodniczącego Komitetu do spraw Młodzieży i
Kultury Fizycznej (KMiKF).
W ten sposób została zawiązana spółka akcyjna Juventur, o której dziś
znów zrobiło się głośno. Większość kapitału - 6 mld starych zł - wniósł do
firmy ZSMP; 945 milionów złotych dał KMiKF - urząd utrzymywany z publicznych
pieniędzy, który na koniec 1990 r. miał w kasie fortunę szacowaną na kilkaset
miliardów złotych. Szefem komitetu był wtedy młody działacz partyjny Aleksander
Kwaśniewski, a dyrektorem jednego z departamentów Marek Ungier, który w 1992
roku został prezesem Juventuru.
Nie cieszył się jednak tą posadą zbyt długo, bo spółka padła po trzech
latach działalności i do dziś nie wyjaśniono, co się stało z zainwestowanymi w
nią pieniędzmi. Śledztwo w sprawie Juventuru wszczęte w 1995 roku utknęło, choć
prokuratura uznała, że Ungier, jako szef spółki do 1993 roku, działał na jej
szkodę i sprzedawał majątek poniżej wartości. Ungierowi do dziś zarzutów nie
postawiono, chociaż prokurator w 1998 roku zdecydował, że należy to uczynić.
Według Marka Biernackiego, byłego likwidatora majątku PZPR i szefa
MSWiA w rządzie Jerzego Buzka, powołanie do życia Juventuru oraz historia jego
działalności to typowy przykład uwłaszczania się partyjnej nomenklatury.
Uwłaszczania się, czyli przejmowania przez zaufane osoby wywodzące się z kręgów
władzy PZPR państwowego majątku. - Ludzie, którzy dotąd w strukturach
partyjnych zarządzali majątkiem państwowym, stawali się jego właścicielami -
mówi dziś Biernacki.
Na utworzenie Juventuru ZSMP dał 3 miliardy 300 milionów złotych oraz
majątek swojego Biura Turystyki Młodzieżowej Juventur. W sumie 6 miliardów
starych złotych. Do tego miał dojść wkład Komitetu do spraw Młodzieży warty pół
miliarda złotych - pochodzących z Centralnego Funduszu Turystyki i Wypoczynku,
którym KMiKF zarządzał.
Jednak ostatecznie Komitet ds. Młodzieży przekazał do Juventuru
znacznie więcej niż 500 milionów złotych, które zadeklarował w akcie
notarialnym z 28 grudnia 1989 roku. Komitet wpłacił aż 945 milionów złotych, co
wychwycili kontrolerzy Najwyższej Izby Kontroli, sprawdzający jego działalność
w latach 1990-91. Nie wiadomo, dlaczego tak się stało. Mimo ogromnej nadpłaty
skarb państwa reprezentowany przez KMiKF objął akcje tylko za pół miliarda -
7,7 proc., podczas gdy ZSMP miał ich 92,2 procent.
Spółka Juventur działała do 1994 roku, kiedy sąd orzekł jej upadłość.
Przez kilka lat straciła cały swój majątek. Jak to się stało? W tej sprawie od
dziewięciu lat w żoliborskiej prokuraturze toczy się, a raczej stoi w miejscu
śledztwo, w którym Marek Ungier jest podejrzanym - co ostatnio ujawniła
"Rzeczpospolita".
Prokurator uznał, że spółka sprzedawała nieruchomości po zaniżonych
cenach. Dlaczego? - Należy dokładnie sprawdzić związki sprzedającego i
kupującego. Z mojego doświadczenia wynika, że takie dziwne transakcje odbywały
się zwykle w wielkiej rodzinie towarzyszy z byłej PZPR - tłumaczy Marek
Biernacki.
To nie wszystkie zarzuty wobec Ungiera. Już w 1993 roku Juventurowi
groziło bankructwo. Ale spółka poinformowała sąd, że podwyższyła kapitał o 1
miliard
300 milionów starych złotych. Była to nieprawda, ale poświadczona przez
członków zarządu, wśród nich Marka Ungiera. Wykrył to wyznaczony przez sąd
syndyk masy upadłościowej Juventuru.
Prokurator Sławomir Santorek w 1998 roku wydał decyzję o postawieniu
zarzutów byłemu prezesowi Juventuru, a obecnie szefowi gabinetu prezydenta
Kwaśniewskiego. Ale do dziś nie wezwał go na przesłuchanie. Nie zawiadomił też
miejsca pracy Ungiera (czyli Kancelarii Prezydenta) o jego kłopotach z prawem.
Dzięki niespotykanemu zachowaniu prokuratury Marek Ungier może dziś utrzymywać,
że o śledztwie dowiedział się dopiero w ubiegłym tygodniu i to z gazet. Co
więcej, Ungier może też dalej w miarę spokojnie spać, bo - o czym poinformował w
ubiegłym tygodniu prokurator krajowy Karol Napierski - część, a być może
wszystkie zarzuty wobec współpracownika prezydenta się przedawniły.
Takich historii jak z Juventurem jest więcej. Wszystkie splatają się w
KMiKF i to w czasach, kiedy zarządzał nim Aleksander Kwaśniewski. Wystarczy
wspomnieć o sprawie związanej z Bankiem Turystyki (BT). Instytucję tę powołały
w kwietniu 1990 roku PTTK, Orbis, Gromada oraz skarb państwa reprezentowany - w
akcie założycielskim widnieje stosowny podpis - przez ówczesnego szefa KMiKF,
czyli Aleksandra Kwaśniewskiego.
Trzy miesiące później, w czerwcu 1990 roku, na kilkanaście dni przed
odwołaniem obecnego prezydenta RP z funkcji przewodniczącego, KMiKF przerzucił
blisko 15 milionów dolarów z oprocentowanego konta w banku BRE na
nieoprocentowane konto w Banku Turystyki. BT pozyskane dolary natychmiast
włożył na oprocentowane konta w innych bankach i dzięki tej operacji sam
zgarnął roczne odsetki - prawdopodobnie ok. 7 mld starych złotych. Tę dziwną
operację również wykryli kontrolerzy NIK.
W marcu 1992 roku NIK wysłała do prokuratury zawiadomienie o
popełnieniu przestępstwa. Izba zarzucała Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, wówczas
posłowi na Sejm RP, oraz Stanisławowi Komanowi, dyrektorowi departamentu
ekonomicznego KMiKF, złe zarządzanie finansami komitetu. Śledztwo skończyło się
jednak umorzeniem.
W 2000 roku "Gazeta Polska" w serii artykułów odtwarzała
dziwne losy pieniędzy KMiKF. Na tej podstawie przed wyborami prezydenckimi AWS
próbowała powołać komisję specjalną do zbadania doniesień gazety. Bez sukcesu -
lewicy udało się odrzucić wniosek w Sejmie.
Dzisiaj zarówno Platforma Obywatelska, jak i Prawo i Sprawiedliwość
chcą wrócić do tych spraw. - Musimy wyjaśnić kwestię majątku publicznego
ukradzionego na przełomie lat 1989-90 - mówi "Newsweekowi" Jan Rokita
z PO. - Jest parę spraw powszechnie znanych jako przejawy złodziejstwa, które
nigdy nie zakończyły się ujawnieniem prawdy, - dodaje.
Czy można te sprawy badać teraz, po 15 latach? Obie komisje śledcze
pokazały, że w Polsce kończy się czas nietykalnych - dziś można wezwać do
zeznań najważniejszych ludzi w państwie i publicznie zadawać im niewygodne
pytania. Szlak został przetarty. Możliwe więc, że w taki albo w inny sposób
zgodnie z zapowiedziami dzisiejszej opozycji losy majątku PRL zostaną
ostatecznie wyjaśnione.
Daniel Walczak
PRZECIEŻ OBECNI TZW. POLITYCY TO SĄ TYLKO AKTORZY NAJDŁUŻSZEGO
TASIEMCA/PROGRAMU NA ŻYWO POD TYTUŁEM: KTO DŁUŻEJ BĘDZIE PRZY ŻŁOBIE (KTO
LEPIEJ ZBAJERUJE WIDZÓW/WYBORCÓW); WYSPECJALIZOWANI W PRZEKONYWANIU DO SIEBIE
GADACZE-PRÓŻNIACY, CYNICZNI OBIECYWACZE-CWANIACY – EGOIŚCI ZAJMUJĄCY SIĘ
KRÓTKOWZROCZNIE SWOIMI INTERESAMI.
POLITYCZNE WYSTĘPY, ITP.
Z pomocą fryzjerów,
krawców diet odchudzających, specjalistów od wizerunku, na podstawie badań
opinii społecznej, sporych pieniędzy, tzw. pleców, chemii (alkoholu,
narkotyków, leków) itp. powstaje widowisko podobne do jarmarku, targowiska,
festynu, po którym wygrywają najzamożniejsi, najmocniejsi..., najzdolniejsi...
aktorzy by dalej grać swoją rolę...! Jest niedopuszczalną niedorzecznością, by
wyborcy decydujący o wyborze osób na tzw. funkcje publiczne kierowali się (i
mieli taką możliwość) ich: wyglądem, zachowaniem podczas występów...,
zdolnościami oratorskimi, mimicznymi, aktorskimi, prywatnym (w tym seksualnym)
życiem itp. zamiast pomysłami – zobowiązaniami (...) przedwyborczymi;
zdolnościami i umiejętnościami (które decydują o losie społeczeństwa)
potrzebnymi na danym stanowisku, o czym można poinformować w zupełnie inny -
nie osobiście - sposób, z pomocą elektronicznego przekazu i nośników inf.,
biuletynów – gdzie programy wszystkich kandydatów byłyby zawsze razem (więc
można by było je porównać, a nie czytać tylko te, które akurat trafiły do rąk
wyborców). Wówczas bez widoku odp. przygotowanej twarzy, sylwetki i dekoracji,
można chłodniej ocenić co jest przygotowaną
przez specjalistów populistyczną papką, a co rzeczową dalekowzroczną
propozycją. Politycy, pracownicy administracji państwowej i inne tzw. - obecnie
- publiczne osoby nie są od tego, by robić dobre wrażenie, lecz od
konstruktywnych działań. A nie wszyscy, którzy są do tego zdolni potrafią,
mogą, chcą i powinni stawać się własnością mediów, z wszystkimi tego
konsekwencjami.
"WPROST" Numer:
19/2009 (1374)
WIELKIE WYLASZCZANIE
Wystarczy się przyjrzeć naszym kandydatom do europarlamentu, by pojąć w mig, że wszyscy są wyznawcami Alberta Einsteina. „Najpiękniejsze, co jest na świecie, to pogodne oblicze” – stwierdził kiedyś genialny fizyk. Wyborcy głosują na najpiękniejszych, więc politycy oblicza wygładzają, brzuchy gubią, a pośladki ujędrniają. Trwa wielkie „wylaszczanie” polskich polityków.
Wojciech Olejniczak od kilku miesięcy ma figurę niczym model, a ubiera się prawie wyłącznie w sklepach Hugo Boss. Największą przemianę przeszedł jednak w ostatnich miesiącach Zbigniew Ziobro. Bulwarowa prasa zwróciła głównie uwagę na zmianę grzywki. Według „Super Expressu" dawny Ziobro miał zaczeskę „na dupkę", a nowy nosi modną fryzurę na „chłopka roztropka". Do pełnego eurolansu byłemu ministrowi sprawiedliwości jednak jeszcze trochę brakuje. Plotkarskie portale polityczne nadal wypominają mu noszenie mało gustownych brązowych butów i koszul z krótkim rękawem. Pod względem ubioru wyróżnia się kandydat Platformy Obywatelskiej do PE Paweł Zalewski. Od kilku miesięcy najczęściej pokazuje się w zestawie składającym się z brązowych butów Lloyda (ok. 800 zł), sztruksowych spodni i marynarki w jodełkę, w której kieszeni zawsze znajduje się elegancka papierośnica z cygaretkami. (...)
JAK SIĘ WYLANSOWALI
Władimir Putin
Rosjanie widzieli go jako wojownika w kimonie (ma czarny pas w judo), a także w stroju wędkarza (okulary przeciwsłoneczne, koszula i bojówki w kolorze khaki, buty trapery). Jako jeden z nielicznych polityków wystawił nagi tors na widok publiczny, czym wzbudził zachwyt wyborców.
Silvio Berlusconi
Jego przepis na sukces to operacje plastyczne, przeszczep włosów i odpowiednia dieta. Regularnie poddaje się zabiegom kosmetycznym i farbuje włosy. Dobrze skrojone garnitury i ręcznie szyte buty to podstawa jego wizerunku. Premier ma też wielką słabość do zegarków – jest właścicielem jednego z najdroższych modeli na świecie marki Vacheron Constantin.
Barack Obama
Od początku kampanii nie rozstawał się z garniturami Ermenegildo Zegny i Harta Schaff nera Marxa (dobrze dopasowanymi, bez wzorów, w kolorze czarnym, mającym dodać powagi). Jedyną ekstrawagancją, na jaką sobie pozwalał, było zdjęcie marynarki i podwinięcie rękawów koszuli. Do tego nieodłączny znaczek flagi amerykańskiej w klapie garnituru.
Nicolas Sarkozy
Znajduje się na 47. miejscu listy najlepiej ubranych ludzi na świecie magazynu „Vanity Fair". Nosi garnitury Diora, Prady, Ralpha Laurenta, eleganckie koszule i klasyczne krawaty – najczęściej w kolorze czerwonym i granatowym, mającym podkreślać jego prawicowe poglądy. Stał się idolem niewysokich mężczyzn, od kiedy do swoich 167 cm wzrostu bez kompleksów dodał 3 cm obcasa.
Dmitrij Miedwiediew
Przeciwnicy zarzucali mu, że wygląda, jakby właśnie wyszedł z biblioteki. Za namową żony Swietłany zaczął regularnie uprawiać sport, m.in. jogę, podnoszenie ciężarów i pływanie. Dzięki temu schudł, a garnitury na jego nowej sylwetce prezentują się znakomicie.
George W. Bush
Wyborców ujął wizerunkiem „swojego chłopa". Kiedy podczas zorganizowanej na swoim ranczu w Teksasie konferencji prasowej wyszedł do dziennikarzy w kowbojskim kapeluszu, koszuli w kratę i butach kowbojkach, pokochała go cała Ameryka.
Autor: Michał Krzymowski
Współpraca: Grzegorz Łakomski
www.wp.pl | Poniedziałek, 29 września 2008 r. | PAP 02:35 |
POLACY NIE CHCĄ DEBATY O ŻYCIU PRYWATNYM POLITYKÓW
Aż 68% Polaków uważa, że problemy życia prywatnego polityków nie powinny być przedmiotem publicznej debaty - wynika z sondażu TNS OBOP dla "Dziennika". (...)
Sondaż dla "Dziennika" został przeprowadzony 27 września na reprezentatywnej grupie 500 dorosłych Polaków.
(kiga)
"WPROST" Numer:
9/2009 (1364)
SUFLERZY POLITYKÓW
Donald Tusk lubi mówić Barackiem Obamą, a Lech Kaczyński preferuje styl profesorsko-dygresyjny. Leszek Miller używał do przygotowywania przemówień nożyczek i kleju, a Józef Oleksy miał słabość do tak dziwacznych słów jak „skapcaniały” czy „sczeznąć”. Z kolei Jarosław Kaczyński nigdy nie mówi z kartki i do dziś zazdrości Aleksandrowi Kwaśniewskiemu umiejętności ładnego czytania. Jak powstają najsłynniejsze mowy polskich polityków?
Dziewięćset godzin ślęczenia nad laptopem, kilkaset kubków kawy i kilkadziesiąt puszek red bulla – tyle pochłonęło inauguracyjne przemówienie Baracka Obamy. Napisał je superzdolny 27-latek Jon Favreau. Pracował nad nim przez dwa miesiące po szesnaście godzin na dobę. Przerwy w stukaniu w klawiaturę wykorzystywał tylko na trzy rzeczy: sen, czytanie w myślach Obamy, w czym podobno jest niedościgniony, i gry komputerowe, których jest wielkim fanem. Inauguracyjne przemówienie prezydenta USA to nie jedyny efekt pracy Favsa, jak powszechnie nazywa się speechwritera Obamy. Jest on także autorem słynnej frazy „Yes, we can", która porwała nie tylko Stany Zjednoczone, ale i cały świat. Tacy ludzie jak Favreau są w amerykańskiej polityce niezastąpieni. Tam wszystko jest wykalkulowane i wycyzelowane – nie ma mowy o jakiejkolwiek improwizacji. Dość powiedzieć, że podczas konwencji wyborczych przemówienia są wygłaszane z prompterów. Mimo telewizyjnych relacji na żywo i obecności kilkudziesięciotysięcznej widowni kandydaci po prostu odczytują je ze specjalnych ekranów. Mało tego, przed rozpoczęciem show politycy są wyprowadzani na scenę przez specjalnych trenerów. Przez kilkanaście minut są instruowani, do której kamery spojrzeć na początku, do której puścić oko w środku, a do której zamachać na pożegnanie. Co ciekawe, kanały informacyjne często transmitują także te treningi.
Do profesjonalizmu amerykańskich kolegów polskim politykom jeszcze daleko. Jako jeden z nielicznych własnego autora przemówień ma Donald Tusk. Jest nim Rafał Grupiński. – Pamiętam spotkanie z okresu formowania rządu. Jedną z pierwszych osób, które Donald wtedy wymienił, był właśnie Rafał. Na wstępie zapowiedział, że nie puści go do żadnego ministerstwa kultury i że bierze go do kancelarii. Poza talentami literackimi wymienił jeszcze jeden argument: „Jest lojalny i oddany, wiem, że jest gotów pracować na mnie, nie chcąc niczego w zamian dla siebie" – opowiada jeden z zaufanych ludzi Tuska.
Grupiński rzeczywiście idealnie nadaje się do swojej roli. Lubi pracę na drugim planie, w zaciszu gabinetu. Jest typem intelektualisty, który stroni od celebry i wszystkiego, co się z tym wiąże. Począwszy od chodzenia po mediach, a skończywszy na noszeniu krawata. Praca Grupińskiego zazwyczaj polega na przygotowaniu głównych tez wystąpienia, całego szkieletu lub nawet własnej wersji. Tusk zazwyczaj dodaje od siebie złote zdania – to, co później wycinają i cytują media. Pod tym względem ma zresztą bardzo dobre wyczucie. Przykłady? Chociażby słynny passus z 2006 r. o tym, że „nie ma już PiS, a w pierwszym rzędzie sejmowych ław tej partii zamiast Kaczyńskiego siedzi Lepper". Albo to sprzed kilku dni o szefie MON: „Bogdan Klich dymisję złożył w studiu Radia Zet, a nie u mnie. Ja bym ją przyjął".
Donald Tusk ma słabość do patosu, ogólników i peryfraz, przez co blisko mu do Obamy. Dwa lata temu mówił na przykład o tym, że „Polska potrzebuje dobrej zmiany". W gruncie rzeczy to nic nie znaczy, ale wyborcy przyznali mu rację. Mówiący takim samym językiem Obama wygrał wybory w USA. Konieczność zmiany uczynił nawet mottem swojej kampanii. Kolejnym słowem kluczem jest „nadzieja". Na starcie kampanii PO w 2007 r. Tusk zastanawiał się ze swoimi współpracownikami, w jaki sposób ma zostać zaanonsowany podczas jednego z wieców. Padały różne propozycje: „oto nowy lider”, „nowa nadzieja”, „przyszły premier”, „przywódca”, „przewodniczący platformy”. Tusk bez zastanowienia postawił właśnie na „nadzieję”. Dziś, gdy mamy za sobą kampanię w USA, wydaje się to oczywiste. Ale wtedy, wczesną jesienią 2007 r., wcale takie nie było. Wystąpienia szefa PO nie zawsze jednak dawały tak dobry efekt. – Pamiętam wiec z początków istnienia platformy. Tusk wyszedł na scenę, zaczął coś mówić, a tu w jego kierunku posypały się jajka i…. karma dla psów – wspomina jeden z działaczy PO. Takie rzeczy mogą się zdarzyć nawet najlepszym. A Tusk od wielu lat przygotowuje się do wystąpień w ten sam sposób. Wystarczy mu dwadzieścia minut i ma przemówienie w głowie. Podobno to zasługa metody zapamiętywania zwanej mnemotechniką, z której korzystali najlepsi starożytni mówcy.
(...)
Stosunkowo nowym nawykiem Kaczyńskiego jest konsultowanie swoich wystąpień ze współpracownikami. Najczęściej pada na spin doktorów Adama Bielana i Michała Kamińskiego. Przed ostatnim kongresem PiS zrobił nawet próbę generalną w hotelowym pokoju. W roli słuchaczy wystąpili Adam Bielan, Ryszard Czarnecki i Tomasz Dudziński. Kaczyński dał się wtedy przekonać do jednej, ale znaczącej zmiany. W pierwotnej wersji wystąpienia fragment dotyczący konieczności ocieplenia wizerunku sprowadzał się do frazy, że wojna w polityce jest zła i należy ją zakończyć. Po namowach dorzucił, że od wojny lepszy jest pokój. Zasada mówiąca o tym, że przekaz pozytywny jest lepszy od negatywnego, należy do abecadła public relations. Kaczyński nie zdawał sobie jednak z tego sprawy.
To współpracownicy przekonali prezesa PiS także do wyraźnego rozgraniczenia dwóch wystąpień. To pierwsze, wygłoszone w sobotę było ekspiacyjne, stanowiło rozrachunek z przeszłością i miało odciąć PiS od współpracy z Samoobroną i LPR. Niedzielne miało być z kolei wyjściem naprzód, w przyszłość. Kaczyński zaczął je nawet od żartu, że musi się spieszyć, bo o piętnastej zaczyna się mecz Polska – Dania w piłce ręcznej. Chodziło o rozładowanie napięcia, jego własnego i tego unoszącego się w sali. By zmieścić się w czasie, Kaczyński poprosił Dudzińskiego, by co dziesięć minut dawał mu znaki, ile czasu zostało do końca.
(...)
Autor: Michał Krzymowski
"WPROST" Numer:
17/2009 (1372)
FRONTY TUSKA
Napoleonem to on nie jest. Francuski przywódca nie
dobijał jeszcze czterdziestki, a zmienił już konstytucję w swoim kraju,
mianował się cesarzem, zajął Prusy, ugodził się z Austrią, został królem Włoch
i szykował się do wojny na kolejnym froncie – z Rosją. Donald Tusk jest już po
pięćdziesiątce i działa tylko na trzech frontach, w dodatku lokalnych.
Polityczne manewry Tuska skupiają się wokół walki o prezydenturę, utrzymania premierostwa w rękach PO i przewodzenia partii. Tusk ze swym dworem na zmianę intrygują, składają obietnice, zwodzą i gubią tropy. Nie po to, by zdobywać nowe przyczółki, ale jedynie by zachować kontrolę.
Fotel głowy państwa marzy się Tuskowi od narodzin Platformy Obywatelskiej. Już na początku jej istnienia widział siebie w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. „Zobaczysz, Paweł, ja będę prezydentem, a ty premierem. Wieczorami będziesz do mnie wpadał do pałacu, powyłączamy telefony, zapalimy po cygarze, napijemy się wina i obejrzymy dobry mecz" - powiedział kiedyś Pawłowi Piskorskiemu, ówczesnemu sekretarzowi generalnemu PO. Dziś dla Piskorskiego czasu już nie ma, ale marzenia pozostały. Z tą różnicą, że Tusk stara się o nich nie opowiadać, by nie zapeszać.
Zamiast tego z żelazną konsekwencją wciela w życie strategię, która ma pomóc mu pokonać głównego rywala – Lecha Kaczyńskiego. Polega ona na tym, by w debacie publicznej nie dotykać kwestii kryzysu ekonomicznego. (...) Nad sposobami odwracania uwagi od kryzysu codziennie główkują ministrowie z kancelarii premiera – Sławomir Nowak i Tomasz Arabski. Ale na froncie „prezydenckim" premiera z Gdańska wspiera równie mocno szef MSWiA Grzegorz Schetyna. To on zawczasu – już półtora roku przed wyborami – spacyfikował innego kontrkandydata Tuska – Włodzimierza Cimoszewicza.
Grzegorz Schetyna wziął od Wojciecha Olejniczaka numer telefonu Cimoszewicza, zadzwonił do niego i umówił z premierem oraz szefem MSZ. Tusk zaproponował mu kandydowanie na sekretarza generalnego Rady Europy, obiecując jednocześnie poparcie rządu. Tyle że był to czek bez pokrycia, bo szanse Cimoszewicza wyglądają raczej marnie (zarówno europejscy chadecy, jak i socjaliści mają już swoich faworytów, a polską kandydaturę traktują jako „rozbijacką"). Cimoszewicz chyba zdał już sobie z tego sprawę. W prywatnych rozmowach twierdzi, że premier go oszukał. – Widziałem się z nim podczas jednej z ofi - cjalnych uroczystości. Był rozgoryczony, żalił się, że Tusk nic nie robi w jego sprawie – opowiada jeden ze znajomych byłego premiera. – Mnie powiedział wprost, że jak tak dalej pójdzie, to wycofa się z tego kandydowania. Nie chce się skompromitować jak Suchocka, która kandydując na to stanowisko, dostała dwadzieścia parę głosów na 600 możliwych – mówi „Wprost" jeden z liderów lewicy.
Schetyna nie tylko „załatwił" Cimoszewicza. Pilnuje również każdego kroku Rafała Dutkiewicza, nadziei Polski XXI, który także może wystartować w wyborach 2010. „Zniszczę cię" – miał mu nawet powiedzieć w 2007 roku, gdy Dutkiewicz odrzucił jego propozycję wejścia do PO i wyrzucił go ze swojego gabinetu. Od tego czasu prezydent Wrocławia jest w nieustannych opałach: Schetyna oskarża go o zaniedbywanie miasta, Tuskowi „nie udało się" wywalczyć dla stolicy Dolnego Śląska siedziby Europejskiego Instytutu Technologicznego, a ministrowi kultury odwidziała się budowa muzeum ziem zachodnich.
Żołnierze Tuska monitorują też Andrzeja Olechowskiego. Do startu w biegu o prezydencki fotel namawia go od lat Paweł Piskorski. Mówi się, że miałby to być punkt kulminacyjny w powrocie Piskorskiego do polityki. Strategia na Olechowskiego to utrzymywanie wokół niego atmosfery lekkiej drwiny. – On nie ma serca do polityki. Śpi do południa, a w kampanii prezydenckiej w 2000 r. mówił rolnikom, żeby się nie martwili, bo zawsze mogą się przekwalifikować i pójść do pracy w call center – śmieje się w rozmowie z „Wprost" jeden z polityków PO.
Jeśli Tusk wystartuje w wyborach prezydenckich, to najpóźniej w czerwcu 2010 r. będzie zmuszony zrezygnować z kierowania swym gabinetem. Do tego czasu będzie się musiał napocić na froncie rządowym, by ów rząd został jednak w rękach PO. Tusk obiecał premierowską schedę kilku osobom jednocześnie. Na tym froncie z oczywistej przyczyny działa niemal wyłącznie sam. Może z lekką pomocą szefa swojego gabinetu Sławomira Nowaka oraz ministra Michała Boniego. Wszyscy trzej muszą pilnować, by „kandydaci na premiera" nie powybijali się nawzajem. Teoretycznie największe szanse ma Grzegorz Schetyna. Jego stosunki z Tuskiem są prawie rodzinne (córka Schetyny mówi do premiera „wujku"). Mimo to nie powinien jeszcze czuć się pewniakiem. – Donald boi się, że Grzesiek może być tykającą bombą. Sawicka i Misiak byli jego protegowanymi. PiS może mu wypomnieć te powiązania podczas kampanii prezydenckiej. To ostatnia rzecz, jakiej Tusk będzie wtedy potrzebował – uważa jeden z liderów PO.
Dlatego dobrze mieć w odwodzie Bronisława Komorowskiego, który nigdy nie usłyszał jednoznacznej obietnicy, ale i tak marzy o kierowaniu rządem. – To raczej mało realne, ale za Tuskiem się nie nadąży. Lubi zaskakiwać – mówi jeden z ministrów. Obietnicę usłyszał podobno za to Waldemar Pawlak. Choć on sam w nią nie wierzy. „Nie ma szans, nie dadzą popchać tego wózka" – mówi swoim współpracownikom. Używając liczby mnogiej, ma na myśli także Schetynę, który zazdrośnie strzeże swojego prawa pierwszeństwa. – Na początku to Pawlak prowadził posiedzenia rządu pod nieobecność premiera. Po kilku miesiącach wepchnął się Schetyna i teraz jest na zmianę – relacjonuje jeden z PSL-owskich ministrów. Fakt, że Pawlak i Schetyna między sobą rywalizują, pozwala Tuskowi równoważyć ich pozycje. Jako przeciwwagę dla pozycji Schetyny (i wyłącznie z tego powodu) premier bierze też pod uwagę Radosława Sikorskiego, którego forsują konserwatyści.
Kombinowanie w sprawie przyszłego premierostwa jest równie męczące jak typowanie przyszłego przywódcy Platformy Obywatelskiej. To front trzeci, na którym również nie widać wyraźnej strategii. W razie zwycięstwa w wyborach prezydenckich Tusk będzie musiał powierzyć partię komuś innemu. Schetynie? – Do bycia liderem trzeba charyzmy i talentu medialnego. Kaczyński czy Ziobro w debatach wgnietliby go w ziemię. To oczywiście go nie dyskwalifikuje, ale pod jego kierownictwem platforma mogłaby sporo stracić. Tak jak Gordon Brown nigdy nie będzie Tonym Blairem, tak Schetyna nie ma szans na bycie Tuskiem – mówi jeden z członków zarządu PO. Ważną postacią na froncie partyjno-dworskim jest także Zbigniew Chlebowski. Szef klubu PO zatrudnił ostatnio PR-owca, który pomaga mu w przygotowywaniu się do występów w mediach. Członkowie dworu twierdzą, że Tusk ma do Chlebowskiego ograniczone zaufanie i traktuje go jako najczęstsze źródło przecieków. Miał się w tym utwierdzić po dymisji Zbigniewa Ćwiąkalskiego. – Tusk specjalnie zaaranżował spotkanie z udziałem Chlebowskiego, gdzie padła kandydatura Sebastiana Karpiniuka. Następnego dnia podały to media. Chodziło o sprawdzenie, kto sypie, i podrzucenie mediom fałszywego tropu. Tusk skwitował to krótko: „cały Zbysiu" – opowiada nasz informator.
Podczas ostatniej rozmowy z „Wprost" Tusk przyznał, że czytuje „Żywoty" Plutarcha. Obserwując chaos panujący na jego frontach, można dojść do wniosku, że powinien raczej sięgnąć do „O wojnie” wybitnego stratega Carla von Clausewitza.
Autor: Michał Krzymowski
"WPROST" Numer:
17/2009 (1372)
POLITYCY Z BOYSBANDU
Obama, Berlusconi, Sarkozy, Tusk czy Kaczyński nie przedstawiają programów, ale rywalizują na wizerunki i teledyski. Tak by się spodobać jak największej grupie konsumentów politycznej rozrywki. Życie polityczne coraz bardziej przypomina rywalizację boysbandów.
Muzyka w twórczości boysbandu jest rzeczą najmniej istotną. Umiejętność śpiewania jest zupełnie bez znaczenia. Zawsze można podrasować nagranie w studiu albo podłożyć lepszy głos. Liczy się wygląd młodzieńców, ich fryzury, zainteresowania, koleżanki (ewentualnie w wersji bardziej postępowej – koledzy), narzeczone i plany na przyszłość. Nastolatki walą na koncerty, żeby rozmarzonym wzrokiem popatrzeć na chłopców, a potem hurtem wykupują kolorowe gazetki, w których można obejrzeć plakat idola i poczytać jego wyznania.
Podobnie wygląda współczesna polityka. Idee, pomysły, programy mają w niej najmniejsze znaczenie. Zawsze znajdzie się speca, który napisze tekst przemówienia, którego rozkochani wyborcy i tak nie przyswoją, albo wyśle esemesa, by zrozumiale streścić opinie partii. W polityce, jak w show-biznesie, liczy się już tylko wygląd, wrażenie i osobista historia, żywcem przeniesiona z prasy dla nastolatek.
Barack Obama wygrał nie tyle w poważnych wyborach, ile w konkursie na najfajniejszego boysbandowca. Przystojny Afroamerykanin z trudnym dzieciństwem świetnie się nadawał na duchowego idola nastolatków w różnym wieku. Stworzona na potrzeby kariery politycznej historia chłopca z czarnych nizin, który ciężką pracą i odwagą zdobywa szczyt, świetnie wpisywała się w schemat opowieści o Kopciuszku, którego losy nieodmiennie wzruszają wielbicielki boysbandów (także tych politycznych). Hasło wyborcze: „Change" było na tyle nieokreślone, że z powodzeniem mogłoby się stać nie tyle programem politycznym, ile tytułem nowego krążka młodzieżowej grupy.
Nicolas Sarkozy odgrywa z kolei rolę skandalisty w towarzystwie grzecznych chłopców. Co w boysbandach także się zdarza – jak swego czasu z Justinem Timberlake’em. Obcy środowisku politycznemu Francuz z korzeniami żydowsko-węgiersko-greckimi najpierw sprzeciwiał się postępowym wizjom bezpieczeństwa, promując rządy silnej ręki, później zajął się głoszeniem „herezji" o konieczności wspierania wolnorynkowych poglądów i budowania dobrych relacji ze Stanami Zjednoczonymi, by na koniec trafić na dobre do plotkarskich serwisów donoszących o byłych kochankach jego trzeciej żony i kolejnych zmianach poglądów politycznych samego Sarkozy’ego. I nie ma co ukrywać, że ta strategia przynosi mu korzyści. Sarkozy jest wyśmiewany, krytykowany, ale jako „typ spod ciemnej gwiazdy” nie tylko wygrał wybory, ale i nadal cieszy się niemałym poparciem.
W Polsce mistrzem boysbandowej strategii na skandalistę jest Janusz Palikot. Wystąpienia z penisem czy świńskim łbem, wypowiedzi na temat „zapicia się na Chrystusa", oskarżenia o pijaństwo czy poszukiwania rodzinnych powiązań prezydenta wpisują się w taką właśnie strategię. Konia z rzędem temu, kto wie, jakie poglądy polityczne i gospodarcze ma ten polityk platformy, ale niemal każdy wie, co sądzi on o Lechu Kaczyńskim czy homoseksualistach, a także że ma nową żonę.
Szef Palikota Donald Tusk wybrał strategię na Kopciuszka i męczennika. Jest chłopakiem z podwórka (nawet wygląd zbliża premiera do wizerunku nastoletniego idola), który dzięki łutowi szczęścia zdobył szczyty, a teraz musi się męczyć w trudnej dla siebie roli, a do tego jest kopany po kostkach przez konkurencję.
Ale nie opowieść jest najważniejszym elementem boysbandowej strategii. O wiele istotniejsze jest, by w miarę regularnie trafiać na pierwsze strony gazet. Powody mogą być rozmaite: oskarżenia wobec konkurentów, pierwsze przewijanie dziecka (na co zdecydował się Jacek Kurski) czy wypowiedzi na granicy bluźnierstwa. Regularne bywanie w mediach, zdjęcia w brukowcach czy cytowania sprawiają, że nie trzeba się wysilać i uprawiać polityki realnej.
Zapowiadanie ustaw, które nigdy nie trafiają do laski marszałkowskiej, stało się ulubionym sportem polityków. Bolesław Piecha od kilku miesięcy odgraża się, że zgłosi projekt ustawy o in vitro, ale poza wizytami w mediach nic z tego nie wynika. Podobnie niewiele wynika z działalności Janusza Palikota, który także zapowiada, że zgłosi ustawę, ale niestety nie ma czasu jej napisać, bowiem pracuje nad swoim blogiem, który stał się jednym z głównych elementów jego strategii wizerunkowej.
Spójność poglądów czy wierność strategii przestały mieć znaczenie. Sebastian Karpiniuk, który w poprzedniej kadencji zajmował się umacnianiem IPN i ustawą lustracyjną, dziś nie zostawia na nich suchej nitki. I jak wtedy, tak i dziś zbiera piski politycznych „nastolatek", które najbardziej w polityce interesują emocje. Nie inaczej jest z posłami PiS, którzy w ubiegłej kadencji optowali za wcześniejszym posyłaniem dzieci do szkół, ale gdy się zorientowali, że wielbicielki i wielbiciele nie chcą już piszczeć na wieść o tym pomyśle, szybko o nim zapomnieli – niemal tak jak Britney Spears o obietnicy zachowania dziewictwa aż do ślubu.
Nowy styl polityki nie byłby możliwy, gdyby nie media. Codzienne porcje zachwytów dla wybranego idola i rytualnych potępień dla jego przeciwnika już dawno zastąpiły poważne polityczne analizy. Jacek Żakowski czy Jarosław Kurski nie wysilają się nawet i nie piszą o faktach, zamiast tego koncentrując się na własnych emocjach, których dostarczają im bądź nie polityczne boysbandy. Cytowanie coraz głupszych i radykalniejszych wypowiedzi polityków zastępuje powoli szukanie realnych informacji.
Polityka na ekranach telewizorów staje się spektaklem, w którym najważniejsze jest to, kto pierwszy dotarł na miejsce tragicznego wydarzenia, kto odbył tam konferencję, a kto i dlaczego się spóźnił. Dziennikarze z zapartym tchem relacjonują wyścig do kamer, bo to one są najistotniejsze, a nie tragedia, która rozgrywa się w ich tle. A jeśli brakuje spektaklu, media zajmą się wykreowaniem nowych ploteczek o słowach (o opiniach nie może być tu mowy) polityków, którzy ocenili swoich konkurentów w stylu jako żywo przypominającym ten prezentowany na blogach gwiazdek sceny muzycznej.
Niewiele wskazuje na to, by cokolwiek miało się zmienić. Na razie możemy jedynie liczyć, i to nie tylko w Polsce, na zmianę jednego boysbandowca na innego: bardziej przaśnego na bardziej nowoczesnego i na odwrót. I tylko naprawdę głęboki kryzys może to zmienić.
Autor: Tomasz P. Terlikowski
"WPROST" Numer:
17/2009 (1372)
EUROPA I RESZTA -
POLITYK TO BRZMI DURNIE
(... ) Dla przykładu: na pytanie dziennikarzy, jakie są najważniejsze osiągnięcia 500 dni rządów Donalda Tuska i jego ekipy, minister obrony Bogdan Klich najpierw zaniemówił, a potem pochwalił się profesjonalizacją armii, choć są problemy, po czym radośnie oznajmił, że te osiągnięcia są osiągnięciami całego rządu. To był przykład układnego działania w celu osiągnięcia określonych zamierzeń.
(...) Jedną z charakterystycznych cech polityków jest brak wiedzy na temat dziedzin, którymi się zajmują. Stado w postaci Sejmu RP w swej większości opowiada się za ratyfikacją traktatu lizbońskiego. Powinno więc poznać ten dokument, aby go skutecznie bronić przed krytyką. Tylko nieliczni przeczytali „Kartę praw podstawowych", bo jest krótka i w miarę zrozumiała. Ale wszyscy krzyczą: ratyfikować traktat, tylko nie wiedzą dlaczego. Ponoć chodzi o wizerunek. Tylko czyj? Platformy, Tuska, a może prezydenta Francji.
Szczerość nie popłaca. Były już premier Węgier Ferenc Gyurcsány przyznał, że okłamał naród, ukrywając przed nim prawdę o stanie gospodarki. Przyznał to tylko przed towarzyszami, ale rzecz wyciekła i zrobiła się wielka draka. Mimo to premier nie podał się do dymisji, wychodząc z klasycznej definicji polityka, według której powinien on walczyć o utrzymanie się przy władzy.
Zdarza się czasem, ale bardzo rzadko, że polityk jest szczery i publicznie przyznaje się do kłamstwa czy też ukrywania prawdy. Zdarzyło się to brytyjskiej minister ds. Europy. Caroline Flint przyznała przed Izbą Gmin, że nie czytała traktatu lizbońskiego, którego przyjęcie gorąco popierała. Odezwał się drugi szczery polityk brytyjski, Ken Clarke, minister gospodarki w torysowskim gabinecie cieni, który w 1992 r. prowadził kampanię proeuropejską konserwatystów. Przyznał on z kolei, że ani wtedy, ani potem nie czytał traktatu z Maastricht. Ale był za. Nie wiemy, dlaczego politycy brytyjscy nie czytali traktatów ani tym bardziej, dlaczego się przyznali. Myślę, że dlatego że większość polityków, nie tylko brytyjskich, ale i europejskich, nie czytała tych nudnych i pokrętnych prawnie dokumentów, więc nie ma się czego wstydzić. Wysoce niepokojące są i będą w przyszłości konsekwencje tej niewiedzy dla społeczeństw Unii Europejskiej. Politycy traktują nas, obywateli, jak bezwolną masę, którą można manipulować w imię zachowania stanowisk, w imię partyjniactwa i własnego wizerunku. Wychodząc z założenia, że ludzie to kupią, bo są mniej sprytni od polityków.
Na tej samej zasadzie brukselska biurokracja wciska nam kolejne dyrektywy i rozporządzenia, wierząc, że rządzący w poszczególnych krajach i ich parlamenty będą bezmyślnie przyjmować nawet najbardziej absurdalne i głupie prawa, bo są europejskie, a więc słuszne. Odrzucenie zaś tych praw wymagałoby samodzielnego myślenia, a myślenie nie jest po myśli Brukseli. I jest politycznie niepoprawne. Płynie z tego następujący morał: polityk nie brzmi dumnie. Brzmi durnie.
Autor: Krystyna Grzybowska
„PRZEGLĄD” nr 47, 26.11.2006
r.
POLITYK
JAK MYDEŁKO FA
Wyborca ma dzisiaj
ciężkie życie. Czyta hasła porozlepiane na ulicach i czuje się jak Pietruszka z
"Martwych dusz": "Oto z liter ciągle wychodzą jakieś słowa,
które diabli wiedzą, co znaczą". Niby na pierwszy rzut oka wszystko w
porządku, ale gdy wyborca przypatrzył się bliżej, mógł tracić ochotę na
głosowanie. Dlaczego? Proponujemy poddać hasła wyborcze dwóm testom.
Test pierwszy:
hasło przeciwne
Polityka to podobno spór o kształt życia społecznego i podział władzy. Spór projektów - przeciwstawnych albo przynajmniej różnych. Jeżeli hasło wyborcze ma coś wspólnego z polityką, czyli wyraża jakąś propozycję co do wspólnego życia, to powinno mieć jakąś treść, której można przeciwstawić treść alternatywną, inną, słowem sprzeczną z tą pierwszą. Na przykład kiedy 60 lat temu pisano na plakatach "Chłopom ziemię, robotnikom fabryki", wiadomo było, że z drugiej strony barykady można oczekiwać transparentu z napisem "Łapy precz od naszej własności". Spór widoczny jak na dłoni - tu i tam konkretne stawki walki politycznej.
Weźmy pierwsze z brzegu hasło naszych wyborów samorządowych. Platforma Obywatelska kojarzyć ma się z zawołaniem "By żyło się lepiej". Bardzo ładnie, ale przecież żaden z przeciwników Platformy nie pójdzie do wyborów z hasłem "By żyło się gorzej". Nonsens, który ujawnia, że hasło jest puste, nie wyraża żadnego projektu, nie odnosi się do żadnego sporu społecznego czy politycznego. Jest nic nieznaczącym ogólnym życzeniem, w sam raz na świąteczny wieczorek u cioci: "Miło jest w dzień pogodny wypić kawkę na świeżym powietrzu".
Niestety, tak właśnie zbudowane są niemal wszystkie hasła. Centrolewica zapewnia, że "stoją za nią kompetencje", ale nikt w miarę rozgarnięty nie będzie wabił wyborców brakiem kompetencji; Hanna Gronkiewicz-Waltz kusi nas stwierdzeniem, że "rozwiąże problemy Warszawy", choć przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, że chce zostać prezydentem miasta, bo ma jego problemy w głębokim poważaniu; Marek Borowski zalecał się zapewnieniem, że "dotrzymuje obietnic", tylko że mało kto będzie zjednywał sobie głosy, oświadczając, że co powie, to skłamie.
Trudno wyobrazić sobie polityka, który by maszerował do wyborów pod transparentem "Tylko ja sam". Mimo to Donald Tusk śmiało oznajmia, że on będzie walczył w wyborach "Razem". Razem z kim? Platforma pokazywała przez ostatni rok, że nie chce współpracować właściwie z nikim: z oczywistych względów nie lubi PiS, SLD się brzydzi, Lepperem i PSL pogardza, z LPR głęboko się nie zgadza, a PD nawet nie zauważa, bo za mała. Czyli jak? "Razem" z samą sobą? Cóż, na takie "razem" język polski ma określenie "osobno". Wychodzi na to, że "razem" znaczy tyle, co "głosuj na mnie!" i ten slogan właśnie wygrywa. Centrolewica reklamuje się zapewnieniem "Żadnych popisów". Czyli nie tamci, lecz my! Czy nie prościej byłoby wydrukować jeden billboard z hasłem "głosuj na nas" i tylko zmieniać podpisy?
Jeśli nawet zdarzy się mniej mgliste hasło, jak ognia unika się w nim rzeczywistych problemów. Jakaś partia napisała, że jest za "edukacją i rozwojem" i za tym "żeby nasze dzieci chciały żyć we własnym kraju". Każdy całym sercem miał poprzeć tę partię, nawet jeśli nie ma dzieci. Tyle że nikt nie wie, jaka ma być ta edukacja. Płatna? Bezpłatna? Publiczna czy może prywatna? Katolicka czy laicka? I z jakiego właściwie powodu dzieci będą "chciały żyć we własnym kraju"? Bo wpoi im się patriotyzm czy może dlatego, że będą mogły mówić to, co myślą?
Jedyną jaśniejszą gwiazdą na firmamencie ponurych wyborczych plakatów jawi się LPR. Liga ma rzeczywiście hasła, które coś znaczą. Kiedy czytamy "Rodzina, ojczyzna, praca", to wiemy mniej więcej, o co chodzi przynajmniej w pierwszych dwóch członach. Nacjonalizm i patriarchat uświęcone przez państwo. Jasna wizja - kroczek dalej niż dzisiaj. Podobnie z hasłem "Silna rodzina to silna Polska". Reagujemy instynktownie, formułując hasła typu "Prawa jednostki, internacjonalizm" albo "Związki partnerskie to szczęśliwi Polacy". Szkoda tylko, że Liga, która jako jedyna bierze jeszcze na serio demokrację, chce wygrać głównie po to, żeby z demokracją ostatecznie zrobić porządek.
Test drugi: quid
pro quo
Gdyby hasła wyborcze coś znaczyły, z pewnością partie polityczne i politycy nie mogliby się nimi dowolnie pozamieniać. Lud idący na Tuileries z okrzykiem: "Precz z monarchią!" nie może przecież nagle zamienić się na hasła z arystokratami, którzy najchętniej krzyczeliby: "Niech żyje król!".
Weźmy pierwsze z brzegu hasło dzisiejsze: "Wizja i skuteczność". Czyje to? Borowskiego? Czemu nie! Gronkiewicz-Waltz? Właściwie może być, nic nie stoi na przeszkodzie. Tuska? Też pasuje. LPR - oczywiście. A cudne hasełko "PSL = normalnie". PSL można zamienić na jakąkolwiek inną partię i hasło działa w najlepsze. "Dotrzymuję obietnic" - podpis może być dowolny. Pod hasłem "Razem" mogłyby z powodzeniem iść do wyborów LPR i PiS, nikt by nawet okiem nie mrugnął. A plakaty PiS z hasłem "Obywatel IV Rzeczypospolitej"? Gdyby rolnika z synkiem na tle złotych kłosów obdarzyć podpisem "Obywatel Polski Kuronia", można od razu startować z kampanią.
To jeszcze nic. Można zrobić lepsze doświadczenie. Zamienić logo polityczne na jakiekolwiek inne. "Za nami stoją kompetencje" - niech będzie podpis Microsoft albo Toschiba. Gra? Gra! Albo "Razem". Żywiec? Coca-Cola? Może chipsy Lays? "Dotrzymujemy obietnic" - PZU czy Commercial Union? "Obywatela IV RP" pod obrazkiem panienki z rozwianym szalem można spokojnie zastąpić Lenorem albo Vizirem, może Orange albo mydełkiem Fa. I co? I nic! Bardzo dobrze! Na Pradze pewien kandydat PiS reklamował się hasłem "Postaw na młodość". Nazywają go na osiedlu "L'Oréal". Cóż, po takiej zabawie na "Rozwiążę problemy Warszawy" zostaje już chyba tylko podpis Alka-Seltzer...
Ciekawy świata Czytelnik może wykorzystać te dwa kryteria i samodzielnie prowadzić badania nad polską polityką. Obawiamy się jednak, że w 99% otrzyma podobne wyniki. Będzie więc musiał niechybnie dojść do wniosku, że ktoś robi tutaj kogoś ordynarnie w konia. Zawartość polityki w polityce w III, IV RP jest znacznie niższa niż zawartość cukru w cukrze w PRL. Po prostu erzac.
Jeżeli dodamy do tego fakt, że połowa Polaków żyje w takiej biedzie, że zabiegi wokół utrzymania nie pozwalają im nawet czytać gazet, nie mówiąc o wnikaniu w programy wyborcze partii, to trudno się dziwić, że na hasła z ulicznych billboardów reagują - delikatnie rzecz ujmując - obojętnie. Ludowa mądrość okazuje się bardziej przenikliwa niż wiedza ekspertów. Tylko około połowy uprawnionych chodzi na wybory, bo ludzie widzą, że wyboru nie ma. Zostały tylko pozory.
Katarzyna
Chmielewska, Tomasz Żukowski
Autorzy są redaktorami kwartalnika "Bez Dogmatu"
ANONIMOWOŚĆ POLITYKÓW
B. wysoką ceną obecnego upubliczniania osób zajmujących tzw. wysokie
stanowiska jest eliminacja wielu zdolnych, inteligentnych, prawych ludzi,
których życiorys (często z przyczyn od nich niezależnych) wyklucza ich start,
powodzenie w działalności publicznej z wszystkimi tego skutkami dla społeczeństwa.
Jakie szanse działania będzie miał np. ateista w skutecznie nawiedzonym przez
org. religijną... kraju?! Czy osoba homoseksualna, wielokrotnie rozwiedziona, o
złych układach
rodzinnych, osoby b. nieśmiałe, szczególne (które i tak b. wyjątkowo
zwracają na siebie uwagę i przez to nie mogą prowadzić normalnego życia). Tą
drogą eliminuje się znaczną część kandydatów, zostawiając tych, którzy chcą i
potrafią non stop się uśmiechać, gaworzyć przed kamerą, obiecywać (zgodnie z
aktualnymi oczekiwaniami), kombinować (zgodnie z akt. układami) być, trzymać
się, dopasować jak kameleon. itp., itd. A ci, którzy chcieliby po prostu coś
zdziałać, a po pracy być sobą - zwykłym obywatelem - praktycznie mają
niewielkie szanse, bo widziano..., słyszano..., czytano... Odmawia publicznych
wystąpień z programem estr...., tzn. politycznym... np.: Szanowni Państwo,
obywatele, towarzysze (w tym z osobami towarzyszącymi), hetero, homo (w tym
sapiący), zoo, krasnoludowie, katolicy, wróżkowcy, i wyznawcy innych jedynie słusznych
zainteresowań, preferencji i prawdziwych wiar – macie słuszność, a pozostali
błądzą! Więc trzeba ich nawrócić na właściwą drogę z naszą pomocą. Głosujcie
więc na mnie - ja zawsze byłem: towarzyszokrasnalokatowróżkoheterohomo(w tym
sapiący)zoo itd. - a nie zawiodę waszych całkowicie, jedynie jak
najsłuszniejszych oczekiwań...
PRZECIEŻ OBECNI TZW. POLITYCY TO SĄ TYLKO AKTORZY NAJDŁUŻSZEGO TASIEMCA/PROGRAMU NA ŻYWO POD TYTUŁEM: KTO DŁUŻEJ BĘDZIE PRZY ŻŁOBIE (KTO LEPIEJ ZBAJERUJE WIDZÓW/WYBORCÓW).
JESTEM PRZECIWNY ISTNIENIU
PARTII POLITYCZNYCH
JAK DOWODZI PRAKTYKA,
ROZCZAROWUJĄ ONE NAWET SWOICH WŁASNYCH WYBORCÓW.
Taka forma zarządzania państwem nie sprawdza się, gdyż towarzyszą jej patologie (jak to zresztą najczęściej
bywa w organizacjach z tzw. możliwościami...), do których należy m.in. tzw.
upartyjnienie administracji państwowej – gdzie o jej obsadzie nie decydują
przede wszystkim zdolności i efekty pracy, tylko przynależność, lojalność wobec
aktualnie kombinującego, zarabiającego u władzy ugrupowania. Kolejną
sprawą jest tzw. dyscyplina partyjna
gdzie np. przekupiony, ogłupiony, szantażowany bądź myślący inaczej...
przewodniczący decyduje na co głosują jego członkowie. Okazuje się więc, iż
wybrańcy części narodu są tylko marionetkami, którymi się dyryguje! To one
rekomendują, promują i nagradzają za lojalność, usłużność, posłuszność, itp. -
czyli praktycznie decydują, przesądzają o tym, czy, kto i jakie stanowisko
otrzyma - czyli wszystko wokół i dla partii! Więc ci, którzy nie należą do
kliki i nie posiadają sporych środków finansowych, praktycznie nie mają
realnych szans na własne działanie!
Lecz póki istnieją, jest to praktycznie najskuteczniejsza forma
zdziałania czegoś w tym kraju. Mam nadzieję, że gdy RACJA Polskiej Lewicy
(założona przez byłego księdza, a obecnie redaktora nacz. nieklerykalnego tyg.:
„Fakty i Mity”) dojdzie do władzy, to wyzwoli nasz kraj od czarnego jarzma -
wprowadzając normalność również w innych kwestiach - a następnie rozwiąże się
jako ostatnia taka formacja w dziejach naszego kraju.
„WPROST” Numer:
22/2009 (1377)
DŻENTELMENI
I TRĄBY
Dżentelmen to, wedle
najpiękniejszej definicji, facet, który potrafi grać na trąbie, ale nie gra.
Ale świat się zmienia. W ojczyźnie dżentelmenów, Wielkiej Brytanii, osoby
automatycznie zaliczane do tej kategorii z racji pozycji społecznej, to znaczy
posłowie do Izby Gmin, a nawet członkowie Izby Lordów, pokazują ostatnio, że
dżentelmeni nie tylko potrafią grać na trąbach, ale grają. W dodatku fałszywie.
Brytyjski system prawny, czasami
trudny do zrozumienia dla wychowanego na pozytywizmie oświeceniowym przybysza z
kontynentu, oparty jest na prawie zwyczajowym. Wiele elementów tego systemu
przyjmuje jako założenie, że podlegający obyczajowym regułom ludzie są
dżentelmenami. I z tej szlachetnej zasady, która okazała się w czasach obecnych
ułudą, wziął się największy od czasów Cromwella kryzys brytyjskiego
parlamentaryzmu. Co tam parlamentaryzmu, kryzys brytyjskości.
W Polsce zwrot kosztów
sprawowania mandatu poselskiego jest zryczałtowany, a suma tego ryczałtu
określona jest ustawowo. W Wielkiej Brytanii tak zwane expenses, czyli wydatki
poniesione przez posła w związku z przenosinami do Londynu, koniecznością
utrzymywania drugiego mieszkania, są pokrywane po przedstawieniu rachunków. Nie
ma żadnych limitów, żadnej kontroli celowości wydatków, ponieważ założono
kiedyś, że ludzie obdarzeni publicznym zaufaniem są dżentelmenami.
Tymczasem prasa wyniuchała,
zająwszy się poselskimi wydatkami, że parlament brytyjski zaludniają nie
dżentelmeni, nie ludzie przyzwoici i powściągliwi, tylko horda nieopanowanych
chciwców, tuczących siebie, swoje rodziny, a nawet kochanków i przyjaciół
pieniędzmi podatnika. Szczegóły wyciągnięte przez brytyjskie gazety są istotnie
powalające. Masażystki, trenerzy fi tness, ogrodnicy, prywatna ochrona,
prywatne odrzutowce, sprzątaczki, członkowie rodzin zatrudnieni fi kcyjnie jako
asystenci – to wszystko kosztowało budżet państwa miliony funtów rocznie. A to
tylko cześć apanaży, z jakich korzystali posłowie i członkowie rządu. Geoff
Hoon, sekretarz stanu do spraw transportu, spłacał z pieniędzy publicznych swój
kredyt mieszkaniowy, dzięki czemu dorobił się posiadłości wartej 1,7 mln
funtów. Phil Hope, minister spraw socjalnych, wydal 80 tys. funtów na
wyposażenie swojego londyńskiego mieszkania o powierzchni 60 metrów
kwadratowych. Dziennikarze wyliczyli, że przedmioty, na które przedstawił
rachunki, nigdy by się w tym mieszkaniu nie zmieściły. Oczywiście, rządzący od
lat Wielką Brytanią laburzyści byli bardziej rozbestwieni. Ale proceder
naciągania państwa uprawiali wszyscy. Konserwatyści również, a jedyne, co można
na ich obronę powiedzieć, to to, że byli nieco bardziej powściągliwi. Jak David
Heathcoat-Amory, konserwatywny poseł, który kupił za publiczne pieniądze 550
worków nawozu końskiego do swojego ogródka.
Jest teraz z tego powodu kryzys
polityczny, wielka awantura i żądanie rozpisania nowych wyborów. Ale o terminie
wyborów decyduje premier, a Gordon Brown, który również czerpał pełnymi
garściami z możliwości stworzonych dżentelmenom, również na dżentelmena nie
wygląda i zapewne będzie się trzymał władzy i pieniędzy kurczowo. Próbowałem
sobie wyobrazić, co by było, gdyby w Polsce przepisy o pokrywaniu z budżetu
wydatków posłów i członków rządu skonstruowano podobnie jak brytyjskie, z
przekonaniem, że mogą nimi być jedynie dżentelmeni i ludzie uczciwi. No, u nas
cały budżet państwa by nie wystarczył, razem z subwencjami z Unii Europejskiej.
To doskonale, że polski ustawodawca zbiorowy, wprowadzając limity, zdawał sobie
świetnie sprawę, jaki jest sam i kto może go zastąpić w następnych kadencjach.
Nasi dżentelmeni sejmowi z trąbami więcej by przepili i przejedli w bufecie,
niż brytyjscy byli w stanie rozdysponować na wszystko. Towarzysz Lenin znał
jednak świetnie ludzką naturę i miał rację, pisząc, że zaufanie jest dobre, ale
kontrola lepsza.
Autor: Maciej Rybiński
Autor jest publicystą
„Faktu"
"WPROST"
Numer: 22/2009 (1377)
PO CO NAM POLITYCY
Polacy znów nie chcą iść na
wybory – socjologowie i politycy biją na alarm. Zanim jednak ruszymy z
kolejnymi słowami potępienia dla biernych rodaków, zastanówmy się, po co nam
wybory, polityka, politycy? Jaki mają wpływ na nasze życie, co mogłoby się
zmienić, gdyby rządzili wymarzeni inni, czyli nie ci, którzy akurat zwyciężyli?
Teoretycznie politycy mogą
wszystko – zmienić konstytucję i ustanowić monarchię, znieść podatki lub
wprowadzić podatek liniowy na poziomie 90 proc. Mogą zakazać gradowi, żeby bił,
i ustanowić, że ciągle mamy piątek. Teoretycznie. Praktyka, czyli
dwudziestoletnie doświadczenie polskiej demokracji, pokazuje jednak, że
politycy mogą bardzo mało. Z jednym ważnym wyjątkiem, którym jest cała sfera
symboli.
(...)
Jesienią 2005 r. jeden z
redaktorów „Wprost" przygotował na swój prywatny użytek wyliczenie
propozycji podatkowych PiS i PO, by sprawdzić, na czym bardziej skorzysta. Był
pewien powstania PO-PiS i było mu wszystko jedno, na którą z tych dwóch partii
zagłosuje. Postanowił więc raz w życiu kierować się wyłącznie kalkulacją
ekonomiczną. Rozumowanie to okazało się błędne nie tylko dlatego, że owa
koalicja nie powstała, ale także dlatego, że żadna z tych partii – jak się
okazało – nie zamierzała swych obietnic spełnić.
(...)
Jeśli więc politycy mają
niewielki wpływ na nasze podatki, nie mogą uratować tak drogiego nam rzepaku
czy prapolskiego szczawiu przed zalewem chińskich podróbek, jeżeli de facto nie
zmieniają niczego w ważnych sferach życia, to co takiego pozostaje po sejmowych
bojach? Jeśli tylko rozciągnięte na lata obniżenie wieku szkolnego i
wprowadzone na rok mundurki, to po co komu politycy?
Są oni niezbędni oczywiście tym,
którzy się polityką pasjonują, a to wbrew pozorom całkiem liczna grupa
obywateli. Nie musi ona chodzić na wybory czy czytać gazet, wystarczy jej, że
nienawidzi szczerze Tuska, Kwaśniewskiego lub Ziobry i tą nienawiścią się żywi.
Politycy są również niezbędni samym sobie, bo władza chyba rzeczywiście jest
fetyszem. (...)
Autor: Robert Mazurek
"WPROST" nr 44,
03.11.2002 r.
INKUBATOR DLA URZĘDNIKA
Państwo podejmując trud odgórnego tworzenia nowych miejsc pracy - tylko zwiększa bezrobocie. Praca, owszem znajduje się. Ale dla urzędników, nie bezrobotnych.
Jedno miejsce pracy stworzone w ramach popularnego w czasie prezydentury Billa Clintona programu "First start" (dla osób na zasiłkach) kosztowało gospodarkę USA około 250 tys. dolarów. Za te pieniądze sektor prywatny mógłby utworzyć aż osiem stanowisk! W Polsce nikt nie zadał sobie trudu policzenia kosztów "aktywnej walki z bezrobociem", ale jej rezultaty widać gołym okiem. Mimo to ochoczo wydajemy krocie na walkę z wiatrakami (tylko program "Pierwsza praca" pochłonie w tym roku 700 mln zł). "By zrozumieć nieskuteczność polityki tworzenia przez państwo miejsc pracy, należy sobie zdać sprawę z tego, że państwo czerpie fundusze na walkę z bezrobociem z podatków, sprzedaży obligacji oraz dodruku pieniędzy. Wszystkie te źródła finansuje sektor prywatny, co powoduje jego osłabienie" - napisał noblista Friedrich A. von Hayek. Na każdą stworzoną przez administrację posadę w gospodarce przypada kolejna dla urzędnika i co najmniej kilka stanowisk zlikwidowanych w sektorze prywatnym.
Tropem Keynesa
Przekonanie, że kierując ludzi do sadzenia lasu, kopania rowów lub dotując ich miejsca pracy, można dać im więcej niż dorywcze zajęcie i poprawić ich sytuację materialną, to ułuda. Pomysł zatrudnienia biurokratów do zatrudniania innych narodził się w czasach wielkiego kryzysu (1929-1933) i miał być - wedle brytyjskiego ekonomisty Johna Maynarda Keynesa - odpowiedzią na "niedoskonałości wolnego rynku". Keynes rozumował tak: robotnik zatrudniony przy pracach publicznych zarobi pieniądze, które wyda na żywność, buty czy rower. Skorzystają na tym produkcyjne sektory gospodarki, dzięki czemu powstaną tam nowe miejsca pracy. Gdyby było tak, jak kalkulował Keynes, dzięki pomocy rządowej we wszystkich krajach zniknęłoby bezrobocie i zapanowałby dobrobyt. Jest tylko jeden problem - pieniądze...
Chora aktywność
Analizując efekty rządowych programów walki z bezrobociem w czasie recesji z początku lat 80. XX wieku, noblista Milton Friedman doszedł do wniosku, że za 5,5 mld dolarów, które wydano wówczas w USA na walkę z bezrobociem, netto (czyli uwzględniając stworzone i zlikwidowane w tym czasie stanowiska pracy) gospodarka nie zyskała, lecz straciła 100 tys. miejsc pracy. Inny amerykański ekonomista, Thomas DiLorenzo, wyliczył, że miejsce pracy w sektorze prywatnym w 1992 r. kosztowało przeciętnie 29 tys. dolarów, a miejsce pracy w sektorze publicznym ponad 85 tys. dolarów. Innymi słowy, żeby stworzyć jedno "państwowe" miejsce pracy, trzeba de facto zlikwidować... trzy posady w sektorze prywatnym. Dlaczego? "W rezultacie finansowania przez państwo walki z bezrobociem ilość dóbr dostępnych w gospodarce nie zmienia się, są one jedynie przesuwane z działalności bardziej opłacalnej (sektor prywatny) do mniej opłacalnej (sektor państwowy). Efektem netto jest wzrost bezrobocia!" - wyjaśnia prof. Thomas Sowell ("Basic economics") z Hoover Institution. Państwowa interwencja na rynku pracy przynosi także korzyści - głównie politykom, którzy mogą się ludowi nie pracującemu miast i wsi pochwalić tym, jak "aktywnie" zwalczają bezrobocie.
Tłuc głową w mur
Amerykanie już mieli swój "First start". My na najnowszy program "Pierwsza praca" (zbieżność nazw nie wróży nic dobrego), który ma pomóc znaleźć zatrudnienie absolwentom, wydamy w 2002 r. prawie 700 mln zł. Mimo że co roku na tworzenie miejsc pracy przeznacza się więcej publicznych funduszy (w budżecie na 2003 r. wydatki na ten cel zwiększono o 1,6 mld zł), bezrobocie uparcie nie chce się zmniejszać. Ile miejsc pracy może bowiem stworzyć państwo? Nie wie tego resort pracy, nie wie Ministerstwo Finansów ani NIK, której obowiązkiem jest kontrolowanie m.in. celowości wydatków publicznych. Program "Pierwsza praca" ma objąć - według ministra pracy Jerzego Hausnera - około 300 tys. młodych ludzi, a czasową pracę zapewnić 120 tys. osób. Oznaczałoby to, że utworzenie jednego miejsca pracy dla absolwenta kosztowałoby zaledwie około 6 tys. zł. To jednak teoria, w rzeczywistości rozmaite ulgi nie zachęcą do zatrudnienia kogokolwiek, jeśli podatki pozostaną wysokie. - Nie będę przecież przyjmował nowych osób, jeśli prowadzenie biznesu nie będzie przynosiło zysku - mówi Roman Rojek, wiceprezes Grupy Atlas. W najlepszym razie "dotowani" absolwenci zajmą miejsca dotychczasowej załogi, a stopa bezrobocia per saldo się nie zmieni. - W rzeczywistości zatrudnienie znajdzie zaledwie kilka tysięcy osób i kilka tysięcy urzędników obsługujących program - mówi o "Pierwszej pracy" pragnący zachować anonimowość pracownik Ministerstwa Pracy. Koszt utworzenia jednego stanowiska sięgnąłby wówczas 30-40 tys. zł. W sektorze prywatnym nie przekracza on 15 tys. zł. - W mojej firmie stworzenie nisko opłacanego miejsca pracy, a takie posady oferują zwykle państwowe urzędy, nie kosztuje więcej niż 3 tys. zł - informuje Sławomir Horbaczewski, prezes spółki Dr Witt.
Chcieli dobrze, wyszło jak zwykle
Miraż odgórnej walki z bezrobociem doskonale obrazują rezultaty dotychczasowych poczynań kolejnych rządów. Na przykład w kilku powiatach województwa mazowieckiego, gdzie na przeciwdziałanie bezrobociu w ramach programu "Absolwent" wyasygnowano w 2001 r. po 450-500 tys. zł, stworzono średnio po trzy miejsca pracy w gospodarce i po trzy posady przy obsłudze programu. Oznacza to, że jedno miejsce kosztowało około 75 tys. zł! Za te pieniądze prywatny przedsiębiorca utworzyłby przynajmniej 5-7 stanowisk. Lokalna gospodarka tylko jednego ze wspomnianych powiatów straciła netto na "walce z bezrobociem" 24 miejsca pracy w ciągu roku! Te działania finansują z podatków wszyscy obywatele, w tym prywatni przedsiębiorcy. Wysokie daniny zmuszają ich do ograniczenia aktywności i zlikwidowania znacznie większej liczby miejsc pracy, niż rząd mógłby kiedykolwiek stworzyć. Bezrobocie rośnie, politycy jeszcze energiczniej z nim walczą, przeznaczając na ten cel coraz więcej pieniędzy z podatków i koło się zamyka. W Ameryce wyciągnięto stosowne wnioski i wycofano się z bezsensownych interwencji w mechanizmy gospodarki rynkowej. W Polsce kosztowny eksperyment trwa.
Sposób na CIT
Wojciech Kruk
były senator, przewodniczący rady nadzorczej firmy W. Kruk, prezes Wielkopolskiej Izby Przemysłowo-Handlowej
Rząd, który w 2003 r. chce zmniejszyć podatek dochodowy od firm (CIT) do 27 proc., czyli o 1 proc. zamiast zapowiadanych 4 proc., wychodzi zapewne z założenia, że jeśli kapitaliście zostawi się pieniądze w kieszeni, to on je przepuści na samochód lub dom z basenem, ale nikogo nie zatrudni. Lepiej więc te pieniądze zabrać i wydać choćby na walkę z bezrobociem. To nonsens, ale skoro resort finansów upiera się przy wyższym podatku, mamy pomysł, jak zmniejszyć zło. Chcemy, by w przyszłym roku - przy zachowaniu proponowanej przez rząd stawki - pozwolono firmom płacić 24-procentową stawkę CIT. Zatrzymane 3 proc. przedsiębiorstwa musiałyby przeznaczyć na tworzenie nowych stanowisk oraz płace i składki dla nowych pracowników. Kto nie chciałby przyjmować nowych osób, płaciłby 27-procentowy CIT, a ci, którzy w ramach programu nie wykorzystali wszystkich funduszy, resztę pieniędzy oddawaliby fiskusowi. Przekonalibyśmy się, że prywatny biznes nadwyżki inwestuje, a nie przejada. Pamiętajmy, że impuls do wzrostu gospodarczego mogą dać tylko najlepsi, a państwo wciąż pomaga wyłącznie najsłabszym.
Autor: Jan M. Fijor
Współpraca: Krzysztof Trębski
"WPROST"
Numer: 21/2009 (1376)
GŁOS Z
AMERYKI - PIEKŁO SZLACHETNYCH INTENCJI
Podobnie jak wiele katastrof
obecny krach gospodarczy jest konsekwencją polityki wynikającej ze szlachetnych
intencji i błędnego myślenia. Odpowiedzialność za kryzys finansowy ponoszą i
demokraci, i republikanie.
Zbyt wielu ludzi uważa, że
„dobrze" mieć własny dom lub mieszkanie. Posiadanie nieruchomości
niewątpliwie ma plusy, ale oznacza także pewne koszty i wiąże się z pewnym
ryzykiem. Analizę tych plusów i minusów każda rodzina potrafi przeprowadzić
samodzielnie. Przestaje jednak prowadzić kalkulacje, kiedy wyręczają ją w tym
politycy (niezależnie od tego, jaką partię reprezentują) i zaczyna
automatycznie, nie zważając na przeszkody, dążyć do tego, co „dobre”.
Od lat 90. celem rządowej
polityki było zwiększenie liczby Amerykanów posiadających domy i mieszkania.
Elementem tej krucjaty było także zwiększenie odsetka właścicieli pochodzących
z mniejszości narodowych oraz grup społecznych o niskich lub średnich
dochodach.
Ponieważ działalność banków
podlega regulacjom przeróżnych agencji federalnych, łatwo było wywierać na nie
naciski, aby udzielały pożyczek klientom, którym w „normalnych warunkach"
kredytu by nie przyznano. A więc takim, którzy osiągają niskie dochody, mają
niewielką zdolność kredytową i nie dysponują dostateczną ilością pieniędzy, aby
przy zakupie domu wpłacić zaliczkę. O tym, kto powinien dostać kredyt
hipoteczny, politycy wiedzieli lepiej od specjalistów, którzy całe życie
zawodowe podejmowali decyzje, komu przyznawać pożyczki.
W polityce władza jest
ważniejsza od wiedzy. Jeśli banki nie przyznawały „zaniedbywanej" części
społeczeństwa tylu pożyczek, ile zakładano w programach rządowych, agencje
federalne nie wyrażały im zgody na otwarcie nowych oddziałów albo na
poszerzenie działalności na rynkach finansowych. Pozwolenia uzyskiwały
wyłącznie instytucje spełniające oczekiwania rządu. Banki obniżały zatem
kryteria decydujące o przyznaniu kredytu hipotecznego, traktując to w
kategoriach mniejszego zła. W przeciwnym razie agencje rządowe wetowały ich
decyzje biznesowe, umożliwiając skuteczne konkurowanie na rynkach finansowych.
Tę mieszkaniową krucjatę
rozpoczęli demokraci, ale włączyli się do niej także republikanie.
Administracja George’a W. Busha nalegała, aby Kongres zatwierdził program
American Dream Downpayment Initiative, uprawniający obywateli osiągających
dochody poniżej pewnego poziomu do ubiegania się o dotację na zaliczkę wymaganą
przy zakupie domu. A kto śmiałby występować przeciwko marzeniom o posiadaniu
własnego domu? Albo być tak małostkowym, aby pytać, ile będzie to kosztować
podatników i jakie zagrożenie niesie dla systemu finansowego? Z pewnością nie
większość demokratów i republikanów zasiadających w Kongresie. Do kampanii
zwiększania liczby właścicieli nieruchomości oraz liczby domów i mieszkań
włączyły się także media.
Jeśli pewne grupy społeczne
posiadały mniej domów od innych, oznaczało to tylko tyle, że coś jest nie w
porządku z procedurą przyznawania pożyczek hipotecznych. Tak przynajmniej
uważali redakcyjni filozofowie. W gazecie „St. Louis Post-Dispatch" ujęto
to następująco: „Dokonując oceny zdolności kredytowej przedstawicieli
mniejszości, instytucje udzielające pożyczek są znacznie bardziej
konserwatywne, niż jest to konieczne”. To doprowadziło do katastrofalnego
wzrostu wypadków niewypłacalności i egzekucji komorniczych z nieruchomości
nabytych przez „zaniedbywaną” część społeczeństwa. Przekonano się wtedy, że
staroświeckie metody oceny zdolności kredytowej wykpiwane przez redakcje pism,
były bardziej uzasadnione niż polityczno-medialne krucjaty. Istnieje oczywiście
jeszcze wiele innych czynników, które doprowadziły do krachu na rynku
nieruchomości, lecz za wszystkimi kryje się prosty fakt: miliony kredytobiorców
spłacających co miesiąc raty pożyczek hipotecznych zapewniały pieniądze bankom,
instytucjom kupującym kredyty hipoteczne od banków, a także firmom z Wall
Street, które tworzyły wyrafinowane instrumenty pochodne zabezpieczone tymi
kredytami. Tak więc skutkiem wymuszonej przez rząd ryzykownej polityki
kredytowej jest to, że udzielono wielu pożyczek, które kredytobiorcy przestali
spłacać. Tak więc to krach na rynku nieruchomości doprowadził do krachu na
rynkach finansowych, a nie odwrotnie. A za oba odpowiedzialni są rządzący z obu
stron sceny politycznej.
Autor: Thomas Sowell
"WPROST" Numer: 21/2009 (1376)
CWANIACY NA
SWOIM
Rządowy program dopłat do
kredytów hipotecznych miał urzeczywistnić marzenia tysięcy niezamożnych rodzin
o własnych czterech kątach. Okazało się, że państwo dokłada do mieszkań tym,
którzy zarabiają po 5 tys. zł netto miesięcznie. Na programie „Rodzina na
swoim” zyskują osoby kupujące mieszkania na handel lub wynajem oraz banki.
Tracą natomiast ci, do których program jest skierowany.
Kilkadziesiąt tysięcy Polaków,
którzy w 2008 roku kupili mieszkania na kredyt to frajerzy. Gdyby zaczekali
kilka miesięcy, dostaliby w prezencie nawet 100 tys. zł z rządowego programu
„Rodzina na swoim". W jego ramach państwo spłaca za kredytobiorcę połowę
miesięcznych odsetek przez osiem lat. Trzeba tylko spełnić kilka warunków:
mieszkanie musi mieć mniej niż 75 m2 i kosztować nie więcej niż ustalona przez
ustawodawcę suma (np. dla Warszawy jest to mniej więcej 7,2 tys. zł za metr kwadratowy).
Program, na który rząd tylko w
roku 2009 przeznaczył 80 mln zł, miał pomóc zdobyć mieszkanie osobom z niskimi
dochodami, szczególnie młodym małżeństwom oraz matkom lub ojcom samotnie
wychowującym dzieci. Przy okazji liczono, że rozrusza budownictwo i wypromuje
politykę prorodzinną. – To jedna z najlepiej zaadresowanych kampanii rządowych
– twierdził jeden z jej twórców, wiceminister infrastruktury Piotr Styczeń.
Okazuje się, że „Rodzina na swoim" to kolejna pełna luk i niedoróbek
wydmuszka dająca pole do popisu kombinatorom. W rzeczywistości program wspiera
cwaniactwo. W żaden sposób nie pomaga natomiast tym, dla których został
stworzony – młodym, niezamożnym rodzinom.
Aby otrzymać 350 tys. zł kredytu
w banku PKO BP, rodzina z małym dzieckiem musi się pochwalić łącznymi dochodami
4,8 tys. zł netto. I to przy założeniu, że nie spłacają żadnych innych rat. W
Banku Pekao wymagania są jeszcze wyższe – dochody małżonków muszą wynosić 5
tys. zł. To oznacza, że zarówno głowa, jak i szyja rodziny muszą wspólnie
zarabiać dużo więcej, niż wynosi średnia krajowa (około 3,2 tys. zł brutto), a
najlepiej więcej niż średnia płaca w Warszawie (około 4 tys. zł brutto).
Doradcy finansowi nie mają
wątpliwości, że program nie poprawia zdolności kredytowej osoby starającej się
o pożyczkę. – Banki oferujące kredyt z dopłatami uznają, że kredytobiorcę musi
być stać na płacenie całej raty, a nie tylko tej części na początku
kredytowania, kiedy do odsetek dopłaca państwo – mówi Krzysztof Barembruch,
prezes Związku Firm Doradztwa Finansowego, zrzeszającego największe firmy
pośredniczące w udzielaniu kredytów hipotecznych. Tak więc Kowalscy, którzy
zarabiają mniej więcej tyle, ile wynosi średnia krajowa i liczyli, że dzięki
programowi „Rodzina na swoim" wreszcie będą mieli własne mieszkanie, nie
mają nawet po co iść do banku. Za to małżeństwo z miesięcznym dochodem
przekraczającym 50 tys. zł, które buduje pod Warszawą niewielki dom (ustawa
wprowadza ograniczenie do 140 m?), bez większego trudu może uzyskać wspierany
przez państwo kredyt z maksymalną możliwą dopłatą, czyli około 100 tys. zł. Bo
program nie określa maksymalnej wysokości dochodu osób starających się o pomoc.
To jednak dopiero początek paradoksów programu „Rodzina na swoim".
W myśl niepisanych przepisów
tego prorodzinnego programu, konkubinat jest lepszym rozwiązaniem niż
małżeństwo. Jeśli w niesformalizowanym związku pojawi się dziecko, to oboje
partnerzy mogą się niezależnie ubiegać o rządową dopłatę do odsetek
kredytowych. Łącznie mogą zatem kupić dwa mieszkania, podczas gdy jako
małżeństwu przysługiwałoby im tylko jedno. A ślub mogą zawrzeć zaraz po tym,
jak państwo zgodzi się dopłacić do ich czterech kątów łącznie 200 tys. zł.
– Kredyt z rządową dopłatą
otrzymuje przypadkowa grupa osób, które akurat teraz kupują mieszkania lub dom
o kryteriach zgodnych z parametrami określonymi w ustawie – uważa Krzysztof
Oppenheim, właściciel warszawskiej firmy Oppenheim Enterprise pośredniczącej w
udzielaniu kredytów hipotecznych. – Ubolewam nad rozdawaniem pieniędzy z budżetu,
bo są to także moje podatki. Jako rzetelny doradca wszystkim swoim klientom
polecam dziś ten kredyt. Można uzyskać od budżetu nawet 100 tys. złotych. Kto
by nie brał, skoro nasz kochany rząd rozdaje kasę na prawo i lewo? – przyznaje
ekspert.
Przepisy dotyczące programu są
tak niejednoznaczne i łatwe do ominięcia, że z rządowej pomocy finansowej może
skorzystać małżeństwo bezdzietnych 60-latków mające dom z basenem, trzy
apartamenty i pobierające pensje dziesięciokrotnie przekraczające średnią krajową.
Aby to zrobić, musi jedynie odwiedzić notariusza i jako darowiznę przekazać
nieruchomość komuś z najbliższej rodziny (w pierwszej grupie pokrewieństwa, aby
nie płacić podatku od nieruchomości). Oczywiście, tylko do czasu otrzymania
wspieranego przez rząd kredytu. Taki fortel jest całkowicie zgodny z prawem, bo
jeden z przepisów ustawy mówi, że kredytobiorca nie możne posiadać mieszkania
ani też praw do użytkowania żadnego lokalu jedynie w dniu podpisania umowy
kredytowej z bankiem. Za to już dzień po jej podpisaniu można mieć nawet pięć
kamienic, a „rządowe" mieszkanie przeznaczyć na wynajem. Przy obecnych
stawkach najmu wystarczy i na spłatę raty kredytu, i na godny zarobek.
Podobnych kulawych
„ograniczeń", które byłby w stanie ominąć średnio rozgarnięty ośmiolatek,
jest w programie więcej. Jedno z nich to wprowadzenie limitów ceny metra
kwadratowego mieszkania (różne dla poszczególnych województw i miast). W
Warszawie limit ten ustalono na 7245 zł. Myli się jednak ten, kto uważa, że
przez to w programie nie można kupować ekskluzywnych apartamentów, np. 15 tys.
zł za m?. Rząd dopłaci nam 100 tys. zł także do takiego mieszkania. Pod
warunkiem że zastosujemy sprytny i banalnie prosty mechanizm.
Załóżmy, że w Warszawie
znaleźliśmy 45-metrowe, luksusowe mieszkanie z garażem za 500 tys. zł (czyli
ponad 11 tys. zł za m?). Wystarczy umowę jego kupna-sprzedaży podzielić na dwa
odrębne akty. W jednym, który trafi do banku, cenę lokalu określa się na 326
tys. zł (czyli niecałe 7245 zł za m?). W drugim akcie za resztę sumy, czyli 174
tys. zł, kupujemy garaż i to, co w lokalu pozostaje, np. wyposażenie kuchni
albo meble. Oczywiście druga część zapłaty musi być sfinansowana z innych
pieniędzy, ale kwota główna (326 tys. zł) może być wsparta dopłatą programu
„Rodzina na swoim".
Na niedoskonałości programu
można byłoby przymknąć oko, gdyby przynajmniej spełnił pokładane w nim
nadzieje, czyli doprowadził do rozruszania budownictwa. Tymczasem nic takiego
się nie stało. Znana warszawska spółka Dom Development ma w ofercie 600
mieszkań odpowiadających kryteriom programu. Jednak w tym roku z pomocą kredytu
z rządowymi dopłatami udało się sprzedać ledwie 50 z nich, a to dla dewelopera
nie jest żadną pociechą. Jak wynika z danych Banku Gospodarstwa Krajowego (w
imieniu rządu zarządza on programem), 64 proc. zawartych umów kupna dotyczy
mieszkań z rynku wtórnego. Do tej pory „Rodzina na swoim" pomogła w
zakupie jedynie 1,3 tys. nowych lokali. Z innych statystyk BGK wynika, że na
kredyt z dopłatą najczęściej kupowane są mieszkania o przeciętnej powierzchni
51 m?, jednak te i bez dopłat sprzedają się dobrze.
Od początku istnienia programu,
czyli od roku 2006, w jego ramach podpisano 8 tys. umów, z czego 6,5 tys. w
okresie od stycznia do kwietnia 2009 roku. Taki nagły boom na pożyczkę z
rządową dopłatą rozpoczął się z chwilą, gdy BGK znacznie obniżył limit ceny za
metr kwadratowy mieszkania, do jakiego przyznawany jest kredyt. Zbiegło się to
ze spowodowanym kryzysem spadkiem cen na rynku nieruchomości, a także ze
znacznym ograniczeniem przez banki dostępności kredytów we frankach
szwajcarskich.
Natomiast dla samych banków
borykających się ze spadkiem przychodów i zysków program stał się rodzajem oazy
na wyschniętej pustyni. Dzisiaj program realizuje dziewięć banków. Część z nich
od udzielonego kredytu „Rodzina na swoim" pobiera wyższe prowizje niż w
wypadku standardowej oferty, co przekłada się dla nich na czysty zysk. To
oznacza, że rządowa kroplówka dozuje pieniądze także w żyły prywatnych
instytucji finansowych, jakby nie dość dużo zarobiły one podczas trwającego
kilka lat kredytowego boomu.
Rządowy program przyczynił się
także do wyhamowania spadku cen mieszkań. Deweloperzy skłonni są do obniżenia
cen jedynie do poziomu pozwalającego klientom na skorzystanie z państwowej
pomocy. Potwierdza to raport o sytuacji na rynku nieruchomości w I kwartale
2009 r. przygotowany przez firmę analityczną redNet. W Warszawie, Katowicach
czy Poznaniu średnie ceny sprzedawanych mieszkań zbliżyły się do limitu
określonego w programie „Rodzina na swoim" i wyhamowały. – Jeszcze w lutym
w wybranych miastach notowano spadki cen rzędu 10 proc., podczas gdy w marcu
średnie zmiany cen były już znacznie mniejsze – napisali w raporcie analitycy
redNet. To jednak nie bardzo interesuje tych, którzy ubiegają się o kredyt z
rządową dopłatą, bo dzięki niemu i tak dostaną od państwa 100 tys. zł.
Pośrednicy finansowi, wabiąc klientów, by skorzystali z „Rodziny na
swoim", nie owijają w bawełnę. „Kup mieszkanie i weź 100 tys. zł
dopłaty" – zachęca reklama jednego z nich. Nic zatem dziwnego, że liczba
chętnych do wykorzystania publicznych pieniędzy rośnie lawinowo. W styczniu
2009 r. w bankach przyznano 669 preferencyjnych kredytów, w lutym 1319, a w
kwietniu już prawie 2,3 tys.
Na 2009 r. na program dopłat
zarezerwowano w budżecie państwa 80 mln zł, ale już wiadomo, że Bank
Gospodarstwa Krajowego poprosi Ministerstwo Infrastruktury o zwiększenie tej
sumy. Bogdan Zdunek, zastępca dyrektora Departamentu Funduszy Mieszkaniowych,
spodziewa się, że plan na ten rok powinien zostać przekroczony nawet o 25
proc., ale zapewnia, że pieniędzy nie zabraknie.
Co to oznacza dla podatników?
Jeśli program będzie się nadal rozwijał tak dynamicznie, to może się okazać, że
pod koniec roku banki miesięcznie będą podpisywały 7 tys. umów. Jeśli założyć,
że średnia kwota rządowej dopłaty do każdego z nich wyniesie ok. 70 tys. zł, to
po pełnym roku działania programu, budżet będzie uboższy o 6 mld zł. Pieniądze
te będzie wydawał na dopłaty stopniowo przez osiem lat, lecz to nie zmienia
faktu, że co roku ucieknie mu z kasy ok. 800 mln zł. A brakujących pieniędzy
poszuka oczywiście w kieszeniach podatników. Już dzisiaj, aby pokryć koszty
dopłaty do jednego kredytu dla rodziny, która zarabia wystarczająco dużo, by
taki kredyt zaciągnąć, państwo musi ściągnąć podatki od 25 rodzin zarabiających
po 2 tys. zł, które o własnym lokum nawet nie marzą.
Autor: Tomasz Molga
„POLITYKA”
nr 46, 11.11.2000 r.
EKONOMIA POLITYCZNEGO
KAPITALIZMU
PRZEZ OSTATNIE TYGODNIE
MIELIŚMY WRAŻENIE, ŻE NAJWAŻNIEJSZĄ SPRAWĄ DLA POLSKI SĄ WYBORY PREZYDENCKIE.
POTRZEBOM WYBORCZYM PODPORZĄDKOWANO RACJONALIZM EKONOMICZNY. MIARĄ, KTÓRĄ
POSZCZEGÓLNE PARTIE
PRZYKŁADAŁY DO KAŻDEJ ISTOTNEJ
DECYZJI GOSP., STAŁO SIĘ TO, JAK WPŁYNIE ONA NA POPULARNOŚĆ WŁASNEGO KANDYDATA.
TERAZ CZEKA NAS Z POZORU ZUPEŁNIE INNA BATALIA – O BUDŻET – ALE
NAJPRAWDOPODOBNIEJ ODBĘDZIE SIĘ ONA WG IDENTYCZNEGO SCENARIUSZA, TYLE ŻE TYM
RAZEM STAWKĄ BĘDZIE WYNIK WYBORÓW PARLAMENTARNYCH.
W demokratycznej Polsce stało się coś b. złego, głównym celem
walczących o władzę ugrupowań politycznych stała się sama władza, jej
utrzymanie bądź przejęcie i temu podporządkowano gospodarkę, finanse publ., a
także przyszłość kraju. Księżycową ekonomię polit. socjalizmu zamieniliśmy na
ekonomię polityczną kapitalizmu. Obie mają ze sobą wiele wspólnego – człon
„polityczna” zdominował resztę.
To pragnienie władzy spowodowało, że programy gosp. obu największych
sił politycznych – SLD i AWS – są niemal identyczne, więc nieporozumieniem jest
określanie jednych mianem lewicy,
drugich zaś prawicy. Różnią się życiorysami swych działaczy i wyborców oraz
elementami politycznej scenografii i może jeszcze liczbą oszołomów. Jedni
rzadziej też pielgrzymują do Rzymu, ale w Częstochowie spotykają się wszyscy.
Łączy je o wiele więcej. Jedni i drudzy obejmując władzę usiłowali umizgać się
do elektoratu, czyli unikać decyzji niepopularnych, mogących odbić się na
wyniku nast. wyborów. (...)
Po 10 latach okazuje się, że tak naprawdę nie ma znaczenia, kto w
Polsce rządzi. Idąc do urn, nie wybieramy programów, a tylko nazwiska,
życiorysy i puste najczęściej slogany, nie zaś – jak dzieje się w dojrzałych
demokracjach – programy gosp. to prawda, że na zachodzie te programy też się
ujednoliciły i margines różniący lewicę od prawicy jest dziś znacznie węższy. Ale
jest. Pozostały też papierki lakmusowe, z których najwyraźniejszym jest
stosunek do podatków, a szerzej – do
obecności państwa w gosp. Jak do tej pory prawica zawsze opowiadała się za
ograniczeniem fiskalizmu i ingerencji państwa, zaś lewica odwrotnie. W Polsce
podatki podnosi każda partia. (...)
Nasze elity polityczne od siedmiu lat nie mają wizji rozwoju kraju, co pozwala im unikać
odpowiedzi na pytanie, czy osiągamy założone wcześniej tempo posuwania się do przodu, a jeśli nie
to dlaczego i jak to zmienić. Taka wizja najwyraźniej nie jest im potrzebna, to
dla nich zbyt odległy horyzont czasowy. Im wystarczy żabia perspektywa, od
wyborów prezydenckich do parlamentarnych. To w polityce, bo w gosp. jest
jeszcze gorzej. Dla kolejnych rządów nie jest
ważna Polska za pięć czy dziesięć lat, lecz żeby dotrwać od jednego do
drugiego budżetu. Jak się go przepchnie przez Parlament, najlepiej z
zaskórniakiem na gaszenie pożarów, to jest oddech na następne kilka miesięcy.
Wszelkie próby zaprogramowania rozwoju gosp. w dłuższym horyzoncie czasowym – a
podejmował je zarówno Grzegorz Kołodko jak i Leszek Balcerowicz – okazują się
nie tylko medialnym fajerwerkiem, który szybko gaśnie, ponieważ brakuje woli
politycznej do jego realizacji.
To, co politycy uczynili ze strategią Rozwoju Gospodarczego Polski
Leszka Balcerowicza, zakrawało na kabaret. Najpierw w drodze koalicyjnych
konsultacji ustalono, że z trzech przedstawionych scenariuszy należy wybrać
ten, który mówi o najszybszym rozwoju, gwarantującym najbardziej skuteczną
walkę z wtedy jeszcze tylko groźbą szybko rosnącego bezrobocia. Taki bowiem
wyborcom spodoba się najbardziej. Potem zaś odrzucono wszystkie sposoby, który
czyniły
osiągnięcie założonego celu możliwym. Nie podobało się bowiem
związkowcom, groziły też niezadowoleniem części elektoratu. W rezultacie
realizujemy scenariusz
najgorszy, którego jednym w elementów jest 4 milionowa armia ludzi bez
pracy. (...)
Przecież tylko połowa publicznych pieniędzy przechodzi przez budżet,
resztę kasy politycy zgodnie wyprowadzili do różnej maści funduszy celowych,
agencji rządowych czy puli środków specjalnych, uniemożliwiając społeczeństwu
kontrolę nad nimi. Instytucje te nie liczą się z groszem, czego dowody od czasu
do czasu bulwersują publikę (patrz Polityka 37 – „Kasę wyprowadzić”). Podnosząc
nam podatki, państwo marnuje jednocześnie sporą część odebranych nam pieniędzy.
W
ramach ekonomii politycznej kapitalizmu kolejne koalicje udoskonaliły
mechanizmy transferu pieniędzy z prywatnych kieszeni (firm i ludzi) do kas
pozabudżetowych instytucji państwowych, którymi – w ramach politycznego
podziału – zarządzają działacze poszczególnych partii. W tej, jako jednej z
nielicznych spraw, politycy doszli do zgody ponad partyjnymi podziałami.
Niestety, nie dla dobra przyszłości kraju,
lecz ku pomyślności ugrupowań politycznych. Jeśli nadal będziemy wyrażać
na to milczącą zgodę, puszczą nas z torbami.
Joanna Solska
„PRZEGLĄD” nr 23, 12.06.2005 r. Z GADZIEJ PERSPEKTYWY
SOJUSZ MIERNOT POLITYCZNYCH
O tym, że polityka można ubić gazetą,
przekonał się wiceminister Brachmański. Ale są gorsze dla polityka rozwiązania.
Nie ubicie go, lecz zidiocenie. Nie tylko przez gazety, przede wszystkim przez
media elektroniczne.
W Polsce nie ma rzetelnej, medialnej oceny pracy polityków, zwłaszcza
parlamentarzystów. Próbuje to robić "Polityka". Ze skutkiem coraz
lepszym. Znikają w jej corocznym rankingu polityczne, osobiste sympatie
"sprawozdawców parlamentarnych", pojawiają się wyróżniani
parlamentarzyści, którzy nie pieją na mównicy w
czasie antenowym,
lecz mozolnie pracują w komisjach. Tam, gdzie sejmowi sprawozdawcy zwykle nie
chadzają. Bo trzeba siedzieć długo, słuchać i, co najgorsze, znać się na tym.
Czytać druki sejmowe. A przecież łatwiej iść na wódeczkę z posłem czy posłanką
i zapytać, czy mają coś na kogoś z kolegów. I wtedy jest
transakcja
wiązana. Poseł daje dziennikarzom siano, czyli informacje, nierzadko
kompromitujące kolegów - konkurentów z własnej formacji. Wdzięczny za stały
dopływ honorariów dziennikarz dobrze zaś pisze o pośle informatorze. Byle co,
ważne, żeby nie przekręcił nazwiska.
W Polsce tak się
utarło, że elektorat ocenia polityków, parlamentarzystów nie po wymiernych
efektach ich pracy, czyli co uchwalili, co zablokowali, jakie kontakty
międzynarodowe nawiązali, lecz po ich obecności w mediach. Nieważne, co polityk
mówi, wystarczy, że jest. Bo skoro jest, to znaczy, że wielkim mężem stanu
być musi. Dlatego
na sali plenarnej Sejmu RP wszelkie żarliwe spory kończą się po godz. 16, kiedy
telewizja kończy transmisję. Dlatego wielu żądnych sławy polityków "rzuca
się na szkło", czyli przed kamery telewizyjne. Nieważne, czy będą mówić o
inwazji kleszczy, czy o zagrożeniu niepodległości energetycznej ze strony
złowieszczego prezydenta Putina. Ważne, że z troską w głosie i bruzdami
refleksji na twarzy. Byleby głupole potem głosujące wryły sobie w minimózgi
twarze i nazwiska mężów narodu.
Każdy polityk,
zwłaszcza parlamentarzysta, wie, że o jego losie raz na jakiś czas decydują
głosy wielotysięcznej rzeszy wielbicieli, bo każdy zna przypadek Sebka Florka,
więc każdy marzy o częstym występowaniu w mediach popularnych. W najlepszych
czasach antenowych, w gazetach wielkonakładowych, za wszelką
cenę. I tak
esteta, wysublimowany koneser liberalnej myśli politycznej, Donald Tusk, łasi
się w "Fakcie" do biednych emerytów i rencistów i opowiada głupoty
niegodne liberała. Że jeśli zostanie prezydentem, to nie zamieszka w pałacu po
Kwaśniewskim, tylko wynajmie skromną kawalerkę na mieście. Każdy, kto choć
trochę zna rozkład
dnia prezydenta RP i jego zajęcia, wie, że wicemarszałek Donald rżnie głupa,
sądząc, że czytelnicy "Faktu" to też ostatni głupole i taki kit można
im wciskać. Takie
gadki pewnie Tuskowi podsunęła wynajęta agencja pijaru, bo inteligentny
człowiek nie dałby się tak zeszmacić sam z siebie. Jego kolega Rokita w tym
samym "Fakcie", nieformalnym organie PO, opowiada bajki o
radykalizmie swej partii. Która jak tylko zacznie rządzić, zapomni o umizgach
do emerytów.
Zwłaszcza że w
ciągu czterech lat część z nich wymrze i nigdy nie przypomni o wyborczych
obietnicach. W idiotyzm medialny dał się wpuścić były gensek SLD, Marek Dyduch,
który dla ratowania imażu swej partii zgodził się w programie "Ciao,
Darwin" być obiektem obrzucania tortami. Heroizm godny pochwały, tylko czy
tonący tortów ma się chwytać?
W pogoni za popularnością, czyli odnowieniem mandatu posła lub senatora,
politycy godzą się być małpami w akcjach typu: "Przeżyć za 500 zł
miesięcznie", "Odchudzamy się". Pokazują publicznie swoje
sypialnie, psy, matki, żony, kochanki. Następuje bigbrotheryzacja polityki.
Korzystają z tego dziennikarze, którzy mogą komentować politykę, nie mając
zielonego pojęcia o funkcjonowaniu parlamentu, o podatkach, gospodarce, nawet o
prawach człowieka. Komentatorami mogą być ludzie nieczytający ustaw, ale
autorytatywnie wypowiadający się o nich, np. Rafał Ziemkiewcz w TOK FM gadający
o kinematografii. W polskiej polityce i polskim dziennikarstwie góruje sojusz
intelektualnych miernot.
Piotr Gadzinowski
„NIE” nr 21, 21/2001 r. LISTONOSZ DONIÓSŁ
BEZKARNI
Będąc szarym człowiekiem, muszę uważać na to, co robię, ponieważ
ponoszę konsekwencję moich czynów. A przecież to, co ja mogę zrobić, nie ma
większego wpływu na losy państwa. Politycy decydują bezpośrednio o losach
naszego kraju i trzydziestu ośmiu milionów jego obywateli. Absolutnie nie
zastanawiają się nad tym, co robią, ponieważ są bezkarni! Dla mnie jest
szokujące to, że pan Jerzy premier (ło)Buzek i jego ekipa nie poniosą żadnych
konsekwencji własnych czynów! To jest niedopuszczalne, że ci, którzy są
odpowiedzialni za śmierć tysięcy ludzi, (reforma służby zdrowia), ogromny
bałagan w ZUS (reforma ZUS), którzy bezczelnie kłamią i robią co innego niż
obiecali, nie poniosą żadnych konsekwencji własnych czynów. Czy tak wygląda
państwo? Czy to normalne, że można zostać premierem, ministrem lub prezydentem,
działać na szkodę państwa i obywateli i po skończonej kadencji przejść
spokojnie na utrzymanie tegoż państwa? (...)
Kuba Górzyński
„PRZEGLĄD” 27.08.2001 r.
Prof. Bronisław Łagowski, filozof:
„...Do poprawionej
konstytucji trzeba będzie wprowadzić zasadę odpowiedzialności za szkodliwe
ustawy. Nie możemy godzić się na parlament, który przywłaszczył sobie władze
monarchy absolutnego. Ponad wolą posłów i senatorów stoi interes gospodarczy
kraju iż zasada równości wobec prawa (ze szczególną bezczelnością lekceważona
przez Sejm w kończącej się kadencji). Trzeba odnowić prawo obowiązujące w
klasycznym okresie demokracji, nakładający odpowiedzialność karną na
wnioskodawców szkodliwych ustaw. (...)
„FAKTY I MITY” nr 41, 17.10.2002 r.
KOMENTARZ
NACZELNEGO
(...) Na dodatek całym „uchybieniem” był brak na liście nr. porządkowego. (...) Na opolskiej liście brakowało nazwy miasta - Opole - przy ośmiu na (300!) adresach osób popierających naszych kandydatów. (...) Ale sędzia opolski nie słuchał tłumaczeń, nie dał dojść do głosu! Spełniając powierzone mu zadanie, oddalił wniosek o rejestrację [Komitetu Wyborczego Wyborców Antyklerykalna Polska – red.]. Kiedy padło Opole, to i w Krakowie stwierdzili, że jednak u nich nie ma miejsca dla antyklerykałów. Jeszcze raz zwyciężyła pycha rządzących i totalitaryzm, ten prawdziwy, tym razem w wersji katolickiej. Z postulatów Solidarności roku
80. i zrywu wolności w roku 1989 nie pozostało już nic. Skompromitowani, wyrachowani złodzieje i nieudacznicy karmią kolejne pokolenia Polaków szczytnymi hasłami sprzed lat, przerobionymi dziś na populistyczne, przedwyborcze agitki. Nie ma ani dobrobytu, ani nawet demokracji.”
nr
46, 21.11.2002 r.:
(...) „Doszły do nas liczne sygnały od naszych działaczy, że również ich rodziny i znajomi z okolicy głosowali na AP, natomiast na wywieszonych w lokalach wyborczych wynikach liczba oddany głosów równa była... 0! Wystarczyło, że jakiś „życzliwy” Antyklerykalnej Polsce członek komisji dopisał krzyżyk [Ach te krzyżyki, nawet tu... – red.] przy innej liście kandydatów i sprawa załatwiona. W statystyce wyborów Państwowej Komisji Wyborczej podano, iż liczba nieważnych głosów oddanych na szczeblu sejmiku wojewódzkiego osiągnęła w skali kraju niebotyczne 14%! Wynika z tego, że ponad milion wyborców nie
potrafiło postawić tylko jednego krzyżyka na liście. Chyba nikt, przy zdrowych zmysłach, nie przyjmie tego jako normalne zjawisko w demokracji. Można tylko zgadywać, ile z tych 14% miało zakreśloną Antyklerykalną Polskę i „coś” jeszcze (...).
Jonasz
„POLITYKA”
nr 32, 11.08.2001 r.
JAWNA GRA OŚWIADCZENIA MAJĄTKOWE WIĘCEJ ZAKRYWAJĄ NIŻ
ODKRYWAJĄ
Ujawnianie oświadczeń stało się
modą tego sezonu i kto żyw ujawnia co może, na ogół by dowieść, że tak naprawdę jest człowiekiem mało
zamożnym i życiowy dorobek posiada niewielki lub nie posiada go wcale. Zamożny,
a nawet średnio zamożny poseł staje się więc kimś z rodzaju PRL–owskiego
badylarza, z góry napiętnowanego za nieuczciwość, choć być może ze swych
transakcji rozliczał się z Urzędem Skarbowym i płacił SP należne podatki.
(...)
Oto bowiem ujawnianie oświadczeń majątkowych ma objąć jedynie grupę 560
osób, czyli posłów i senatorów. A co z tymi, którzy podlegają ustawie
antykorupcyjnej, czyli funkcjonariuszami różnych szczebli administracji
publicznej i samorządowej? Wszystkie raporty NIK o zagrożeniu korupcją
wskazują, że właśnie te sfery, gdzie zapadają konkretne decyzje
administracyjne, są najbardziej podatne na tworzenie układów korupcyjnych.
Jednocześnie raporty NIK
wskazują, że na tych szczeblach ustawa antykorupcyjna jest prawem
zupełnie martwym. Oświadczeń składanych przez urzędników nikt nie kontroluje,
bywa, że nikt nawet do nich nie zagląda, mimo, że mechanizm sprawdzania,
wprawdzie niedoskonały, ale przecież istnieje. Można więc zupełnie zasadnie
postawić pytanie: jeżeli zamiarem autorów walki o wolność oświadczeń
majątkowych była rzeczywiście walka z korupcją, a nie doraźna polityczna gra
przedwyborcza, to dlaczego sprawy nie próbowano uregulować kompleksowo? Rzecz przecież
nie jest aż tak bardzo skomplikowana, a
w ustawie antykorupcyjnej dokładnie zapisano, kto
jest zobowiązany do składania oświadczeń majątkowych i nic nie stało na
przeszkodzie, by jawność i realną kontrolę rozciągnąć na wszystkich. Raport NIK
pokazujący kompletne lekceważenie ustawy korupcyjnej powstał wiele miesięcy
temu, a więc był czas, by ustawę porządnie znowelizować i to nie w atmosferze
coraz bardziej gorącej kampanii wyborczej.
O wiele bardziej skomplikowane ustawy ten sejm uchwalał w tempie zgoła
ekspresowym.
Korupcja w Polsce ma bardzo wiele twarzy.
Niekoniecznie musi to być branie łapówek, przekazywanie pieniędzy z ręki do
ręki (tego akurat nie wykryje się skutkiem jawności oświadczeń
majątkowych). Korupcje polityczne to
przede wszystkim budowanie układów partyjnych i koleżeńskich na majątku Skarbu
Państwa, to czerpanie publicznych pieniędzy na różne przedsięwzięcia,
to rozbudowany poza granice wszelkiej przyzwoitości polityczny klientelizm. Tu
jakoś nie widać chęci samoograniczenia się klasy politycznej, nie widać nawet
zwyczajnego wstydu, gdy sprawy zostaną ujawnione. Prawym i sprawiedliwym z
Prawa i
Sprawiedliwości nie przeszkadza przecież, że prawicowa telewizja
powstała za pieniądze spółek Skarbu Państwa, bowiem –jak mówią– cel był
słuszny i jej patronów przyjmują w swe czyste szeregi. Być może taka telewizja jest potrzebna, może
jednak dla przejrzystości życia publicznego byłoby lepiej, gdyby powstała z
pieniędzy prywatnych przedsiębiorców, chcących podjąć ryzyko takiej finansowej
gry. Posłom z taką pasją walczących o
jawność poselskich oświadczeń nie przyszło do głowy, by wcześniej podpisać się
np. pod wnioskiem o postawienie przed Trybunałem Stanu dawnych PSL–owskich ministrów Jacka Buchacza i
Lesława Podkańskiego, którzy bardzo udatnie zubożyli Skarb Państwa o
setki milionów złotych (potwierdzały to kontrole NIK). Zaś partia panów
ministrów nie ma nic przeciwko temu, żeby jeden z nich znów startował do
parlamentu. Tu wstydu nie ma.
Okazuje się, że prawie nikt nie zawstydził się, gdy ujawniono
powiązania byłego prezesa PZU Życie Grzegorza Wieczerzaka z bardzo licznymi
środowiskami politycznymi. Tylko jeden poseł publicznie przyznał, że popełnił
błąd wchodzą w zbyt wielką zażyłość z owym panem i postanowił bez partyjnego poparcia
samodzielnie szukać wyborczej szansy.
Reszta milczy lub publicznie dziwi się, że aż tak polityczne wpływy prezesa
jednej spółki były możliwe. Wielki to
popis hipokryzji, bowiem ci, którzy tak się dziś dziwią, którzy te wpływy przez
lata budowali, a ze związków z prezesem czerpali różne korzyści.
Nie jest powodem do wstydu partyjny podział
resortów i podległych im urzędów centralnych, które zasiedla się politycznymi
przyjaciółmi. Płace w tych instytucjach są z reguły wyższe od ministerialnych,
a więc za publiczne pieniądze żywi się wcale spory aparat partyjny, który po
wyborach dostanie jeszcze większe budżetowe
pieniądze na finansowanie partii. Ciekawe, że zupełnie bez echa wśród
polityków przeszedł apel Platformy Obywatelskiej, głoszony przy okazji
nowelizacji budżetu, by partie w ramach oszczędności z tych pieniędzy
(kilkadziesiąt milionów złotych rocznie) zrezygnowały. Nawet jeżeli postulat
był elementem przedwyborczej gry, warto było przekazać nieco powściągliwości w
apetycie na budżetowe pieniądze, w
momencie gdy wszyscy muszą oszczędzać.
Nie jest powodem do wstydu uchwalenie ustaw tak skandalicznych jak
choćby ta o wyścigach konnych, która wielki majątek przekazała w ręce
nieistniejącego klubu, a właściwie grupie lobbystów, choć na prywatyzacji torów
państwo mogło nieźle zarobić. Wiele zamieszania zrobiła ongiś anonimowa zresztą
informacja z raportu Banku Światowego, że można w sejmie kupić ustawę za 3 mln
dolarów. Zapewne nie można, choć różne firmy na kampanie lobbingowe w takich
sprawach jak gry losowe, ograniczenia w reklamie papierosów czy piwa
przeznaczały ogromne pieniądze. Trzeba by więc wreszcie zdecydować, czy lobbing
powinien zostać ustawowo uregulowany, czy też ma tu obowiązywać wolna
amerykanka, a w ślad za tym podejrzenia, że o kształcie niektórych ustaw
decydują pieniądze i polityczno -biznesowe układy. Tymczasem żadnej decyzji nie
podjęto, choć na temat politycznej korupcji i lobbingu odbyły się liczne
konferencje, pracowali eksperci, powstawały projekty ustaw. Można zapytać: czy
to zwyczajna nieudolność w stanowieniu prawa, czy brak politycznej woli?
Pod presją opinii publicznej, raportów Banku
Światowego, NIK, pod wpływem konferencji organizowanych przez instytucje
pozarządowe i skutkiem nacisku bardzo nielicznej grupy posłów w tej kadencji
Sejmu zmieniono przepisy finansowe w ordynacjach wyborczych, poddano kontroli pieniądze partii
politycznych, a obecnie urealniono kontrolę oświadczeń majątkowych. Proces
zmian w regulacjach prawnych został więc zapoczątkowany, choć dokonywał się w
sposób
chaotyczny. Tak to bywa, gdy zmiany są wymuszane. Już zresztą widzimy,
jak owe przepisy można obejść. Prawie wszystkie konwencje wyborcze, często
zorganizowane za wielkie pieniądze, odbyły się przed rejestracją komitetów, a
więc ich koszty nie wchodzą do sprawozdań finansowych. Także pojedynczy
kandydaci na parlamentarzystów od dawna w sposób bardzo kosztowny reklamują
swoje osoby, niby bez żadnego związku z wyborami, by uniknąć dokuczliwych
rozliczeń z PKW.
Nic jednak nie zmieniło się w tej sferze, której żadne prawo do końca
nie ureguluje, a która polega na partyjnym zawłaszczeniu państwa, rozbudowie
politycznego klientelizmu, budowaniu partyjno-biznesowych układów. W tych
sferach, bardzo wiele działań mieści
się w granicach prawa, bardzo często nieprecyzyjnego i pełnego luk, choć urąga
elementarnej przyzwoitości. To w tej sferze tuczy się najbardziej polska
polityka. Jawność oświadczeń majątkowych nielicznej grupy polityków jest więc
raczej zasłoną dymną, za którą próbuje się ukryć bardzo poważną chorobę.
Janina Paradowska
„NIE”
nr 3, 17.01.2002 r.
KIESZENIE
BUZKOLUDKÓW
Fajna była ekipa Buzka. Minister Jacek D. – szalikowiec z powiązaniami
mafijnymi zastrzelony pod jednym z warszawskich pubów. Zbigniew F. – doradca do
poruczeń specjalnych wiceministra obrony narodowej Szarego Mietka zdjęty z
promu płynącego do Szwecji. A teraz Paweł C. – były rzecznik prasowy ministra
spraw wewnętrznych aresztowany pod zarzutem wyprowadzenia trzech dużych baniek
z własnej spółki. Myślicie, że na tym koniec?
(...)
Twierdzę, że w latach 1997-2001 w Polsce działał zorganizowany przez
solidaruchów prawdziwy system wyprowadzenia na swoją rzecz pieniędzy ze skarbu
państwa, głównie z przedsiębiorstw, w których ma on udziały. Moim zdaniem było
to robione ze specyficznym wykorzystaniem znajomości prawa. Trudno więc dziś
będzie dowieść przed sądem, że dokonywano przestępstwa. Nie jest to jednak
zadanie beznadziejne. Jedną z kluczowych postaci owego systemu był prezes PZU
„Życie” – przebywający obecnie w areszcie – Grzegorz W. Jeden z
najpoważniejszych zarzutów, jakie mu dziś stawia prokuratura i o których pisze
prasa, to wyprowadzenie 225 milionów zł. do EEF IV Zamkniętego Funduszu
Inwestycyjnego.
(...)
Długo można tak ciągnąć. Kalina Grześkowiak-Gracz – córeczka byłej
marszalicy tkwiąca w Radzie Nadzorczej PKN Orlen. Biznesmen Aleksander Ćwik –
złote interesy w otoczeniu wojewody Kempskiego. Czy wreszcie tzw. świta
Tomaszewskiego, niegdyś zwana Spółdzielnią: plagiator i poseł Andrzej Anusz,
poseł Tomasz Wełnicki, Marek Markiewicz dorabiający u Solorza, Jacek
Janiszewski, głośny minister rolnictwa, czy Piotr M. były asystent i dyrektor
gabinetu Smutnego
Jasia, obecnie – podobnie jak Paweł C. – podejrzany. A co Państwo
powiedzą o Rafale M., dyrektorze jednego z departamentów Ministerstwa Skarbu za
Wąsacza, członku licznych rad nadzorczych, o którym mówi się, że miał
powiązania z gangiem pruszkowskim? Prawie w każdym województwie, prawie w
każdym powiecie i gminie, w której rządzili etosiarze, takich „spółdzielni” i
„świt” było bez liku. Na zakończenie
jeszcze jedna interesująca historia – związana z prywatyzacją Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych. W ostatniej fazie przetargu na placu boju
pozostały tylko dwie firmy: konsorcjum Polskie Towarzystwo Edukacyjne (PTE) i
konsorcjum Polskie Książki Edukacyjne
(PKE) – TDA. Interesujący był skład
i powiązania tej drugiej grupy (PKE)
– TDA, w której skład wchodziły
– Wydawnictwo Marek Rożak (40%) i Raifeissen Investment „Gazeta Handlowa” (60%)
oraz Grupa TDA Capital Partners – otóż jest to to
samo TDA, w które prezes PZU „Życie” Grzegorz W. wpakował 225 mln zł!
Tak kręcił się ten biznes. Tak w praktyce wyglądała realizacja hasła TKM zgodnie z kodeksem handlowym i starą zasadą „Zawsze grabimy do siebie”. Piękny przykład kultury korupcyjnej, która wyrosła na podglebiu solidarnościowego etosu i z którą pewnie następne pokolenia będą musiały sobie radzić. Rzygać mi się chce, jak widzę w telewizji te wypasione mordy działaczy „Solidarności” składających kwiaty pod pomnikiem poległych stoczniowców w Gdańsku.
Anna Fisher
www.o2.pl | piątek [26.06.2009, 06:30] 1 źródło
POLSCY POLITYCY WCIĄŻ BĘDĄ BEZKARNI
Ich konta nie będą kontrolowane.
Nadal na konto polityka będą mogły wpływać pieniądze z różnych źródeł i nikt tego nie skontroluje. Będzie można mu w ten sposób płacić np. za przychylność przy uchwalaniu ustaw - informuje "Dziennik".
Dlaczego? Bo posłowie nie przyjęli antykorupcyjnych przepisów ustawowych dotyczących polskich polityków. Jak informuje "Dziennik" generalny inspektor informacji finansowej będzie mógł jedynie zajrzeć do rachunków polityków, którzy nie mieszkają w Polsce. Tylko który z nich zakłada konto w Polsce?
„Tymczasem ostre prawo antykorupcyjne jest już od lat standardem w cywilizowanym świecie. W Szwecji w 1995 roku do dymisji podała się minister kultury Mona Sahlin tylko dlatego, że służbową kartą zapłaciła za pieluszki, paczkę papierosów i dwie czekolady Toblerone” - przypomina "Dziennik". | WB
ILE NAS KOSZTUJĄ
www.o2.pl / www.sfora.pl | Środa
[05.08.2009, 17:15] 1 źródło
ZA PARĘ GODZIN PRACY
WICEMINISTER FINANSÓW DOSTANIE 15 TYS. ZŁOTYCH
Tyle dostanie za każde
posiedzenie Bankowego Funduszu Gwarancyjnego.
Zwykle odbywa się jedno
miesięcznie, gdy tego wymaga sytuacja posiedzeń jest więcej. Jedno posiedzenie
kosztuje blisko 90 tys. złotych. Tyle wynosi połączone wynagrodzenie
uczestników.
To właśnie resort finansów
przygotował taki projekt rozporządzenia o wynagrodzeniach dla członków rady BFG
i rozesłał go do konsultacji międzyresortowych - informuje "Rzeczpospolita".
Choć i teraz przewodniczący rady
Funduszu otrzymuje podobne pieniądze, czyli 14,9 tys. złotych to zmienione
rozporządzenie nakazuje wypłacać pieniądze za każde posiedzenie rady, a nie
ryczałtem - niezależnie od ilości posiedzeń.
Czemu dostają aż tyle pieniędzy?
Wynagrodzenie przewodniczącego
rady BFG jest wyższe niż w innych instytucjach, ponieważ na nim ciąży większa
odpowiedzialność – argumentuje w "Rzeczpospolitej" Krzysztof
Pietraszkiewicz, prezes Związku Banków Polskich.
On sam też zasiada w radzie
Funduszu. | JS
www.o2.pl | Środa [22.07.2009, 07:21] 1 źródło
SEJM NIE OSZCZĘDZA.
MARSZAŁKOWIE ZGARNĘLI PÓŁ MILIONA PREMII
Sami przyznali sobie bonusy.
Marszałek Bronisław Komorowski
(PO) oraz wicemarszałkowie: Stefan Niesiołowski (PO), Krzysztof Putra (PiS),
Jarosław Kalinowski (PSL) oraz Jerzy Szmajdziński (SLD), dostali w zeszłym roku
dokładnie 456 tys. zł premii - pisze "Rzeczpospolita".
A to oznacza, że każdy z nich
zgarnął co najmniej 50 tys. zł. Ale bonusy dostali nie tylko oni. Po ponad 30
tys. zł przyznano także trzem szefom Kancelarii Sejmu.
Dokładną wysokość premii trudno
wyliczyć, bo Sejm informuje jedynie o przyznaniu kierownictwu trzech nagród w
wysokości od 100 do 150 proc. wynagrodzenia, pisze "Rzeczpospolita".
Wszystko to jest średnio uczciwe
i świadczy o hipokryzji.
Jak wylicza
"Rzeczpospolita", przeciętne miesięczne wynagrodzenie kierownictwa
Sejmu wyniosło w 2008 r. ponad 20 tys. zł. To wzrost o ponad 2,7 tys. zł, czyli
15 procent, w porównaniu z 2007 rokiem. | JK
www.o2.pl | Poniedziałek [27.07.2009, 08:58] 1 źródło
SEJM WYDA 340 TYSIĘCY ZŁ
NA... KWIATY
Mają być nimi ozdobione
sejmowe hole i gabinety marszałka i wicemarszałków.
Kwiaty - jak informuje
"Fakt" - trafią także do poselskich pokoi w sejmowym hotelu. I to w
czasie, gdy rząd gorączkowo szuka pieniędzy, dzięki którym załata 27-miliardową
dziurę budżetową - przypomina gazeta.
Tylko do Sejmu trafia 600 sztuk
ciętych kwiatów i 500 sztuk dodatków roślinnych, np. pnączy. Okazuje się też,
że jeszcze więcej kwiatów potrzeba, żeby uatrakcyjnić darmowy pobyt posłów w
hotelu. W ciągu miesiąca trafia tam aż 900 kwiatów - czytamy w
"Fakcie".
Jak informuje gazeta, kwiaty
muszą byc zawsze świeże, by "zadowolić gusta nawet najbardziej wybrednych
posłów". | WB
www.o2.pl | Poniedziałek
[13.07.2009, 12:21] 1 źródło
ILE WYDALIŚMY NA ROZMOWY
POLITYKÓW
Najwięcej "wygadał"
minister spraw zagranicznych.
Za rachunek Radosława
Sikorskiego podatnicy zapłacili 28 450 zł - informuje "Super
Express". Niewiele niższy rachunek miał minister finansów Jacek Rostowski
- 20 628 zł.
Dlaczego tak dużo? Ministerstwo
Finansów tłumaczy to zagranicznymi wyjazdami Rostowskiego i kontaktami z
przedstawicielami Europejskiego Banku Centralnego czy Banku
Światowego" - tłumaczy
"SE".
Także Radosław Sikorski, jako szef
polskiej dyplomacji często podróżuje.
Zbiorczy rachunek wszystkich
ministrów opiewa na 575 tysięcy złotych. Tyle szefowie resortów
"wygadali" od początku kadencji do czerwca 2009 roku - informuje
gazeta.
Najoszczędniejsze, jak wynika z
zestawienia "Super Expresu" są minister zdrowia Ewa Kopacz i minister
nauki Barbara Kudrycka. Za rachunek szefowej resortu zdrowia zapłaciliśmy 2 600
zł. Szefowa resortu nauki "wygadała" rachunek za 2 100 zł. | WB
A od czego jest internet
(maile), telefonia stacjonarna (fax)?
www.o2.pl / www.sfora.pl | Piątek [07.08.2009, 19:37] 1 źródło
POLACY WYDAJĄ MILIONY NA
ZAGRANICZNE WOJAŻE POSŁÓW
Królem parlamentarnych
turystów jest poseł SLD Tadeusz Iwiński.
Podróże posłów w 2008 roku
kosztowały Polaków 4 mln złotych. Na jednego parlamentarzystę - podróżnika
wydaliśmy średnio ponad 12 tysięcy złotych. W ciągu trwającej kadencji posłowie
wyjeżdżali za granicę ponad czterysta razy do prawie czterdziestu krajów -
informuje Money.pl.
Wspomniany poseł lewicy poza
Polskę na koszt podatnika wyjechał aż 47 razy. Z piętnastu państw najczęściej
do Francji (13 razy) i Rosji (5 razy). Po co jeździł?
Poseł Lewicy podczas wyjazdów
uczestniczył m.in. w pracach Komisji ds. Politycznych, Komisji ds. Migracji, Uchodźców i Populacji, a także
w seminarium poświęconym walce z AIDS w
Wiedniu - tłumaczy portal.
Na podróże 316 posłów Kancelaria
Sejmu wydawała (średnio) każdego dnia 7,3 tys. złotych.
Pierwsza 10 parlamentarzystów
w wojażach:
1. Tadeusz Iwiński (Lewica) 47
razy
2. Danuta Jazłowiecka (PO) 34
razy
3. Andrzej Gałażewski (PO) 26
razy
4. Joanna Senyszyn (Lewica) 25
razy
5. Andrzej Grzyb (PSL) 23 razy
6. Dariusz Lipiński (PO), Jan
Rzymełka (PO), Karol Karski (PiS) 20 razy
7. Krzysztof Lisek (PO) 19 razy
8. Paweł Kowal (PiS), Paweł
Zalewski (niezrzeszony) 18 razy
9. Paweł Poncyliusz (PiS) 17
razy
10. Bronisław Komorowski (PO),
Marek Wikiński (Lewica), Mirosława Nykiel (PO) 16 razy
JS
www.o2.pl | Środa [04.02.2009, 13:56] 2 źródła |
ZOBACZ, ILE WYDAŁEŚ NA POLITYKÓW
W ciągu ośmiu lat partie dostały 604 miliony złotych.
Serwis money.pl wyliczył, ile kosztuje podatników utrzymanie polityków i ich ugrupowań.
Od 2002 roku kwota wydatków na ten cel stale rośnie. O ile siedem lat temu na partie przeznaczono "zaledwie" 37 milionów, teraz ta kwota jest ponad trzy razy wyższa i wynosi 114 milionów.
W ubiegłym roku największą dotację otrzymała rządząca Platforma Obywatelska. Partia Tuska wzbogaciła się o 38 milionów złotych.
3 miliony mniej otrzymało największe ugrupowanie opozycyjne - Prawo i Sprawiedliwość.
Ale jest szansa, że źródełko wyschnie.
PO chce jeszcze dziś złożyć w Sejmie propozycję zamrożenia finansowania partii z budżetu państwa do 2011 roku - donosi money.pl.
Projekt jest ostro krytykowany przez inne partie polityczne, głównie przez PiS. Jednak nawet koalicyjny partner PO, PSL, nie chce stracić należnych im z kieszeni podatnika pieniędzy. Posłowie PSL zapowiadają, że są skłonni zgodzić się tylko na łagodniejsze ograniczenie wpływów z budżetu - nie więcej niż 20 procent.
To podoba się wyborcom - ocenia propozycję PO politolog Anna Pacześnia. - Z drugiej strony trudno oprzeć się wrażeniu, że to jest tylko PR, populizm. Jawność finansowania mimo wszystko daje wyborcom przejrzystość kiesy każdej partii - dodaje. | K
www.o2.pl | 2008-09-04 10:54
KAŻDY POSEŁ KOSZTUJE NAS
MILION
Jeszcze nigdy budżet Kancelarii Sejmu i Senatu nie był tak wysoki: na przyszłoroczne wydatki Sejm ma dostać 420 milionów złotych, czyli o prawie 40 mln zł więcej. Na jednego posła wydamy blisko milion złotych, zaś na senatora 1,5 miliona - donosi "Fakt".
Sejm będzie nas kosztował 420 mln, zaś Senat blisko 162,5 mln. Diety parlamentarzystów mają wzrosnąć z 2473 zł do 2522 zł, a pensje z 9670 zł do 10 090 zł. Więcej pieniędzy dostaną też na prowadzenie biur – zamiast 10 150 zł – aż 11 150 zł. W sumie to więcej o około 1500 zł na osobę. A do tego dojdą jeszcze darmowe przeloty, hotele, limuzyny - czytamy w gazecie.
Wczoraj ten skandalicznie wysoki projekt budżetu Sejmu omawiano na posiedzeniu komisji regulaminowej. – Budżet został zwiększony, bo znalazły się w nim m.in. te propozycje, które obcięto rok temu – przekonywała minister Wanda Fidelus-Ninkiewicz, szefowa Kancelarii Sejmu.
("Fakt")
„PRZEGLĄD”
15.04.2002 r.
MILIONY WYŁUDZONE Z PZU
POWIĄZANIA BIZNESU I POLITYKI SPRAWIŁY, ŻE BEZKARNIE MOŻNA BYŁO
PRZELEWAĆ PAŃSTWOWE PIENIĄDZE DO PRYWATNYCH KIESZENI.
Nie wiadomo, czy kiedykolwiek uda się dokładnie policzyć, ile pieniędzy
wyprowadzili z PZU byli szefowie tej firmy i ich wspólnicy. Padają ogromne
sumy, przekraczające nawet 500 mln zł. (...)
Oczywiście, ukrycie faktu, że największe polskie towarzystwo
ubezpieczeniowe kupujące nieruchomości po cenach o kilka razy za wysokich, jest
trudne i wymiar sprawiedliwości już dwa lata temu mógł się zająć tą sprawą.
Szefowie PZU SA mieli jednak mocnych protektorów. Popierała ich silna grupa
posłów AWS pod przewodem posła Tomasza Wójcika, oraz spora część otoczenia
Mariana Krzaklewskiego, a także poseł Józef Zych (PSL), którego syn pracował w
PZU. Na ty z Grzegorzem Wieczerzakiem był wicepremier Janusz Tomaszewski.
Takie połączenie polityki z biznesem stanowiło dobre podłoże do
przekazywania publicznych pieniędzy w prywatne ręce.
Andrzej Dryszel
www.o2.pl | Wtorek [21.04.2009,
10:47] 2 źródła
PARTYJNIACTWO W PAŃSTWOWYCH
SPÓŁKACH. KTO KRÓLUJE?
PO wzięła najwięcej, ale inne
partie też nie próżnują.
Ze śledztwa dziennikarzy
"Gazety Wyborczej" wynika, że najwięcej stanowisk w spółkach
państwowych obsadzają ludzie PO.
Jej przedstawicielem jest m.in.
Jacek Soszyński, członek rady krajowej PO i jednocześnie prezes PERN Przyjaźń,
właściciela ropociągów pompujących rosyjską ropę do Niemiec.
Soczyński na stanowisko w spółce
został wyznaczony bez konkursu - twierdzi "Gazeta".
Najbardziej jaskrawym przykładem
kumoterstwa w PO jest - zdaniem "Gazety Wyborczej" - Mazowiecka
Jednostka Wdrażania Programów Unijnych. Zatrudnia ona około 300 osób z czego
ok. 60 to działacze PO i ich rodziny.
Prezesem jej jest Wiesław
Robuszak, radny PO z warszawskiego Targówka. Nie ma on doświadczenia w
zarządzaniu funduszami - twierdzi "Gazeta".
Zdaniem dziennika, w obsadzaniu
spółek Skarbu Państwa wtórują PO ludowcy.
Najczęściej obsiadają stanowiska w agencjach rolniczych i spółkach rolnych. W Toruniu szefem Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa jest szef toruńskiego PSL Andrzej Gross. W spółce Elwarr pracuje z kolei Andrzej Kłopotek, brat posła Eugeniusza Kłopotka - donosi "Wyborcza". | AB
"WPROST" Numer:
42/2006 (1244)
POLSKI RABAT
Program powszechnego uwłaszczenia polityków, radnych, urzędników oraz krewnych i znajomych królika
Andrzej Boguta, 52-letni radny SLD z Warszawy, należy
do grupy najzamożniejszych osób w Polsce. Jego majątek jest wart co najmniej
885 tys. zł, a miesięczne zarobki wynoszą 17,2 tys. zł. Boguta buduje obecnie
dom o powierzchni 225 m2, a do pracy jeździ lexusem lub jeepem grand cherokee.
Ten sam Boguta od kilkunastu lat jest najemcą mieszkania komunalnego o
powierzchni 75 m2 na warszawskiej Ochocie; płaci za nie niski czynsz - 600 zł
miesięcznie, chociaż cena rynkowa za wynajem takiego mieszkania to 2 tys. zł.
Różnicę, czyli 1400 zł miesięcznie (16 800 zł rocznie) finansują radnemu
podatnicy
Już niedługo jednak Boguta wykupi mieszkanie za 10 proc. jego wartości, czyli ok. 50 tys. zł, i dzięki hojności miasta stanie się milionerem. - Czy dlatego, że jestem z lewicy, mam nie wykorzystać okazji i być biedny? - komentuje swoją sytuację Boguta. - Nie jestem jedynym, który postępuje w ten sposób - usprawiedliwia się. I ma rację. Jest tylko jednym z tysięcy polityków, urzędników i ich znajomych, którzy przejęli albo niedługo przejmą za bezcen (od 1 proc. do 20 proc. rynkowej wartości) mieszkanie komunalne. - Takiej sytuacji nie ma nigdzie na świecie - komentuje Marek Majchrzak, szef Polskiej Federacji Zarządców Nieruchomości. Rocznie polskie samorządy sprzedają 50 tys. mieszkań, co przy ostrożnym założeniu, że mieszkanie jest warte 100 tys. zł, oznacza, że z polskich miast rocznie wyprowadza się nieruchomości warte 4,5 mld zł.
Uwłaszczenie klasy urzędniczej
W Polsce jest około 1,2 mln mieszkań komunalnych (jeszcze w 1994 r. było ich ponad 2 mln). W państwach rozwiniętych mieszkania "dla biednych" powstają tam, gdzie ziemia jest najtańsza. W Polsce większość mieszkań komunalnych to lokale odebrane po wojnie prywatnym właścicielom albo przejęte po osobach, które zginęły w czasie wojny i nie miały spadkobierców. Do miast należą także odbudowywane albo zbudowane po wojnie budynki w centrach miast (na przykład warszawskie Stare Miasto czy Mariensztat). To często zabytkowe kamienice, w których mieszkania są warte na wolnym rynku setki tysięcy, a nawet miliony złotych. Na początku lat 90. na fali mody na powszechne uwłaszczenie zdecydowano, że osoby, które przez lata wynajmowały takie mieszkanie, będą mogły je wykupić z rabatem sięgającym 99 proc. wartości mieszkania. Inny, podobny program z tego okresu - powołania Narodowych Funduszy Inwestycyjnych - został już ostatecznie oceniony jako błąd (zwykli obywatele zarobili po kilkadziesiąt złotych, natomiast firmy powiązane z politykami - miliardy złotych). Tymczasem rozdawnictwo mieszkań komunalnych, chociaż efekty są podobne, trwa i nic nie wskazuje na to, by sytuacja miała się zmienić. Dzieje się tak dlatego, że przydział mieszkania komunalnego to łatwy sposób na legalne dorobienie się na sprawowaniu władzy. Takie mieszkania otrzymują głównie politycy samorządowi, urzędnicy i powiązane z nimi osoby. A kiedy kończy się kadencja, nie muszą ich oddawać. - Przekonywanie polityków do zmiany zasad przyznawania mieszkań komunalnych przypomina mówienie do ściany - mówi Majchrzak.
Zapomoga na stałe
Politycy nie tylko nic nie robią, by to zmienić, ale wprowadzają zasady sprawiające, że przejmowanie mieszkań komunalnych przez osoby zamożne jest coraz prostsze. O ile na przykład w Warszawie, by uzyskać mieszkanie komunalne, nie można zarabiać więcej niż 150 proc. najniższego wynagrodzenie brutto w gospodarstwie jednoosobowym (1272 zł) albo 100 proc. w gospodarstwie wieloosobowym (849 zł), o tyle już następnego dnia po przeprowadzce nasze wynagrodzenie może wzrosnąć na przykład do 20 tys. zł miesięcznie i miasto z tego powodu nie ma prawa odebrać mieszkania. Radni żadnego z polskich miast (z wyjątkiem Gdańska) nie wprowadzili bowiem obowiązku okresowego weryfikowania dochodów osób zajmujących mieszkania komunalne. Skutek jest taki, że mieszkania raz przyznane są zajmowane dożywotnio, a potem przekazywane w spadku. Polska to jedyny kraj w Europie, gdzie mieszkania komunalne nie są traktowane jako przejściowe, z których korzysta się do czasu "stanięcia na nogi". - Znam setki zamożnych osób, które mają własne wille, prowadzą dochodowe interesy i mają mieszkania komunalne tylko dlatego, że ich dziadek otrzymał je 60 lat temu - mówi Mirosław Szypowski, prezes Polskiej Unii Właścicieli Nieruchomości.
Front jedności narodowej
Dlaczego prawo pozwalające na przejmowanie za grosze mieszkań przez zamożne osoby jest tolerowane? Dlatego, że tolerujący na tym korzystają. Maria Potępa, była posłanka SLD (obecnie członek Socjaldemokracji Polskiej), ma działkę o powierzchni 5800 m2, na której stoi dom o powierzchni 150 m2, wart 450 tys. zł. Równocześnie Potępa korzysta z mieszkania komunalnego w Będzinie (województwo śląskie) o powierzchni 128 m2. Jest ona także relatywnie zamożną osobą: ma 124 tys. zł, prawie 9 tys. USD i około 4,5 tys. euro oszczędności, dwa samochody i, jak twierdzi, właśnie przygotowuje się do wykupu mieszkania od miasta za ułamek jego wartości. - Nie mogę się wyprowadzić teraz do mojego domu, bo miałabym za daleko do pracy - mówi Potępa.
Także urzędnicy nie żałują sobie mieszkań komunalnych. W 2003 r. "Gazeta Wyborcza" ujawniła, że spośród 50 urzędników pracujących w Wydziale Spraw Lokalowych gminy Warszawa Centrum (gdzie mieszkania są najdroższe), ponad połowa przyznała mieszkanie komunalne sobie lub osobom z sobą spokrewnionym.
Niemoralny czynsz
Wystarczy poczytać lokalną prasę, by się przekonać, jakie są faktyczne kryteria przyznawania lokali komunalnych. W maju 2006 r. "Express Ilustrowany" ujawnił, że łódzcy radni przyznali 100-metrowe mieszkanie Małgorzacie Potockiej, szefowej regionalnego oddziału TVP w Łodzi. Zarabiająca kilkanaście tysięcy złotych Potocka argumentowała w piśmie do radnych, że "jako urzędnik państwowy (sic!) nie uważam, aby moralne było wynajmowanie drogiego mieszkania na rynku komercyjnym. Wzbogacenie się osoby prywatnej moim kosztem będzie nadużyciem". Za swoje mieszkanie płaci gminie 500 zł miesięcznie (rynkowa stawka wynajmu to około 2 tys. zł).
W 2005 r. Zarząd Domów Komunalnych w Warszawie przeprowadził kontrolę, z której wynikło, że w dziwnych okolicznościach przejęto kilkaset mieszkań komunalnych w najlepszych punktach Warszawy. Wykorzystano uchwałę rady gminy Centrum, która pozwalała na przejmowanie mieszkań komunalnych, a następnie wykupywanie ich za 80 proc. wartości, o ile osoba, która chciała przejąć mieszkanie, mieszkała w nim razem z najemcą przez co najmniej trzy lata. Problem polegał na tym, że jako dowód w takim postępowaniu przyjmowano oświadczenia sąsiadów, o których wiarygodności decydowali urzędnicy. Obecnie nadal istnieje taka możliwość przejęcia lokalu komunalnego, choć okres zamieszkiwania wydłużono z 3 lat do 7 lat.
Jak informował ostatnio "Dziennik Łódzki", do miejskiego Biura Pośrednictwa Zamiany Mieszkań zgłasza się coraz więcej osób, które chcą zamienić małe własnościowe mieszkania (15-20 m2) na duże komunalne (powyżej 60 m2). Robią to, oczywiście, tylko dlatego, że po kilku latach płacenia niewielkiego czynszu będą je mogły wykupić za 5 proc. wartości rynkowej. Nie trzeba do tego spełniać żadnych warunków dochodowych. Wystarczy wpłacić 330 zł na konto miasta i podpisać umowę zamiany mieszkania u notariusza.
Komunalna fikcja
Utrzymywanie obecnych przepisów dotyczących przyznawania mieszkań komunalnych politycy obłudnie tłumaczą troską o najuboższych. Tymczasem to właśnie te przepisy sprawiają, że mieszkania trafiają do kolegów i znajomych decydentów, a nie do naprawdę potrzebujących. Do miasta Warszawy należy 103 tys. mieszkań komunalnych. Wszystkie są zajęte, podczas gdy w kolejce czeka 6 tys. osób. Gdyby radni wprowadzili weryfikację dochodów najemców, problem braku mieszkań w stolicy dla najbardziej potrzebujących zostałby rozwiązany. Wtedy jednak politycy i urzędnicy straciliby szansę na uwłaszczenie, a radni nie mieliby pretekstu do budowania kolejnych mieszkań komunalnych. Tymczasem w lipcu 2006 r. oddano do użytku dwa kameralne (jeden ma tylko osiem mieszkań, drugi - szesnaście) dwupiętrowe bloki komunalne w Warszawie Włochach, które luksusowym wyglądem budzą zazdrość mieszkańców własnościowych mieszkań. Aby mieszkania nie trafiły do naprawdę biednych osób, czynsz ustalono na 7,7 zł za 1 m2, podczas gdy czynsz za 1 m2 mieszkania komunalnego w Śródmieściu nie przekracza 2,5 zł. Do budowy kolejnego budynku komunalnego przygotowują się radni warszawskiego Ursynowa. Lokalizację wybrano przy ul. Lanciego na Natolinie, tuż obok Kabat, które w ostatnim rankingu "Wprost" zostały uznane za najbardziej prestiżową dzielnicę w Polsce. Urzędnicy wiedzą, co robią. Budują mieszkania tam, gdzie chcą zamieszkać.
Autor: Aleksander Piński ( a.pinski@wprost.pl )
Współpraca: Sebastian Wiśniewski
POMOC KONTROLOWANA
Obecnie w USA jest około 1,5 miliona mieszkań wybudowanych i administrowanych przez rząd federalny. Mieszkania te mogą wynająć ludzie nie mający żadnego majątku (domu, ziemi itd.), których dochód na rodzinę jest niższy niż połowa przeciętnego dochodu rodziny w danym mieście. Wysokość opłaty miesięcznej za mieszkanie jest niewiele mniejsza niż 30 proc. dochodu rodziny i weryfikowana corocznie. Mieszkania te nie mogą być sprzedane. Wysokość miesięcznego czynszu wynosi średnio 190 USD. Rynkowy czynsz w amerykańskich apartamentach wynosi przeciętnie 620 USD. We wszystkich stanach działają programy, dzięki którym finansuje się różnicę między ceną rynkową za wynajęcie mieszkania a kwotą wynikającą z dochodu rodziny. Jeśli czynsz wynosi 1000 USD miesięcznie, a 30 proc. dochodu rodziny biednej stanowi 400 USD, to rząd dopłaca 600 USD. Trzeci program umożliwia biedniejszym, ale nie najbiedniejszym (dochód 50-80 proc. średniego wynagrodzenia w danym mieście) kupno domu po cenie niższej niż rynkowa. Różnicę pokrywa rząd, właściciel jednak nie ma prawa sprzedać tego domu po cenie rynkowej. Jeśli musi go sprzedać, władze odkupują go od właściciela po obniżonej cenie.
Ludwik
M. Bednarz,
San Francisco
„FAKTY I MITY” nr 14, 08.04.2004 r.
DARMOZJADY
Bogate Stany Zjednoczone mają
jednego parlamentarzystę na
435
tysięcy mieszkańców. W Rosji
na
232 tys. ludzi przypada 1
parlamentarzysta.
A w Polsce? Jeden na 69
tys. obywateli. Wniosek jest
taki:
jesteśmy krajem bogatym i
mamy
głupsze zgromadzenie
narodowe.
W Polsce działa lub
(częściej) tylko pobiera
publiczną kasę 460 posłów
i 100 senatorów,
a więc sześciokrotnie
więcej (w przeliczeniu na
liczbę obywateli) niż
w USA. W celu obsłużenia
tej armii zatrudniono
ponad cztery tysiące
ludzi – pracowników sejmowych
i w organizacjach
pokrewnych. Budżet
sejmu na rok 2004
wynosi 357 mln zł (bez
inwestycji). Jest to kwota
porażająca, szczególnie że
większość
obywateli zadaje sobie pytanie:
Co oni tam robią za pieniądze
podatnika? Jak to, co robią?
Biorą
10 074 zł miesięcznie (poseł
niezawodowy)
plus diety 2245 zł, a w tym
roku wywalczyli sobie podwyżkę
na
biura poselskie – 10 tys. zł
miesięcznie.
Oprócz tego jeżdżą samochodami
po kraju i namiętnie gadają
przez
telefony komórkowe na rachunek
podatnika.
Adam Bielan (PiS) jest tak
rozmowny, że przegadał w
ubiegłym
roku prawie 48 tys. zł. Tylko o
2 tys.
zł mniej wydało na konwersacje
biuro
poselskie Jana Marii Rokity.
Poza tym chłopaki – często
przesiadłszy
się z rowerów lub ciągników
– odkryli czar czterech kółek.
Jerzy Pękala (b. poseł Samoobrony)
wydał na wycieczki po kraju
ponad 65 tys. zł. Niewiele
gorszy od
niego (tylko o 1 tys. zł) jest Michał
Kamiński (PiS). Danuta Hojarska
(Samoobrona) wydała na paliwo 62
tys. zł. Natomiast z całą
pewnością
do „Księgi rekordów Guinnessa”
może
trafić Antoni Macierewicz
(RKN). Na materiały biurowe
wydał
aż... 51 tys. zł. Po co mu tyle
papieru?
Czyżby pisał wspomnienia?
A może wynosi po kryjomu do
redakcji
swojego tygodnika „Głos”? Na
same pogaduchy z komóreczek i
jazdy
furami po kraju nasi
parlamentarzyści
przepuścili w ubiegłym roku...
ponad 17 milionów zł!
Aż strach pomyśleć, co to
będzie,
kiedy chłopaki załapią się do
europarlamentu!
I rozmowy droższe, bo
odległość nie byle jaka, i jazdy
też
dłuższe, a i papieru więcej
trza, no
i te koszty reprezentacyjne
(garnitury
od Armaniego itp.)... Toż to
nawet
sam Roman Giertych,
największy
pogromca Unii Europejskiej,
startuje
w wyborach do europarlamentu.
Koniec świata!
Powiecie, że jestem
niesprawiedliwy,
bo przecież posłowie muszą
utrzymać biura i opłacić
pracowników.
To prawda, ale ich szczodrość
dotyczy tylko własnych krewnych
zatrudnianych
w biurach poselskich; inni
wynagradzani są jak kasjerki
w „Biedronce”. Aby nie być
gołosłownym:
Bogdan Lewandowski
(SLD) płaci po 600–700 zł
miesięcznie,
Antoni Macierewicz, dobre panisko,
ma tylko jednego pracownika
i daje mu 860 zł brutto. Również
jednego
pracownika (dyrektora biura)
ma Zbigniew Wasserman i
wrzuca
mu do łapy 1500 zł.
Jeśli – biorąc wzór z USA
(pardon za nieskromność)
– zmniejszymy liczbę naszych
posłów i senatorów (w porównaniu
do amerykańskiego
przelicznika na liczbę
mieszkańców), to okaże się,
że 370 naszych parlamentarzystów
jest niepotrzebnych
i mogą oni wrócić tam, skąd
przyszli. A wielu przyszło
znikąd.
Najgorsze jest to, że ich
braku w fotelach sejmowych
nikt nawet nie zauważy.
Ostatnio polskie orły
parlamentarne wymyśliły sobie
przyznanie specjalnych
– dożywotnich rent (1600 zł
miesięcznie)
na wypadek, gdyby w przyszłych
wyborach odrzucili ich
niewdzięczni
wyborcy. Już idzie pełną parą
praca
w Senackiej Komisji
Regulaminowej,
a pilotują ją Andrzej
Chronowski
(Blok Senat 2000) oraz Gerard
Czaja (SLD). Prawicowiec i lewicowiec
są niezwykle zgodni (i
bezwstydni)
co do tego, żeby wyrwać dla
siebie
dodatkowy szmal z kieszeni
podatnika.
No cóż, jak powiedział Kmicic:
„Kończ waść, wstydu
oszczędź!”.
Mam również wieści
optymistyczne,
żeby ten jakże smutny felieton
zakończyć happy endem.
Zatroskani
(o swój szmal) posłowie myślą
również
o najuboższych – emerytach
i rencistach. Od marca br.
dostali
oni około... 9 złotych
podwyżki!
Andrzej Rodan
„FAKTY I MITY” nr 32, 18.08.2005 r.
ONI JUŻ BYLI, ONI...
Prawie 600 milionów złotych rocznie kosztuje nas utrzymanie na ciepłych
posadkach ponad 40 tysięcy radnych gmin. Gminami można jednak zarządzać bez
udziału radnych, za to z ogromnymi oszczędnościami.
Do jesieni 2002 roku wójtów, burmistrzów i prezydentów polskich miast
wybierali sami radni. Oni też decydowali o składzie zarządu gminy. Na wynikłe z
tego lokalne patologie nie trzeba było długo czekać – teraz mamy upolitycznione
zarządy, a przy tym brak jasności, kto i za co odpowiada. (...)
PORÓWNANIE LICZBY RADNYCH
MIASTO RADNYCH MIESZKAŃCÓW
Londyn 25 7 500 000
Nowy Jork 20 8 000 000
Amsterdam 28
1 100 000
Warszawa 459
1 600 000
Przede wszystkim, na wszystkie poprawki radnych do budżetu muszą
wyrazić zgodę: wójt, burmistrz i prezydent. Ten ostatni ustala też ceny wody,
ścieków i śmieci. Co do ceny nieruchomości, to samorządy coraz rzadziej je
sprzedają, gdyż są one dobrym sposobem zabezpieczenia kredytów. Skoro więc nie
sprzedają, to prezydent nie musi o zgodę prosić radnych.
Kolejny mit to rzekome uprawnienia radnych dotyczące planów
zagospodarowania przestrzennego gmin...
Po pierwsze, 85 proc. gmin ich nie ma. Po drugie, projekt przedkłada
radzie wyłącznie prezydent, i to tylko wtedy, kiedy ma na to ochotę.
Ostatnia bujda dotyczy komisji rewizyjnej, która ma kontrolować
prezydenta. Skuteczna jest bardzo, ale... w krajach Europy Zachodniej. W Polsce
bowiem – jak mówi Krzysztof Bil-Jaruzelski, radny Białegostoku –
„może ona nawet 4 razy uchwalić, że prezydent nie nadaje się do rządzenia, a on
nadal będzie rządzić”.
Ostatnio kilka takich przypadków przewinęło się przez media.
Na cholerę nam więc radni, w dodatku tak drodzy w utrzymaniu? Po
jakiego grzyba zafundowaliśmy sobie możliwość 4-letnich rządów osób, nad którymi
nie ma żadnej kontroli?
Światełkiem w tunelu jest pomysł Rufina Sokołowskiego, który proponuje,
żeby w miejsce kosztownych rad, wprowadzić 5-osobowe, niezależne komisje
rewizyjne. Zasiadający w nich ekonomiści i prawnicy na bieżąco sprawdzaliby
poczynania burmistrzów, wójtów i prezydentów.
Czy byłby to skuteczny organ? Być może... Z całą pewnością dużo tańszy od rad gminnych.
Michał Powolny współpraca: Agnieszka
Hamankiewicz
www.o2.pl | Niedziela [24.05.2009, 17:48] 1 źródło
ZOBACZ, JAK MILIONY Z NASZYCH PODATKÓW IDĄ W BŁOTO
Za publiczne pieniądze budowany jest np. podziemny
parking z... zabetonowanym wjazdem.
Budowa bezużytecznego parkingu kosztowała podatników już 20 mln złotych. Ale to nie jedyny taki absurd, pisze "Wprost".
10 mln zł kosztowała modernizacja lotniska w Babimoście koło Zielonej Góry, z którego dziennie odlatuje dziewięciu pasażerów - donosi tygodnik.
Jak dodaje, marszałek województwa lubuskiego zapewniał, że będzie to "powietrzna bramy Europy" i alternatywa lotnisk w Berlinie.
W Babimoście nie wylądował jednak jeszcze żaden samolot z pasażerami do stolicy Niemiec. Nawet awaryjnie - informuje "Wprost".
Za to z Babimostu regularnie odlatuje do Warszawy 18-osobowy odrzutowiec Jet Air. 90 proc. jego pasażerów to lokalni politycy, którzy w ogóle nie płacą za przeloty.
Koszt biletów pokrywa za nich urząd marszałkowski. Dlatego
zeszły rok lotnisko zakończyło stratą w wysokości 2,7 mln zł - donosi tygodnik.
| JK
„FAKTY
I MITY” nr 45, 11.11.2004 r.
W nasze lepkie łapki wpadły dokumenty
strzeżone przed mediami jak źrenica oka.
Są to ekspertyzy Biura Studiów i Ekspertyz
Kancelarii Sejmu, czyli rozwinięcia projektu
Hausnerowego budżetu na rok 2005. Dodajmy:
już niemal klepniętego przez Sejm...
WSZYSTKO, CO NASZE,
PARTIOM ODDAMY
Zacznijmy od partii politycznych.
W 2001 roku prawem kaduka
weszła w życie ustawa (popierana
przez niemal wszystkie sejmowe
ugrupowania z lewa i prawa)
mówiąca, że ugrupowania, które
w wyborach przekroczyły 3-procentowy
próg, otrzymują dofinansowanie
od państwa (od Ciebie i od nas),
te zaś, które wprowadziły swoich
ludzi do parlamentu, dostają dodatkowo
zwrot kosztów kampanii
wyborczej. Jaka to skala finansowej
grabieży podatników? Łącznie
w 2004 r. – ponad 54 miliony złotych.
I tak jest rok w rok. To jest
sporo więcej niż cały kraj wydaje
na ratownictwo medyczne i dwa razy
więcej, niż Polska wydaje na lecznictwo
psychiatryczne.
W budżecie na przyszły rok
zawarowano dla partii politycznych
114,5 mln zł dotacji. Wzrost
o ponad 100 procent! Czy ktoś słyszał,
żeby z trybuny sejmowej protestował
w tej sprawie Giertych
albo Oleksy? Co więcej, w budżecie
nie ma ani słowa o tym, skąd
taką kasę wziąć, ani komu ewentualnie
zabrać, a tym bardziej
– jaki jest powód dubeltowego dokarmiania
pasibrzuchów.
Idźmy dalej... W budżecie 2005
przewidziano, że koszt poboru podatków
(PIT, CIT, VAT i akcyza)
wzrośnie o 8 procent, czyli o tyle
mniej będzie w państwowej kasie
pieniędzy, a to są już miliardy złotych
w plecy. Dlaczego nagle, po
pożegnaniu wiceministra finansów,
Ciesielskiego, te koszty o tyle wzrosną,
ekspert probalcerowiczowskiej
fundacji CASE, Małgorzata Markiewicz,
nie ma pojęcia.
Przyjrzyjmy się teraz tzw.
„środkom specjalnym” różnych
rządowych agend, np. GUS-u,
Głównego Urzędu Miar, ABW
i wielu innych. Co to takiego te
środki? Ot, nic innego jak taka
lewa kasa przekazywana resortom
na pilne wydatki, np. na premie
dla pracowników lub coraz bardziej
luksusowe autka.
Przy dźwięku fanfar ogłoszono,
że środki takie w ramach
„oszczędności” zostaną zlikwidowane.
I zostały. W taki sposób, że
w ich miejsce powołano 13 „funduszy
celowych”! Nie kijem, to pałką...
Przy okazji rozliczeń pomiędzy
starą strukturą a jej klonem
diabli wzięli miliard złotych.
Gdzie on się, nieboraczek, zapodział
– nikt nie wie.
Teraz przyjrzyjmy się pracy innego
sejmowego eksperta – Mirosława
Sobolewskiego – któremu
zlecono obwąchanie innej części
nowego budżetu. No to Sobolewski
obwąchał i szczena mu
opadła, bo na przykład w Narodowym
Funduszu Ochrony Środowiska
takiego burdelu się nie
spodziewał. Budżet Funduszu na
2005 rok to 745 milionów. Więcej
tych pieniędzy co roku idzie
na rozkurz (czyt.: dla tych, co
u władzy), ale nie można ich skontrolować,
bowiem nie zapisano,
na co mają być wydane. Po długich
badaniach udało się jednak
ustalić, że na przykład kwota 14
mln złotych zostanie wydatkowana
na sprzęt komputerowy i ganz
nowiutkie samochody. Jasne – nic
tak nie poprawia środowiska jak
rury wydechowe.
Sobolewski denerwuje się, że
kwota 14 mln jest kilkakrotnie wyższa
niż w latach poprzednich, co jego
zdaniem jest kompletnie nieuzasadnione.
Z kolei w Ministerstwie Zdrowia
grzebał ekspert Grzegorz Ciura.
Dogrzebał się, że budżet w roku
2005 przeznaczył 2,2 miliarda
złotych na oddłużenie szpitali. Tylko
że zadłużenie to przekracza już
10 miliardów, więc owe oddłużeniowe
pieniądze będą zwyczajnie
wyrzucone w błoto, bo już za kilka
miesięcy zeżrą je odsetki naliczane
przez wierzycieli, a dług będzie nadal
rósł.
Pojedźmy sobie teraz palcem po
mapie do Zabrza, gdzie budowane
jest Akademickie Centrum Medyczne.
Potrzeba na nie 700 milionów
złotych budżetowych, no to ministerstwo
przeznacza na ten zbożny
cel MILION złotych. Widać, że eksperta
cholera pomału bierze, bo pisze
o tym tak: „Dalekowzroczność
potrzeb (...) Ministerstwa Zdrowia
nie obejmuje chyba setek lat?”.
W ten sposób milion zostanie wyrzucony
w błoto, ale przecież w budżecie
to drobna kwota. Podobnie
jest ze Specjalistycznym Centrum
Medycznym w Polanicy Zdroju
– też milion i też w kanał.
W tym kontekście powróćmy jeszcze
do pieniędzy wydawanych na ratownictwo
medyczne (wydatki na ten
cel porównywaliśmy z wydatkami na
partie polityczne). Otóż w roku 2004
wydaliśmy na nie blisko 69 milionów
złotych (co i tak było kroplą w morzu
potrzeb), ale w roku 2005 budżet
da na ratownictwo niecałe...
39 milionów. Ot, i mamy nareszcie
oszczędności zapowiadane przez
Hausnera. Ponad 104 mln złotych
oszczędności pan minister zaplanował
też na wysokospecjalistyczne badania
medyczne – spadek o niemal
25 procent! No i co... Parafrazując
ironiczne powiedzenie z czasów komuny,
możemy znów powiedzieć:
„Popierajcie rząd czynem – umierajcie
przed terminem!”.
Aha, jeszcze jedno... Fundusz Kościelny
wydrze w 2005 roku z naszych
kieszeni ponad 70 mln złotych. To tradycyjnie
tylko część tego, co dadzą
na tacę poszczególne ministerstwa,
np. Obrony Narodowej, Kultury, Edukacji
Narodowej i Sportu... Cdn.
Marek Szenborn
Anna Karwowska
"WPROST"
nr 38(1190), 25.09.2005 r.
URNA
Z KASĄ
Tylko w zetatyzowanej Europie
podatnicy dotują partie polityczne Angielski historyk Matt Badcock przedstawił
ostatnio wyliczenia kosztów brytyjskich kampanii wyborczych, poczynając od XIX
wieku. Jak wynika z tych danych, najdroższe w cenach obecnych, bo kosztujące
100 mln funtów (czyli około 580 mln zł), były wybory w 1880 r. To mniej niż 125
lat później wyda na wybór swoich przedstawicieli polska demokracja.
Okazuje się bowiem, że całkowity koszt tegorocznych wyborów nad Wisłą wyniesie 600-650 mln zł. A to oznacza, że stać nas na najdroższą kampanię wyborczą świata. Na wybory wydajemy bowiem 0,07-0,08 proc. naszego PKB. Dla porównania: łączny koszt ostatnich wyborów prezydenckich i parlamentarnych w USA wyniósł 3,9 mld USD. Było to tylko 0,03 proc. PKB. Jeszcze taniej obsługują swoją demokrację mieszkańcy Zjednoczonego Królestwa. Ostatnie wybory parlamentarne kosztowały ich bowiem 93 mln funtów (0,01 proc. PKB). Jest to nieco ponad 500 mln zł, czyli mniej niż u nas, mimo że Wielka Brytania jest dwukrotnie większa od Polski.
PKW LICZY, BUDŻET PŁACI
Pierwszy element kosztów wyborczych to budżet Państwowej Komisji Wyborczej i Krajowego Biura Wyborczego. Tegoroczny limit wydatków PKW to 36 mln zł. W ustawie budżetowej dodatkowo przewidziano subwencję 229,4 mln zł "na finansowanie przez Krajowe Biuro Wyborcze ustawowo określonych zadań dotyczących wyborów i referendów". Łącznie zatem instytucjonalne koszty tegorocznych wyborów wyniosą ponad 265 mln zł, z czego lwią część pochłoną wybory prezydenckie i parlamentarne.
Wybory władz centralnych kosztują sporo: 250 mln zł, czyli około 10 zł (3,3 USD) na wyborcę. Według danych Election Process Information Collection (wspólnego projektu Programu Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju - UNDP i Międzynarodowego Instytutu Demokracji i Kontroli Wyborów - IDEA), koszt głosu statystycznego wyborcy wyniósł na Węgrzech 3,125 USD, w Irlandii - 2,14 USD, a w Wielkiej Brytanii - 1,8 USD. Wydatki mogliśmy w znacznym stopniu zmniejszyć dzięki temu, że wybory prezydenckie oraz parlamentarne odbywają się w tym samym roku. Połączeniu tych wyborów stanowczo sprzeciwił się jednak Sojusz Lewicy Demokratycznej.
Wydatki PKW i KBW nie są jedynymi kosztami wyborczymi ponoszonymi przez podmioty publiczne. Telewizja i radio produkują "nieodpłatne" programy wyborcze (TVP - 175 godzin), co oznacza nie tylko nakłady, ale też utratę dochodów i widzów. Trzeba też wymienić finansowanie swoich kampanii przez urzędników państwowych i samorządowych oraz parlamentarzystów z pieniędzy publicznych. Szacunek tych wydatków publicznych na wybory to 30-50 mln zł.
NA MAKSA
Komitety wyborcze, które zarejestrowały listy we wszystkich okręgach, mogą wydać do 30 mln zł (komitety występujące tylko w niektórych okręgach - proporcjonalnie mniej), a kandydaci na prezydenta - do 13,8 mln zł. Łącznie zatem przy 18 partiach zarejestrowanych w więcej niż jednym okręgu, 625 kandydatach do Senatu i 18 prezydentach in spe legalne wydatki ugrupowań politycznych na kampanie wyniosą do 500--550 mln zł.
Według oficjalnych deklaracji, cztery partie (PO, PiS, SLD i LPR) chcą wydać kwoty zbliżone do górnych limitów. Znacznie skromniej, bo mniej więcej połowę maksymalnej wielkości, licytują Samoobrona i SDPL. Poważne potraktowanie tych deklaracji oznaczałoby, że tylko sześć największych ugrupowań wyda około 150 mln zł (z czego, według oficjalnych oświadczeń, ponad 100 mln zł już wydano, a na wydatki te zaciągnięto ponad 52 mln zł kredytu). Pozostałe ugrupowania startujące w całym kraju (PSL, PD, Ruch Patriotyczny, Polska Partia Pracy, Polska Partia Narodowa) muszą wydać po kilka milionów złotych. Pozostali - znacznie mniej, ale ponieważ jest ich wiele, będą to także niezłe pieniądze. W sumie uzbiera się mniej więcej 200 mln zł, ale do tego trzeba dodać koszty kampanii prezydenckiej. Tu, jak na razie, wydano około 40 mln zł, czyli tyle, ile wynosiły oficjalnie zadeklarowane wydatki kandydatów w 2000 r. W kampanii prezydenckiej najdroższy jest jej finał. Podczas niego całkowite koszty mogą się wręcz podwoić.
TYLKO W ZETATYZOWANEJ EUROPIE PODATNICY DODUJĄ PARTIE POLITYCZNE
Angielski historyk Matt Badcock przedstawił ostatnio wyliczenia kosztów brytyjskich kampanii wyborczych, poczynając od XIX wieku. Jak wynika z tych danych, najdroższe w cenach obecnych, bo kosztujące 100 mln funtów (czyli około 580 mln zł), były wybory w 1880 r. To mniej niż 125 lat później wyda na wybór swoich przedstawicieli polska demokracja.
Od cegiełki do cegły
Skąd owe ugrupowania mogą pozyskać takie pieniądze? Istnieje pięć legalnych źródeł finansowania i jedno nielegalne. Legalne to: subwencja budżetowa (w tym roku prawie 60 mln zł), kredyty, nakłady własne kandydatów, cegiełki oraz oficjalni sponsorzy i dobroczyńcy. Subwencje budżetowe dla partii kosztują nas rocznie 60 mln zł. Za obciążaniem obywateli takim ciężarem utrzymywania polityków przemawiają dwa argumenty. Pierwszy, jeśli partie nie dostaną dotacji, będą brać łapówki od biznesmenów. I drugi, nieśmiertelny, jeśli się chce obywatelom "wcisnąć ciemnotę": wszędzie na świecie partie są dotowane. Argument pierwszy jest tak samo wysoce moralny (ja też poproszę o dotacje, bo jak nie dostanę, to będę kraść!), jak prawdziwy (jak brali, tak biorą!). Argument drugi jest zwyczajnym nadużyciem, gdyż nie wszędzie partie są dotowane, a jedynie w zetatyzowanej i zsocjalizowanej Europie. I tam jednak nie są to dotacje ani tak duże, ani tak głupio przyznawane. Na przykład w Niemczech w 2004 r. partie dostały 128,5 mln euro, czyli mniej więcej osiem razy więcej pieniędzy niż w Polsce. Ponieważ jednak niemiecki PKB jest dwunastokrotnie większy, jest to półtorakrotnie mniejsza niż u nas cząstka "narodowego bochenka". Ponadto w Polsce dotacje są przyznawane na cztery lata partiom, które uzyskały w wyborach ponad 3 proc. głosów. W efekcie w tym roku pieniądze otrzymają także ugrupowania praktycznie już nie istniejące, jak KPEiR (4 mln zł) i PLD (0,5 mln zł), a największą darowiznę (22 mln zł) dostanie SLD, któremu w badaniach opinii publicznej zdarzało się spadać poniżej progu wyborczego. Lustrzanym odbiciem subwencji są kredyty. Partie je biorą, bo liczą, że przekroczą magiczną granicę głosów i będą miały z czego je spłacić. Jak na razie zadłużyły się na ponad 50 mln zł i są w tej kwocie pożyczki takie, które raczej spłacone nie będą.
O nakładach własnych kandydatów, w niektórych komitetach (na przykład Samoobronie) niebagatelnych, partie mówią niechętnie, traktując je jako "indywidualną sprawę kandydatów". Na owe indywidualne wydatki składają się: "kupno miejsca na liście" i wydatki na autopromocję. Do pobierania składek od kandydujących oficjalnie przyznaje się wyłącznie PSL. W tej partii, w zależności od miejsca na liście i zasobności portfela, taka "składka" kandydata wynosi od 500 zł do 5 tys. zł. Podobną praktykę stosują jednak także inne partie, pobierając za najlepsze miejsca na listach od 5 tys. zł do 10 tys. zł.
Autopromocja to dla kandydata wydatek kilku tysięcy złotych. Według sondażu przeprowadzonego przez jedną z gazet, najmniejsze nakłady własne zadeklarował Bartosz Stelmaszczyk, kandydujący z Łodzi z listy Partii Demokratycznej, który zamierza wydać nie więcej niż 100 zł. Większość kandydatów twierdziła, że przeznaczy na to 1-10 tys. zł, z kolei najwięcej z nich - mniej więcej 5 tys. zł. A ponieważ tych kandydatów jest 11 445 (10 802 + 625 + 18), a niektórzy z nich prowadzą indywidualne kampanie w iście amerykańskim stylu, oszacowanie tych nakładów na 40-50 mln zł nie wydaje się przesadne.
W tegorocznych wyborach praktycznie mniejsze znaczenie ma sprzedaż cegiełek wyborczych, mimo to dochody komitetów z tego tytułu szacowane są na 1,2 mln zł. Mało także słychać o oficjalnym sponsoringu (choć tu szacunki ekspertów wskazują na prawdopodobną kwotę około 7 mln zł).
CZUBEK LEWEJ GÓRY
Największe partie przyznają się do wydatkowania ponad 100 mln zł (nie licząc wydatków indywidualnych kandydatów) i na takie kwoty mają pokrycie. Nawet PKW niezbyt jednak w te dane wierzy. Kontrolując finansowanie kampanii po wyborach w 2000 r., zwróciła się do urzędów skarbowych o sprawdzenie, czy darowane pieniądze rzeczywiście pochodziły z zysków firm. Te odmówiły odpowiedzi, powołując się na tajemnicę skarbową, a minister finansów je poparł. Jak ocenił Wojciech Szalkiewicz, najlepszy polski specjalista od marketingu politycznego (autor książki "Kandydat, czyli jak wygrać wybory") przy obecnej konkurencji nie da się sfinansować skutecznej i profesjonalnej kampanii wyborczej za 12 mln zł; trzeba wydać o wiele więcej. A to oznacza, że jeśli Kwaśniewski i Olechowski w poprzedniej kampanii prezydenckiej zgłosili wydatki dwunastomilionowe, to część ich kosztów została ukryta. Ta część może wynieść nawet około 100 mln zł.
Ukryta, znaczy sfinansowana przez sponsoring podziemny. Analiza obecnej kampanii musi prowadzić do podobnych wniosków. Dodatkowe przychody agencji, związane z reklamami, szacowane są na 50 mln zł. Koszt konwencji wyborczej to ćwierć miliona złotych, regionalny mityng - 100 tys. zł, telewizyjny spot wyborczy - 15-20 tys. zł. Koszt emisji takich reklamówek tylko do 7 września wyniósł 18 mln zł.
Faktyczne koszty dużych partii są zatem prawie dwukrotnie wyższe od oficjalnie wykazywanych. Nie jest to sto-sto kilkadziesiąt milionów złotych wydatków partyjnych plus 50-60 mln zł dla wyborów prezydenckich, ale - uwzględniając "lewą kasę wyborczą" i wydatki indywidualne - łącznie około 300-350 mln zł. Uwzględniając drugie tyle wydane przez podmioty publiczne, otrzymujemy 600-650 mln zł, czyli o połowę więcej, niż w ciągu roku przeznaczamy na badania naukowe. O które tak zaciekle walczą w parlamencie niemal wszyscy, którzy się tam dostali.
Michał Zieliński, współpraca
Małgorzata Zdziechowska
"FAKTY
I MITY" nr 38, 27.09.2007 r.
TE WYBORY
BĘDĄ NAJDROŻSZE
Te wybory będą najdroższe w historii Polski. Ceny reklam telewizyjnych, radiowych, a także powierzchni reklamowych w gazetach i na billboardach wzrosły o 20 procent. Specjaliści szacują, że każda partia, aby dotrzeć w kampanii do dorosłego Polaka przynajmniej trzy razy, będzie musiała wydać ok. 10 mln złotych. Według szacunków, materiały reklamowe PiS i PO będą kilkakrotnie droższe. Taniej byłoby podzielić kraj na Polskę i Wolskę.
„FAKTY
I MITY” nr 32, 16.08.2007 r.
SPIEPRZAĆ,
DZIADY
Każdego roku partie polityczne dotowane są z budżetu kwotą ok. 100 mln zł. Pomysł „FiM” jest taki, że jeśli już owa subwencja musi istnieć, to powinna być oddana w ręce społeczeństwa. To oznacza, że każdy obywatel każdego roku miałby prawo oddawać 0,5 proc. swojego podatku na wybrane przez siebie ugrupowanie. W ten sposób mielibyśmy co roku możliwość weryfikowania obietnic wyborczych, a także groźny bat na populistów i kłamców politycznych. Wiceszefowa SLD Joanna Senyszyn twierdzi, że koncepcja jest świetna i jej formacja rozważa możliwość wystąpienia ze stosowną inicjatywą ustawodawczą.
"WPROST"
nr 2(1205), 15.01.2006 r.
PARTYJNY
POŚREDNIAK
W POLSCE FUNKCJONUJE PONADPARTYJNY SOJUSZ POMOCY BEZROBOTNYM POLITYKOM
Polacy, głosując w
ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych na PiS czy PO, w istocie głosowali
przeciwko politykom SLD. Cztery lata wcześniej, głosując na SLD, głosowali zaś
przeciwko AWS i Unii Wolności. Złudne okazały się jednak nadzieje wyborców, że
pozbędą się nieporadnych czy skorumpowanych polityków poprzedniej ekipy. O ile
udało się odsunąć ich od wpływu na najważniejsze dla państwa decyzje, o tyle
nie powiodła się próba odsunięcia ich od państwowej kasy. W Polsce funkcjonuje
bowiem ponadpartyjny sojusz pomocy bezrobotnym politykom. Pod osłoną takich
instytucji jak Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej działa
de facto pośredniak dla odsuniętych od władzy polityków. Tylko ten fundusz
oferuje politykom prawie 500 dobrze płatnych posad. Na większości z nich
ulokowali się byli ministrowie, posłowie, wojewodowie. W taki sposób
funkcjonują też na przykład terenowe oddziały Narodowego Funduszu Zdrowia,
agencje rolne czy rady nadzorcze spółek skarbu państwa.
ANTYMANIFEST MARCINKIEWICZA
"Sprawne państwo może być państwem tanim, to znaczy kosztującym podatników tylko tyle, ile dobrze zorganizowane państwo kosztować musi. Chodzi o stworzenie taniej, efektywnej i przyjaznej dla obywateli administracji. Oznacza to konieczność uproszczenia struktury, wyeliminowania dublujących się kompetencji i zadań, likwidacji instytucji o zbliżonych celach - połączenie Urzędu Regulacji Telekomunikacji i Poczty, Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w jeden Urząd Antymonopolowy, a także konsolidację wielu urzędów i inspekcji państwowych w bardziej sprawne instytucje. To nasza powinność" - ten swego rodzaju manifest wygłosił podczas sejmowego expos? premier Kazimierz Marcinkiewicz. Już dziś wiadomo, że słowa nie dotrzyma. KRRiTV nie zostanie zlikwidowana. Co więcej - w nowej formie prawnej stanie się de facto narzędziem w politycznej grze PiS i instrumentem nagradzania polityków. O likwidacji czy łączeniu innych "biurotworów" mowy w ogóle na razie nie ma. Tym bardziej że premier Marcinkiewicz, idąc na ustępstwa wobec LPR i Samoobrony, daje niedobry przykład mnożenia niepotrzebnych urzędów. By uspokoić polityków ligi, którzy atakowali wiceminister ds. rodziny Joannę Kluzik-Rostkowską (w mediach zadeklarowała, że popiera metodę zapłodnienia in vitro), chce powołać związaną z Radiem Maryja Hannę Wujkowską na stanowisko doradcy premiera ds. rodziny.
Co ciekawe, polityków PiS nie irytuje też, że finansowe konfitury z funkcjonowania pseudourzędów i pseudoagencji szeroko konsumują politycy SLD. Kilkudziesięciu byłych ministrów, posłów, senatorów i wojewodów objęło właśnie dobrze płatne posady w różnego rodzaju zarządach i radach. A ich pensje są wyższe niż te, które pobierali jako ministrowie lub posłowie.
BRACHMAŃSKI I INNI
Typowym przykładem przechowalni dla bezrobotnych polityków są wojewódzkie fundusze ochrony środowiska. Jak się dowiedział "Wprost", Andrzej Brachmański, były wiceminister spraw wewnętrznych i administracji oraz poseł SLD, został właśnie wiceprezesem Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Zielonej Górze. Fundusz podlega jego koledze z partii, marszałkowi Andrzejowi Bocheńskiemu. Nominację zatwierdziła rada nadzorcza WFOŚiGW. Brachmański przez ostatnie cztery lata - jako najbardziej wpływowy polityk w województwie lubuskim - decydował, kto obejmie lukratywne posady. Teraz ludzie Brachmańskiego spłacają dług. Były minister zarabia 9 tys. zł miesięcznie. Brachmański to nie jedyny minister, który zajął się ekologią. Były minister ochrony środowiska i poseł SLD Czesław Śleziak zasiada w radzie nadzorczej NFOŚiGW.
Fundusze oferują synekury byłym politykom wszystkich opcji - w zależności od tego, jaka partia rządzi w danym województwie. W Warszawie w zarządzie funduszu zasiada Jerzy Dobek, były wojewoda ostrołęcki. We Wrocławiu na czele zarządu funduszu postawiono Ewę Mańkowską, byłą posłankę AWS, a w Rzeszowie w radzie nadzorczej znalazł się Adrian Zbyrowski, syn posłanki Samoobrony, którego policja kilka lat temu przyłapała na hodowli marihuany. Stanowiska oferują też centrala i wojewódzkie oddziały NFZ. Zatrudnienie w radzie NFZ znalazła Małgorzata Okońska-Zaremba, była posłanka SLD i wiceminister gospodarki. Także rady nadzorcze mediów publicznych stały się synekurami dla ludzi związanych z partiami. W Opolu w radzie tamtejszego radia znalazł się Czesław Berkowski, asystent byłej posłanki Aleksandry Jakubowskiej.
ROBOTA DLA MINISTRÓW
Byli ministrowie i wiceministrowie upodobali sobie posady w radach nadzorczych spółek z udziałem skarbu państwa. Niedawno w radzie nadzorczej KGHM Polska Miedź ulokował się Krzysztof Szamałek, były wiceminister skarbu w rządach SLD i były szef Stowarzyszenia Ordynacka. Szefową rady nadzorczej miedziowej spółki, w której decydujący głos ma skarb państwa, jest Elżbieta Niebisz, jedna z najbliższych współpracowniczek Wiesława Kaczmarka z czasów, kiedy ten kierował resortem skarbu. Niebisz jest też członkiem zarządu kolejnej instytucji zarządzającej ogromnymi pieniędzmi - Agencji Rozwoju Przemysłu. W katowickim Kopeksie, dużej firmie działającej na potrzeby górnictwa, w zarządzie znalazł się Tadeusz Soroka, były wiceminister skarbu. Do rady nadzorczej Pocztowego Towarzystwa Ubezpieczeń Wzajemnych trafił zaś Zbigniew Kaniewski, były minister skarbu i senator SLD, u którego skorumpowany poseł Andrzej Pęczak wstawiał się za interesami Marka Dochnala.
LISTA NIETYKALNYCH
Przechowalniami dla polityków i ich rodzin są agencje rolne, przynajmniej od czasu, kiedy po wygranych w 2001 r. przez SLD i PSL wyborach stanowisko prezesa Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa objął Aleksander Bentkowski z PSL. Gdy Jerzy Miller składał dymisję ze stanowiska prezesa ARiMR, ujawnił, że przychodząc do agencji, otrzymał listę ponad 100 osób, których nie można zwolnić z pracy.
Według informacji "Wprost", jedyną instytucją, której likwidację w najbliższym czasie rozważają politycy PiS, jest właśnie Agencja Nieruchomości Rolnych. Ma to jednak znaczenie symboliczne, bo tylko w branży rolnej podatnicy opłacają jeszcze posady dla polityków w Agencji Rynku Rolnego, Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, Głównym Inspektoracie Inspekcji Nasiennej, Głównym Inspektoracie Ochrony Roślin oraz Głównym Inspektoracie Skupu i Przetwórstwa Artykułów Rolnych. Czy zamiast tych sześciu instytucji nie mogłaby powstać jedna? Podobnie jest w wypadku instytucji zajmujących się prywatyzacją. Choć do sprywatyzowania niewiele zostało, utrzymujemy wciąż Ministerstwo Skarbu Państwa, Agencję Mienia Wojskowego, Agencję Nieruchomości Rolnych i Wojskową Agencję Mieszkaniową.
POSZUKIWANA POLSKA THATCHER
- Od 2002 r. nie zlikwidowano żadnej agencji rządowej. W ciągu ostatniego roku powstało za to 13 nowych funduszy celowych - mówi Elżbieta Malinowska-Misiąg z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową. W projekcie budżetu na 2006 r. tylko na administrację publiczną i urzędy centralne przewidziano 10,5 mld zł. To prawie o 20 proc. więcej niż na przykład w 2002 r.
Zanim Margaret Thatcher została premierem Wielkiej Brytanii, powiedziała, że gdyby zwolniono z pracy 30 proc. urzędników, nikt oprócz samych zainteresowanych by tego nie zauważył. Kiedy - już jako premier - tak zrobiła, rzeczywiście nikt tego nie zauważył. W Polsce pewnie mało kto zorientowałby się, że zniknęła połowa urzędników. Problemem jest to, że zorientowaliby się zainteresowani politycy. A tylko oni mogą podjąć decyzję o likwidacji partyjnego pośredniaka.
Tomasz Butkiewicz, współpraca Michał Krzymowski
„GAZETA WYBORCZA” 07.01.2005 r.
SLD PORZĄDZI NAMI JESZCZE DZIESIĘĆ LAT
PRAWO ZACHOWANIA ENERGII:
ZWIĄZANI Z SLD MENEDŻEROWIE KONCERNU ENERGA SA ZAPEWNILI SOBIE DZIESIĘCIOLETNIĄ
NIETYKALNOŚĆ. ALBO MILIONOWE ODPRAWY
Trzynaście tysięcy osób, które miały umowę o pracę w Grupie G-8, w tym całe kierownictwo, ma zagwarantowane zatrudnienie do 2015 r. W koncernie Energa, w który na początku roku przekształciła się Grupa. Tak mówi „Umowa społeczna” zawarta 30 grudnia między władzami ośmiu spółek G-8 a działającymi w nich związkami.
– Jeżeli pracownik zostanie zwolniony przed upływem okresu ochronnego, to za cały okres trzeba mu zapłacić równowartość wynagrodzenia – tłumaczy Waldemar Bartelik, prezes Energi zarabiający ok. 10 tys. na rękę. Przyznaje, że zapis dotyczy i jego: gdyby jutro został zwolniony, dostałby 1 mln 200 tys. odprawy.
Umowa gwarantuje też prezesom zakładów Grupy G-8, a teraz dyrektorom w Enerdze, nietykalność po zmianie rządu. Każda ze spółek Grupy zatrudniała co najmniej trzech członków zarządu. Zarabiali tyle co Bartelik. Jeśli po wyborach władzę w Ministerstwie Skarbu obejmie prawicowa ekipa, będzie mogła albo pozostawić dyrektorów, albo poszukać 30 mln na odszkodowania.
Takie same gwarancje dotyczą władz ponad 40 spółek zależnych od Energi.
W poniedziałek opisaliśmy, jak Piotr Szynalski, członek zarządu Energi i mąż posłanki SLD, zatrudniał w koncernie w Kaliszu swoich krewnych: teściową, kuzyna oraz SLD-owskich znajomych: Janusza Murynowicza, b. dziennikarza „ Trybuny” i męża posłanki sojuszu, b. szefa SLD w Kaliszu Zbigniewa Włodarka.
W spółkach-córkach odnaleźliśmy kolejnych ludzi partii: wiceprezesa Zakładu Elektrowni Wodnych jest Mariusz Falkowski, wiceszef pomorskiego SLD. Dyrektorem w Międzynarodowym Centrum Szkolenia Energetyki jest żona Marka Formeli, członka SLD i ekskandydata na prezydenta Gdańska.
Ministerstwo Skarbu, właściciel Energii, wie o „Umowie”. – Ale nie ponosi odpowiedzialności – tłumaczy Elżbieta Niebisz, dyrektor departamentu nadzoru właścicielskiego. – To zarządy spółek negocjowały ze związkowcami. Jest tradycją, że przy konsolidacji sektora pracodawca zobowiązuje się na kilka lat zapewnić pracę załodze.
„Gazeta”: – Ale prezesi, a teraz dyrektorzy, zapewnili pracę i płacę przede wszystkim sobie. Zwolnienie np. Piotra Szynalskiego kosztowałoby państwo ponad milion.
Niebisz: – Mówi pan o radykalnym przykładzie.
Prof. Juliusz Gardawski z SGH, badacz stosunków pracy: – Nie wierzę! Po tylu latach transformacji! Przecież pakiety socjalne są kontrolowane przez Inspekcję Pracy i ministerstwo. Kto to wymyślił? Chyba nie był świadom, że naraża się na zarzut działania na szkodę spółki?
Wiceminister gospodarki i pracy Piotr Kulpa: – ta patologia służy obronie monopolu w energetyce. Żaden inwestor nie kupi firmy z takimi zobowiązaniami. To podwyższa koszty pracy, za to zapłacą odbiorcy prądu.
Marcin Kowalski, Sławomir Sowula, Krzysztof Katka, RAV
„Umowa społeczna” z 30 grudnia 2004 r.
art.3: (...) Pracodawca zobowiązuje się, że wciągu 120 miesięcy od wejścia „Umowy społecznej” zapewni pracownikom gwarancje zatrudnienia (...).
art. 6: Umowa obejmuje (...) wszystkich pracowników (...).
[I niech ktoś teraz powie , że członkowie SLD nie dbają o ludzi i nie zapewniają pracy... – red.]
„FAKTY
I MITY” nr 31, 07.08.2003 r.
NIK wykazał, że w roku 2003 wydano z budżetu państwa 3 mld złotych z naruszeniem zasady gospodarności. W beztroskim marnotrawstwie celowały zwłaszcza rozmaite zaplecza ciepłych posad dla partyjnych koleżków – państwowe agencje i fundusze...
...te same, na których rozwiązaniu nominowany
premier Miller przyrzekał zarobić dla budżetu kilka miliardów.
„FAKTY I MITY” nr 15, 19.04.2007 r.: Niespokojne święta mieli też byli i obecni pracownicy NFZ, firm farmaceutycznych oraz podwładni Zbigniewa Religi z Radomia. Policjanci wpadli tam na trop afery korupcyjnej związanej z listami leków, za które płacił budżet. Za łapówki wpisywano dowolne specyfiki. Za łapówki ustawiano też przetargi na dostawę sprzętu do szpitali. Zarzuty może usłyszeć nawet 300 osób.
Przychodzi baba do lekarza: – Co pani jest? – Policja! Prokurator!
„FAKTY
I MITY” nr 14, 14.04.2005 r.
PŁOCK Orlen S.A. poinformował o zarobkach swoich prezesów. I tak były szef Zbigniew Wróbel zarabiał około 1 mln zł miesięcznie (brutto), wiceprezes Sławomir Golonka zarobił w 2004 r. 7 mln zł, a Jacek Walczykowski, który prezesem był 17 dni, ma otrzymać... 6 mln złotych odprawy.
Za wstrętnej komuny
zarabialiby maksimum po jakieś 10-15 tysięcy. Ale to były obrzydliwe czasy...
„METROPOL” 28-30.01.2005 r.
NIŻSZE ODPRAWY DLA
PREZESÓW
Według spekulacji prasy, odprawa Wróbla wynosi od 4 do 6 mln zł, a Walczykowskiego, który zajmował stanowisko prezesa przez kilkanaście dni, około 500 tys. złotych.
PAP
„METRO” nr 1031, 21.02.2007 r.: PREZES TO MA KLAWE ŻYCIE
(…) Jednak Józefiak został odwołany wcześniej i teraz TP SA musi przygotować specjalną rezerwę w wysokości 5,34 mln zł. (…)
Roszczenia prezesów:
Zbigniew Wróbel, PKN Orlen – chce 13 mln zł odprawy
Jacek Walczykowski, PKN Orlen – chce 7 mln odprawy
Igor Chalupec, PKN Orlen – dostał 1,5 mln zł odprawy
Jan Dworak, TVP SA – dostał 48 tys. zł
"FAKTY I MITY" nr 39, 04.102007 r.
BONDA
MA INTERES
Pamiętacie takiego posła Samoobrony jak Ryszard Bonda? To ten, któremu szczury czy inne dranie „zjadły” 27 tys. ton zboża z państwowej rezerwy, wartego 11 mln zł! To był pech. Ale poseł miewa też trochę szczęścia.
Otóż Urząd Miejski w Nowogardzie był łaskaw pochwalić się listą podatników, którym umorzono podatki gminne za zeszły rok. No i okazało się, że najbardziej doceniony przez gminę jest... Ryszard Bonda! Burmistrz umorzył mu 219 565 zł! Przy okazji podano bardzo ciekawe uzasadnienie: ,,Ważny interes podatnika”. | GS
"WPROST"
Numer: 23/2009 (1378)
KREATYWNE
PODATKI
Przepisy podatkowe w Polsce
tworzy się na cztery sposoby – metodą „nożyczek”, „nawiedzonych wizjonerów”,
„przypadkowych zgłoszeń” oraz „kolegów królika”. Każda z nich jest skażona
błędem: polityczno-biznesowymi interesami, przez co w ustawach znajduje się
mnóstwo nonsensów, które są w stanie przetrwać w każdych warunkach
gospodarczych.
Jeżeli do obowiązujących ustaw
związanych z podatkami dołożyć projekty nowych przepisów, to galeria bzdur może
szokować. Wystarczy wspomnieć, że pod koniec lat 90. w Sejmie znalazł się
projekt ustawy uchylającej zakaz zatrudnianiadoradców podatkowych w…
Ministerstwie Finansów. Trochę później Sejm poważnie obradował nad projektem
ustawy powołującej tzw. grupy podatkowe. Zakładał on, że obroty finansowe
wewnątrz tych grup zostaną wyłączone z opodatkowania, przy czym członkami grup
mogłyby być również firmy niemające siedziby w Polsce. Jak nietrudno się
domyślić, wprowadzenie przepisu w życie pozwoliłoby tysiącom dużych firm
dokonywać nieograniczonych transferów zysków za granicę pod przykrywką
świadczenia usług nieopodatkowanych.
Do dziś nikt nie zbadał procesu
tworzenia prawa w Polsce. Oczywiście pewne jego dziedziny są uporządkowane –
funkcjonują komisje złożone z profesorów prawa, a sam proces tworzenia
projektów budzi zaufanie. Nie dotyczy to jednak przepisów podatkowych. Nawet
dla znawców tok ich powstawania stanowi wielką niewiadomą. W ciągu ostatnich
lat wykształciły się u nas zupełnie nowe metody tworzenia przepisów podatkowych
– „nożyczek", „nawiedzonych wizjonerów", „przypadkowych
zgłoszeń" oraz „kolegów królika”.
Metoda „nożyczek" jest
najstarsza i najtrwalsza. Polega ona na sklejeniu nowego projektu z wielu
kawałków ustaw polskich lub zagranicznych. Taki koncept może powstać bardzo
szybko, łatwo się broni, stwarza pozory profesjonalizmu i – co najważniejsze –
jest dostatecznie nieczytelny dla krytyków. Dlatego można być niemal pewnym, że
ta metoda przeżyje nas wszystkich.
Z kolei metoda „nawiedzonych
wizjonerów" należy już raczej do historii. Nie zmienia to jednak tego, że
historia ta może się powtarzać. W tym wypadku wizjonerami są ufni we własne
kompetencje urodzeni ambicjonerzy, którzy chcą coś naprawić lub zreformować.
Często stanowią oni jedyne antidotum na powszechną niemoc i – co ciekawe – są
na tyle nieszablonowi, że czasami udaje im się zrobić coś pożytecznego.
Sposób „przypadkowych
zgłoszeń" jest najczęściej stosowany przez polityków, choć uciekają się do
niego także urzędnicy. Jedni i drudzy tkwią w przeświadczeniu, że zawartość
zgłaszanych projektów nikogo obchodzi, więc pisze się w nich byle co i
przekazuje do dalszych konsultacji. Oczywiście twórcy takich bubli liczą na to,
że pod wpływem krytyki, a często także innych przypadkowych zgłoszeń z projektu
uda się wykrzesać coś, co będzie miało ręce i nogi. Tu płynie się na fali, a o
ostatecznym kształcie przepisów zdecyduje praktycznie wyłącznie zbieg różnych
przypadków. Nie ma tu konkretnej osoby, która poniosłaby odpowiedzialność za
ostateczny kształt przepisu. Odpowiedzialność jest zbiorowa, przez co w razie
wpadki nie ma konkretnej persony, którą można by wytknąć palcem. Dzieło
zbiorowe nie ma autorów z imienia i nazwiska, lecz zupełnie realnie zaczyna
obowiązywać. Podatnicy oraz urzędnicy niższego szczebla będą się musieli nad
nim biedzić. To jednak jest już ich zmartwienie, a nie ustawodawcy. Największym
paradoksem jest jednak to, że im gorszy jest produkt finalny metody
„przypadkowych zgłoszeń", tym lepiej dla podatników. Łatwiej bowiem
wykorzystać jego słabości.
Metoda „kolegów królika" ma
najdłuższą, najbarwniejszą i jednocześnie najbardziej podejrzaną historię. W
tym wypadku projekty ustaw piszą bezimienni znajomi (koledzy) osoby piastującej
dostatecznie wysokie stanowisko państwowe (królika). To ona zapewnia im
formalną anonimowość. Wszystkie prawne ograniczenia mające zapobiegać takim
sytuacjom (jak choćby ustawa o lobbingu) są jedynie fasadą, którą się nikt nie
przejmuje. Najwięcej zależy tu od wpływów i sprytu "królika", który
już po fakcie najczęściej odcina się od pomysłów nikomu nieznanych „ekspertów”
i umywa ręce. Ta metoda od dłuższego czasu robi błyskotliwą karierę. Nietrudno
się przecież domyślić, że obecność przy tworzeniu przepisów podatkowych jest
cenną zdobyczą dla wielu firm.
Dopóki polską legislacją
podatkową będą rządzić w dużym zakresie „nożyczki", „królik", jego
koledzy oraz przypadek, dopóty niczego nie uda się poprawić. Tym bardziej że
aktorów tej cichej sceny jest mnóstwo. Brylują na niej przede wszystkim ludzie
załatwiający interesy podatkowe tych, którzy doszli do władzy. Oczywiście
rzadko chodzi tu o realizację oficjalnych programów politycznych zwycięskich
partii. Rzecz dotyczy interesów prywatnych firm powiązanych z rządzącymi, a
nawet ich konkretnych udziałowców.
Drugą grupą aktorów
zainteresowanych pierwszoplanową rolą w podatkowym teatrzyku jest
biurokratyczne lobby, twardą ręką nadzorujące proces powstawania przepisów
podatkowych. W myśl zasady: „To nasz ogródek i nikt nie będzie pielił w nim grządek",
są w stanie zablokować każdy pomysł, zarówno głupi, jak i odkrywczy.
Trzecie środowisko reprezentują
„eksperci", skromnie nazywający swoich mocodawców „renomowanymi
firmami". Im zależy wyłącznie na bywaniu w pożądanym politycznie
towarzystwie, aby potem wystawić fakturę lub wpisać ten fakt do CV. Bardzo
łatwo pomylić ich z ostatnią, czwartą grupą zainteresowaną uczestnictwem w
tworzeniu przepisów podatkowych – spryciarzami, którzy jako „biznesmeni” lub
„doświadczeni praktycy” wpuszczani są za kuluary politycznych salonów. Warto w
tym miejscu przypomnieć przypadek, gdy w latach 90. w pracach nad jednym z
rządowych projektów uczestniczyli przedstawiciele bliżej nieokreślonego „klubu
biznesmenów”. Entuzjastycznie demonstrowali oni poparcie dla pomysłu umieszczania
na mostach granicznych punktów zwrotu VAT turystom.
Utrzymywanie najbardziej nawet
nonsensownych przepisów podatkowych ma sens, choć oczywiście wyłącznie w
wyobrażeniu tych, którzy te przepisy tworzą. Głównie dlatego, że wzmacnia to
ich władzę. W porywach łaskawości mogą oni łagodzić restrykcje, co dodatkowo
umacnia przewagę organu podatkowego nad podatnikiem. Za tym wysokim poziomem
restryktywności znacznie łatwej ukryć różnego rodzaju beneficja niedostępne dla
szaraczków, a znane jedynie wtajemniczonym. I do tego właśnie sprowadza się to
popularne złe oblicze fiskusa, które codziennie odkrywa przed obywatelami. Ma
być groźny, choć tak naprawdę bywa mało skuteczny.
Scenę, na której powstają
przepisy podatkowe, trzeba uporządkować. Szczególnie za kulisami, zza których
należałoby usunąć wszystkich aktorów chętnych do odegrania choćby jednej
krótkiej sceny, po której ustawią się na całe życie. Dzisiaj jedno jest pewne –
wszystkie formalnie obowiązujące przy tworzeniu przepisów podatkowych procedury
weryfikacyjne są nic niewarte. Czasami uda się coś wyjątkowo głupiego lub
szkodliwego zablokować lub usunąć, jednak pozostaje to efektem przypadku lub
zainteresowania ze strony mediów.
Pierwszym krokiem, który należy
podjąć, jest ścisłe wyłączenie biznesu podatkowego. Jednocześnie powinna
powstać stała komisja złożona ze znanych z imienia i nazwiska specjalistów
niezaangażowanych w bieżący biznes podatkowy. Jej obowiązkiem powinno być
opiniowanie w sposób jawny wszystkich projektowanych i uchwalanych przepisów
podatkowych. To pozwoliłoby opanować istniejący chaos, a rządzący wreszcie
mieliby szansę na trzeźwo ocenić wiekopomne dzieła podatkowe „królika" i
jego kompanów.
Autor: Witold Modzelewski
„FAKTY
I MITY” nr 13, 05.04.2007 r. LISTY
BRAK PIĄTEJ KLEPKI
Zaciekawiła mnie wypowiedź pana Kurtyki, szefa IPN, z której
dowiedziałem się m.in., że w ciągu 8
lat „twórczej pracy” tej zacnej instytucji zlustrowano 30 tys. osób.
Odwalono kawał ciężkiej roboty!
A że jestem wścibski, to wziąłem kalkulator do ręki i zacząłem liczyć. Gdy skończyłem, ogarnęło mnie przerażenie! A oto krótkie wyliczenie: 8 lat pracy i 30 tys. zlustrowanych osób, czyli 3,750 „delikwentów” rocznie. Budżet IPN-u wynosi około 130 mln rocznie (?!) i wynika z tego, że lustracja jednego „podejrzanego” kosztuje nas 34 tys. złotych polskich! Włos się jeży na głowie! Jest to równowartość 42 miesięcznych przeciętnych emerytur. Jesteśmy bardzo bogaci albo komuś brakuje piątej klepki. Obliczyłem też, że jak będziemy się lustrować w tym tempie, to 700 tys. podejrzanych będzie musiało poczekać 186 lat, by ostatni był załatwiony. O kosztach tej „imprezy” nie piszę, bo idzie to w miliardy złotych! Trzeba się zastanowić nad beztroską naszych władz – szastających naszymi pieniędzmi. Na wszystko brakuje, a na takie bzdety pieniądze są. Trzeba też zapamiętać, że sami zgotowaliśmy sobie taki los. Należy także zastanowić się, czy opłaca się lustrować „płotki”, bo z teczek „rekinów” pozostał popiół.
L.Cz.
"WPROST" Numer:
22/2005 (1174)
CENTRALNE BIURO ŚLEPE
Popełniono podwójne zabójstwo: zadano cios wolnej prasie ujawniającej afery oraz najbardziej skutecznej w walce z przestępczością instytucji państwa - CBŚ
W nocy pod dom podjeżdża samochód z wyłączonymi światłami. Pasażerowie wysiadają i zaczajają się na tyłach posesji. Jeden z nich podchodzi do drzwi wejściowych. To nie scena z akcji Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego czy Centralnego Biura Śledczego. Tak dziennikarze "Gazety Wyborczej" Tomasz Patora i Marcin Stelmasiak sprawdzali informacje, które opublikowali kilkanaście godzin wcześniej.
Konspiracja wydaje się uzasadniona, bo chodziło o rzekomy gang działający w Komendzie Głównej Policji. Tylko dlaczego sprawdzali informacje po publikacji, a nie przed nią? I co z nimi robił komendant łódzkiej policji Janusz Tkaczyk? Nocni goście szukali u gospodarza domu, szefa olsztyńskiego CBŚ, informacji albo dokumentów potwierdzających ustalenia ich "śledztwa". Wyglądałoby to groteskowo i świadczyło o wyjątkowym "profesjonalizmie" dziennikarzy, gdyby nie było częścią operacji przeciwko najlepszej formacji w polskiej policji. Czy dziennikarze byli tylko naiwnymi statystami w tej operacji? Kto i dlaczego rozbija CBŚ?
Podwójne zabójstwo
Jednym z kosztów operacji przeciwko CBŚ jest niespotykane w krajach szczycących się wolną prasą posunięcie gazety: "Wyborcza" ujawniła swoich informatorów, a szefa olsztyńskiego CBŚ Jana Markowskiego oskarżyła o prowokację przeciw niej. To uderzenie w skuteczność mediów. Jaki funkcjonariusz przekaże informacje, nie wiedząc, czy następnego dnia cała Polska nie pozna jego nazwiska? Czy za cenę wątpliwej wiarygodności dziennikarzy warto było to robić? W ten sposób zadano przecież cios zarówno wolnej prasie ujawniającej przestępstwa, jak i najbardziej skutecznej w walce z przestępczością instytucji państwa. To swego rodzaju podwójne zabójstwo.
Czystka Brachmańskiego
Dziennikarze "Wyborczej" stali się narzędziem w ręku tego, z którym chcieli walczyć - Andrzeja Brachmańskiego, zdymisjonowanego w ubiegłym tygodniu wiceministra spraw wewnętrznych i administracji. To Brachmański zrobił w ostatnich miesiącach najwięcej, by Centralne Biuro Śledcze osłabić. Zanim przyszedł do MSWiA, był przewodniczącym sejmowej Komisji Spraw Wewnętrznych i Administracji. Jako szef komisji zalecił komendantowi głównemu Leszkowi Szrederowi natychmiastowe zwiększenie nadzoru nad zbyt niezależnym (czytaj: zbyt odważnym) CBŚ. Efektem tego nadzoru była wymiana kadr na osoby posłuszne SLD oraz wzmocnienie pozycji funkcjonariuszy z przeszłością w SB. - Naczelnicy CBŚ dostali sygnał, że mają się nie wychylać. Policyjną elitę zastąpiono funkcjonariuszami poprawnymi politycznie albo tymi, na których były haki - twierdzi nasz rozmówca z Komendy Głównej Policji.
Stanowisko wiceministra odpowiedzialnego za policję pozwoliło Brachmańskiemu na zdymisjonowanie wyjątkowo dlań niewygodnego lubuskiego komendanta wojewódzkiego policji Stanisława Bukowskiego. Bukowski jako pierwszy w Polsce komendant zdobył dla policji międzynarodowe certyfikaty za jakość pracy podległych mu służb. Naraził się jednak Brachmańskiemu, byłemu baronowi SLD w Lubuskiem, rozpracowaniem korupcyjnego układu z prezydentem Gorzowa Wielkopolskiego Tadeuszem Jędrzejczakiem (SLD) na czele. Odwołanego w maju 2004 r. inspektora Bukowskiego zesłano do policyjnej szkoły w Słupsku. Generała Adama Rapackiego, współtwórcę CBŚ, zesłano na zagraniczną placówkę (w Wilnie), by pozbawić go wpływu na najbardziej niebezpieczną dla SLD formację. Zwolniono też dotychczasowego szefa CBŚ Kazimierza Szwajcowskiego, wicedyrektora biura CBŚ Wojciecha Walendziaka i ppłk. Tomasza W., naczelnika IV wydziału CBŚ, szefa tzw. przykrywkowców, czyli policjantów przenikających do gangów (źle wypełnił delegację służbową, więc zrobiono z niego wykładowcę szkolącego policjantów w Bośni i Hercegowinie).
Spowalniacze
Czystki kadrowe spowolniły bądź sparaliżowały prace wydziałów ekonomicznych CBŚ, które rozpracowywały wielkie afery korupcyjne z udziałem polityków i sponsorów kampanii wyborczych SLD. - Musieliśmy odpuścić lub opóźnić sprawy dotyczące gigantycznych wyłudzeń kredytów budowlanych oraz korupcji przy przetargach na tereny pod targowiska i hipermarkety, w które umoczeni byli sponsorzy SLD. Dotyczy to na przykład małżeństwa G. z firmy Gust Pol czy Antoniego Ptaka, właściciela targowisk. Usłyszeliśmy od szefa: "Tych macie nie ruszać, bo dupy umoczymy, wszystkie materiały do szafy" - mówi "Wprost" oficer CBŚ w Łodzi.
Wśród spraw, nad którymi miano pracować niezbyt intensywnie, znalazło się m.in. śledztwo dotyczące firmy, w której pracowała Anita Błochowiak. W latach 1999-2001 była ona wiceprezesem Eko-Pomocy, zajmującej się usługami leasingowymi. Eko-Pomoc dostała - z naruszeniem prawa - ponad 5 mln zł od Funduszu Ochrony Środowiska. Przestano się też interesować Jackiem Piechotą z SLD (jego nazwisko przewijało się w śledztwach dotyczących mafii paliwowej i afery łapówkarskiej w spółdzielni mieszkaniowej Bryza w Szczecinie) oraz mającym dobre kontakty z Pałacem Prezydenckim Arturem Balazsem, ministrem rolnictwa w rządzie Jerzego Buzka (CBŚ badało sprawę ustawiania pod Balazsa przetargów w atrakcyjnych miejscowościach nadmorskich). Zablokowano także sprawy mające związek z byłym baronem SLD na Śląsku - Andrzejem Szarawarskim (jego nazwisko pojawiało się w śledztwach dotyczących afer węglowych).
Nasi rozmówcy z KGP twierdzą, że gdyby nie ustne "dyrektywy" Andrzeja Brachmańskiego, korupcyjne powiązania lobbysty Marka Dochnala z posłem Andrzejem Pęczakiem zostałyby ujawnione kilka miesięcy wcześniej. Podobnie jak wcześniej doszłoby do aresztowania męża Aleksandry Jakubowskiej, zamieszanego w aferę korupcyjną przy ubezpieczaniu elektrowni w Opolu. Wyjątkowo opieszale wyjaśniano w Szczecinie sprawy mafii paliwowej i udziału w niej Arkadiusza Grochulskiego oraz jego firmy BGM. Śledztwo w tej sprawie ruszyło dopiero po przejęciu go przez śląski zarząd CBŚ.
Centralne biuro lokalne
Polityczne czystki szły w parze z SLD-owskimi reformami. W KGP zlikwidowano pion do walki z przestępczością gospodarczą. Podobny los spotkał biura prewencji i kryminalne. Zlikwidowano stanowiska dla specjalistów z tzw. wąskich dziedzin: przestępstw komputerowych, fałszerstw pieniędzy czy przemytu dzieł sztuki. Komenda główna, zamiast koordynować prace, stała się klubem wzajemnej adoracji.
Andrzej Brachmański jest autorem koncepcji podporządkowania poszczególnych zarządów CBŚ komendantom wojewódzkim. Gdyby tak się stało, lokalne sitwy samorządowe mogłyby kontrolować niebezpieczne dla siebie operacje oficerów CBŚ. A przecież CBŚ powołano właśnie po to, by było organem niezależnym od lokalnych układów. Tyle że do takiego CBŚ trudno było przeniknąć politykom SLD. Stąd brało się zaskoczenie kolejnymi aferami: opolską, starachowicką, płocką czy lubuską.
Niewygodne CBŚ
Najlepszą metodą na niepokorne CBŚ była kompromitacja go w oczach opinii publicznej. W lutym 2004 r. szef MSWiA Krzysztof Janik ogłosił, że w CBŚ doszło do wykrytej przez Najwyższą Izbę Kontroli defraudacji "od miliona do czterech milionów złotych", przeznaczonych na realizację programu ochrony świadków. W rzeczywistości w CBŚ nie było nieprawidłowości, za to kontrolerzy NIK stwierdzili je w innych działach komendy głównej. O rzekomej defraudacji nie wiedział nawet zastępca prokuratora generalnego Kazimierz Olejnik, który w Prokuraturze Krajowej od lat nadzoruje sprawy dotyczące CBŚ.
SLD-owskie plany spacyfikowania CBŚ spełniły się 20 maja 2005 r., kiedy ogłoszono decyzję o rozwiązaniu dwóch zarządów biura: łódzkiego i poznańskiego. O ile w łódzkiej sprawie motywy decyzji szefów MSWiA są zrozumiałe (z magazynu CBŚ wyniesiono narkotyki o wartości około 4 mln zł), o tyle sprawa przecieków w poznańskim CBŚ nie jest wcale przesądzona (podczas rewizji w mieszkaniu lokalnego przestępcy znaleziono dokumenty, które rzekomo pochodziły z CBŚ). Sprawę wyjaśnia Prokuratura Apelacyjna w Szczecinie, ale szefom policji najwyraźniej nie zależy na poznaniu prawdy. - 20 kwietnia zwróciliśmy się do Komendy Głównej Policji o przesłanie uzupełniających danych dotyczących znalezionej u przestępcy notatki. Bez tego nie można jednoznacznie powiedzieć, czy dokument jest prawdziwy, czy fałszywy. KGP dotychczas nie udostępniła nam tych danych - mówi Tadeusz Kulikowski, wiceszef szczecińskiej prokuratury apelacyjnej.
Choć w sprawach CBŚ w Łodzi i Poznaniu powinno się ukarać tylko winnych ewentualnych zaniedbań, w MSWiA zdecydowano o rozwiązaniu całych zarządów niewygodnej formacji. "Za dużo żeśmy uporządkowali w policji i zbyt wielu ludziom nadepnęliśmy na odciski" - przekonywał dzień przed wymuszoną dymisją reformator Brachmański.
Wykorzystując zamieszanie z "Gazetą Wyborczą" i rzekomą prowokacją przeciw niej pozbyto się Jana Markowskiego, szefa zarządu CBŚ w Olsztynie. Przypomnijmy, że to on i jego policjanci doprowadzili do aresztowania Zenona Procyka, radnego i prezesa spółdzielni Pojezierze, który faktycznie rządził miastem.
Koalicja na rzecz ochrony mafii
Rozprawa z CBŚ bardzo przypomina spacyfikowanie przed kilku laty wydziałów ds. przestępstw gospodarczych i to w chwili, gdy zaczęły one rozpracowywać największe afery. Wręcz modelowym tego przykładem są losy Mieczysława Grzybowskiego, byłego naczelnika Wydziału ds. Przestępstw Gospodarczych KWP w Poznaniu. Grzybowski przegrał z holdingiem Elektromis, którego nielegalne interesy rozpracowywał. Policjant ten był znany z niekonwencjonalnych metod: omijał prawo w drobnych sprawach, ale dzięki temu miał rozległą siatkę informatorów, w tym pracujących w Elektromisie. Skompromitowanie Grzybowskiego było najlepszym sposobem na spalenie jego informatorów. I tak się stało, do czego przyczynił się głośny artykuł Piotra Najsztuba i Macieja Gorzelińskiego "Korupcja w policji poznańskiej" w "Gazecie Wyborczej". Policjanci nie mają wątpliwości, że chodziło o rozbicie najlepszego wydziału PG w Polsce, i zapowiadają, że wkrótce rozpocznie się prokuratorskie śledztwo w tej sprawie. Mieczysław Grzybowski, któremu wytoczono sprawę karną, na początku września 1994 r. usiłował popełnić samobójstwo. W marcu 1996 r. zwłoki policjanta znaleziono w jego mieszkaniu. Lekcję ze sprawy Grzybowskiego wyciągnęli inni policjanci. Na kilka lat znowu zapanował klimat sprzyjający przekrętom na wielką skalę.
W wypadku obecnego ataku na CBŚ chodzi o utrudnienie znalezienia rozstrzygających dowodów na to, że w Polsce działa mafia. Chodzi o ochronę, choćby jeszcze przez kilka miesięcy, ważnych polityków SLD, do których prowadzą nitki wielu śledztw. Tyle że ten plan ma małe szanse. Choćby dlatego, że zwraca uwagę na tych, którzy chcą mataczyć i zamazywać.
SUKCESY CBŚ
Marzec 2000 - rozbicie
międzynarodowej siatki przemytniczej, która w ciągu dwóch lat przerzuciła do
Polski 2,5 mln litrów wyprodukowanego we Francji spirytusu
Lipiec 2000 - rozpracowanie
międzynarodowego kanału przerzutowego materiałów wybuchowych (z Rosji do krajów
Europy Środkowej i Zachodniej); aresztowanie rosyjskiego kuriera tej grupy Władimira
J.
Lato 2000 - zlikwidowanie kanału
przerzutu haszyszu z Gdańska na południe Polski i wiodącego przez nasz kraj
szlaku przemytu heroiny z Litwy do krajów zachodnich.
Sierpień 2000 - aresztowanie
kilku członków tzw. zarządu mafii pruszkowskiej, zakończone rozbiciem
najgroźniejszego w Polsce gangu - "Pruszkowa".
Styczeń 2001 - kwiecień 2005 - zatrzymanie ukrywających się za granicą przestępców ściganych międzynarodowymi listami gończymi: Ryszarda Boguckiego, Andrzeja Zielińskiego (ps. Słowik) i Ryszarda Niemczyka.
Listopad 2001 - początek aresztowań członków dwóch gangów walczących o schedę po Marku Medvesku (ps. Oczko), odpowiedzialnych za tzw. trzecią wojnę gangów, która rozegrała się w północno-zachodniej Polsce.
Lipiec 2004 - zatrzymanie
najgroźniejszego następcy zarządu "Pruszkowa" - Andrzeja Horycha, ps.
Korek (aresztowano go za przemyt 325 kg kokainy o wartości 60 mln zł).
Lato 2004 - uderzenie w gang
mokotowski, odpowiedzialny za liczne uprowadzenia dla okupu polskich
biznesmenów i przebywających w Polsce zagranicznych przedsiębiorców.
Lipiec 2004 - zatrzymanie na warszawskiej Pradze poszukiwanego przez Interpol członka włoskiej mafii Alexandra D., skazanego we Włoszech na 14 lat za zabójstwo i oszustwa finansowe.
Rozpracowywanie mafii paliwowej
w Polsce i powiązań polityków z tzw. układem wiedeńskim.
Autorka: Ewa Ornacka
ZDRADA POLICJI
Rozmowa z Markiem Biernackim, ministrem spraw wewnętrznych i administracji w rządzie Jerzego Buzka
Marcin Dzierżanowski: To za pana rządów w MSWiA - jak
twierdzi Andrzej Brachmański - z magazynów łódzkiej policji zniknęły narkotyki?
Marek Biernacki: Przyznaję się do tego, że podczas mojego urzędowania policyjne magazyny zapełniły się narkotykami. To było najpotężniejsze uderzenie w narkobiznes w polskiej historii. Za to, co się działo w policji przez następne cztery lata, nie mogę jednak odpowiadać.
- Brachmański twierdzi, że większość zaniedbań w policji pochodzi z tamtych czasów.
- Stosuje klasyczną taktykę "łap złodzieja". Zrzucając odpowiedzialność na mnie, próbuje odwrócić uwagę od tego, że przy jego wydatnej pomocy SLD dokonał demontażu stworzonego przeze mnie Centralnego Biura Śledczego.
- Dowody?
- Pozbyto się niezwykle zasłużonego kierownictwa CBŚ, zastępując je osobami z partyjnego klucza. Demontowano zespoły zadaniowe, które zajmowały się rozbijaniem "Pruszkowa", mafią paliwową itp. Mało?
- Ale za rządów SLD policjanci z CBŚ wykryli m.in.
aferę starachowicką, zatrzymali gen. Mieczysława Kluka. Mało?
- Mało. W dodatku to wszystko stało się wbrew politykom, a nie dzięki nim. Sprawa gen. Kluka była rozpracowana jeszcze za moich czasów. Dostarczyliśmy prokuraturze wszelkie materiały. I przez cztery lata nie zrobiono z tym nic. Jeśli teraz coś ruszyło, to tylko dzięki pracom komisji śledczej ds. Orlenu.
- A Starachowice?
- To rzecz, która SLD kompletnie wymknęła się spod kontroli. Cenę za to zapłacił nadzorujący CBŚ gen. Adam Rapacki, którego odwołano za wykrycie tej afery. Policjanci otrzymali jednoznaczny sygnał: "Panowie, ręce precz od polityków!".
- Kto konkretnie niszczył CBŚ?
- Zarówno za rządów Leszka Millera, jak i Marka Belki konstytucyjni szefowie MSWiA faktycznie nie rządzili resortem. Osobami numer jeden byli sekretarze stanu: najpierw wszechwładny Zbigniew Sobotka, któremu sąd udowodnił zdradę policjantów, potem jego gorsza kopia - Andrzej Brachmański. W paraliżowaniu działań policji zasłużyli się też doradcy Sobotki, przede wszystkim gen. Roman Kurnik. Na czele policji postawili ludzi o słabych charakterach, dyspozycyjnych. Zarówno gen. Antoni Kowalczyk, jak gen. Leszek Szreder to ludzie miękcy, bezwarunkowo wykonujący polecenia polityków.
- Można jeszcze uratować CBŚ?
- Można. Wystarczy, że następna ekipa pozwoli policji spokojnie działać. A nowy minister da im prosty sygnał: "Możecie łapać przestępców. Wszystkich, bez wyjątku".
Rozmawiał Marcin Dzierżanowski
„WPROST”
nr 19(1272), 13.05.2007 r.
SAMOOBRONA III RP
RUCH NA RZECZ KWAŚNIEWSKIEGO
To, że mogą przyjść do
każdego z nas, nie jest niczym szczególnym. Najgorsze, że na każdego z nas mogą
coś znaleźć. Te zdania powtarza dziś wielu działaczy SLD. Barbara Blida była
jedną z nich. Oni wiedzą, że mają wiele na sumieniu, nie wiedzą tylko, co
wyjdzie na jaw, a czego nigdy nie ustalą organy ścigania. I nie wiedzą, czy
komuś nie puszczą nerwy i nie zacznie sypać. Blida najwidoczniej nie zamierzała
ryzykować i wolała popełnić samobójstwo. Tym bardziej że zarzucano jej
przyjęcie łapówek o wartości co najmniej pół miliona złotych. To tacy ludzie są
ojcami chrzestnymi III RP, państwa, które niczym góra lodowa w ogromnej części
było zanurzone w szarej, a nawet czarnej strefie. A politycznym ojcem
wszystkich ojców był Aleksander Kwaśniewski
"Rządzący (...) nie rozumieją zasad demokracji, lekceważą zasady państwa prawa, dążą do jego upartyjnienia i ideologizacji. Próbują osłabić i zdezawuować istotne dla funkcjonowania demokratycznego państwa instytucje. (...) Społeczeństwo traktują nie jako zbiór obywateli, partnera dialogu, ale jako zawłaszczony obiekt swych rządów" - napisali sygnatariusze oświadczenia Ruchu na rzecz Demokracji. Nieformalnym liderem RRD mianowano Aleksandra Kwaśniewskiego. Jeśli przeanalizować dokonania rządów SLD, którym patronował były prezydent, najlepiej byłoby, gdyby RRD obronił Polaków przed powrotem Kwaśniewskiego i tamtych układów.
Kwaśniewski patronuje kolejnym ćwiczebnym inicjatywom, by sprawdzić, na kogo może liczyć - nie tyle nawet w polityce, ile w obronie jego samego. I wciąga do tej obrony takich politycznych frustratów, jak Andrzej Olechowski, Władysław Frasyniuk czy Włodzimierz Cimoszewicz. Jedni idą za nim z naiwności, inni z wyrachowania albo przekonania, że jadą na tym samym wózku. Tymczasem fakty o rządzącym Polską układzie, któremu patronował Kwaśniewski, są porażające. Tylko przeciwko politykom SLD w ostatnich kilku latach prowadzono prawie dwieście prokuratorskich postępowań. Zarzuty, akty oskarżenia lub wyroki ma na koncie ponad pięćdziesięciu byłych SLD-owskich ministrów, wiceministrów, posłów, prezydentów miast, wojewodów i innych urzędników. Wśród podejrzanych jest też około dziesięciu byłych baronów (szefów wojewódzkich struktur) sojuszu.
MORD ZAŁOŻYCIELSKI
Przypadek Barbary Blidy, a wcześniej afery starachowicka, Pęczaka, opolska czy ta związana z fabryką osocza pokazują, że ojcowie chrzestni III RP działali tak jak opisane przez prof. Andrzeja Zybertowicza Antyrozwojowe Grupy Interesów. Bardzo istotna dla spójności układu była zasada "mordu założycielskiego" - wspólne przestępstwo (na przykład afera korupcyjna) integrowało i zapewniało lojalność. O awansie decydowała tam zasada "umoczenia" - nie awansowały osoby, na które nie było haków. A haki gromadzono nie tylko na przeciwników, ale też na sojuszników i współpracowników. Działała też zasada "ciągłości układu i reprodukcji bezkarności" - osoba opuszczająca kluczowe stanowisko dbała o to, by następcy nie stanowili zagrożenia dla interesów poprzedników oraz ich politycznych klientów. Istotna była również zasada "lokalizacji odpowiedzialności" (wedle reguły mafiosa Tony'ego Soprano, że "pieniądze idą w górę, a gówno spływa na dół").
Bezpieczeństwo układu zapewniała zasada "buforowania" - ryzykowne przedsięwzięcia brały na siebie osoby i instytucje pośredniczące między mocodawcą a kontrahentem. I w razie potrzeby te ogniwa brały winę na siebie. Prof. Zybertowicz powołuje się na casus Orlenu. Były minister skarbu Wiesław Kaczmarek opowiadał, że nazwiska pożądanych członków rady nadzorczej Orlenu przekazał nie ówczesny prezydent Kwaśniewski, ale jego zaufany urzędnik Marek Ungier. Bezpieczeństwo układu zapewniała też zasada "kooptacji" - zamiast walczyć z przeciwnikiem, często bardziej się opłacało przeciągnąć go do własnego obozu. Przykładem niech będzie kooptacja wielu przedstawicieli solidarnościowych elit do rad nadzorczych czy zarządów spółek.
Stabilizacji układu służyła zasada "karuzeli stanowisk" - osoba zarówno pożyteczna dla układu, jak i dla niego niebezpieczna (dysponująca hakami) wypadała z gry w ostateczności. Zwykle przesuwano ją na dalszy plan, ale zapewniając odpowiedni status materialny i towarzyski. Przykładem karuzeli stanowisk był kilka lat temu warszawski samorząd (tzw. układ warszawski). Urzędnicy zamieniali się tam miejscami, a awansując, kontrolowali to, co robili poprzednio. Z kolei dzięki zasadzie "rozprowadzania" członków układu umieszczano w takich miejscach, aby maksymalizować korzyści i minimalizować ryzyko.
RUCH OBRONY PRZED KWAŚNIEWSKIM
Poza Włochami trudno szukać w najnowszej historii Europy formacji bardziej uwikłanej w przestępcze związki niż polska postkomunistyczna lewica. Tangente - to w słowniku włoskiej mafii łapówka dla polityka. To na nich opierała się działalność kamorry. W Polsce przez wiele lat przekonywano, że u nas mafii nie ma, bo nie ma dowodów na związki gangsterów z politykami. Dopiero rządy SLD dostarczyły tych dowodów aż nadto. Dowiedzieliśmy się o istnieniu mafii paliwowej czy mafii w Ministerstwie Finansów. Usłyszeliśmy o tym, że polskie mafie świetnie prosperowały dzięki pomocy polityków, zwykle z SLD. Typowym przykładem jest afera w Ministerstwie Finansów. W ubiegłym roku policjanci z Centralnego Biura Śledczego zatrzymali kilku wysokich urzędników tego resortu. Zarzucono im wydawanie za łapówki korzystnych decyzji podatkowych dla gangsterów i niektórych przedsiębiorców. Choć ta mafia działała przez wiele lat, w czasie rządów SLD nikt nie podjął nawet próby wyjaśnienia zagadki wielomilionowych umorzeń podatkowych. Nowy wątek tej afery dotyczy działań podejmowanych przez SLD-owskiego wiceministra finansów Wiesława Ciesielskiego. Jak dowiedział się "Wprost", prokuratura bada obecnie jego decyzje dotyczące doradców podatkowych. Wraz z kilkoma aresztowanymi już urzędnikami ministerstwa zasiadał on w Państwowej Komisji Egzaminacyjnej ds. Doradztwa Podatkowego. Do śledczych dotarły doniesienia, że wiele osób zostało dopuszczonych do intratnego zawodu doradcy podatkowego w zamian za łapówki.
Jednym z beneficjentów mafijnego układu w resorcie finansów był poszukiwany dziś listem gończym były senator Henryk Stokłosa, któremu wielokrotnie umarzano podatki. Stokłosa mógł liczyć na pomoc nie tylko w Warszawie, lecz także w terenie. SLD-owski wojewoda poznański Andrzej Nowakowski tuż przed odejściem ze stanowiska w 2005 r. uchylił Stokłosie karę 326 tys. zł za nielegalne wydobycie żwiru.
Świadkowie twierdzą, że dzięki pomocy polityków mogła też świetnie funkcjonować mafia paliwowa. W ubiegłym roku media (m.in. Radio Zet) doniosły, że baronowie paliwowi składają zeznania obciążające Jacka Piechotę, byłego ministra gospodarki. Miał on forsować korzystne dla mafiosów przepisy prawne. Piechota wszystkiemu zaprzecza, ale śledztwo w tej sprawie trwa.
BARONOWIE
We włoskiej mafii wiele do powiedzenia mieli capo mandamento, czyli zwierzchnicy okręgów. Analizując materiały prokuratorskie, można dojść do wniosku, że podobną rolę mogli odgrywać w Polsce niektórzy baronowie SLD. Były szef pomorskiego SLD jest oskarżony w aferze spółki Stella Maris. Były baron łódzkiego SLD Andrzej Pęczak to główny bohater jednej z największych w Polsce afer korupcyjnych. Były świętokrzyski baron Henryk Długosz to z kolei jeden ze skazanych w aferze starachowickiej. A były szef opolskiego SLD Jerzy Szteliga trafił do aresztu w związku z aferą przy ubezpieczaniu Elektrowni Opole. Ostatnio pojawiły się też informacje, że prokuratura sprawdza, czy były szef poznańskiego SLD Paweł Grześkowiak bezprawnie grał na giełdzie państwowymi pieniędzmi.
Przez pewien czas liderką śląskiego SLD była Barbara Blida, była minister budownictwa, która zastrzeliła się podczas niedawnej akcji Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w jej domu. Według zeznań śląskiej bizneswoman Barbary Kmiecik, Blida miała w zamian za łapówki lobbować w jej interesach. Według informacji "Wprost", Kmiecik opowiedziała też śledczym o swoich związkach z innymi znanymi politykami SLD - byłym wiceministrem gospodarki Andrzejem Szarawarskim, posłem Wacławem Martyniukiem i byłym ministrem w Kancelarii Prezydenta Stanisławem Cios-kiem. Miała też opowiedzieć o swojej znajomości z samym Aleksandrem Kwaśniewskim. Według śląskich mediów, córka Kwaśniewskiego spędziła nawet kilka lat temu wakacje w stadninie koni należącej do Barbary Kmiecik. Kwaśniewski zapewnia dziś, iż nie miał świadomości, że obiekt ten należał do Kmiecik.
SIŁA STRACHU
"Boję się o własne zdrowie i życie. Najpierw ktoś zniszczył samochód mojej gosposi, potem w aucie żony odpadło koło, aż wreszcie ktoś uszkodził opony w moim samochodzie" - ogłosił kilka tygodni temu na łamach "Wprost" Józef Oleksy. W nagranej rozmowie z Aleksandrem Gudzowatym Oleksy najwięcej złego mówił o Aleksandrze Kwaśniewskim. Potem skruszony pokornie go przepraszał. Dlaczego? Analizując wydarzenia ostatnich lat, można zauważyć, że ci, którzy ośmielili się zadrzeć z Kwaśniewskim, wpadali w poważne tarapaty. Leszek Miller nigdy nie ukrywał "szorstkiej przyjaźni", jaka łączyła go z byłym prezydentem. W ostatnich miesiącach nastąpił wysyp informacji o korupcyjnych propozycjach, które były składane rzekomo w imieniu Leszka Millera. Łapówek w imieniu byłego premiera domagano się m.in. od Aleksandra Gudzowatego. Czy rzeczywiście pośredników wysyłał Miller? Jak zauważyła blogerka Kataryna, nazywana królową polskiego Internetu, Miller byłby skończonym idiotą i samobójcą, gdyby po doświadczeniach z afery Rywina wysyłał kolejnych pośredników po łapówki. Czy ktoś zorganizował przeciwko Millerowi serię prowokacji?
Podobne intrygi dotyczyły też innego poróżnionego z Aleksandrem Kwaśniewskim byłego lidera SLD Wiesława Kaczmarka. W przeciwieństwie do wielu innych polityków SLD nie może on liczyć na zmowę milczenia partyjnych towarzyszy (we włoskiej mafii nazywaną omertą), bo jest uważany za zdrajcę. Dodajmy, jedynego ważnego zdrajcę. Co więcej, sam Kaczmarek w rozmowie z "Wprost" sugeruje, że kolejne zarzuty są stawiane mu "lawinowo", a prokuratura cierpi wręcz na nadmiar zeznających przeciwko niemu świadków.
Jak się dowiedział "Wprost", Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga postawiła niedawno Kaczmarkowi zarzuty dotyczące przekształceń własnościowych toru wyścigów konnych na warszawskim Służewcu. - Zarzuty w tej sprawie też stawiają mi lawinowo. Ostatnio dowiedziałem się, że na poczet przyszłej kary prokuratura chce mi zająć samochód - mówi "Wprost" Wiesław Kaczmarek. W tej sprawie zarzuty postawiono jeszcze sześciu innym osobom, m.in. byłemu wiceministrowi skarbu Ireneuszowi Sitarskiemu. Według śledczych, w wyniku działalności grupy urzędników doszło do obniżenia wartości spółki Służewiec Tory Wyścigów Konnych, a w ostateczności do jej upadłości. Zdaniem prokuratury, mogło to być celowe działanie, by sprzedać "bezwartościową" spółkę prywatnemu inwestorowi. Państwo na tej działalności miało stracić 47 mln zł.
NIEUCHWYTNY PATRON
Taśmy Oleksego-Gudzowatego stały się przedmiotem zainteresowania prokuratury. Oleksy mówił m.in., że Kwaśniewski nie jest w stanie wytłumaczyć się ze swojego majątku. Według naszych informacji, już wkrótce prokuratura przesłucha w tej sprawie byłego prezydenta. W obliczu zagrożenia Kwaśniewski postanowił pozamykać wszystkie polityczne fronty. Niedawno "Wprost" ujawnił, że były prezydent zaprosił na pojednawcze spotkanie Leszka Millera. Również Józef Oleksy chce wrócić na łono "familii". Na niedawnym pogrzebie Barbary Blidy stał w jednym rzędzie z członkami "sitwy", o której opowiadał Gudzowatemu. Wiesław Kaczmarek pozostanie więc praktycznie jedynym "niepogodzonym" z Kwaśniewskim, bo nie okazał skruchy.
Mimo lawiny medialnych doniesień i kolejnych przesłuchań prokuratorom nie udało się postawić Aleksandrowi Kwaśniewskiemu żadnego poważnego zarzutu. Może stanąć przed sądem za błahe przewinienie. Według nieoficjalnych informacji, już za kilkanaście dni lubelska prokuratura może postawić Kwaśniewskiemu zarzut podawania nieprawdziwych informacji o wykształceniu. Na razie układ chroni swojego patrona. Jak długo jeszcze?
Dorota Kania
AFERALNA
MAPA POLSKI
WOJEWÓDZTWO ZACHODNIOPOMORSKIE
W sierpniu 2006 r. Radio Zet doniosło, że kandydat SLD na prezydenta Szczecina Jacek Piechota został obciążony zeznaniami baronów mafii paliwowej. Piechota miał forsować korzystne dla mafii przepisy prawne i przyjmowanie łapówki.
W grudniu 2006 r. sąd skazał kilku byłych działaczy szczecińskiego SLD. Zostali uznani za winnych nieprawidłowości w prywatyzacji atrakcyjnych nieruchomości miejskich w zamian za korzyści majątkowe. Wśród nich był m.in. pełnomocnik Aleksandra Kwaśniewskiego w czasie wyborów prezydenckich.
WOJEWÓDZTWO LUBUSKIE
W 2005 r. prezydent Gorzowa Wielkopolskiego Tadeusz Jędrzejczak został aresztowany pod zarzutem działania na szkodę miasta przez wydawanie niekorzystnych decyzji budowlanych.
W listopadzie 2006 r. prokuratura poinformowała, że były wiceprezydent Gorzowa Wielkopolskiego, a potem wojewoda lubuski Andrzej K. miał przyjmować łapówki i działać na szkodę miasta.
WOJEWÓDZTWO OPOLSKIE
W grudniu 2006 r. sąd skazał na kary bezwzględnego więzienia za łapownictwo grupę opolskich urzędników z SLD. Wśród nich byli m.in. były prezydent Opola i wojewoda Leszek Pogan, były naczelnik wydziału przetargów w opolskim ratuszu Remigiusz Promny i Stanisław Dolata, były przewodniczący rady miasta.
Byli posłowie SLD Aleksandra Jakubowska i Jerzy Szteliga (były baron SLD na Opolszczyźnie) są oskarżeni o korupcję w związku z aferą łapówkarską przy ubezpieczaniu Elektrowni Opole.
WOJEWÓDZTWO POMORSKIE
W kwietniu 2007 r. Sejm bezskutecznie głosował nad wnioskiem prokuratury o uchylenie immunitetu posłance SLD Małgorzacie Ostrowskiej. Prokuratura zarzuca jej przyjęcie 155 tys. zł łapówki i pomoc bossowi mafii paliwowej w próbie przejęcia terenów po upadłym przedsiębiorstwie w Malborku.
Szefom spółki Stella Maris prokuratura zarzuca, że wystawili faktury VAT za fikcyjne usługi konsultingowe i doradcze na 65 mln zł. Jeden z aktów oskarżenia obejmuje byłego szefa pomorskiego SLD Jerzego Jędykiewicza.
WOJEWÓDZTWO WIELKOPOLSKIE
W marcu 2007 r. prokuratura ujawniła, że wpłynęło do niej zawiadomienie, z którego wynika, iż Paweł Grześkowiak, były szef poznańskiego SLD, bezprawnie grał na giełdzie pieniędzmi państwowej firmy.
W 2005 r. wojewoda wielkopolski Andrzej Nowakowski uchylił byłemu senatorowi Henrykowi Stokłosie karę 326 tys. zł za nielegalne wydobycie żwiru. Podobnych decyzji korzystnych dla poszukiwanego obecnie Stokłosy wojewoda wydał więcej.
WOJEWÓDZTWO DOLNOŚLĄSKIE
Były SLD-owski wojewoda Ryszard Nawrat został oskarżony o korupcję. Miał przyjąć korzyść majątkową od biznesmena Aleksandra K. Dzięki zeznaniom tego ostatniego zatrzymano też kilku znanych wrocławskich prawników.
WOJEWÓDZTWO ŚLĄSKIE
Była minister budownictwa Barbara Blida, która zastrzeliła się podczas przeszukania jej domu przez ABW, miała mieć postawione zarzuty korupcyjne. Obciążyła ją Barbara Kmiecik, śląska bizneswoman, znajoma wielu polityków lewicy, w tym Aleksandra Kwaśniewskiego. Według nieoficjalnych informacji, w śledztwie dotyczącym tzw. afery węglowej pojawia się też nazwisko Andrzeja Szarawarskiego, byłego wiceministra gospodarki.
WOJEWÓDZTWO MAŁOPOLSKIE
Kilkanaście dni temu aresztowano byłego SLD-owskiego wojewodę małopolskiego Jerzego Adamika. Miał pośredniczyć we wręczaniu łapówek.
Prokuratura chce uchylenia immunitetu Jackowi Majchrowkiemu, popieranemu przez SLD prezydentowi Krakowa.. Chce mu postawić zarzut niepowiadomienia organów ścigania o korupcji.
WOJEWÓDZTWO WARMIŃSKO-MAZURSKIE
Andrzej R., były radny SLD z Lidzbarka Warmińskiego, w 2003 r. został oskarżony o przemyt z Holandii 33 tys. tabletek ecstasy. Mimo aresztowania przez długi czas pozostał radnym.
W 2002 r. SLD-wski radny Olsztyna Marek O.-K.. został oskarżony o przyjęcie łapówki w zamian za obietnice przydzielania mieszkań.
WOJEWÓDZTWO KUJAWSKO-POMORSKIE
W 2000 r. „Gazeta Wyborcza” opisała działalność Henryka Kierzkowskiego, szefa rady powiatu we Włocławku i nominowanego prze SLD szefa rady Kujawsko-pomorskiej Kasy Chorych. Kierzkowski miał załatwić pracę lokalnym działaczom SLD, m.in. mężowi posłanki sojuszu.
WOJEWÓDZTWO MAZOWIECKIE
W 2003 r. „Gazeta Wyborcza” ujawniła podejrzane interesy, jakie Jan Gąsiorek, zarządca Stołecznego Przedsiębiorstwa Handlu Wewnętrznego, prowadził z Wiesławem Huszczą, byłym skarbnikiem PZPR i SdRP. Gąsiorka mianował SLD-owski wojewoda Leszek Mizielski.
W 2005 r. były szef gabinetu Aleksandra Kwaśniewskiego Marek Ungier został oskarżony o ujawnienie tajemnicy państwowej i składanie fałszywych zeznań. Chodzi m.in. o przekazanie poufnych informacji ze śledztwa Wiesławowi Kaczmarkowi.
Według informacji „Wprost’, prokuratura dysponuje informacjami obciążającymi Wiesława Kaczmarka, byłego ministra skarbu. Sprawa dotyczy prywatyzacji warszawskiego toru wyścigów konnych na Służewcu.
WOJEWÓDZTWO ŁÓDZKIE
Trwa proces Andrzeja Pęczaka. Prokuratura Apelacyjna w Łodzi oskarżyła byłego łódzkiego barona SLD o łapownictwo, płatną protekcję i oszustwa.
Jednym z oskarżonych w sprawie Andrzeja Pęczaka jest Waldemar Matusewicz, były prezydent Piotrkowa Trybunalskiego, który przez kilka miesięcy rządził miastem zza krat.
WOJEWÓDZTWO PODLASKIE
Mieczysław Czerniawski, kandydat lewicy na prezydenta Łomży w ubiegłorocznych wyborach, był objęty śledztwem w sprawie głosowania „na dwie ręce” w Sejmie. To za niego głos oddali partyjni koledzy. Czerniawskiego usunięto z SLD, ale wkrótce wrócił do łask kolegów z lewicy
WOJEWÓDZTWO LUBELSKIE
W 2003 r. ujawniono, że były minister sprawiedliwości, a potem szef lubelskiego SLD Grzegorz Kurczuk zagroził redaktorowi naczelnemu „Dziennika Wschodniego”, że jeśli nie będzie pisał przychylnie o SLD, nakłoni reklamodawców do unikania tej gazety.
WOJEWÓDZTWO PODKARPACKIE
Były poseł SLD i burmistrz Dębicy Edward Brzostowski został przez prokuraturę oskarżony o wystawianie fikcyjnych faktur. Kilka tygodni temu Brzostowski został też skazany za bezprawne zwolnienie z pracy strażnika miejskiego.
Nazwiska kilku polityków lewicy i ludzi z nimi związanych pojawiają się w śledztwie dotyczącym budowy Laboratorium Frakcjonowania Osocza. Zarzuty postawiono m.in. byłemu ministrowi skarbu i gospodarki Wiesławowi Kaczmarkowi i przyjacielowi Aleksandra Kwaśniewskiego, biznesmenowi Włodzimierzowi Wapińskiemu.
WOJEWÓDZTWO ŚWIĘTOKRZYSKIE
W 2003 r. ówczesny świętokrzyski baron SLD Henryk Długosz i inny poseł tej partii Andrzej Jagiełło oraz ówczesny wiceszef MSWiA Zbigniew Sobotka byli autorami słynnego „przecieku starachowickiego”. Posłowie ostrzegli zamieszanych w związki z gangsterami starachowickich samorządowców z SLD o planowanej przeciwko nim akcji CBŚ. Wszyscy zostali skazani. Sobotkę ułaskawił Aleksander Kwaśniewski.
„WPROST” nr 24(1277), 17.06.2007 r.
MATKA
CHRZESTNA
JAK SŁUŻBA BEZPIECZEŃSTWA PRL STWORZYŁA POLSKĄ MAFIĘ
Ta sprawa pokazuje, jak w
latach 90. w Polsce tworzyła się mafia" - tak o zabójstwie gen. Marka
Papały mówi minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Najnowsze ustalenia
śledczych w tej sprawie i dokumenty Instytutu Pamięci Narodowej pokazują, że
zorganizowana przestępczość w III RP jest dziełem esbeków. A formalna
likwidacja struktur komunistycznej bezpieki nie oznaczała końca istniejącej już
wcześniej sieci powiązań funkcjonariuszy tajnych służb z gangsterskim
podziemiem, a także osobami, które w III RP trafiły do polityki, i to do jej
pierwszego szeregu.
OFICER MAZURA
„W sprawie zabójstw Jacka Dębskiego (ministra sportu w rządzie Jerzego Buzka) i gen. Marka Papały kulisy tych spraw zna najlepiej pan Jan Bisztyga, z którym znam się dobrze od 1976 r. Dziwi mnie, że osłania ludzi bardzo dobrze mu znanych" - tak w 2003 r. pisał z wiedeńskiego aresztu gangster Jeremiasz Barański, ps. Baranina. Był to jeden z jego ostatnich listów przed śmiercią - w dziwnych okolicznościach powiesił się w celi. Bisztyga, emerytowany pułkownik wywiadu PRL, a później doradca premiera Leszka Millera, kategorycznie wyparł się tej znajomości.
List Baraniny nie jest jedynym dowodem na esbecko-mafijne tło dwóch politycznych morderstw III RP. Przed amerykańskim sądem głównym świadkiem obrony Edwarda Mazura, podejrzewanego o zlecenie zabójstwa Papały, jest dziś Ryszard Bieszyński. Ten wyrzucony z pracy półtora roku temu pułkownik Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i były dyrektor zarządu śledczego UOP w 2004 r. umożliwił ucieczkę Mazura z Polski, co zagwarantowało mu wieloletnią bezkarność. Przed sądem w USA zdecydowanie bronił Mazura, zapewniając, że ten nie ma nic wspólnego z zabójstwem Papały. Tymczasem związki obu panów sięgają czasów głębokiej PRL. Jak ustalił „Wprost", jako wieloletni agent Służby Bezpieczeństwa, Mazur spotykał się właśnie z Bieszyńskim, ówczesnym oficerem SB, przekazując mu informacje.
W archiwach IPN zachowała się bogata dokumentacja dotycząca działań Mazura, który potem współpracował jako konsultant z kontrwywiadem III Rzeczypospolitej.
W latach 1992-1996 zbierał informacje na temat dyplomatów i biznesmenów oraz powiązań polityków z gangsterami. Miał sporą wiedzę o byłych generałach Służby Bezpieczeństwa, z którymi bywał w zażyłych stosunkach. Informacje te przekazywał regularnie Bieszyńskiemu. - Postępowanie Bieszyńskiego można określić jednym zdaniem: za wszelką cenę chronić swojego informatora - mówi „Wprost" były funkcjonariusz UOP.
TRÓJMIEJSKA KOLEBKA
Związki Bieszyńskiego z Mazurem to tylko spektakularna ilustracja znacznie poważniejszego zjawiska. Prawdziwe korzenie polskiej mafii sięgają lat 80. i mają ścisły związek z komunistycznymi służbami specjalnymi. Już wtedy zorganizowane grupy miały na swoim koncie wymuszenia haraczy od prostytutek, przemyt anabolików, łapówki, wyłudzanie odszkodowań komunikacyjnych. Członkami i szefami tych gangów byli jednak nie pospolici przestępcy, ale milicjanci i funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Dziś już wiadomo, że nie da się napisać historii polskiej mafii bez analizy zasobów Instytutu Pamięci Narodowej.
„Wprost" dotarł do dokumentów IPN dotyczących narodzin świata gangsterskiego na Wybrzeżu. To właśnie Trójmiasto, ze względu na swoją specyfikę, było kolebką polskiej mafii. To tu, w związku z międzynarodowymi kontaktami handlowymi portów i stoczni, rozwijał się podziemny kapitalizm. Najwięcej informacji o powiązaniach esbeków ze środowiskiem przestępczym zawierają materiały Zarządu Ochrony Funkcjonariuszy oraz rozsianych po kraju Inspektoratów Ochrony Funkcjonariuszy. ZOF był swoistą esbecją w esbecji - elitarną grupą funkcjonariuszy mającą badać nadużycia innych esbeków i stać na straży ich ideologicznej poprawności.
Z materiałów, do których dotarliśmy, wynika, że w latach 80. na Wybrzeżu istniało co najmniej kilka zorganizowanych grup przestępczych założonych przez esbeków i milicjantów. Po 1989 r. właśnie na zrębach tych grup wyrosła obecna mafia. W 1992 r. ówczesny premier Jan Olszewski dostał z MSW kierowanego przez Antoniego Macierewicza raport, który opisywał tworzenie się mafii opartej na dawnych funkcjonariuszach SB i MO oraz ich agentach. Większość mediów raport przyjęła kpinami, wkrótce zaś upadł rząd Olszewskiego, co spowodowało, że dokumentem nikt się już nie zajmował. - Praca w służbach PRL dawała możliwości informacyjne i, co najważniejsze, kontakty. Te kontakty, czyli rozbudowana sieć agentów, zostały później wykorzystane w tworzeniu mafii po 1989 r. - mówi prof. Andrzej Zybertowicz, socjolog, członek Komisji Likwidacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych.
SAMOCHÓD DLA BISKUPA
Milicjanci i esbecy współpracowali m.in. z gangami samochodowymi. Od pierwszej połowy lat 80. Inspektorat Ochrony Funkcjonariuszy w Gdańsku prowadził sprawę gangu samochodowego, do którego należał Nikodem Skotarczak, ps. Nikoś. Po wyjeździe Nikosia do RFN faktycznym przywódcą grupy był Tadeusz Jędrzejczak, były zomowiec, wyrzucony z MO m.in. za wyłudzenie mebli.
W jednym z esbeckich raportów czytamy: „Rozprowadzaniem samochodów zajmował się Jędrzejczak. Sprzedawał je na ogłoszeniach i na giełdach. (…) Rozprowadzał je także poprzez swoje szerokie kontakty osobiste z księżmi, jak np. ks. Kargul, biskup Gocłowski i inni (…)" - pisał 28 listopada 1984 r. kpt. Jan Protasewicz, kierownik sekcji II wydziału III WUSW w Gdańsku. Z dokumentów nie wynika, by obecny metropolita gdański miał świadomość, że ma kontakty z esbecko-gangsterską grupą.
Według dokumentów, z gangami samochodowymi współpracowało kilkunastu funkcjonariuszy, nazywanych (ze względu na prowadzony tryb życia) Amerykanami. Według informatorów z przestępczego półświatka, „Amerykanie" pod pozorem przeszukań okradali przestępców z tego, co ci wcześniej zrabowali. Z „Amerykanami" współpracował właśnie gang Jędrzejczaka, mający także dojścia do milicjantów i esbeków w komendzie wojewódzkiej w Gdańsku. Jeden z funkcjonariuszy, Władysław Popko, w mundurze milicjanta wprowadzał kradzione w RFN i Francji samochody na giełdy. Mundur wykorzystywał także do sprzedaży kradzionych towarów z przemytu, m.in. kawy, cytrusów i sprzętu RTV. Wtedy też pojawił się proceder „sprzedawania" gangsterom informacji o śledztwach, za co funkcjonariusze dostawali samochody, kolorowe telewizory i pieniądze.
HARACZE OD PROSTYTUTEK
Esbecy systematycznie przejmowali też kontrolę nad światem powstających wtedy agencji towarzyskich. W gdańskim IPN znajduje się teczka sprawy o kryptonimie „Hotel", dotycząca wymuszania przez esbeków haraczy od agencji towarzyskich. W trakcie postępowania IOF okazało się, że milicjanci pobierają od prostytutek haracze za to, by mogły one bez przeszkód poruszać się po hotelach i mieć zagranicznych klientów. Dawały one milicjantom m.in. pieniądze i biżuterię, były też zmuszane do świadczenia usług seksualnych. O brutalnych metodach stosowanych przez gangsterów ochranianych przez SB czytamy w notatce służbowej sporządzonej ze spotkania z TW Piotrek. „Pod klubem nocnym »Balladyna« w Gdańsku Brzeźnie przy ul. Karola Marksa w miesiącu sierpniu i wrześniu miały miejsce pobicia kobiet. Pobić miał dokonać Wiesław Wódkiewicz. Tenże Wódkiewicz chwalił się, że jest byłym oficerem SB z obyczajówki" - relacjonował TW Piotrek.
NARODZINY WOŁOMINA
Po 1989 r. kontakty byłych milicjantów i esbeków z peerelowskimi przestępcami nie zanikły, lecz jedynie zmieniły swój charakter. Trójmiasto nadal uchodziło za stolicę gangsterskiego półświatka za sprawą dobrych kontaktów polskich przestępców z rodakami mieszkającymi za granicą. Do kraju płynął nieprzerwany strumień spirytusu i elektroniki. Powstały pierwsze wielkie szlaki przerzutowe narkotyków. - To nie były żadne nowe szlaki. Bramki na granicy, którymi w latach 70. i 80. szły do kraju kradzione na Zachodzie samochody, służyły do przemytu bardziej dochodowych towarów. Celnicy i pogranicznicy znali się z byłymi milicjantami oraz esbekami i dzięki temu kontrabanda płynęła szerokim strumieniem - opowiada prokurator z biura przestępczości zorganizowanej.
Gangsterzy wykorzystali nadarzającą się okazję. Tym bardziej że dzięki dużemu wpływowi esbeków na policję i MSW na początku lat 90. zlikwidowano wydziały przestępczości gospodarczej. Ściganie przemytników stało się fikcją, a policjanci osiągali jakieś sukcesy tylko wtedy, gdy konkurencyjne grupy na siebie donosiły. Jednocześnie przez „graniczne bramki" zaczęto przemycać narkotyki. I znów wykorzystano esbeckie znajomości. Jednym z pierwszych dostawców kokainy do Polski był duet Wojciech U. i Andrzej J. Ten ostatni był rugbistą, a później sponsorem Lechii Gdańsk. W 1992 r. gangsterzy przemycili z Kolumbii ponad 100 kg czystej kokainy. Wiele wskazuje, na to, że Andrzej J. i jego kompani skorzystali ze starego esbeckiego kanału przerzutowego.
Na trójmiejskich i szczecińskich przemytnikach oparły się później gangi z innych części Polski, w tym najbardziej znane: „Pruszków" i „Wołomin". Organizowaniem spotkań z zagranicznymi narkogangami zajmowali się emerytowani oficerowie SB, Stasi i KGB. Pośrednikami byli często agenci bezpieki robiący mafijną karierę na Zachodzie. - Bossowie „Pruszkowa" zaczynali od bandyckich napadów na mieszkania, szefowie „Wołomina" od rabowania geesów, a mafiosi z Katowic i Małopolski od przewałów na walutach. Nagle z takich prostych bandziorów zrobili się wielcy mafiosi, których nikt przez lata nie ruszał. To nie był przypadek - wyjaśnia oficer, który do końca lat 90. zwalczał polskie gangi.
Na początku lat 90. grupa esbeków i oficerów wojskowych służb specjalnych za pośrednictwem gangu pruszkowskiego przygotowała dużą operację przemytu broni do krajów Bliskiego Wschodu i na Bałkany. Zeznawał o tym świadek koronny Jarosław S., ps. Masa. Nigdy nie udało się ustalić, jak skończyła się ta operacja. Wiadomo, że broń dotarła do odbiorców.
Dlaczego, mimo dowodów na tworzenie się silnych struktur zorganizowanej przestępczości, przez lata kolejni szefowie resortu spraw wewnętrznych i policji zapewniali, że w naszym kraju nie ma mafii? Być może odpowiedź tkwi właśnie w dokumentach IPN, z których jasno wynika, że istniejące do dziś struktury przestępczości zorganizowanej powstały już w schyłkowych czasach PRL. A Służba Bezpieczeństwa nie tylko była tajną policją polityczną zwalczającą opozycję demokratyczną w PRL, ale stała się też matką chrzestną mafii w III Rzeczypospolitej.
ANTONI MACIEREWICZ,SZEF SŁUŻBY KONTRWYWIADU WOJSKOWEGO
Nie ma wątpliwości, że struktury mafijne w Polsce powstały po 1989 r. na gruzach dawnej Służby Bezpieczeństwa. Podobny proces zachodził we wszystkich państwach zależnych od Związku Radzieckiego, ale u nas odbywał się z cichym przyzwoleniem rządzących, wywodzących się z układu "okrągłego stołu". Politycy ci bali się, że bunt esbeków doprowadzi do dezorganizacji rządów. Taka postawa przyniosła tragiczne skutki: bezpieka już jako mafia umacniała swoje struktury i rosła w siłę. A minister Andrzej Milczanowski, zafascynowany służbami specjalnymi, aż do 1995 r. twierdził, że w Polsce nie ma mafii!
Dorota Kania, Rafał Pasztelański
FAKTY I MITY” nr
33, 21.08.2003 r.: Zdaniem NIK, PKP w ostatnich latach straciły 1,3 mld
złotych, niegospodarnie zarządzając swoim majątkiem.
Co tam jeden miliard, na biednego nie trafiło.
Chociaż... – chwileczkę! – to byłyby jakieś cztery Świątynie Opatrzności!!!
„NEWSWEEK” nr 47, 27.11.2005 r.
ZABAWA NA KOSZT SKARBU
Abstynenci nie powinni starać się o posady w spółkach skarbu państwa. Takie wnioski płyną z niepublikowanego dotąd raportu Najwyższej Izby Kontroli o wydatkach na cele reprezentacyjne w spółkach skarbu państwa, do którego dotarł „Newsweek”.
W KGHM Polska Miedź na alkohol średnio dziennie wydawano prawie 400 złotych. Według kontrolerów NIK znaczną część alkoholowych zakupów spółki wypijali członkowie jej 9-osobowej rady nadzorczej.
Ale alkoholem nastrój poprawiają sobie nie tylko członkowie rad nadzorczych. Oryginalne rozwiązanie wymyślono w Polskich Sieciach Elektroenergetycznych, których prezesem jest związany z PSL Stanisław Dobrzański. Uczestnicy seminarium o „płynności finansowej w elektroenergetyce” mogli wysłuchać prelekcji o serwowaniu win połączonej z degustacją i „pokazem sztuki barmańskiej”. Bawić się potrafią też szefowie Elektrowni Opole. Na imprezę dla kierownictwa – ognisko, grill i koncert muzyki tanecznej – wydano, bagatela, 52 tys. zł.
Miliony idą jednak nie tylko na wódkę i zakąskę. W Telewizji Polskiej za rządów prezesa Roberta Kwiatkowskiego na prezenty dla gości i kontrahentów przeznaczono 2,6 mln zł. Nie wiadomo, do kogo trafiały upominki, bo rachunki rozliczane przez spółkę są niepełne i ogólnikowe. Lekką ręką spółki sponsorują też kluby sportowe. Rafinerii Gdańskiej nie przeszkadzało, gdy zawodnik żużlowej drużyny, na którą spółka wyłożyła 1 mln zł, startował w koszulkach z logo... Shela.
Zdaniem NIK w zaledwie 30 skontrolowanych spółkach skarbu państwa w niewłaściwy sposób na cele reprezentacyjne wydano 6,6 mln zł. A to tylko wierzchołek góry lodowej, bo skarb państwa ma w sumie udziały w ponad 1500 spółkach. Nowy rząd już zapowiada przygotowanie raportu otwarcia o stanie spółek skarbu państwa. Jedynym skutecznym sposobem zlikwidowania tych patologii wydaje się prywatyzacja. Tylko że nowy rząd już zapowiedział, że chce pozostawić w rękach państwa co najmniej 100 spółek. A historia lubi się powtarzać.
Dorota Kołakowska
„FAKTY I MITY” nr 40,
13.10.2005 r.
PO PRAWICY MAFII...
Polakom gratulujemy wyborów! Prawicowi
politycy chronią interesy mafii – od paliwowej po narkotykową. Grają też na
nosie wszystkim naiwniakom, którzy na nich głosowali.
Dowodem na to drugie jest chociażby sprawa Systemu Ewidencji
Nieruchomości. Obecnie w 380 powiatach w najróżniejszy sposób ewidencjonuje się
grunty i nieruchomości. Funkcjonuje około 70 typów programów komputerowych.
Wszystkie są do d... Zapisane na nich dane są w takim stanie, że nie mogą być
przekazywane do ksiąg wieczystych w wersji innej niż papierowa. Nie ma też
przepływu informacji pomiędzy ewidencją gruntów a księgami wieczystymi. Tylko
18 proc. budynków w miastach i 2,5 proc. na wsi ma kompletną dokumentację
geodezyjną. Niedawno gabinet Marka Belki postanowił zrobić porządek z tym
bajzlem. Ministrowie ramię w ramię dążyli do tego, aby Polska uzyskała wreszcie
ogólnopolską centralną bazę informacji o nieruchomościach. Dodajmy, że
wspomnianej bazy – oprócz Polski – nie ma w Europie tylko Mołdawia. Jakie są
tego skutki w praktyce? Wyjaśnimy to na przykładzie nieśmiertelnego Jana
Kowalskiego, który zapragnął kupić sobie nieruchomość:
Już na samym początku musi odwiedzić trzy urzędy. Najpierw zasuwa do
urzędu gminy (ew. miasta), aby dowiedzieć się, czy w okolicy wybranej przez
niego działki nie powstanie w przyszłości jakaś autostrada, fabryka, szalet itp.
Dwie trzecie gmin nie posiada takich planów, więc istnieje duże
prawdopodobieństwo, że pan Kowalski odejdzie z kwitkiem. No i odchodzi.
Teraz – jeszcze nie zniechęcony – udaje się do starostwa powiatowego po
wypis z ewidencji gruntów i mapę geodezyjną. Z tej lektury dowie się między
innymi, jaką powierzchnię ma działka, którą chce kupić, i kto jest jej
właścicielem. Nie powinien jednak zbytnio ufać papierom, gdyż może się okazać,
że człowiek figurujący jako właściciel działki tak naprawdę nie ma do niej
żadnych praw, a powierzchnia zapisana na mapie nijak się ma do rzeczywistych
wymiarów.
Już lekko wkurzony idzie Kowalski do wydziału ksiąg wieczystych w
sądzie rejonowym. Tam dowiaduje się, że właścicielem działki nie jest osoba,
która figuruje w papierach, i że nieruchomość, którą pragnie kupić, jest
podzielona na więcej działek, a przez ich środek wytyczona jest droga. Po dawce
relanium nasz zrobiony w trąbę Jan ma twardy orzech do zgryzienia. Bo nawet
jeśli zaryzykuje i działkę kupi, to nigdy nie będzie miał gwarancji, że
właściciel nieruchomości, który figuruje w księdze wieczystej, jest tym samym
człowiekiem, który mu tę działkę sprzedał. A zatem nie będzie mógł wykluczyć
sytuacji, w której „prawdziwy” właściciel zapuka pewnego dnia do jego drzwi i
wywali na zbity pysk. Dlaczego?
Otóż w Polsce w żaden sposób nie można zweryfikować tożsamości
sprzedającego, ponieważ księgi wieczyste oraz 380 ewidencji gruntów nie mają
połączenia z systemem PESEL.
Głównie przez ten właśnie bałagan nasz kraj nie jest zbyt atrakcyjny
jako teren inwestycyjny. Nikt bowiem nie jest w stanie wyobrazić sobie, że
przez pół roku będzie zbierać informacje o interesujących go nieruchomościach.
Taki bałagan fatalnie wpływa na sposób wykorzystania środków
europejskich przeznaczonych na rolnictwo. Nasz rząd nie ma bowiem możliwości
aktualizowania na bieżąco informacji o powierzchni upraw i sumie wypłaconych
dopłat bezpośrednich. Nie może też podjąć żadnych interwencji w UE w sprawie
stabilizacji cen zbóż. Jerzy Albin, główny geodeta kraju, od 2001 roku starał
się w Komisji Europejskiej o pieniądze na zbudowanie systemu ewidencji gruntów
i budynków.
Dostał 22 mln euro. W jaki sposób zamierzał je wykorzystać?
Po pierwsze – chciał wprowadzić jeden standardowy formularz ewidencji
danyh. Po drugie – zamiast 70 programów komputerowych – jeden, ale niezawodny,
dzięki któremu dane te można byłoby przesyłać między powiatami. Po trzecie –
dotychczasowe 380 baz danych uzyskałoby połączenie z systemem PESEL i REGON. W
skali kraju powstałaby baza, dzięki której policja i prokuratura miałyby stały
dostęp do informacji o obrocie nieruchomościami. To z kolei ułatwiłoby im walkę
z mafią oraz procederem prania brudnych pieniędzy. – Zamiast sześciu miesięcy
ustalania, gdzie bandyci z Pruszkowa i Wołomina kupili nieruchomości, zajęłoby
to około 6 minut – mówi Maciej Kujawski, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej
w Warszawie.
Tak właśnie mogłoby być, gdyby nie wielka „koalicja” PO, PiS, LPR, PSL.
Co zrobili ci, w których łapy dostaliśmy się na najbliższe 4 lata?
Otóż w roku 2004 rząd wysłał do Sejmu projekt ustawy umożliwiającej
wprowadzenie ogólnopolskiego centralnego systemu. Jednak prace nad nią
uniemożliwiali „koalicjanci”, czyli posłowie: Ludwik Dorn, Bogdan Zdrojewski i
Andrzej Fedorowicz. Imali się wszelkich sposobów, aby nie doszło do uchwalenia
ustawy. Począwszy od wychodzenia z sali obrad po składanie absurdalnych
wniosków.
W czerwcu 2005 roku wykorzystali fakt, że posłowie SLD mieli
posiedzenie klubu i przegłosowali odrzucenie projektu. uwcześni
wicemarszałkowie – Ujazdowski, Tusk i Zych – uznali, że Sejm nie będzie więcej
zajmować się tą sprawą.
Jednak główny geodeta kraju postanowił – w drodze rozporządzenia –
uratować część z projektu i 22 milionów euro. Co dostał w zamian? Donos do
Głównego Inspektora Ochrony Danych Osobowych – Ewy Kuleszy – złożony przez
Dorna, który uroił sobie, że nielegalnie przetwarza on dane obywateli. Kulesza
nie dopatrzyła się złamania prawa.
Niezrażony tym poseł skrobnął więc donosik do premiera o nielegalnym
wydawaniu pieniędzy przez Albina. Znów pudło.
„Prawy i sprawiedliwy” zebrał więc siły na ostatni donos, w którym
napisał, że geodeta kradnie ludziom działki. Też sprawę przerżnął.
I właśnie ludzie o takich kręgosłupach moralnych, z taką hierarchią
wartości i takim pomyślunkiem zasiądą w parlamencie i będą budować IV RP. Skoro
jednak – jak udowadniają „FiM” w dziesiątkach publikacji – żartem okazały się
hasła o walce z przestępczością i o sprawnym państwie, to na czym taki rząd
wesprze fundamenty „nowej” Rzeczypospolitej?
Agnieszka Hamankiewicz, Michał Powolny
„WPROST” nr 15, 13.04.03 r. POCZTA
GANGSTERSKIE PRZEPISY
„Parlamentarzyści, urzędnicy państwowi oraz samorządowi podlegają karze więzienia od lat 4 do 6, jeśli przyczynią się do wprowadzenia przepisów prawa dyskryminujących firmy polskie w stosunku do firm zagranicznych działających w Polsce bądź poza granicami”. Gdyby polski kodeks karny zawierał przepis o podanej wyżej treści, do więzienia zamiast Romana Kluski (byłego właściciela Optimusa) trafiliby ci wszyscy dywersanci gospodarczy, którzy do polskiego prawa „przemycili” przepis mówiący, że komputery zakupione za granicą są zwolnione od podatku VAT, zaś kupione w Polsce „owatowano” stawką 22 proc.! Taki sam los spotkałby szkodników gospodarczych, którzy drukowanie książek i czasopism za granicami Polski zwolnili z podatku VAT, zaś drukowanie w kraju obłożyli stawką 22 proc.!
Podobnych przykładów mógłbym podać dziesiątki. Polskie prawo, w trybie pilnym, powinno być uzupełnione o przytoczoną na wstępie regulację. Apeluję do parlamentarzystów i prezydenta , by postawili tamę działalności gangsterów w białych kołnierzykach, którzy niszczą polskich wytwórców przez tworzenie rażąco niekorzystnych dla nich regulacji prawnych.
Antoni Pietraszko
"WPROST" nr 45 (1145), 07.11.2004 r.
KONCESJA NA MAFIĘ
NASZE AFERY PALIWOWE SPROWOKOWAŁO MINISTERSTWO FINANSÓW
Stefan Kisielewski stwierdził
kiedyś, że socjalizm to ustrój, który bohatersko zmaga się z problemami nie
znanymi w ogóle w kapitalizmie. Ta myśl Kisiela pasuje jak ulał do zmagań organów ścigania z aferą paliwową;
pewnie w ogóle by jej nie było, gdyby nie "twórcza" działalność
Ministerstwa Finansów! Mądrość ludowa powiada, że okazja czyni złodzieja.
Kodeks karny przewiduje odpowiedzialność za podżeganie do przestępstwa.
Kierując się mądrością ludową, za podżeganie można uznać "czynienie"
złodziejom okazji. Ministerstwo Finansów z całą pewnością "podżegało"
więc przestępców do ich działalności, gdyż "czyniło" im okazję.
Mamy w kraju siedem rafinerii, a koncesji na produkcję paliw -
siedemdziesiąt. Gdzie to paliwo jest "produkowane"? W czajnikach? Czy
koncesje są potrzebne, żeby zwiększyć bezpieczeństwo energetyczne kraju, czy
może po to, by wyeliminować "nieuczciwą konkurencję" dla "naszej"
mafii? Wot i wopros - mówiąc językiem Ałganowa.
Lato z
dopalaczem
Zorganizowane grupy przestępcze finansują się w dużym stopniu z
przemytu alkoholu i tytoniu. Jeśli jednak chodzi o paliwa, to jedyną przyczyną
ich działania i zysków są przepisy podatkowe - nie trzeba niczego przemycać,
żeby zarobić krocie.
Tzw. przekręty paliwowe były możliwe tylko i wyłącznie dlatego, że
państwo postanowiło zróżnicować opodatkowanie produktów do siebie bardzo
podobnych, jak chociażby oleje napędowe i opałowe. Olej opałowy nie różni się za
bardzo od oleju napędowego, zwłaszcza letniego. Bez specjalnego ryzyka można go
więc
wykorzystywać do jazdy samochodem. I jeździć taniej. Dzięki temu, że
olej objęty jest ulgą akcyzową bez względu na to, czy jest on kupowany w
rafineriach polskich, czy jest importowany, jego cena może być niższa niż
legalnego oleju napędowego. Mafia paliwowa, która go sprzedaje na stacjach
benzynowych po cenach niewiele tylko niższych niż cena objętego akcyzą oleju
napędowego, zarabia krocie. W efekcie zużycie oleju opałowego w Polsce bywa
latem większe niż zimą. Ot, taki paradoks klimatyczny. Z punktu widzenia
finansów publicznych sensu ekonomicznego w takim zróżnicowaniu nie ma żadnego.
Jest natomiast sens
"społeczno-polityczny", bo nie można podobno dopuścić, żeby ludzie
ogrzewali mieszkania olejem, którego cena jest podwyższona o akcyzę taką jak na
olej do napędu samochodu. W związku z tym w imię "sprawiedliwości
społecznej" pan Iksiński, który kupił za granicą starego diesla, płaci
akcyzę za olej napędowy, żeby móc jeździć, a pan Igrekowski ogrzewa swoją
tysiącmetrową posiadłość olejem opałowym bez akcyzy. Przy okazji mafia paliwowa
zarabia, bo Iksiński woli kupić do swojego samochodu tańszy olej opałowy, który
teoretycznie miał być przeznaczony na ogrzewanie posiadłości Igrekowskiego.
Przekręt
zabarwiony
Dopiero w 1998 r. Ministerstwo Finansów pod naciskiem producentów oleju
napędowego, którym zaczęła maleć sprzedaż na skutek konkurencji tańszego oleju
opałowego, wprowadziło obowiązek barwienia tego ostatniego, ale jeszcze bez
obowiązku jego znaczenia specjalnym markerem. Doskonale było wiadomo, że sam
barwnik - w odróżnieniu od markera - można łatwo wytrącić. Dodawano na przykład
do oleju opałowego środek chemiczny, który powodował, że czerwony barwnik
opadał na dno. Szacuje się, że 90 proc. takiego oleju udawało się
"odzyskać" i sprzedać już jako nie zabarwiony olej napędowy.
Obowiązek stosowania znaczników, których nie daje się wytrącić, wprowadzono
dopiero w roku 2000. Dlaczego tak późno? Zgadnij, koteczku, dlaczego -
zapytałby Kisiel.
Przekręt
dopracowany
Jako że pomysłowość ludzka nie zna granic, tę część oleju opałowego, w
której osadzał się barwnik, dodawano do innych odpadów i sprzedawano rafineriom
południowym jako tzw. olej przepracowany. Olej przepracowany, czyli zużyty w
różnych procesach przemysłowych, jest niebezpiecznym dla środowiska odpadem.
Stworzono więc przepisy zachęcające do tego, żeby go nie wylewać do rzek, a
zbierać i poddawać regeneracji. Po zregenerowaniu miał trafiać do produkcji olejów
świeżych, które objęto preferencjami akcyzowymi ze względu na koszty zbiórki i
regeneracji oleju przepracowanego.
Z biegiem lat, po kolejnych podwyżkach akcyzy na olej napędowy, różnica
w cenie między olejami produkowanymi z ulgą i bez ulgi stała się tak duża, że
powstały "niedobory" na rynku olejów przepracowanych. W pewnym
momencie ich cena była wyższa (sic!) od ceny niektórych rodzajów oleju
świeżego.
Gdyby wierzyć danym, w Polsce "odzyskiwano" większy procent
oleju przepracowanego w stosunku do oleju zużywanego niż w Niemczech. Działo
się tak jednak tylko na papierze. "Przedsiębiorczy" przedsiębiorcy
kupowali olej w jednej rafinerii, dolewali wiadro wody i wieźli do drugiej,
sprzedając drożej. A Ministerstwo
Finansów w przypisie do tabeli będącej załącznikiem do rozporządzenia
do ustawy określało "warunki podmiotowe", którym musieli sprostać
producenci korzystający z tej ulgi. Jednym z warunków było na przykład
"posiadanie" albo "wykorzystywanie" lub "bycie właścicielem"
"specjalistycznych instalacji" do regeneracji. Warunek ten potrafił
się zmieniać... kilka razy w roku. Raz wystarczyło je tylko posiadać, po kilku
miesiącach trzeba było już być ich właścicielem, a po kilku następnych znowu
wystarczało samo posiadanie. Za "specjalistyczne instalacje" uznano
nawet kadzie, w których olej przepracowany, czyli czasami świeży
z dodatkiem wiadra wody, poddawano krakingowi termicznemu. To piękne
naukowe określenie oznaczało po prostu podgrzewanie. Jeśli ktoś podgrzał olej
przepracowany i dodał go do produkcji świeżego, korzystał z ulgi akcyzowej.
Kieszonkowiec
olejowy
Gdy wyszła na jaw skala tego zjawiska, Ministerstwo Finansów, które
samo je wywołało wydawanymi przez siebie przepisami, zaczęło się zachowywać jak
kieszonkowiec na dworcu, który dla odwrócenia od siebie uwagi zaczyna głośno
krzyczeć: "łapać złodzieja!". Wysłano więc kontrole skarbowe do
rafinerii południowych - dla ich ratowania ulgi te zostały w ogóle wprowadzone.
Jako że nie można było wprowadzić ulg podmiotowych, wprowadzano nieudolnie ulgi
przedmiotowe, z których korzystali wszyscy, łącznie z mafią paliwową. Starym
zwyczajem stosowania odpowiedzialności zbiorowej organy kontroli skarbowej
ponakładały na rafinerie podatki, które potem i tak trzeba było
umorzyć, gdyż z góry było wiadomo, że opłacalność działania tych rafinerii
wynika tylko i wyłącznie z ulgi akcyzowej. Gdyby nie ona, prowadzona przez nie
produkcja byłaby deficytowa. Jak więc niby miałyby zapłacić podatki w pełnej
wysokości i to jeszcze z karami? Ta nieudolność Ministerstwa Finansów w
tworzeniu przepisów podatkowych tak mocno rzuca się w oczy, że nie można nie
zadać pytania: tylko głupota czy premedytacja?
Przekręt
rybacki
A jest jeszcze przecież paliwo żeglugowe, także objęte ulgą akcyzową.
Gdyby nie ta ulga, polscy rybacy znaleźliby się w gorszym położeniu od rybaków
niemieckich czy skandynawskich, podobnie jak polskie firmy, które zajmują się
bunkrowaniem, czyli tankowaniem statków pływających po Bałtyku. Dlaczego jednak
i w tym wypadku do dziś nie wprowadzono obowiązku barwienia i markowania tego
paliwa? Nie wiadomo. A może wiadomo??? Wielu rybaków od lat w ogóle nie wypływa
w morze. Kwitują tylko za stosownym wynagrodzeniem odbiór paliwa żeglugowego,
które wędruje na stacje benzynowe. Importerzy tego
paliwa mają zaś potwierdzenie jego dostarczenia do "armatorów
rybołówstwa" i nie płacą akcyzy. Zabawne, że do niedawna paliwo żeglugowe
niczym się nie różniło od paliwa zwykłego - poza nazwą. Dziś różni się jedynie
dopuszczalną normą zawartości siarki - w paliwie żeglugowym jest ona wyższa.
Wyniki kontroli UOKiK wykazały złą jakość paliwa na niektórych stacjach
benzynowych. Ale bez echa przeszła informacja, że ta zła jakość to m.in.
podwyższona zawartość siarki. Skąd paliwo o podwyższonej zawartości siarki na
stacjach benzynowych? Ano stąd, że jest to właśnie paliwo żeglugowe. Pewnie
dlatego co ostrożniejsi z podatników zaczęli je barwić na własną rękę, mimo że
nie mają takiego obowiązku. Oczywiście, nie wszyscy. Co na to Ministerstwo
Finansów? Ano nic!
Przekręt
technologiczny
Są także różne oleje technologiczne, mające służyć na przykład do
konserwacji maszyn i urządzeń. Oczywiście i one muszą być zwolnione z akcyzy.
Niektórzy wykorzystują je do "konserwacji" silników swoich starych
samochodów i traktorów, którym i tak nic już nie jest w stanie zaszkodzić. A że
przy okazji silnik taki działa i napędza rzeczony pojazd, to już dodatkowy
profit. Na niektórych stacjach benzynowych olej technologiczny sprzedaje się
więc lepiej niż świeże bułeczki w pobliskim GS. Istne eldorado.
Może więc założyć firmę i zacząć robić to samo? Co prawda, działalność
to nielegalna, ale intratna. Trochę człowiek posiedzi (jak go złapią) i potem
spokój do końca życia. Nie jest to jednak takie łatwe. Rynek paliwowy ma bowiem
znaczenie strategiczne i byle kto nie może na nim funkcjonować. Trzeba uzyskać
koncesję, którą wydaje państwo via Ministerstwo Gospodarki. To samo państwo
koncesjonuje więc od lat mafię paliwową!
Robert Gwiazdowski, ekspert Centrum im. Adama Smitha
KTO MIESZAŁ W PALIWACH
Adam Glapiński, minister współpracy gospodarczej z zagranicą w rządzie
Jana Olszewskiego, wydał zarządzenie wprowadzające koncesje na import oraz
eksport ropy i paliw (weszło w życie 31 marca 1992 r.). Prywatne firmy
początkowo miały problemy z uzyskaniem koncesji, w Polsce zaczęło brakować
paliw (pojawiły się pogłoski o łapówkach wręczanych za wydanie koncesji).
Grzegorz Kołodko jako minister finansów w rządzie Waldemara Pawlaka
wydał zarządzenie (z 8 lutego 1995 r.)zwalniające tzw. oleje przepracowane z podatku
akcyzowego.
Grzegorz Kołodko jako minister finansów w rządzie Włodzimierza
Cimoszewicza wydał rozporządzenie z 25 lutego 1997 r., zgodnie z którym oleju
opałowego nie objęto akcyzą, ale nie zastrzeżono, że wykorzystany do innych
celów podlega opodatkowaniu; kryterium przeznaczenia towarów wprowadzono
dopiero rozporządzeniem z 28 czerwca 1998 r.
Longin Komołowski, wicepremier i minister pracy w rządzie Jerzego
Buzka, obiecał rybakom w grudniu 2000 r. wycofanie wcześniej wprowadzonej
akcyzy na paliwo okrętowe.
Jarosław Bauc, minister finansów w rządzie Jerzego Buzka, nie reagował
na informacje o luce w przepisach, umożliwiającej import oleju napędowego bez
akcyzy, o ile zawierał ponad 30 proc. biokomponentów (taka możliwość powstała
stycznia 2001 r.). Zanim 11 grudnia 2001 r. nowy minister finansów (Marek Belka
w rządzie Leszka Millera) zmienił stosowne rozporządzenie, do Polski napłynęło
mnóstwo bezakcyzowego oleju, głównie z Czech.
Rząd AWS zaproponował nowelizację ustawy o VAT i akcyzie (weszła w
życie 1 lipca 2001 r.), wprowadzającą fundowane przez budżet bony paliwowe dla
rolników, którzy mogli nimi płacić za olej napędowy (system bonów lub dopłat do
paliwa rolniczego był później przerabiany m.in. z inicjatywy PSL, SLD).
Jarosław Kalinowski Kierowane przez lidera PSL Ministerstwo Rolnictwa
opracowało projekt tzw. ustawy o biopaliwach. 13 listopada 2002 r. Sejm przyjął
ją po raz pierwszy. Do dziś nie udało się wprowadzić w życie trzykrotnie
przerabianej ustawy o biopaliwach (ostatnio w kwietniu 2004 r. część jej
przepisów zakwestionował Trybunał Konstytucyjny).
Nazwiska Ireny Ożóg i Waldemara
Manugiewicza, wiceministrów finansów w rządzie Leszka Millera, pojawiły się w
kontekście działań tzw. mafii paliwowej. Prawnicy kancelarii Manugiewicz,
Trzaska i Wspólnicy, w której Ożóg i Manugiewicz mieli udziały, wybronili Best
Oil, firmę oskarżaną o sprzedaż w 2000 r. 700 ton oleju napędowego do statków i
ciągników rolniczych bez zapłaty akcyzy. Podnieśli kwestię niekonstytucyjności
jednego z akcyzowych rozporządzeń Ministerstwa Finansów. Rozporządzenie zostało
wydane w czasie, gdy w resorcie pracowali Ożóg i Manugiewicz.
"WPROST"
nr 2(1205), 15.01.2006 r.
GRA
W GIERKI
O PONAD 300 DOLARÓW ROŚNIE Z KAŻDĄ SEKUNDĄ DŁUG POLSKI
Państwo polskie jest zadłużone
na 133 mld USD; to prawie pięć razy więcej, niż wynosił osławiony dług
zaciągnięty przez Edwarda Gierka. Najgorsze jest jednak to, że i tak wielkie
zadłużenie bardzo szybko przyrasta. Za rządów SLD premierzy Miller i Belka
powiększyli je o mniej więcej 50 mld USD. W cztery lata osiągnęli więc wynik
prawie dwukrotnie wyższy niż Gierek. A PiS, jeśli nie zmieni swej polityki, nie
będzie dużo gorszy. Nawet jeśli zostanie spełniona obietnica i deficyt budżetu
wyniesie 30 mld zł, dług będzie przyrastać w tempie 10 mld USD rocznie.
NASZ WIELKI DŁUG
Zadłużenie skarbu państwa na koniec października wynosiło dokładnie 438 944 100 000 zł. Na zadłużenie krajowe przypadało z tego 311 981 500 000 zł, a na zadłużenie zagraniczne - 126 962 600 000 zł. Są to liczby zbyt duże, aby wygodnie przechowywać je w pamięci. Jest tak nawet po przeliczeniu na dolary.
Po prostu nasz dług jest tak wielki, że podawanie jego rozmiarów w konwencjonalnych jednostkach pieniężnych jest równie wygodne jak określanie prędkości rakiety kosmicznej czy samolotu ponaddźwiękowego w kilometrach na godzinę. Aby życie uprościć, fizycy posługują się jednostką większej skali - liczbą Macha. Wychodzi na to, że polscy ekonomiści powinni postąpić podobnie. Można by jako wzorzec przyjąć wielkość naszego długu w końcówce 1981 r., którą w uznaniu "zasług" na polu zadłużenia należałoby nazwać liczbą Gierka.
LICZBA GIERKA
Ile wynosiła liczba Gierka? Zadłużenie dolarowe w chwili ogłaszania stanu wojennego było równe 25,5 mld USD. Do tego należy doliczyć zadłużenie w rublach transferowych (3,1 mld rubli, czyli około 2,5 mld USD), co daje razem okrągłe 28 mld USD. W tych czasach nie istniało pojęcie zadłużenia krajowego państwa. Obywatele byli bowiem własnością PRL, a wobec przedmiotu własności zadłużyć się nie można. Dlatego państwo nie pożyczało pieniędzy od obywateli, lecz płaciło swoje wobec nich zobowiązania w pseudopieniądzu nie mającym realnej wartości. To było bardzo wygodne, gdyż wymagało jedynie posiadania wydajnych maszyn drukarskich, ale w konsekwencji prowadziło do sytuacji, w której złotówka stawała się atrakcyjna jedynie dla początkujących numizmatyków. Okres stanu wojennego nie wprowadził tu jakościowej zmiany. Złoty dalej pieniądzem nie był. Długu wewnętrznego nie było, a jedyną zmianą było to, że Jaruzelski powiększył polskie zadłużenie zagraniczne do 42,2 mld USD, czyli doprowadził jego rozmiary do 1,5 lG (liczby Gierka).
Po 1990 r. zaczęto redukować zadłużenie zagraniczne (obok systematycznego jego obsługiwania pomogły tu umorzenia dokonane przez wierzycieli). Zaczęto także emitować obligacje i bony skarbowe, zaciągając dług u obywateli RP. Początkowo do tej formy pożyczania i lokowania pieniędzy obie strony podchodziły dość nieufnie i bardzo ostrożnie. W końcu 1993 r., czyli w chwili upadku rządów postsolidarnościowych (przypomnijmy, premierami byli: Tadeusz Mazowiecki, Jan Krzysztof Bielecki, Jan Olszewski i Hanna Suchocka, ale osobą symbolizującą ówczesne reformy był Leszek Balcerowicz), wartość skarbowych papierów dłużnych wynosiła zaledwie 9,4 mld zł (według ówczesnego kursu była to równowartość 4,4 mld USD). Przy nieznacznym wzroście długu zagranicznego do 47,3 mld USD całkowity dług państwa polskiego wyniósł 51,7 mld USD. Balcerowiczowi możemy zatem przypisać jego zwiększenie do 1,85 lG.
Potem było już znacznie gorzej. Pierwsza fala rządów postkomunistów (premierzy: Waldemar Pawlak, Józef Oleksy i Włodzimierz Cimoszewicz) powiększyła należności państwa do kwoty 63 mld USD (w tym dzięki dalszym redukcjom dług zagraniczny spadł do 33,4 mld USD), to jest do 2,25 lG. Nieco ostrożniejszy był Jerzy Buzek, który w spadku po swoich rządach pozostawił 71,2 mld USD (2,54 lG) długu. Prawdziwe szaleństwo zadłużania zafundowali nam dopiero panowie Leszek Miller i Marek Belka. Doprowadzili oni dług skarbu państwa do 132,7 mld USD. Było to 4,74 liczby Gierka! Mówiąc inaczej, w ciągu czterech lat "dwaj panowie z Łodzi" potrafili pożyczyć 2,2 razy więcej pieniędzy niż "dobry człowiek z Zagłębia" przez lat dziesięć. Licząc jeszcze inaczej, codziennie powiększali nasz dług o 42 123 287,67 USD, co dawało prawie 500 USD (dokładnie 487,53 USD) na sekundę.
IV BIEG?
Ile wyniesie dług IV Rzeczpospolitej, kiedy PiS będzie kończyć swoją kadencję - nie wie nikt. Jedyne, co można tutaj zrobić, to przyjąć na wiarę deklarację, że przez cztery lata roczny deficyt ma być nie większy niż 30 mld zł. Te 30 mld zł to w okrągłych liczbach 10 mld USD. I o tyle - co najmniej - musi się powiększać co roku nasz dług. Oznaczałoby, że wzrośnie z każdą sekundą o 317 USD i 10 centów. A na koniec kadencji w 2009 r. wyniesie około 175 mld USD. Oczywiście, to pod warunkiem że PiS w kwestii deficytu budżetowego słowa dotrzyma. Nie jest to jednak takie pewne, skoro już przy uchwalaniu tegorocznego, najłatwiejszego przecież budżetu, do zbilansowania go kwotą 30-miliardowego deficytu brakuje pół miliarda złotych. Co będzie, kiedy przygotowane będą wyborcze budżety na lata 2008 i 2009, strach pomyśleć.
ODSIECZ Z AMERYKI
Wyliczeniom tym można zarzucić, że nie uwzględniają amerykańskiej inflacji i spadku wartości dolara. W tej krytyce jest pewna racja. Amerykanie osłabiając dolara, pomagają nam zmniejszyć ciężar zadłużenia. Przyjmując, że siła nabywcza dolara w 1981 r. wynosiła 100, w roku bieżącym spadła do 47,4 proc. ówczesnej wartości. Związaną z tą deprecjacją dolara korektę można wprowadzić, licząc "zwaloryzowaną liczbę Gierka". Tyle że taka korekta obrazu nie zmienia. Dalej prawdą jest, że jesteśmy zadłużeni bardziej niż w 1981 r., i dalej prawdą jest, że najbardziej do tego zadłużenia przyczyniły się rządy SLD w latach 2002-2005. Jedyną zmianą jest jeszcze korzystniejsza ocena rządów Jerzego Buzka - jedynego premiera, za którego rządów realna wartość zadłużenia Polski zmalała. I za to, to raczej jemu, a nie Edwardowi Gierkowi wystawić by można pomnik.
Michał Zieliński
PRAWO KATZA: LUDZIE
I NARODY BĘDĄ DZIAŁAĆ RACJONALNIE WTEDY I TYLKO WTEDY, GDY WYCZERPIĄ JUŻ
WSZYSTKIE INNE MOŻLIWOŚCI...
www.wolnyswiat.pl WBREW
ZŁU!!!
PISMO
NIEZALEŻNE – WOLNE OD WPŁYWÓW JAKICHKOLWIEK ORGANIZACJI RELIGIJNYCH, PARTII,
UGRUPOWAŃ I STOWARZYSZEŃ ORAZ WYPŁOCIN REKLAMOWYCH. WSKAZUJE PROBLEMY
GOSPODARCZE, POLITYCZNE, PRAWNE, SPOŁECZNE I PROPOZYCJE SPOSOBÓW ICH
ROZWIĄZANIA (RACJONALNE MYŚLI, ANALIZY, WNIOSKI, POMYSŁY, POSTULATY, I ICH
ARGUMENTACJA, CAŁE I FRAGMENTY ROZSĄDNYCH, INTERESUJĄCYCH MATERIAŁÓW Z PRASY I
INTERNETU)
OSOBY CHCĄCE WESPRZEĆ MOJE PISMO, DZIAŁANIA PROSZĘ O WPŁATY NA KONTO:
Piotr Kołodyński
Skr. 904, 00-950 W-wa 1
BANK PEKAO SA II O. WARSZAWA
Nr rachunku: 74 1240 1024 1111 0010 0521 0478
Przy wpłatach do 800 PLN należy podać: imię i nazwisko, adres, nr PESEL oraz tytuł wpłaty (darowizna na pismo „Wolny Świat”). Wpłat powyżej 800 PLN można dokonać tylko z konta bankowego lub kartą płatniczą.
ILE ZOSTAŁO WPŁACONE BĘDĘ PRZEDSTAWIAŁ CO 3 MIESIĄCE NA PODSTAWIE WYDRUKU BANKOWEGO (na życzenie, przy wpłacie od 100 zł, będę podawał jej wielkość oraz wskazane dane wpłacających).
Stan wpłat od 2000 r. do dnia 01.08.2009 r.: 100 zł.
17. ELEKTRONICZNE ZBIERANIE PODPISÓW (pod
inicjatywami ustawodawczymi, moją kandydaturą na prezydenta)
http://www.wolnyswiat.pl/17.php
21. WPŁATY I WYDATKI
http://www.wolnyswiat.pl/21.html
22. MOJA KSIĄŻKA
http://www.wolnyswiat.pl/22.html