www.wolnyswiat.pl

 

[Ostatnia aktualizacja: 02.2012 r.]

 

PRAWDZIWSZA HISTORIA

 

SPIS TEMATÓW:

 

WPROWADZENIE DO TEMATU

 

NAUKA, TECHNIKA

 

NASZE POCHODZENIE

 

PO PROSTU LUDZIE

 

OKRES PRZED II WOJNĄ ŚWIATOWĄ

 

OKRES OD II WOJNY ŚWIATOWEJ (1939 ROKU)

 

NAJNOWSZA HISTORIA

 

ZA GRANICĄ

 

NA ZAKOŃCZENIE...

 

 

 

 


WPROWADZENIE DO TEMATU

 

"FAKTY I MITY" nr 48, 06.12.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII

BŁOGOSŁAWIENI DOCIEKLIWI

Ludzka skłonność do zmyślania i dawania wiary w opowieści zmyślone jest tak silna, że aż fascynująca. Historia, także ta najnowsza, nie przestaje dostarczać przykładów tej specyficznej człowieczej „twórczości”.

Na łamach „FiM” wspominaliśmy już o mitach i legendach, w jakie obrosło wydarzenie stosunkowo nieodległe – słynny poznański Czerwiec’56. Sprawa jest fascynująca, bo przecież rozruchy, o których mowa, nie działy się przed wiekami i w jakimś odległym zakątku świata. Żyją wśród nas świadkowie tamtych wydarzeń, są zdjęcia i dokumenty. Tymczasem poważni badacze tamtych wydarzeń wciąż demaskują artykuły prasowe i książki pełne kłamstw o tamtych wydarzeniach, nie brak też „świadków” i „kombatantów”, których zeznania uznano za zmyślone. I jak zwykle zmyślone opowieści przenikają do świadomości zbiorowej i funkcjonują własnym życiem, jakby kompletnie niezależnym od rzeczywistych wydarzeń sprzed pół wieku.

Kilka dni temu na łamach „Przeglądu” ukazał się tekst pt. „Poznański Katyń”, którego autor, dr Łukasz Jastrząb, demaskuje niektóre kłamstwa na temat wydarzeń poznańskich, m.in. o rzekomych masowych egzekucjach, ostrzeliwaniu miasta z powietrza, zaginionych, zbuntowanych przeciw władzy żołnierzach, a nawet piersiastych, rudych Rosjankach (sic!) strzelających z okien do polskich kobiet i dzieci.

Dlaczego te sprawy miałyby interesować czytelników „Życia po religii”? Otóż skłonność do zmyślania i powielania wymyślonych opowieści ma nieodłączny związek z funkcjonowaniem mitów religijnych. Wyjaśnienie mechanizmów powstawania tego rodzaju legend miałoby kapitalne znaczenie dla oceny zjawisk religijnych, świadectw o cudach, uzdrowieniach itp.

Sprawa wymagałaby, oczywiście, badań całych zespołów naukowych, ale na potrzeby niniejszego tekstu zwróćmy uwagę na dwa elementy związane z kwestią tworzenia zmitologizowanych relacji – motyw zysku oraz – czasem z nim luźno związany, czasem niezależny – czynnik mitomański. Na przykładzie historii poznańskiego Czerwca widać, że w przypadku tego rodzaju wydarzeń zawsze pojawiają się osoby skłonne czerpać korzyści z rozpowszechniania kłamliwych opowieści. W Poznaniu np. pojawiły się osoby, które zaczęły się określać mianem „przywódców antykomunistycznego powstania”. Niektórzy z nich załapali się nawet na niezasłużoną sławę w mediach. Wykreowano nigdy nieistniejącą tajną szkołę podchorążych AK, której absolwenci rzekomo mieli brać udział w owych wydarzeniach. Ponoć absolwenci tej pochorążówki sami tłoczą medale i sami się nimi dekorują. Najbardziej „zasłużony” miał nawet otrzymać 40 (sic!) takich odznaczeń.

Sądzę także, że wiele tego typu historii zostaje puszczonych w obieg przez ludzi, którzy mają zwyczaj łączenia swoich życiorysów z ważnymi wydarzeniami lub osobami, co poprawia im znacząco samopoczucie i podnosi ocenę własną. Nie wykluczam, że część z nich szczerze wierzy w zmyślone przez siebie opowieści. Problem polega na tym, że ludzie zupełnie normalni, ale nie dość dociekliwi i krytyczni, dają wiarę takim historiom, powielają je i upowszechniają.

Można się z tego wszystkiego śmiać, gdyby nie to, że tego typu mistyfikacje są udziałem znacznej części ludzkości. Ludzie budują swoje życie na fundamencie „świadectw” spisanych przed tysiącleciami, których prawdziwości w żaden sposób nie jesteśmy w stanie udowodnić, nie wiemy też z całą pewnością, kto je spisał i ile razy przeredagował. Teksty te uważane są obecnie za „natchnione”, nieomylne i nienaruszalne. Zdumiewające zmitologizowanie wydarzeń poznańskich (mimo iż upłynęło od nich zaledwie 50 lat!), w których przecież uczestniczyło tysiące ludzi, niech będzie dla nas przestrogą, aby zbytnio nie ufać zeznaniom nawet „naocznych świadków”, jeśli istnieje podejrzenie, że mogli ulec zbiorowej histerii. Roztropny sceptycyzm jeszcze nikomu nie zaszkodził – bezgraniczna ufność natomiast pozbawiła miliony ludzi jeśli nie samego życia, to z całą pewnością wielokrotnie zawartości portfela.

Marek Krak

 

 

„WPROST” 43(1245), 29.10.2006 r.

OSTATNIE SŁOWO PRZED WYSIŁKIEM

Wszyscy nasi dziennikarze powinni myśleć Lisem, mówić Lisem i pisać Lisem

Dawno temu, bo w roku 1987, Instytut Publicystyki Uniwersytetu w Moguncji przeprowadził taki eksperyment: 140 niemieckim dziennikarzom przedłożono wiadomość agencyjną o tym, że "premier rządu krajowego uzyskał dla swojej partii pieniądze, w sumie 100 tysięcy marek". Z tej informacji nie wynikało, czy polityk je ukradł, znalazł, pożyczył, wygrał na loterii, czy też wziął łapówkę bądź uzyskał tę kwotę ze sprzedaży rodzinnych sreber. Po prostu postarał się o pieniądze dla partii, a czy było to legalne, czy nie, depesza nie wspominała. Dziennikarzy poproszono o napisanie komentarza, przy czym połowa z nich otrzymała tę depeszę z nazwiskiem Franza Josefa Straussa, chadec-kiego premiera Bawarii, a druga połowa - z nazwiskiem Johannesa Raua, socjaldemokratycznego premiera Nadrenii Północnej-Westfalii. Wszyscy napisali zgodnie ze swoimi sympatiami politycznymi, a nie z wiedzą o sprawie. Kto nie lubił CSU i Straussa, od razu rozstrzygał o kryminalnych machinacjach i wzywał Straussa do dymisji. Komu nie był miły Rau i socjaldemokraci (nawiasem mówiąc - mniejszość), pisał o zastraszającej korupcji i domagał się rozpisania w Nadrenii nowych wyborów.

Wniosek pomysłodawcy tego eksperymentu prof. Matthiasa Rosenthala był dla dziennikarzy raczej przygnębiający: "Usprawiedliwianie dziennikarskich interwencji w prawa osobiste, a szczególnie powoływanie się przy tym na wykonywanie zadań służących interesowi społecznemu jest bezpodstawne. Służba społeczeństwu pełni w tym wypadku funkcję alibi dla publicystycznej interwencji (de facto motywowanej własnymi interesami prasy i jej współpracowników) w osobiste prawa polityka". Innymi słowy, publicyści, przynajmniej niemieccy i z roku 1987, przy waleniu w bębny, trąbieniu i wykrzykiwaniu szlachetnych haseł dawali po prostu wyraz własnym upodobaniom politycznym i realizowali własne interesy polityczne.

(...)

Maciej Rybiński

Autor jest publicystą "Dziennika" i "Faktu"

 

 

"ANGORA" nr 17, 23.04.2006 r.

"WARSAW POINT" nr 4. Cena 7,90 zł

CZY GAZETY KŁAMIĄ?

Czy gazety kłamią? Rzadko.

Czy piszą prawdę? Nigdy!

Czy można ograniczyć kłamstwa? Tak.

Czy można zmusić gazety do napisania prawdy?

Nie. Dlaczego nie da się tego zrobić?

Trzej reporterzy relacjonują

ten sam makabryczny

wypadek drogowy.

Każdy z nich ma na

to 30 sekund w programie

informacyjnym albo

20 wierszy gazetowego

druku. Jeden będzie opisywał

zmasakrowane

ciała. Drugi opowie

o okolicznościach zdarzenia.

Trzeci skupi się

na tragedii pięcioletniej

dziewczynki, która przeżyła wypadek jako jedyna

z rodziny. Który z nich

przekaże ludziom prawdę?

Wszyscy albo żaden.

Każdy przekaże jakiś kawałek prawdy, ale żaden

nie może uchwycić jej

w całości. Każdy musi

coś wybrać, a co innego

pominąć, bo wszystko

się nie zmieści.

A gdyby zamiast 30 sekund

albo 20 wierszy

mieli po 5 minut albo po

całej stronie w gazecie?

Czy wówczas pokazaliby

prawdę? Jeden opowiedziałby może więcej

o tym, co z ostatnich

chwil zapamiętała dziewczynka

kłótnię między

rodzicami, albo zasypiającego

ze zmęczenia ojca.

Drugi skupiłby się na

tym, dlaczego pasażerowie

nie mieli zapiętych

pasów, z jak zawrotną

prędkością pędziły samochody,

ile mandatów za przekraczanie

prędkości płacili wcześniej kierowcy,

i ile groźnych wypadków zdarzyło

się wcześniej w tym miejscu. Trzeci

skupi się na minimalnych szansach

przeżycia w tego rodzaju zdarzeniach,

na wrażeniach świadków i potrzebie

poprawienia przepisów. Z pewnością

przekażą trochę więcej prawdy, ale też

nie całą. Znów coś musieli wybrać,

a coś innego pominąć. Znów każdy

z nich zauważy coś trochę innego i coś

innego umknęło jego uwagi.

A gdyby zamiast 30 sekund i 20 wierszy

mieli do dyspozycji dokumentalny

serial w telewizji albo całą książkę – czy

któryś z nich przekazałby prawdę?

Dobrze wiemy, że nie. O powstaniu

warszawskim, o Jałcie, o Janie Pawle

II są całe półki książek. Wiele z nich

zawiera tylko prawdę, ale żadna nie zawiera

Prawdy. Bo prawda ma to do siebie,

że jest bezkresna i niepodzielna

zarazem. Prawdziwa mapa świata musiałaby mieć skalę 1:1.

W każdej innej skali z czegoś musimy rezygnować,

czyli arbitralnie odrzucamy jakieś części prawdy.

To jest oczywiste. Teraz powstaje

pytanie, co odrzucamy, a co pokazujemy.

Tu się zaczynają schody,

które nieuchronnie prowadzą do zarzutu,

że media okłamują, manipulują, kłamią,

przemilczają... Każdy z tych zarzutów jest słuszny w odniesieniu do

każdej relacji – nie tylko dziennikarskiej.

Kiedy Jaś opowiada mamie, co

się działo w szkole, też nigdy nie powie

jej wszystkiego, nawet jeżeli chce być

z nią całkiem szczery. Powie to, co zauważył,

co zapamiętał i co uważa za

ważne. Ale może się mylić w ocenie tego,

co dla mamy ważne, może

o czymś zapomnieć i może czegoś

ważnego dla mamy po prostu nie zauważyć.

Albo może chcieć coś przed

nią ukryć... W każdym wypadku mama

może czuć się oszukana. Tak jak każdy

z naszych czytelników i widzów,

którzy bardzo słusznie zwracają uwagę,

że nasze relacje się istotnie różnią

Ludzie, a ostatnio zwłaszcza politycy,

oczekują, że się poprawimy. Jest to

oczekiwanie z gruntu beznadziejne już

chociażby tylko z tego prostego powodu,

że jesteśmy ludźmi, czyli istotami dalece

niedoskonałymi. Nasze mózgi się

różnią, nasza wiedza się różni i nasze

emocje się różnią. Mamy swoje sympatie,

swoje oparte na różnorodnej

wiedzy subiektywne oceny tego, co

jest ważne, i swoje hierarchie wartości.

Jak kogoś bardzo nie lubimy, łatwo

uwierzymy w różne oskarżenia. Jak kogoś

lubimy, łatwo uwierzymy w jego

wyjaśnienia. Nawet w źródle tak obiektywnym,

jak kwartalne raporty urzędu

statystycznego każdy ekonomiczny

ekspert wyczyta trochę co innego. Liberał

skupi się zapewne na dynamice

produkcji. Konserwatysta na stopie

bezrobocia. Socjalista na płacach. Podobnie

z tego samego przemówienia

prezesa Kaczyńskiego każdy reporter

albo komentator zrozumie co innego.

Zwolennik PiS-u zauważy zapowiedź

ważnych reform. Zwolennik PO zauważy

nowe ciężary grożące przedsiębiorcom

i niedostatek reform budżetowych.

Przeciwnik POPiS-u zauważy

głównie zagrożenia dla demokratycznych

swobód. Nawet jeżeli każdy

wspomni o reformach, ciężarach i niebezpieczeństwach,

to w najlepszym razie inaczej rozłoży akcenty.

Autor przemówienia, który starał się je po

swojemu wyważyć, każdą relacją

będzie rozczarowany, podobnie jak czytelnicy

reprezentujący opcję inną niż

autor. W starych demokracjach o tych

mechanizmach rodzice opowiadają

dzieciom, a nauczyciele uczniom.

Każdy dobrze rozumie, czego się może

spodziewać po medium liberalnym,

konserwatywnym albo lewicowym. Polakom

nikt jakoś tego nie zdążył powiedzieć,

więc szerzy się wiara w spiski

i przekonanie, że media wciąż kłamią,

co jest oczywistym absurdem. Bo na

pluralistycznym, konkurencyjnym rynku

kłamstwo ma krótkie nogi. Prawdziwe

dziennikarskie kłamstwa niezwłocznie

są ujawniane przez „życzliwych”

kolegów, którzy nie mają żadnego powodu,

by nam je darować. Nawet jeżeli

czasem ktoś z nas ma ochotę skłamać,

to się powstrzymuje ze strachu

przed kompromitacją. Co nie znaczy,

że nie możemy się mylić w rozmaitych

ocenach. Mylimy się bez przerwy. Jak

każdy.

Jacek Żakowski

 

www.onet.pl | 09.08.2011 r., 07:01 SG / Gazeta Wyborcza

SĄD NAD POWSTANIEM. "POTRZEBUJEMY KRWI"

"Gazeta Wyborcza": Prezydent Stalowej Woli Andrzej Szlęzak chce zorganizować "symboliczny proces" dowódców Powstania Warszawskiego.

Szlęzak, były działacz PiS, mówi iż Powstanie "nie buduje w świecie obrazu Polski jako kraju, w którym myśli się racjonalnie i działa skutecznie". Wymyślił więc proces: oskarżycieli, obrońców i ławę przysięgłych, która po dwudniowym procesie wyda "wyrok".

Pomysł nie zyskał powszechnej akceptacji. - To poniżanie historii, ludzi, którzy uczestniczyli w Powstaniu – komentuje prof. Andrzej Friszke, historyk.

Według Andrzeja Szlęzaka polski patriotyzm jest jednym z "najbardziej wampirycznych na świecie". - Potrzebujemy krwi i góry trupów, żeby poczuć się Polakami. Ten model patriotyzmu żywił się Powstaniem Warszawskim i nadal się nim żywi - powiedział Szlęzak "Gazecie Wyborczej". Obecnie według prezydenta Stalowej Woli taką pożywką jest też katastrofa smoleńska. - Trzeba się stanowczo przeciwstawić takiemu modelowi patriotyzmu, nawet jeśli jest to kalanie świętości - kończy.

Więcej w "Gazecie Wyborczej".

(Kle)

 

 

 

 

 


NAUKA, TECHNIKA

 

„WPROST” nr 9(1212), 05.03.2006 r.

PRADZIADEK KOPERNIKA

AUTOMATY NA MONETY, BATERIE ELEKTRYCZNE, A NAWET KOMPUTERY WYNALEZIONO W STAROŻYTNOŚCI!

Automaty na napoje, słodycze i papierosy są symbolem współczesnej cywilizacji, tymczasem podobne przedmioty istniały już dwa tysiące lat temu! W egipskich świątyniach ustawiano automaty na monety, które służyły do wydzielania wody używanej do rytualnych oczyszczeń. Pod ciężarem monety wrzuconej do szczeliny uginała się metalowa szalka, co powodowało otwarcie kurka i wypływ wody. Pod koniec dnia z automatów zabierano monety i uzupełniano zapas wody.

Wynalazcą automatu na monety był Heron, aleksandryjczyk z I wieku n.e., który opisał urządzenie w dwóch zachowanych dziełach "Pneumatyka" i "Automaty". Heron znał i stosował w swoich urządzeniach śruby, koła zębate, przekładnie, łańcuchy transmisyjne, tłoki i zawory. Ten sam uczony wynalazł silnik parowy, który przypisuje się dzisiaj młodszemu o prawie 1800 lat Jamesowi Wattowi. Heron umieścił zamknięty kocioł z wodą nad paleniskiem; kiedy woda się zagotowała, para wznosiła się rurkami do kuli odgrywającej rolę turbiny. Na jej obwodzie znajdowały się dwie dysze skierowane przeciwstawnie. Doprowadzana do niej para wydostawała się przez dysze. Wywołane przez wypływ pary z dysz siły odrzutu o równoległych kierunkach i przeciwnym zwrocie wprawiały kulę w ruch obrotowy. Heron nie znalazł praktycznego zastosowania tego wynalazku i używał go do zabawy.

 

KOMPUTER Z BRĄZU

Większość hellenistycznych wynalazków była powszechnie wykorzystywana w codziennym życiu. Archimedes wymyślił w III wieku p.n.e. stosowane w nawadnianiu pól urządzenie do transportowania wody na wyższy poziom, nazywane śrubą Archimedesa. Była to wielka spirala umieszczona w drewnianym cylindrze. Dolny koniec śruby zanurzano w wodzie, która podczas obrotów przemieszczała się do góry. Archimedes wynalazł też m.in. zawór pływakowy, bez którego trudno sobie wyobrazić dzisiejsze toalety.

Jednym z najbardziej skomplikowanych starożytnych urządzeń jest tzw. komputer z Antykytery odnaleziony w 1902 r. we wraku statku u wybrzeży maleńkiej wyspy na wschód od Peloponezu. Wśród skorodowanych brązowych szczątków zachowały się przekładnie i fragmenty kół zębatych o nowoczesnym wyglądzie. Badacze sądzili, że mają w rękach współczesny zegar, który przypadkowo znalazł się na dnie morza. Urządzenie pochodzące z I wieku p.n.e. udało się zrekonstruować. Okazało się, że jego mechanizm był prawdopodobnie czymś w rodzaju kalendarza astronomicznego pozwalającego wyliczyć przeszłe i przyszłe fazy Księżyca oraz pozycje Słońca i Księżyca, a być może także planet we wszystkich znakach zodiaku.

 

DZBAN ELEKTRYCZNY

Starożytni Grecy dobrze znali nawet zjawisko elektryczności. Tales z Miletu opisał już około 600 r. p.n.e. efekt elektrostatyczny wywoływany przez pocieranie kawałka bursztynu futrem lub wełną. Grecy uważali też, że tzw. szok elektryczny powodowany przez niektóre gatunki ryb może być skutecznym środkiem przeciwbólowym. W muzeum w Bagdadzie są wystawione gliniane dzbany pełniące prawdopodobnie funkcję baterii elektrycznych! Znaleziono je w położonej niedaleko Bagdadu osadzie zwanej dzisiaj Khujut Rabu, a datowane są na okres rozkwitu kultury partyjskiej (od połowy III wieku p.n.e. do trzeciej dekady III wieku n.e.), choć niektórzy badacze uważają, że naczynia wytworzono w okresie sasanidzkim (od trzeciej dekady III wieku n.e. do połowy VII wieku n.e.). Wewnątrz glinianego dzbana znajduje się miedziany cylinder zapieczętowany z obu stron asfaltem, a z cylindra wystaje żelazny pręt, który nosi ślady korozji spowodowanych kwaśnymi substancjami chemicznymi.

Willard F.M. Gray z laboratorium w Pittsfield w stanie Massachusetts udowodnił, że w takim glinianym naczyniu można wytwarzać prąd elektryczny o niskich potencjałach. W replice tego urządzenia użył jako elektrolitu soku z winogron i wyprodukował elektryczność o napięciu prawie jednego wolta. Eksperyment powtórzył, używając octu winnego. Prototyp baterii powstał zatem prawie dwa tysiące lat przed narodzinami hrabiego Alessandra Volty, uznawanego za odkrywcę zjawiska elektryczności. W latach 70. Arne Eggebrecht, niemiecki egiptolog, udowodnił, że za pomocą bagdadzkich baterii można było pokrywać srebrne przedmioty cienką warstwą złota. Tę technologię dopiero pod koniec XVIII wieku zastosował Luigi Galvani! Inni badacze przypuszczają, że potencjał elektryczny mógł być wykorzystywany do wywoływania efektów specjalnych w starożytnych świątyniach, na przykład symulacji gniewu bóstwa.

 

PLAGIATOR KOPERNIK

Zainteresowanie nauką rozwijało się w cywilizacjach Bliskiego Wschodu i w Grecji już w okresie klasycznym, jednak okresem największego rozkwitu nauki i techniki był hellenizm, który rozpoczął się po śmierci Aleksandra Wielkiego w 323 r. p.n.e. Stworzone przez króla imperium rozpadło się wówczas na wiele państewek. Najważniejszą rolę dla kultury i nauki odegrały Egipt, państwo Seleucydów, obejmujące znaczne połacie Bliskiego Wschodu od Syrii po Iran, a także małe, ale ważne królestwo Pergamonu na zachodnim wybrzeżu Azji Mniejszej, rządzone przez dynastię Attalidów. Przemyślana polityka hellenistycznych władców ściągała do ośrodków miejskich najwybitniejszych naukowców i filozofów. Wtedy powstały słynne biblioteki, na przykład licząca prawie pół miliona tomów Biblioteka Aleksandryjska i nieznacznie jej ustępujący księgozbiór w Pergamonie. Nigdy wcześniej i nigdy potem żadne państwo nie stworzyło tak znakomitych warunków rozwoju naukowego.

W epoce hellenizmu stworzono, o czym jeszcze mniej wiadomo, podstawy nauki nowożytnej. Powszechnie znana jest geometria Euklidesa, mniej wiadomo o astronomie Arystarchu z wyspy Samos położonej u wybrzeży Azji Mniejszej, który ponad półtora tysiąca lat przed Kopernikiem stworzył spójną teorię heliocentryczną. Według Arystarcha, Ziemia porusza się ruchem obrotowym wokół Słońca w rocznych cyklach oraz wokół własnej osi w cyklach dobowych. Arystarch opisał też nachylenie osi obrotu Ziemi względem płaszczyzny orbity oraz udowodnił, że drogi planet na nieboskłonie z ich pozornymi zatrzymaniami i cofnięciami mogą być prostym rezultatem kombinacji ich ruchów wokół Słońca. Arystarch nie był pierwszym uczonym, który "poruszył Ziemię". Już w IV wieku p.n.e. Heraklides z Pontu stworzył teorię o dobowym obrocie Ziemi wokół własnej osi, tłumacząc w ten sposób zjawisko dnia i nocy.

 

ZACOFANI RZYMIANIE

Dlaczego świat przyjął na setki lat geocentryczną teorię Klaudiusza Ptolemeusza, a osiągnięcia hellenistycznej nauki i techniki zostały zapomniane i trzeba je było odkrywać na nowo? Włoski profesor fizyki i matematyki Lucio Russo uważa, że winni zaprzepaszczenia hellenistycznch osiągnięć są Rzymianie. Jego zdaniem, ekspansja Imperium Rzymskiego w basenie Morza Śródziemnego rozpoczęta w 212 r. p.n.e. na dwa wieki zahamowała postęp wiedzy. W Imperium Rzymskim popularność niewolnictwa powodowała brak zainteresowania wynalazkami, które mogły usprawnić prace. O cesarzu Wespazjanie powiadano, że zakazał używania dźwigu hydraulicznego, aby nie odbierać pracy pospólstwu. Rzymianie nigdy nie odkryli sposobu produkcji tzw. żelaza syryjskiego przez stulecia sprowadzanego z Bliskiego Wschodu. Podobnie było z jedwabiem importowanym z Chin. Zaginęły niemal wszystkie traktaty naukowe hellenizmu, zachowały się jedynie nieliczne przepisane kilka stuleci później przez Arabów i mieszkańców Bizancjum. Dopiero wykopaliska w Egipcie odsłaniają dziś fragmenty zwojów papirusowychz naukowymi rozprawami.

W średniowieczu na temat techniki starożytnej krążyły legendy. Brytyjski filozof Roger Bacon po lekturze traktatów hellenistycznych pisał zdumiony w XIII wieku, że "możliwe jest budowanie machin do pływania bez pomocy wioślarzy (...). Podobnie można by sporządzać wozy, których nie ciągnęłoby żadne zwierzę, a i tak poruszałyby się z niewiarygodną chyżością (...). Można by też konstruować maszyny latające, w których siedzi człowiek i kręcąc pewnym urządzeniem, wprawia w ruch sztuczne skrzydła, bijące powietrze tak samo jak ptasie". W epoce renesansu inspirowane starożytnymi wynalazkami rysunki Leonarda da Vinci przedstawiały machiny, których zbudowanie nie było możliwe na ówczesnym etapie rozwoju technicznego. Rewolucja kopernikańska była nawiązaniem do dzieł Arystarcha, a Galileusz i Newton czerpali z dzieł autorów hellenistycznych. Nawet dzisiejsza nauka i technika korzysta z osiągnięć hellenistycznych badaczy. Jak powiedział Bernard z Chartres, cytowany przez Wilhelma z Baskerville, głównego bohatera "Imienia róży": "Jesteśmy karłami, lecz stojąc na ramionach olbrzymów możemy widzieć dalej od nich".

 

STAJNIA ARCHIMEDESA 

W III wieku p.n.e. rozpoczął się wyścig w konstruowaniu coraz większych okrętów wojennych. W epoce klasycznej głównym typem okrętu była tzw. triera, czyli trójrzędowiec (uczeni do dziś spierają się, czy nazwa określała liczbę ludzi poruszających jednym wiosłem, czy liczbę rzędów wioślarzy umieszczonych jeden nad drugim). W okresie hellenistycznym zapanowała moda na wielorzędowce, a szczytowym osiągnięciem szkutnictwa był czterdziestorzędowiec (!) zbudowany dla Ptolemeusza IV Filopatora, władcy Egiptu. Megalomania ogarnęła także budowniczych statków handlowych. Na rozkaz Hierona z Syrakuz powstała "Syrakuzja" - statek, do którego budowy zużyto ilość drewna wystarczającą do skonstruowania sześćdziesięciu czterorzędowców. Na pokładzie "Syrakuzji" mieściły się m.in. biblioteka, wiszące ogrody i dwadzieścia stajni dla koni. Budowa tych morskich gigantów nie byłaby możliwa bez szczegółowych studiów nad wypornością ciał stałych w cieczy oraz badań z dziedziny mechaniki i hydrostatyki. Prace nad "Syrakuzją" nadzorował sam Archimedes. 

Marta Landau

 

 

"WPROST" nr 52/53(1152), 26.12.2004 r. NAUKA I ZDROWIE

GENIALNI ODKRYWCY

 GRAHAM BELL NIE WYNALAZŁ TELEFONU, LUDWIK PASTEUR NIE BYŁ ODKRYWCĄ BAKTERII!

Niech pan tu przyjdzie, panie Watson, jest mi pan potrzebny" - te słowa w grudniu 1876 r. powiedział przez telefon do swojego asystenta Alexander Graham Bell. Nie była to jednak pierwsza rozmowa za pośrednictwem telefonu. Publiczny pokaz "telefonii wykorzystującej prąd galwaniczny" odbył się 15 lat wcześniej (26 października 1861 r.) podczas obrad Frankfurckiego Towarzystwa Fizyków. Wynalazcą nie był Graham Bell, lecz Philipp Reis, niemiecki uczony, który już od 1852 r. pracował nad "sztucznym uchem", a kilka lat później pierwszy raz użył nazwy telefon.

Amerykański wynalazca znał poprawioną wersję aparatu Reisa (z elektromagnetyczną membraną w mikrofonie). Ręcznie wykonano ponad 50 takich urządzeń i rozesłano je do ośrodków naukowych, m.in. w Anglii i USA. Bell wykorzystał nawet niektóre elementy aparatu Reisa. Urząd Patentowy przyznał jednak patent Bellowi, bo aparatu Reisa nie można było uznać, jak uzasadniano, za "prawdziwy telefon"! W miarę dobrze przekazywał muzykę, ale głos rozmówcy był niewyraźny.

Niemiecki wynalazca nie mógł bronić swych praw do patentu - zmarł na gruźlicę w 1874 r., rok przed złożeniem wniosku patentowego przez Bella. A miałby wiele argumentów, bo negatywnej oceny aparatu nie potwierdziły kilkadziesiąt lat później niezależne próby porównawcze. W 1947 r. inżynierowie firmy STC przetestowali poprawione aparaty Reisa i ze zdumieniem stwierdzili, że parametrami technicznymi dorównywały one telefonom Bella! Ekspertyzę utajniono, bo firma STC starała się o kontrakt z koncernem AT&T, który powstał z Bell Company!

 

SWAN KONTRA EDISON

Do historii przechodzą zwykle wynalazcy, którzy swoje osiągnięcia potrafili lepiej sprzedać. Mistrzem marketingu był Thomas Alva Edison, amerykański wynalazca wszech czasów. Właściciel ponad tysiąca patentów trzy lata po pokazie telefonu Bella w 1879 r. zaprezentował żarówkę. Nie było to jednak pierwsze takie urządzenie - żarówkę wykorzystującą włókno żarowe ze zwęglonego papieru już w 1860 r. zademonstrował sir Joseph Wilson Swan (1828-1914). Żarówka Swana nie świeciła zbyt mocno, bo angielski fizyk i chemik nie dysponował odpowiednio dużą próżnią ani dość silnymi bateriami. Dopiero w 1870 r. udało mu się wynaleźć silnik elektryczny napędzający pompę próżniową, niezbędną do usunięcia powietrza z wnętrza szklanej bańki, w której żarzyło się włókno. Po kilku latach badań nad przepływem prądu w przewodniku umieszczonym w próżni poprawił konstrukcję żarówki (jako włókna użył zwęglonych nici) i w 1878 r., rok przed Edisonem, zaprezentował mocno świecącą żarówkę. W 1880 r. w Newcastle w Anglii odbył się nawet publiczny pokaz jego lamp elektrycznych.

Główną zasługą Edisona było wprowadzenie handlowej wersji żarówki. Edison, podobnie jak Graham Bell, już w XIX wieku okazał się mistrzem w tzw. zarządzaniu procesem innowacji. Opracował cały układ elektryczny, zarówno gniazdka i bezpieczniki, jak i generatory oraz instalację elektryczną - urządzenia, dzięki którym można było wykorzystać w praktyce światło elektryczne. Thomas Edison był również prekursorem nowoczesnego laboratorium wynalazczo-badawczego. Stworzył też firmę General Electric, która do dziś jest "fabryką pomysłów" - jedną z najbardziej innowacyjnych na świecie. General Electric wyjątkowo aktywnie dba zarówno o patenty, jak i reklamę swoich opracowań. Swan nie miał do Edisona pretensji - obaj założyli w 1883 r. wspólne przedsiębiorstwo Edison and Swan United Electric Light Company.

 

WALKA O BYT DARWINA

Badacze często dokonywali największych odkryć niemal jednocześnie, ale w świadomości społecznej, wbrew temu, co podają podręczniki historii, pozostają jedynie ci, którzy bardziej zadbali o swój sukces. Kto dziś wie, kim był Simon Stevin? Ten flamandzki matematyk pod koniec XVI wieku zreformował matematykę. W 1586 r. wykazał, że wszystkie przedmioty spadają na ziemię z taką samą prędkością, niezależnie od ciężaru - trzy lata wcześniej przed sformułowaniem tego prawa przez Galileusza! A kto pierwszy odkrył mechanizm doboru naturalnego? Karol Darwin? Kolejny błąd. Kiedy Darwin kończył w 1858 r. wstępną wersję dzieła "O powstawaniu gatunków", otrzymał list, w którym o konsultację w sprawie nowej hipotezy prosił go młody uczony Alfred Russel Wallace (1823--1913). Darwin był przerażony, gdy przeczytał, że uczony, który również zajmował się zoologią, botaniką i geologią oraz tak jak on wiele podróżował, opisuje taką samą teorię ewolucji drogą doboru naturalnego! Drżącą ręką przekazał pracę Wallace'a do publikacji, zastrzegł sobie jedynie pierwszeństwo do samej teorii, publikując szybko dwa fragmenty swego dzieła. W tym samym roku obaj zaprezentowali swoje tezy przed Linnean Society of London. Darwin wydał w 1859 r. książkę "O powstawaniu gatunków", w której lepiej niż Wallace uzasadnił teorię doboru naturalnego. Przez wiele lat przekonywał do słuszności teorii ewolucji, jednocześnie prowadząc intensywną kampanię promocyjną. Wallace, młodszy i mniej doświadczony, nie miał tyle odwagi, a jego teoria nie przetrwała w walce o byt naukowy.

Dziś pierwszeństwo sformułowania teorii ewolucji niektórzy naukoznawcy przypisują jeszcze innym badaczom. Prof. Paul Pearson z uniwersytetu w Cardiff uważa, że 65 lat przed Darwinem mechanizm doboru naturalnego opisał James Hutton z Edynburga w zapomnianym traktacie "Podstawy wiedzy"! Szkocki przyrodnik pisze, że "zmiany w organizmach, aczkolwiek mogą się wydawać drobne, zachodzą w ściśle określonym celu - aby zapewnić przetrwanie gatunku". Darwin znacznie rozwinął teorię ewolucji, ale musiał znać główne tezy Huttona, zwanego ojcem geologii.

 

PRAWO PASTEURA

Największe odkrycia rzadko są dziełem jednego naukowca - najczęściej są zwieńczeniem badań wielu uczonych. Prof. Milton Wainwright z University of Sheffield uważa, że tak właśnie było w wypadku Ludwika Pasteura. Francuski chemik był jednym z największych badaczy, ale przekonanie, że był odkrywcą bakterii, jest absurdalne! Pasteur nie był nawet pierwszym naukowcem, który udowodnił, że bakterie wywołują groźne zakażenia. W 1842 r., prawie 20 lat przed Pasteurem, Szkot John Goodsir zauważył, że w wymiocinach 19-letniego chłopca są widoczne pod mikroskopem mikroorganizmy, które nazwał Sarcina Goodsir (bakterie znane dziś jako Sarcina ventriculi). Wykazał też, że do zwalczania mikrobów wystarczy zastosować środki antyseptyczne, takie jak podsiarczan sodu i fenol, który dopiero w 1867 r. zaczął zalecać Joseph Lister (1827-1912), twórca antyseptyki w chirurgii.

W pierwszej połowie XIX wieku w szpitalach wietrzono sale zabiegowe i likwidowano nieprzyjemne zapachy, bo sądzono, że "zarazki powietrzne" powodują zakażenia ran. Nikt jednak nie dezynfekował rąk. Lekarze jeszcze nie wiedzieli, że na oddziałach położniczych sami masowo zabijają kobiety, przenosząc na nie gorączkę połogową, którą nazywali pseudoepidemią! Dopiero w 1843 r. lekarz i pisarz Oliver W. Holmes (1809-1894) wygłosił wykład, w którym przekonywał, że medycy nie mogą się zbliżać do pacjentki bezpośrednio po wyjściu z sekcji zwłok. W 1847 r. węgierski lekarz Ignacy Filip Semmelweiss (1818--1865) nawoływał, by lekarze i pielęgniarki dezynfekowali ręce roztworem chlorku i nie przenosili na chorych "martwych cząsteczek przedostających się do układu krwionośnego".

W tym czasie Ludwik Pasteur zajmował się "chorobami wina". W 1863 r. zauważył, że jednominutowe podgrzanie wina w zamkniętej butelce (do 69-75oC) przerywa jego rozkład. W 1870 r. ustalił przyczynę choroby jedwabników, dziesięć lat później rozpoznał zarazek cholery kur i zaczął pracować nad szczepionkami przeciwko wąglikowi i cholerze. W 1885 r. zaszczepił przeciw wściekliźnie pogryzionego przez psa Josepha Meistera. Nie było to jednak pierwsze udane szczepienie ani nawet jedno z pierwszych. Błędne jest nawet przekonanie, że w 1796 r. pierwszy raz przeprowadził je Edward Jenner. Brytyjski lekarz do ochrony przed ospą użył wirusów tzw. krowianki (niegroźnej dla ludzi ospy krowiej). W taki sam sposób, ale ponad 20 lat wcześniej, angielski farmer Benjamin Jesty zaszczepił swoją rodzinę. W Indiach, Chinach i Turcji co najmniej od kilkudziesięciu lat igłą przenoszono na osoby zdrowe wydzielinę chorych na łagodną ospę. W 1772 r. takie wszczepienie, czyli tzw. wariolizację, przeciw ospie stosował już cały dwór angielski. Jaka jest zatem zasługa Pasteura? Dokonał epokowego odkrycia, dowodząc, że drobnoustroje można tak osłabić, iż przestają być chorobotwórcze. Sformułował nowe prawo biologii, które zapoczątkowało jedno z największych osiągnięć w medycynie - erę szczepień ochronnych. Ludwik Pasteur, tak jak Graham Bell, Thomas Edison i Karol Darwin, wprowadził rozwiązania systemowe i potrafił je nagłośnić. Podobnie jak dziś najlepsi uczeni, którzy zdobywają najbardziej prestiżowe naukowe wyróżnienie - Nagrodę Nobla.

 

TRZECH OJCÓW ASPIRYNY 

Felix Hoffman nie jest jedynym odkrywcą aspiryny, jak przekonują podręczniki medycyny. Udział w jej opracowaniu miał Arthur Eichengrun, jego przełożony, z pochodzenia Żyd. Niemiecki chemik zsyntetyzował kwas acetylosalicylowy w 1897 r. pod kierunkiem Eichengruna. Gdy do władzy doszli naziści, Hoffman oświadczył, że jest odkrywcą tego środka. Eichengrun próbował dochodzić swych praw, ale trafił do obozu koncentracyjnego. Przed śmiercią w 1949 r. zdążył opublikować na ten temat artykuł. W tym samym roku zmarł. Pierwszą syntezę kwasu acetylosalicylowego jeszcze wcześniej przeprowadził Charles-Frederic Gerhard. Jean-Marie Vetter, farmakolog z Uniwersy-tetu Ludwika Pasteura w Strasburgu, uważa, że francuski chemik dokonał tego już w 1853 r., ale nie udało mu się tego odkrycia rozpowszechnić. 

Zbigniew Wojtasiński

 

 

„WPROST” nr 45(1093), 2003 r.

OD KOGO POCHODZI DARWIN

TO SZKOCKI PRZYRODNIK JAMES HUTTON BYŁ TWÓRCĄ TEORII DOBORU NATURALNEGO

„Zmiany w organizmach, aczkolwiek mogą się wydawać drobne, zachodzą w ściśle określonym celu - aby zapewnić przetrwanie gatunku. Osobniki, które odstają od organizmu najlepiej przystosowanego do danych warunków, są najbardziej podatne na wyginięcie, a te najbardziej zbliżone do wzorcowego organizmu są najlepiej przystosowane do przetrwania” - kto to napisał? Karol Darwin? Nic podobnego. - To cytat z zapomnianego traktatu "Podstawy wiedzy", którego autorem jest James Hutton z Edynburga - powiedział "Wprost" prof. Paul Pearson z uniwersytetu w Cardiff. Szkocki przyrodnik opublikował swe dzieło w 1794 r., 65 lat przed ukazaniem się słynnej pracy Darwina "O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego, czyli o utrzymaniu się doskonalszych ras w walce o byt"!

Karol Darwin (1809-1882) nie był jedynym twórcą teorii ewolucji drogą doboru naturalnego. Niezależnie od niego i niemal w tym samym czasie ten mechanizm opisał Alfred Russel Wallace (1823-1913). Nikt jednak nie podejrzewał, że mechanizm doboru naturalnego został opisany już pod koniec XVIII wieku. - Na ślad tego opisu natrafiłem przypadkowo, czytając artykuł z 1984 r. Cytowany w nim fragment pochodził z dzieła "Podstawy wiedzy" Huttona - mówi "Wprost" prof. Pearson.

 

TA SAMA HIPOTEZA, INNE SŁOWA

Mechanizm doboru naturalnego jest istotą teorii Darwina. Dzięki niemu możliwa jest ciągłość istnienia danego gatunku - osobniki lepiej przystosowane do środowiska zyskują przewagę nad pozostałymi, które z czasem wymierają. James Hutton - twierdzi brytyjski uczony - posłużył się nieco innym nazewnictwem, ale jasno wyraził istotę ewolucji na drodze doboru naturalnego. Jego traktat "Podstawy wiedzy" był zbyt trudny dla osiemnastowiecznych uczonych, którzy skrytykowali trzytomowe dzieło jako zbyt obszerne i niejasne. Hutton wyprzedził swoje czasy. Uznanie zyskał jedynie jako "ojciec współczesnej geologii" (odkrył, że warstwy geologiczne liczą nie tysiące, lecz miliony lat).

 

WALKA O BYT NAUKOWY

Karol Darwin na początku swojej kariery naukowej zajmował się geologią, musiał więc znać dzieła Jamesa Huttona, "ojca geologii". Nie ma jednak wątpliwości, że Darwin znacznie rozwinął teorię ewolucji. Hutton słusznie uważał, że dobór naturalny prowadzi do zmian w obrębie danego gatunku, ale to Darwin odkrył, że dzięki temu samemu mechanizmowi mogą również powstawać nowe gatunki. Dopiero Darwinowskie rozwinięcie zasad Huttona tworzy pełną teorię ewolucji. Darwinizm "podkopał" ideę świadomego zaprojektowania gatunków przez Stwórcę. Hutton nigdy nie kwestionował roli Stwórcy w przyrodzie. Dlaczego? - W epoce szkockiego przyrodnika historia Ziemi była jeszcze słabo poznana. Nie badano warstw geologicznych ani skamielin. Dopiero wraz z odkryciem dinozaurów i innych pradawnych stworzeń pojawiła się możliwość poznania genezy poszczególnych gatunków - twierdzi prof. Pearson.

Karol Darwin jeszcze przez wiele lat podczas licznych wykładów przekonywał o słuszności swojej hipotezy. Alfred Russel Wallace nie miał sił i odwagi, a jego teoria nie przetrwała w walce o byt.

Robert Gontarek

 

 

 

 


NASZE POCHODZENIE

 

„WPROST” nr 9(1212), 05.03.2006 r.

SKĄD POCHODZĄ POLACY

BADANIA DNA POLAKÓW NIE UJAWNIŁY ŻADNYCH RÓŻNIC GENETYCZNYCH MIĘDZY LUDNOŚCIĄ CHŁOPSKĄ I SZLACHECKĄ

Grecy są bardziej spokrewnieni z Etiopczykami i innymi mieszkańcami Sahary niż z Włochami, Słowianami czy nawet Turkami. Węgrzy mają najwyższy wśród ludności niesemickiej udział haplotypów, czyli charakterystycznych dla danej populacji wariantów genów, typowych dla Żydów. Z kolei Polacy to genetyczny tygiel Europy. - W waszym DNA jest nie tylko historia Polski, ale całej Europy, poczynając od pierwszych na tych terenach osadników, którzy 35 tys. lat temu wyemigrowali z Azji Mniejszej i Środkowej na północ - powiedział w rozmowie z "Wprost" dr Spencer Wells, genetyk. Amerykański uczony jest szefem ogólnoświatowego Projektu Genograficznego, który ma doprowadzić do opracowania genealogicznej mapy Europy, w której Polacy odgrywają kluczową rolę. Od 100 tys. osób na całym świecie zostaną pobrane próbki DNA, aby wyjaśnić genetyczne pokrewieństwo i migracje ludności na wszystkich kontynentach.

Polacy różnią się między sobą mniej niż inne społeczności, wszyscy mamy podobny koktajl genów - sugerują próbki DNA, które pobrano do tej pory w różnych rejonach Polski. Zostaliśmy dość równomiernie wymieszani z innymi nacjami: mieszają się w nas zarówno geny litewskie, ruskie i węgierskie, jak też nordyckie, germańskie, ormiańskie i geny Żydów aszkenazyjskich. - Tym się jedynie różnimy od innych krajów europejskich, że we Włoszech, Francji i w Wielkiej Brytanii w jednym społeczeństwie żyją obok siebie grupy wręcz odmienne genetycznie - mówi dr Rafał Płoski, kierownik pracowni genetycznej Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Warszawie.

Chorwaci mają znaczny udział haplotypów charakterystycznych dla Polaków i Rosjan, ale u mieszkańców Dalmacji wykryto geny Awarów, koczowniczego ludu pochodzenia ałtajskiego, zamieszkującego teraz Dagestan. Włochy można podzielić na "genetyczne regiony", których dzisiejsi mieszkańcy są spokrewnieni z żyjącymi w starożytności na tych terenach Etruskami, Ligurami z okolic z Genui oraz Grekami z południa Włoch. Grecy różnią się od mieszkających na północy ich kraju Macedończyków, bo prawdopodobnie pochodzą od niewolników sprowadzanych z Afryki w starożytności. Potomkami niewolników z Afryki Północnej są też niektórzy mieszkańcy Półwyspu Iberyjskiego, szczególnie Portugalii, gdzie sprowadzono ich najwięcej. Z kolei w północnej Portugalii większe są wpływy Berberów, rdzennej ludności północnej Afryki i Sahary.

 

BARBARZYŃCY EUROPY

- W przekazywanym z pokolenia na pokolenie materiale genetycznym zapisana jest nie tylko informacja o kolorze oczu, wzroście i rysach twarzy, ale też o dziejach gatunku Homo sapiens oraz poszczególnych osób, rodzin, grup etnicznych i całych narodów - powiedział w rozmowie z "Wprost" prof. Bryan Sykes z Oxford University. Dopiero badania genetyczne ujawniły, że współcześni Europejczycy, w tym Polacy, wywodzą się z siedmiu klanów. Naszymi pramatkami jest siedem kobiet, którym prof. Sykes nadał imiona: Ursula (żyła 45 tys. lat temu), Xenia (25 tys. lat temu), Helena (20 tys. lat temu), Velda i Tara (17 tys. lat temu), Katrine (15 tys. lat temu) oraz Jasmine (8 tys. lat temu). Aż sześć z siedmiu tych grup (poza Jasmine) ma barbarzyńskie pochodzenie. Żyły długo przed przybyciem do Europy pierwszych rolników. Współcześni mieszkańcy Europy pochodzą od nieokrzesanych ludów koczowniczych, a nie, jak dotychczas sądzono, od umiejących uprawiać zboże i budować osady rolników. Analiza DNA 24 szkieletów sprzed 7,5 tys. lat, odkrytych w Europie Środkowej, wykazała, że cywilizowaną Europę budowały plemiona zbieracko-łowieckie. Nasi przodkowie przejęli technikę agrarną od bardziej rozwiniętych technicznie i kulturowo przybyszów.

Skąd się wywodzą Polacy? Archeolodzy twierdzą, że pojawili się na terenach między Odrą a Wisłą najwcześniej w V lub VI wieku. Ale czy pochodzimy od Wandalów, którzy w 455 r. złupili Rzym, a potem w Afryce Północnej utworzyli własne państwo, jak w XIV wieku sugerował kronikarz Dzierzwa? Na razie nie potwierdził się rozpowszechniany w XVII wieku przez szlachtę mit, że ich przodkami byli przebywający na terenach Ukrainy i Polski Sarmaci. Badania DNA nie ujawniły żadnych różnic genetycznych między ludnością chłopską i szlachecką.

 

POTOMKOWIE DŻYNGIS-CHANA

Polacy wykazują duże podobieństwo genetyczne do swoich wschodnich i zachodnich oraz północnych sąsiadów. W X wieku Mieszko I sprowadził do Polski ze Skandynawii Waregów (są nawet hipotezy, że sam był Waregiem). W XII wieku na Śląsku zaczęli się osiedlać osadnicy z południowych Niemiec - Frankonii i Wirtembergii. W tym czasie pojawili się Mongołowie, którzy również zmieszali się z ludnością polską. Dr Wellsw DNA niektórych naszych rodaków zidentyfikował geny typowe dla mieszkańców Mongolii. Prawdopodobnie pochodzą z czasów najazdów Mongołów w XII wieku. Można nawet podejrzewać, że niektórzy Polacy są potomkami Dżyngis-chana! Patriarcha wszech czasów, jak nazywano tego władcę, pozostawił po sobie największą liczbę potomków na świecie. Uczeni obliczyli, że żyje dziś co najmniej 16 mln mężczyzn spokrewnionych z Dżyngis-chanem w linii prostej. Ponad 25 proc. z nich to Hazarzy zamieszkujący środkowy Afganistan.

Unia polsko-litewska przyczyniła się do wymieszania Polaków, Litwinów i Łotyszów. Radziwiłłowie skrzyżowali się z najlepszymi rodami Korony. Michał Korybut Wiśniowiecki był potomkiem magnata Jeremiego Wiśniowieckiego wywodzącego się z prawosławnej rodziny ruskiej. Na początku XIX wieku z Ravensburgaw Wirtembergii przybyli do Polski przodkowie prof. Andrzeja Bliklego (firmę A. Blikle założył ich syn - Antoni Kazimierz). Najdłużej postępowała w Polsce asymilacja Żydów. Przykładem jest rodzina Słonimskich, jedna z najstarszych zasymilowanych rodzin żydowskich.

 

FIN I POLAK DWA BRATANKI

Przodkowie Lecha Wałęsy, jak wynika z rodzinnych przekazów, wywodzą się z rzymskiej arystokracji z III wieku n.e. - Nasze drzewo genealogiczne wskazuje, że część rodziny przeniosła się do Francji, skąd w XVIII wieku mój praprapradziad przybył do Polski - mówi były prezydent RP. Badania DNA wykonane na zlecenie tygodnika "Wprost" wykazały, że genotyp Lecha Wałęsy jest typowy dla wymieszanych genowo mieszkańców Polski. Specjaliści Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Warszawie wykryli w nim warianty genetyczne występujące w Polsce i wschodnich Niemczech, na Litwie i Łotwie, a także w Portugalii, Wielkiej Brytanii i Chorwacji. Podobnie wypadły badania DNA Marka Króla, redaktora naczelnego tygodnika "Wprost". Ma on geny typowe dla mieszkańców środkowej Polski, choć w jego DNA można też znaleźć warianty genów ludności Skandynawii, Estonii, Litwy, a także Rumunii, Bułgarii i okolic Moskwy.

Polacy wykazują duże pokrewieństwo z ludnością pochodzenia ugrofińskiego - Węgrami, Estończykami i Finami - mimo zupełnie odmiennego języka. Być może Bałtowie i Słowianie mieli wspólnych przodków. Jesteśmy też bardziej podobni do Rosjan niż do Niemców. Najczęstszy w Europie Środkowej haplotyp XI choromosomu Y występuje u 44 proc. Ukrańców, 44 proc. Rosjan i 41 proc. Węgrów. Z Niemcami bardziej niż Polacy wymieszani są jedynie Czesi. Polacy większe pokrewieństwo wykazują do Niemców ze wschodu, Niemcy z zachodu są zaś bardziej podobni do mieszkańców innych krajów Europy Zachodniej, szczególnie Francji, Belgii, Holandii, Danii i Anglii.

 

GENY KRÓLOWEJ WIKTORII

W genealogii DNA wykorzystuje się materiał genetyczny znajdujący się w męskim chromosomie Y, przekazywanym z ojca na syna, oraz pochodzące od matki tzw. mitochondrialne DNA. Te dwa fragmenty DNA ulegają z pokolenia na pokolenie nielicznym mutacjom i pozwalają ustalić przodków w linii rodowej ojca lub matki. - Margines błędu jest niewielki, nie przekracza 5-10 proc. - mówi dr Rafał Płoski. Trzeba jedynie pamiętać, że sięgając 25 generacji wstecz, mamy aż 30 mln przodków, którzy mogli pochodzić niemal z każdego regionu świata - zarówno z Europy, jak i z Azji, Bliskiego Wschodu czy Ameryki Północnej. Badanie DNA Zbigniewa Rewery z Sandomierza ujawniło, że ma on chromosom Y unikatowy w Europie, ale występujący u ponad połowy mężczyzn z południowej części Półwyspu Indyjskiego. Bennett Greenspan, założyciel firmy Family Tree DNA, dowiedział się, że jego przodkowie pochodzą z Polski. Badania Oprah Winfrey wykazały, że dziennikarka dziedziczy geny Zulusów. Z kolei Spike Lee dowiedział się, że jego rodzina wywodzi się z Nigerii i Kamerunu.

Genealogia genetyczna stanie się wkrótce tak powszechna jak sporządzanie metryki urodzeń. Odnalezienie korzeni sprzed stu lat dotychczasowymi metodami trwa co najmniej pół roku, badanie genetyczne można przeprowadzić w ciągu dwóch tygodni. Najstarsze dokumenty pozwalają się cofnąć do XVI lub XV wieku, a im dalej, tym więcej jest w nich nieścisłości. Wiadomo na przykład, że aby uzyskać prawo do spadku, fałszowano herbarze. Badania DNA mogą być bardziej wiarygodne niż niektóre dokumenty historyczne. Czy prawowitym następcą tronu jest faktycznie królowa Wiktoria, władczyni XIX-wiecznego imperium brytyjskiego, panująca w Anglii przez 64 lata? W wydanej przed kilkoma laty głośnej książce "Queen Victoria `s Gene" (Geny królowej Wiktorii) swoje podejrzenie co do tego wyrazili Malcolm Potts z uniwersytetu w Berkeley i William Potts z uniwersytetu w Lancaster. Podejrzenia wywołała hemofilia, choroba królów, jak nazywano ją przed laty, objawiająca się małą krzepliwością krwi. Badacze twierdzą, że to dziedziczne schorzenie było przekazywane z pokolenia na pokolenie właśnie od czasów królowej Wiktorii. Ale nie chorował z tego powodu ani jej mąż - król Albert, ani jej przodkowie. Nosicielem genu wywołującego hemofilię była dopiero królowa Wiktoria. Nie można wykluczyć, że doszło do przypadkowej mutacji genu, ale zdarza się to u jednej osoby na 50 tys. Bardziej prawdopodobne jest, jak twierdzą specjaliści, że królowa Wiktoria nie jest córką Edwarda, księcia Kentu, tym bardziej że długo nie mógł się on doczekać następcy tronu. To dlatego postanowił się ożenić ze znacznie młodszą od siebie kobietą. Pozostaje pytanie, czy podołał obowiązkowi spłodzenia potomstwa?

 

JEDNA WIELKA RODZINA

- Do pokrewieństwa ze mną przyznaje się wiele osób o nazwisku Kościuszko z całego świata. Warto więc to pokrewieństwo sprawdzić - mówi Jan Kościuszko, właściciel sieci restauracji Chłopskie Jadło. Podobne badania chce przeprowadzić Jan Pągowski, prezes Warszawskiego Towarzystwa Genealogiczego, którego przodkowie, według dokumentów, wywodzą się od Karola Wielkiego. Wiele współcześnie żyjących osób to potomkowie znanych w przeszłości władców. W północno-zachodniej Irlandii co piąty mężczyzna jest potomkiem średniowiecznego władcy z V wieku o imieniu Niall Noigiallach. Jego królewski chromosom rozproszył się po całym świecie - występuje m.in. u 16,7 proc. mężczyzn w zachodniej i środkowej Szkocji oraz u 2 proc. pochodzących z Europy nowojorczyków.

Z rodu króla Nialla pochodzą ludzie o nazwiskach O `Neill, Gallagher, Boyle, O `Donnell, Connor, O `Reilly, Cambell, Donnelly, McGover, McLoughlin, O `Rourke i Quinn. W Wielkiej Brytanii ustalono, że mężczyźni o nazwisku Attenborough, Widdowson i Grewcock mają jednakowy chromosom Y. Każdy z tych rodów ma wspólnego męskiego przodka sprzed około dwudziestu pokoleń, kiedy te nazwiska odnotowano w dokumentach po raz pierwszy. Policja brytyjska chce wykorzystać ten fakt do poszukiwania przestępców. Wykryty na miejscu przestępstwa fragment naskórka, śliny lub włosa może pomóc ustalić nazwisko sprawcy, zanim jeszcze rozpocznie się śledztwo.

 

KONIEC RAS

Badania genetyczne mogą pomóc przezwyciężyć uprzedzenia rasowe. Badania Sergio Peny z Universidade Federal de Minas Gerais w Brazylii przekonują, że cechy zewnętrzne, takie jak kolor skóry i włosów, nie są wiarygodnym wskaźnikiem pochodzenia etnicznego. Uczony wykazał to na przykładzie jednej z najbardziej wymieszanych populacji, jaką są Brazylijczycy. Mimo wyraźnych różnic fizycznych u wielu z nich test nie ujawnił znaczących różnic genetycznych. Nawet osoby o wyraźnych cechach rasy białej miały 28 proc. genów pochodzenia afrykańskiego i 33 proc. genów odziedziczonych po Indianach. Z kolei osoby zaliczane do rasy czarnej miały aż 48 proc. genów pozaafrykańskich! To kolejny dowód, że rasa jest jedynie tworem społecznym, a nie biologicznym. Potomkowie Adama i Ewy są tak wymieszani, że badaniami genetycznymi można prześledzić losy poszczególnych rodzin, klanów, narodów i całej ludzkości, ale nie ras.

 

GENETYCZNY DROGOWSKAZ 

W badaniu pochodzenia istotny jest materiał genetyczny znajdujący się w męskim chromosomie Y, przekazywanym z ojca na syna, oraz mitochondrialne DNA (mtDNA), które przekazuje potomstwu, niezależnie od płci, wyłącznie matka. Te dwa typy DNA podczas przekazywania z pokolenia na pokolenie ulegają tylko nielicznym mutacjom. Ich liczba jest proporcjonalna do czasu, w którym zaszły. Służą one za genealogiczne drogowskazy. Ustalony w badaniu DNA profil genetyczny, wyodrębniony z próbki krwi lub śliny, jest porównywany z wariantami genów charakterystycznych dla danej populacji. Profil genetyczny Lecha Wałęsy i Marka Króla uzyskano na podstawie analizy chromosomu Y. 

Monika Florek-Moskal

 

COHEN OD AARONA 

Bard Leonard Cohen z Kanady jest spokrewniony z opisywanym w Biblii żydowskim kapłanem Aaronem. Nazwisko Cohen pochodzi od hebrajskiego słowa kohen, oznaczającego najwyższego kapłana. Z linii Aarona wywodzi się także mieszkające na południu Afryki plemię Lembo wyznające religię żydowską. Choć jego członkowie są podobni do rdzennych mieszkańców Afryki, badania jednoznacznie wykazały, że geny "po mieczu" pochodzą od niewielkiej grupy kapłanów żydowskich, którzy kilkaset lat temu zawędrowali do Afryki i pojęli za żony Afrykanki. Potwierdziła to analiza mitochondrialnego DNA. Aż 40 proc. wszystkich żyjących na świecie Żydów aszkenazyjskich wywodzących się z Europy Środkowej i Wschodniej to potomkowie zaledwie czterech kobiet. 

 

SPRAWDŹ, SKĄD POCHODZISZ 

Niektóre ośrodki, w których można przeprowadzić badania DNA w celu ustalenia swego pochodzenia:

Zakład Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Warszawie, ul. Oczki 1

Test DNA, Sosnowiec, ul. Sobieskiego 64a/211

Zakład Medycyny Sądowej Collegium Medicum w Bydgoszczy, ul. Skłodowskiej-Curie 9

Katedra i Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Gdańsku, ul. Dębowa 23

 

 

„NEWSWEEK” nr 6, 12.02.2006 r., strona 64 GENETYKA

GENY ADAMA I EWY

BADANIA DNA POZWALAJĄ ODNALEŹĆ NIEZNANYCH KREWNYCH I ZAJRZEĆ W GŁĄB RODOWODÓW. NAUKOWCY ZA ICH POMOCĄ SZUKAJĄ ODPOWIEDZI NA NAJSTARSZE PYTANIE: SKĄD PRZYCHODZIMY?

Sekrety naszego pochodzenia i tożsamości kryje nić DNA wciśnięta w jądro każdej komórki ludzkiego organizmu. W 99,9 proc. jest ona identyczna u wszystkich ludzi. Ale to ten maleńki odsetek, te 0,1 proc. nas różniące kryje w sobie informacje o naszym rodowodzie, o wszystkich wędrówkach ludów, a nawet o naszej skłonności do chorób.

Korzystając z badań genetycznych, naukowcy próbują odtworzyć historię ludzkości. Wyśledzono już, że nasi najwcześniejsi przodkowie w linii męskiej i żeńskiej - czyli genetyczny Adam i mitochondrialna Ewa - żyli w Afryce. Z czasem zaczęli zaludniać wszystkie zakątki świata. W zeszłym miesiącu grupa naukowców ogłosiła, że 40 proc. wszystkich żyjących na świecie Żydów aszkenazyjskich, którzy wywodzą się z Europy Środkowej i Wschodniej, są potomkami zaledwie czterech kobiet. Inni naukowcy odkryli, że co piąty mężczyzna w północno-zachodniej Irlandii jest najpewniej potomkiem półlegendarnego średniowiecznego władcy z V wieku, zwanego Niallem od Dziewięciu Zakładników.

Najambitniejszemu jak dotąd programowi badań DNA patronuje "National Geographic". Nazywa się to The Genographic Project, ma kosztować 40 mln dolarów i w ciągu najbliższych pięciu lat zebrać 100 tys. próbek DNA od członków ludów tubylczych z całego świata. Cel badania: prześledzić aż do korzeni naszego gatunku pochodzenie różnych żyjących współcześnie grup etnicznych. I stworzyć "wirtualne muzeum historii ludzkości", jak to określił Spencer Wells, dyrektor programu.

 

DNA zawarty w każdej z komórek nie tylko decyduje o kolorze oczu czy rysach twarzy, lecz także niesie ślady wszystkich naszych przodków. Genom dziecka powstaje z połączenia genomów matki i ojca. Dwie jego części są "czyste", nieskalane materiałem genetycznym partnera rozrodczego: DNA zawarte w chromosomie Y, który jest przekazywany z ojca na syna, i DNA mitochondrialne, które potomstwu niezależnie od płci przekazuje wyłącznie matka. Pomyłki w powielaniu materiału genetycznego, czyli mutacje, w wyniku których powstają jedyne w swoim rodzaju sekwencje nukleotydów (oznaczanych literami A, G, C, T), służą za genealogiczne drogowskazy, zwane markerami. To one pozwalają odnaleźć w przeszłości nie tylko samych przodków po mieczu i kądzieli, lecz także ich ojczyznę. Wystarczy się poskrobać parę razy po wewnętrznej stronie policzka i wydać nieco ponad sto dolarów, a waszyngtońskie laboratorium na podstawie markerów odnajdzie wzorce genetyczne, czyli haplotypy, a następnie powie nam, z jakiej haplogrupy - czyli głównej gałęzi drzewa genealogicznego - się wywodzimy.

W programie może uczestniczyć każdy. Wystarczy na stronie internetowej "National Geographic" (www3. nationalgeographic. com/genographic/participate. html) zamówić zestaw do pobierania próbek, a po ich pobraniu odesłać do Waszyngtonu. Potem anonimowo (na podstawie przydzielonego numeru) można obserwować, jak wraz z napływem próbek i informacji z badań rozrastają się korzenie naszego drzewa genealogicznego.

Genealogia genetyczna ma żarliwych wyznawców. Jesienią ubiegłego roku na drugą doroczną konferencję zorganizowaną przez firmę Family Tree DNA zjechało do centrali "National Geographic" w Waszyngtonie z różnych zakątków Stanów Zjednoczonych 175 specjalistów od poszukiwań genealogicznych. Wkuwali najświeższą wiedzę i dzielili się informacjami o swoich haplogrupach. Wszędzie widziało się akcenty genetyczno-genealogiczne. Najczęściej: krawaty w podwójną spiralę DNA i spinki ze znakami firmowymi poszczególnych haplogrup. Nikt się nie przedstawiał "Dzień dobry, nazywam się Iksiński"; mówiło się: "Jestem R1b" (Europa Zachodnia) albo "J2" (Bliski Wschód).

 

Uczestnicy konferencji, niegdyś specjaliści od grzebania w księgach metrykalnych, dziś jak zaklęci słuchali naukowców i oglądali wyrafinowane prezentacje multimedialne pełne naukowego żargonu (nukleotydy, autosomy, sekwencje mikrosatelitarne). W bufecie nad hamburgerami i hot dogami dyskutowało się o trudnościach w ustalaniu rodowodów, takich jak przypadki "nieojcostwa" - eufemizm na określenie zdrady małżeńskiej - lub "rozcórkowania rodu" - czyli nieodżałowanego zniknięcia rodowego nazwiska.

 

Potem zachwycano się postępami w badaniach DNA. - To maniacy - oświadczyła z uśmiechem Megan Smolenyak przy kawie w przerwie na śniadanie. Sama miała na

T-shircie napis: "Pochodzenie kryje się w DNA". W jej przypadku badanie DNA rozwiało rodzinną legendę. Na podstawie materiałów archiwalnych była przekonana, że każdy Smolenyak na świecie wywodzi się z jednej z czterech rodzin ze słowackiej wioski Osturnia. Po badaniu DNA różnych Smolenyaków okazało się, że nie ma między nimi więzi genetycznej.

- Mało nie oszalałam, gdy się o tym dowiedziałam - mówi Smolenyak, która jest współautorką książki "Trace Your Roots with DNA" ("Odnajdź swoje korzenie za pomocą DNA"). Nie chodziło jej tylko o to, że tradycja rodzinna okazała się nieprawdziwa. W tamtym okresie spotykała się z mężczyzną, który też nazywa się Smolenyak (dziś jest jej mężem). Kamień spadł jej z serca - nie zakochała się w krewniaku. - Z badań wyszło, że ten facet różni się ode mnie genetycznie tak bardzo, jak to tylko możliwe.

 

Wyniki badania DNA zmuszają niektórych do całkowitej zmiany ich poczucia tożsamości. I tak na przykład 42-letni Phil Goff z Naperville był przekonany, że jest Anglikiem czystej krwi. Badania chromosomu Y pokazały jednak, że - przynajmniej w części - jego przodkowie wywodzą się ze Skandynawii. Teraz zastanawia się, ile w jego żyłach płynie krwi wikingów. Alvy Ray Smith (62 lata) odkrył, że wywodzi się od pierwszych purytańskich osadników w Ameryce z 1633 roku. - To niesamowite. Zacząłem zupełnie inaczej na siebie patrzeć - mówi Smith, który zawsze myślał, że jego przodkami są irlandzcy chłopi. Z kolei Marcin Jamkowski, szef polskiej edycji "National Geographic" i jeden z nielicznych Polaków, którzy postanowili poznać swoje korzenie, dzięki badaniom zrozumiał niektóre własne decyzje, między innymi skąd wzięła się w nim pasja do wspinania się po górach. Okazało się, że jego przodkowie, zanim dotarli do Europy, zawędrowali w rejon Himalajów. - Fragment ich wielkiej podróży tkwi gdzieś we mnie - mówi Jamkowski.

Partnerem "National Geographic" w programie The Genographic Project jest koncern IBM. Nick Donofrio, wiceszef działu innowacji i technologii koncernu, Włoch, zawsze szczycił się swoim pochodzeniem. Jakież więc było jego zdziwienie, gdy otrzymał wyniki testów DNA z chromosomu Y, z których wynikało, że należy do haplogrupy J2. Co oznacza, że jego przodkowie sprzed 10-20 tys. lat żyli na Bliskim Wschodzie.

 

- Zatkało mnie - mówi. Gdy Donofrio ogłosił wyniki swojego testu na stronie internetowej IBM, jego skrzynka odbiorcza zaczęła się wypełniać e-mailami od przedstawicieli grupy J2. - Ormianie przysyłają mi listy: "J2 rządzi!".

Uzbrojeni w znajomość haplotypów, czyli genetycznych "odbitek", genealodzy mogą się teraz włączyć do internetowych programów Surname Project. Są to internetowe wspólnoty łączące np. wszystkich Kowalskich, Smithów czy Epsteinów, które umożliwiają im porównywanie genomów. W ten sposób można znaleźć kogoś, kto pozwoli uzupełnić brakującą gałąź drzewa genealogicznego. A poszukiwania krewnych o innym nazwisku można zlecić firmom zajmującym się badaniami DNA lub znaleźć informację w publicznych bankach danych, np. Sorenson Molecular Genealogy Foundation, która przez cztary lata zgromadziła 60 tys. próbek DNA i rodowodów.

Niektórzy już takich krewnych znaleźli, a przynajmniej tak sądzą. W 1998 r. badania genetyczne potwierdziły, że prezydent USA Thomas Jefferson był z dużym prawdopodobieństwem ojcem przynajmniej jednego z dzieci Sally Hemings, murzyńskiej niewolnicy, która została jego kochanką. Na podstawie tych wyników poznały się ze sobą 71-letnia Julia Westerinen ze Staten Island w stanie Nowy Jork i Shay Banks-Young (61 lat) z Columbus w Ohio. Wcale nie są do siebie podobne. Westerinen ma białą skórę, a Banks-Young jest Murzynką, ale uważają, że są kuzynkami. Nie da się wprawdzie udowodnić, że pani Westerinen jest spokrewniona z samym Thomasem Jeffersonem, ale panie tym się nie przejmują. Podobnie jak Prinny Anderson, biała potomkini Thomasa i Marthy Jeffersonów. W ubiegłym miesiącu Anderson poznała się z "nieudowodnionymi" czarnymi krewnymi Jeffersona na zlocie w Wirginii. - Testy DNA to dopiero początek. Największą radość sprawiło mi to, że nagle mam tylu nowych kuzynów - mówi.

 

Nauka umożliwia odkrycie związków z pradawnymi ludami albo nawet grupami wyznaniowymi. Doktorowi Karlowi Skoreckiemu z Technion-Israel Institute of Technology od dzieciństwa mówiono, że należy do kohenów, rodu kapłanów żydowskich, potomków Aarona, brata Mojżesza. Pewnego dnia zauważył w synagodze, że inny kohen, który odczytywał Torę, jest zupełnie do niego niepodobny. Pomyślał sobie wtedy: "To jest Żyd pochodzący z Afryki, a ja jestem Żydem o korzeniach europejskich. Skoro według tradycji on jest kohenem i ja jestem kohenem, to istnieje spora szansa, że mamy podobne markery w chromosomie Y".

Czy ustna tradycja, przekazywana z ojca na syna, znalazła potwierdzenie zapisane w DNA? Badanie próbek DNA, przeprowadzone przez Skoreckiego i genetyka Michaela Hammery z University of Arizona, ujawniło genetyczną "sygnaturę" kohenów.

Badania zaprowadziły Skoreckiego do Afryki, gdzie badał członków plemienia Lemba, którzy wierzą, że pochodzą z biblijnej Judei. Ich DNA pasowało do "sygnatury" kohenów. - Mamy wspólne pochodzenie w linii męskiej - tłumaczy Skorecki.

W 2001 r. Bil Sanchez, katolicki ksiądz z Albuquerque w Nowym Meksyku, odkrył, że i jego geny niosą wzorzec kohenów. Żydowskie korzenie Sancheza sięgają aż do Hiszpanii (jego matka jest za to z pochodzenia Indianką). Dziś u księdza Sancheza wiszą na ścianie portrety chrześcijańskich i żydowskich przodków. W listopadzie udał się w podróż do Izraela. Jego siostrzenica, Jessica Gonzales, też chce tam pojechać. Wychowano ją na katoliczkę, ale chciałaby się dowiedzieć czegoś więcej o pochodzeniu rodu.

 

Teoretycznie dzięki badaniom genetycznym zwykli ludzie mogą dotrzeć do sławnych przodków - od Dżyngis- chana po Otziego (Człowieka z Lodu) czy irlandzkiego władcy Nialla od Dziewięciu Zakładników. Trzeba tylko znaleźć DNA tych znanych osób, a z tym bywa kłopot. DNA Dżyngis-chana dotąd nie odkryto.

Sprawdzanie pochodzenia rodu za pomocą badań DNA z chromosomu Y i DNA mitochondrialnego ma poważne ograniczenia. Można się z nich dowiedzieć wyłącznie o przodkach z bezpośredniej linii rodowej ze strony ojca i matki, natomiast nic nie będzie wiadomo o śladach przodków w pozostałym fragmencie materiału genetycznego. - Wystarczy cofnąć się o 10 pokoleń i ma się już 1024 przodków - mówi Hank Greely, bioetyk ze Stanfordu. - Chromosom Y można mieć z Japonii, DNA mitochondrialne z Meksyku, a wszystkich pozostałych 1022 przodków ze Szwecji.

Część naukowców odnosi się z rezerwą do mody na testy DNA. - Uważam, że genetyka jest zbyt ważna, by robić z niej rozrywkę - mówi genetyk ze Stanfordu Marcus Feldman. Niepokoi go też problem wzmacniania uprzedzeń rasowych. Na podstawie testów DNA ludzie mogą zacząć wiązać zachowanie czy cechy charakteru z rasą, a to koncepcja, którą w niedawnej historii uznano za skompromitowaną. - Martwię się, że im więcej się tego robi, tym gorzej.

Mutacje w naszym DNA nie tylko wyjawiają nam dawno zapomnianych przodków i krainy, z których się wywodzimy, lecz mogą być także zapowiedzią chorób dziedzicznych. Od dawna mówi się o efekcie założyciela. Dobieranie partnerów wewnątrz małej społeczności zwiększa ryzyko dziedziczenia choroby. I tak na przykład u Amiszów znacznie częstsza niż u innych ludzi jest wada rozwojowa, polegająca na większej liczbie palców. Żydzi aszkenazyjscy z kolei są obciążeni znacznie podwyższonym ryzykiem niektórych nowotworów oraz schorzeń typu choroba Gauchera czy Taya i Sachsa. Osoba, która po jednym z rodziców odziedziczy zmutowany gen choroby Taya i Sachsa, nie jest chora, ale dzieci dwóch takich osób mogą być chore, a ryzyko wynosi aż 25 proc. Dlatego właśnie żydowskim kandydatom na rodziców proponuje się przed podjęciem decyzji o posiadaniu dzieci całą serię testów genetycznych.

Im lepiej poznajemy nasze rodowody, tym więcej dowiadujemy się o naszych początkach. Za pomocą badania markerów DNA oraz obliczeń dotyczących tempa zmian genetycznych naukowcy zidentyfikowali dwoje przodków całej ludzkości. Metodą analiz DNA chromosomu Y oraz DNA mitochondrialnego ustalili, że mitochondrialna Ewa żyła gdzieś między 150 a 250 tys. lat temu, a wspólny patriarcha, genetyczny Adam - między 60 a 100 tys. lat temu. Póki nie było testów DNA, naukowcy mogli się spierać, czy ludzkość wywodzi się z Afryki, czy z jakiegoś innego miejsca na świecie.

 

Najnowsze badania wyraźnie wskazują, że jesteśmy potomkami niedużej grupy ludzi, którzy żyli w Afryce setki tysięcy lat temu. Kiedy z tej społeczności wyłoniły się grupy wędrowców, które porzuciły Czarny Ląd? Kogo po drodze spotkali, z kim się przemieszali? Na Uniwersytecie Arizony Hammer bada, czy homo sapiens i neandertalczyk mogli się krzyżować i mieć dzieci.

Czy takie wielkie wydarzenia historyczne, jak wyprawa Aleksandra Wielkiego do Azji Środkowej, pozostawiły ślady w genomach? Spencer Wells, współpracownik "National Geographic", liczy, że na te pytania znajdzie się odpowiedź. Uruchomiony w ubiegłym roku The Genographic Project zachęca każdego, aby poddał się badaniu DNA. Już 110 tysięcy osób kupiło po 99,95 dolarów zestawy do pobierania wymazów.

 

Nadrzędnym celem programu jest jednak kolekcjonowanie próbek DNA od plemion tubylczych z różnych zakątków świata. To w ich DNA mogą kryć się wskazówki dotyczące pochodzenia całej ludzkości i wielkich wędrówek ludów. Z badaniami trzeba się spieszyć, bo całe pierwotne populacje wymierają albo emigrują z macierzystych obszarów. Badania rozpoczęły się już wcześniej w Afryce Południowej. Dr Himla Soodyall, współpracownica programu Genographic, zebrała próbki krwi od niewielkiej grupy Buszmenów. To lud, który ma prawdopodobnie najdalej sięgające w przeszłość korzenie genetyczne. Uważa się, że mogą mieć bezpośredni związek chromosomowy z genetycznymi Adamem i Ewą.

Ubiegłej jesieni Wells zapakował 500 probówek do przechowywania krwi, igły, waciki nasączone alkoholem oraz zestawy do pobierania wymazów i wyruszył do Czadu wyznaczonego na jeden z pierwszych terenów badań. Pobrał tam 300 próbek DNA od mieszkańców małych osad i wsi w całym kraju. 35-40 próbek pochodzi od członków izolowanego i ginącego plemienia Laal, liczącego obecnie niecałe 750 osób. Wells obawia się, że w ciągu najbliższych 10-30 lat plemię wymrze, a wraz z nim jego DNA, tradycje kulturalne i pradawny język - jedyne źródła informacji, być może przełomowych, o najstarszych mieszkańcach Afryki Środkowej sprzed 40 tys. lat. - DNA pomoże nam rozwiązać wielkie tajemnice, zrozumieć przeszłość - mówi.

Nie wszyscy popierają The Genographic Project. Ludy tubylcze mają za sobą

doświadczenie kolonialnego wyzysku, wiele osób wciąż nie ma zaufania do przedstawicieli dawnych metropolii i nie chce oddawać swojej krwi ani zdradzać informacji, które się w niej zawierają. Debra Harry, szefowa organizacji Indigenous People's Council on Biocolonialism (Rada Ludów Rdzennych do spraw Biokolonializmu), umieściła w Internecie petycję z protestem przeciwko programowi i zebrała pod nią jak dotąd tysiąc podpisów. Michael Markley, wódz Indian Seaconke Wampanoag z Seekonk w stanie Massachusetts, twierdzi natomiast, że jego plemię chętnie podda się badaniom. - Mamy własną opowieść o stworzeniu, ale są inne przekazy, które trzeba wydobyć na światło dzienne, a one się kryją w każdym z nas - mówi.

Wells mówi, że rozumie zastrzeżenia tubylców, ale twierdzi, że gdy w czasie badań terenowych wyjaśni miejscowym szczegóły badań, ich zainteresowanie i pozytywny stosunek do programu wzrasta. - Dla każdego jest fascynujące, że w komórkach przechowuje dokumenty pradawnej historii - mówi Wells. Kierownictwo The Genographic Project ogłosi w maju plany dofinansowania działalności kulturalnej i oświatowej w tych grupach tubylczych, które wezmą udział w programie.

 

Im więcej odkrywamy różnic między sobą, tym więcej znajdujemy łączących nas więzi. Wayne Joseph wyrósł w przekonaniu, że jest amerykańskim Murzynem. Mieszkał w Luizjanie, potem w Los Angeles. W 1994 roku napisał do "Newsweeka" tekst w cyklu "Teraz ja" w ramach obchodów "Black History Month" poświęconych historii Murzynów amerykańskich. Usłyszał o badaniach DNA parę lat temu i - chcąc dowiedzieć się więcej o swoim mieszanym pochodzeniu - zamówił zestaw do pobierania wymazów.

- Sądziłem, że mam 70 procent genów murzyńskich i 30 procent jakichś innych - mówi. Po otrzymaniu rezultatów "omal nie padł", jak się wyraził. Dowiedział się, że ma 57 procent przodków indoeuropejskich, 39 procent indiańskich i 4 procent dalekowschodnich i ani kropli afrykańskiej krwi. Przez blisko rok Joseph próbował się odnaleźć. Przypominał sobie życiowe decyzje, oparte na przekonaniu, że jest Murzynem. Pierwsze małżeństwo, wybór szkoły średniej, zainteresowanie literaturą afroamerykańską. - Przed testem byłem bezdyskusyjnym Murzynem - mówi.

- Dziś jestem metaforą Ameryki.Nie tylko Ameryki, lecz także nas wszystkich.

 

TESTY DNA DLA CZYTELNIKÓW

Naszym Czytelnikom oferujemy możliwość odkrycia sekretów

ich pochodzenia. Wraz z redakcją "National Geographic" ufundowaliśmy dla dziesięciu osób zestawy do przeprowadzenia testów genetycznych. Wszystkich zainteresowanych, którzy chcieliby poddać się takim testom, prosimy o zgłaszanie się

listowne pod adres: Tygodnik "Newsweek Polska", Dział Nauki, Al. Jerozolimskie 181, 02-222 Warszawa (z dopiskiem na kopercie "DNA"). Wystarczy podać imię, nazwisko i wiek. Na zgłoszenia czekamy do końca lutego. Listę dziesięciu osób wybranych do testów ogłosimy w marcu.

Claudia Kalb, współpraca: Karen Springen, Mary Carmichael i Karen MacGregor, Durban, Afryka Południowa; Dorota Romanowska, Warszawa

 

 

"WPROST" Numer: 13/2006 (1216)

SAMOEWOLUCJA CZŁOWIEKA

Ludzie udomowili nie tylko zwierzęta i rośliny - także samych siebie

Nasza biologiczna ewolucja zakończyła się 50 tys. lat temu, zanim ludzkość podzieliła się na grupy etniczne. Od tej pory nie podlegamy doborowi naturalnemu, a jedynie wpływom kulturowym" - twierdził prof. Steven Pinker, autor książki "Tabula rasa". Ten pogląd jest już nieaktualny. Z analiz genetycznych wynika, że ewolucja Homo sapiens wcale się nie zatrzymała. Przez ostatnich kilka tysięcy lat ewolucji podlegało co najmniej 7 proc. genów człowieka. To mniej więcej taki odsetek, jaki uległ zmianie u kukurydzy wskutek jej udomowienia. Można więc powiedzieć, że ludzie udomowili samych siebie. Skutkami tego procesu są m.in. choroby cywilizacyjne, z którymi nie radzi sobie medycyna, ale i w tym wypadku możemy liczyć na ewolucję. Z naszego DNA eliminowane są warianty genów odpowiedzialne m.in. za nadciśnienie i otyłość.

 

Szczupli bardziej seksowni

2,5 mln lat temu w naszym DNA pojawiły się mutacje, dzięki którym organizm zaczął tolerować dietę obfitującą w mięso. Dzięki nim możemy trawić duże ilości białka i jesteśmy bardziej niż inne naczelne odporni na szkodliwe działanie tłuszczów. 24 tys. lat temu wśród Europejczyków rozpowszechniła się mutacja genu MMP-3, chroniąca ściany tętnic przed zmianami miażdżycowymi. Gdyby nie ona, liczba mężczyzn cierpiących na chorobę wieńcową byłaby dziś o 40 proc. wyższa - obliczyli brytyjscy genetycy. Selekcja naturalna nadal działa, choć dyskretniej, niż uważali XIX-wieczni naukowcy. - Z naszego genomu są wypierane mutacje sprzyjające otyłości i cukrzycy, bo ludzie preferują partnerów o zdrowym wyglądzie, a więc szczupłych - mówi dr Tomasz Kozłowski, antropolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Badania wykazały, że poszczególne grupy etniczne mają różne geny odpowiedzialne za metabolizm węglowodanów. 90 proc. Europejczyków dobrze trawi laktozę, cukier występujący w mleku, nie tolerowany przez większość dorosłych Afrykańczyków (ci zaś są lepiej przystosowani do metabolizowania mannozy występującej w tamtejszych roślinach). To skutek rozwoju rolnictwa na Starym Kontynencie i wprowadzenia dużych ilości nabiału do diety. Nasz jadłospis zawiera też więcej soli niż afrykański, dlatego wśród Europejczyków coraz rzadziej występuje gen CYP3A5, związany z nadciśnieniem. Z kolei w Azji rozpowszechnia się mutacja blokująca metabolizowanie alkoholu w wątrobie - wielu Chińczyków i Japończyków źle się czuje nawet po niewielkiej jego ilości, co chroni ich przed nałogiem.

 

Mutacja "czarnej śmierci"

Rozwój rolnictwa doprowadził do tworzenia coraz większych skupisk ludzi, a to sprzyja rozprzestrzenianiu się chorób zakaźnych, które wywarły potężny wpływ na ewolucję Homo sapiens. Przykładem może być "czarna śmierć", która w XIV wieku zabiła jedną trzecią ludności Europy. U tych, którzy przeżyli, często występowała mutacja genu CCR5, chroniąca komórki przed inwazją niektórych wirusów (to jeden z dowodów, że epidemii nie wywołały bakterie dżumy, lecz mikroby podobne do wirusa Ebola). Dziś jej nosicielami jest 10 proc. osób pochodzenia europejskiego, a ponieważ daje ona odporność na infekcje HIV, coraz częściej pojawia się wśród Afrykańczyków. Podobny mechanizm wypromował geny chroniące przed malarią.

Trudne warunki życia - na przykład oddychanie rozrzedzonym górskim powietrzem - prowadzą do wykształcenia różnorodnych przystosowań. Indianie z Andów mają większe stężenie hemoglobiny w krwinkach czerwonych niż inni ludzie. U Tybetańczyków poziom hemoglobiny jest w normie, za to może ona przenosić więcej tlenu. Najbardziej zaskakujący mechanizm występuje u Etiopczyków z gór Semien: ich krwinki działają tak samo jak u mieszkańców rejonów nadmorskich, ale cały organizm ma mniejsze zapotrzebowanie na tlen.

Wiele kierunków ewolucji człowieka stanowi nadal zagadkę dla badaczy. Wśród naszych przodków rozprzestrzeniła się odmiana genu DRD4, która dziś jest odpowiedzialna za występowanie hiperaktywności z deficytem uwagi (ADHD). To, co uważamy za trudności z koncentracją, u łowców i zbieraczy mogło być przystosowaniem do szybkiego reagowania na zagrożenie ze strony drapieżników. ADHD może też być mechanizmem obrony przed zalewem informacji związanym z rozwojem cywilizacji.

 

Mała klatka, duży mózg

Współczesne warunki życia przyspieszają ewolucję człowieka, szczególnie mózgu. 37 tys. lat temu doszło do zmiany w genie mikrocefaliny (zmutowaną wersję ma dziś 70 proc. ludzi), co zbiegło się z pojawieniem się doskonalszych narzędzi, upowszechnieniem sztuki i praktyk religijnych. Kolejna mutacja, tym razem w genie ASPM, pojawiła się 6 tys. lat temu, gdy powstawały pierwsze wielkie cywilizacje. Podobnie wygląda ewolucja naszego szkieletu. Ludzie z epoki paleolitu mieli masywną budowę ciała, ale wraz z wprowadzeniem rolnictwa pojawił się trend tzw. gracylizacji - zmian w budowie kości prowadzących do tego, że jesteśmy coraz smuklejsi. - Nie wynika z tego jednak, że Homo sapiens będzie ewoluował w kierunku wątłego człowieczka z wielką głową, bo trudno przewidzieć, jakie przystosowania okażą się korzystne w przyszłości - zastrzega dr Kozłowski.

Ludzie sami zaczynają ingerować w ewolucję swojego gatunku. Już dziś pozwalają na to badania genetyczne przyszłych rodziców czy selekcjonowanie zarodków uzyskanych wskutek zapłodnienia in vitro. Jeszcze większe możliwości da terapia genowa i nanotechnologia, która umożliwi integrację żywych komórek i elektroniki. Ewolucja człowieka, zamiast dobiec końca, raczej dopiero się zaczyna.

Jan Stradowski

 

 

 

 


PO PROSTU LUDZIE

 

 

„FAKTY I MITY” nr 51/52, 01.01.2004 r.

OKRUTNI, BRUDNI, ŹLI

SĄ NASZYMI IDOLAMI. POSTAWILIŚMY ICH NA ŚWIECZNIKU. O KIM MOWA? O NAJWIĘKSZYCH KORYFEUSZACH ŚWIATOWEJ LITERATURY. ZACHWYCAMY SIĘ ICH TWÓRCZOŚCIĄ, ALE PRAWIE NIC NIE WIEMY O ICH WYGLĄDZIE, LUDZKICH SŁABOSTKACH, FOBIACH, ŻONACH, KOCHANKACH... OTO JAK WYGLĄDAŁO ICH ŻYCIE PRYWATNE BEZ RETUSZU.

Jan Jakub Rousseau (1772–1778),

według opinii ludzi mu współczesnych, to kłamliwy, kłótliwy egoista, o którym nawet przyjaciele mówili, że jego próżność była bliska obłędu. Uważał się za przyjaciela ludzkości, ale nie był przyjacielem ludzi. Pięcioro swoich dzieci z Teresą Lavasser, prostą dziewczyną, praczką z zawodu, oddał do domu dla podrzutków.

Jean-Paul Sartre (1905–1980)

notorycznie kłamał, rzadko używał mydła i wanny, nadużywał alkoholu i narkotyków. Był niski (zaledwie 157 centymetrów wzrostu), a mimo to miał wielkie powodzenie u kobiet. Słynny amerykański reżyser filmowy John Huston opisuje go w autobiografii jako mężczyznę podobnego do beczki, szpetnego, o twarzy dziobatej, pożółkłych zębach i rozbieżnym zezie.

Fiodor Dostojewski (1821–1881)

obsesyjnie nienawidził Żydów i Polaków. Miewał romanse z kobietami znacznie młodszymi od siebie (o 25, a nawet 30 lat), ale kiedy po raz kolejny i ostatni ożenił się z Anną Snitkiną, dwudziestoletnią stenografistką, ta napisała, że gotowa jest spędzić resztę życia, klęcząc przed nim. A przecież Dostojewski był niski, miał nerwowe tiki, uszkodzone prawe oko, niesymetryczną, wykrzywioną twarz i cierpiał na epilepsję.

Ernest Hemingway (1899–1961)

chełpił się, że kłamstwo należy do jego warsztatu pisarskiego. Obsesyjnie zmyślał, szczególnie w sprawach seksualnych, uważając się za wielkiego macho. Jego trzecia żona, Marta Gellhorn, dziennikarka i pisarka, nazwała go największym kłamcą od czasów barona Münchhausena i największym... brudasem. Zazwyczaj nieogolony, niedomyty, śmierdzący alkoholem i potem, a wokół niego kurz, śmieci, sterta brudnej bielizny i pustych butelek po whisky. Przechwalał się, że z Mary Welsch, swoją czwartą żoną, kopuluje cztery razy dziennie, jak to określił: „nawadniam ją cztery razy wieczorem”. Zapytana o to Mary odpowiedziała, wzdychając: „Żeby to tylko była prawda!”.

I Sartre, i Rousseau, i Hemingway byli zdeklarowanymi antyfeministami. Ernest lubił kobiety całkowicie uzależnione od niego – typ niewolnicy brutalnego pana.

Męskim szowinistą był Sartre, a co najśmieszniejsze, jego partnerka,

Simonede Beavoir (1908–1986),

papieżyca feminizmu, była feministką tylko w teorii. Całkowicie podporządkowała się Sartre’owi i tolerowała jego liczne miłostki z coraz to młodszymi kobietami, głównie studentkami.

Czy ci wielcy byli macho, jak się wszem wobec reklamowali? A kto to sprawdzi?! Mesjasz swobody seksualnej,

David Herbert Lawrence (1885–1930),

nie potrafił osiągnąć ze swą żoną Friedą równoczesnego orgazmu, a jego możliwości seksualne były nisko notowane nawet przez najbardziej oddane wielbicielki. Facet, który zbulwersował świat „Kochankiem Lady Chatterley”, był ponoć najbardziej szczęśliwy, wykonując typowo kobiece prace, np.: pranie, mycie okien, szorowanie podłóg, zmywanie naczyń, obieranie warzyw... Tfu!

Norman Mailer (ur. 1923)

szczycił się, że wie, jak postępować z kobietami. Był sześciokrotnie żonaty. Panią Mailer numer cztery bił i kopał po intymnych częściach ciała. Panią Mailer numer dwa pchnął

nożem w brzuch i w plecy. A żona numer sześć była w wiekujego najstarszej córki.

Scott Fitzgerald (1896–1940)

tak tankował, że często spał na dywanie, bo nie zdążył się doczołgać do łóżka.

Dashiell Hammet (1894–1961),

nasz ulubiony od „Sokoła maltańskiego” i prywatnego detektywa Sama Spade’a, nałogowo pił whisky Johnnie Walker, w ogóle nie wstając z łóżka. A kiedy ciut wytrzeźwiał, sprowadzał sobie czarne dziwki albo bił Lillian

Hellman (1905–1984)

gdzie popadło. Może dlatego Hellman została znaną pisarką i wielkim dramaturgiem?

A Edmund Wilson (1895–1972),

którego trzecią żoną, młodszą od niego o prawie 18 lat, była znakomita pisarka

Mary McCarthy (1912–1989)?

Pokłócili się o to, kto ma wynieść śmieci i Wilson skatował ją. Dopiero jego czwarta żona,  Elena, podporządkowała mu się – mógł pić tygodniami i pracować cały dzień w piżamie i szlafroku.

Marcel Proust (1871–1922).

Jego podzielony na siedem części cykl powieściowy „W poszukiwaniu straconego czasu” budowany był na sekretach, wadach, zaletach, śmiesznostkach podpatrzonych u przyjaciół, na epizodach z ich życia, zapożyczonych wspomnieniach i pewnych elementach autobiograficznych.

Po ukazaniu się tego dzieła część przyjaciół zerwała z nim znajomość, a kilku obiecało, że mu obije gębę.

Czy koryfeusze światowej literatury byli przystojni? Och, na ogół nie! Może z wyjątkiem Hemingwaya, który ze swą siwą bródką zyskał ksywkę Papa. Zresztą, co tu dużo mówić, pisarz nie musi być ładny. Tłusty

Honoriusz Balzak (1799–1850),

wielki chociaż mały (sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu), uważał się za kapłana erotyki, ale gdzie mu tam do

Gabriela d’Annunzia (1863–1938).

Za d’Annunziem kobiety szalały, mimo że był łysy od dwudziestego drugiego roku życia i miał oczy (jak określiła to wielka aktorka, Sara Bernhardt) jak kuleczki gówna...

Trzecia żona Augusta Strindberga (1849–1912),

HarrietBosse, była młodsza od niego o 30 lat.

69–letni Somerset Maugham (1874–1965)

miał romans z siedemnastoletnim Davidem Posnerem.

Kiedy Lew Tołstoj (1828–1910)

żenił się z osiemnastoletnią Sonią Andrejewną Behrs, nie miał ani jednego zęba, miał za to opadające powieki i potężny nos.

A Stendhal (1783–1842)?

Brzydki, krótkie nóżki, wielki nochal.

Jednak wszyscy oni byli przede wszystkim nieprawdopodobnymi blagierami. Wszelkie autobiografie wielkich pisarzy to zbiory kłamstw, celowe zniekształcanie prawdy, aby stworzyć mit jedynego w swoim rodzaju, wielkiego pisarza. Nawet Tołstoj w swych dziennikach czy Rousseau w „Wyznaniach” przyznają, że więcej ukrywali, niż pokazywali, że fałszowali, zarysowując jedynie mgliste kontury prawdy.

Oczywiste jest, że pisarz musi kłamać (niekoniecznie w autobiografii), bo kłamstwo jest wliczone w jego zawód. Przecież sama powieść to gra wyobraźni, zmyślanie, preparowanie półprawd i fikcji, koloryzowanie. Pisarz kluczy, blefuje, zaciera za sobą ślady, przywdziewa maski, zmienia życiorysy, mami, bajeruje, a często wręcz struga wariata. Pisarz to precyzyjna maszyna do wytwarzania kłamstw, bo to niezawodna metoda, aby nierzeczywistość,

wytwór jego fantazji, przekształcić w rzeczywistość.

Ci wielcy pisarze byli mistrzami autoreklamy, autokreacji, kapłanami fałszu, narcystycznymi introwertykami i każdy z nich miał sporą dawkę paranoi. Byli dobrzy, ale źli. Piękni, ale brzydcy. I dlatego kochamy ich za twórczość, a nie za pokręcone życie prywatne.

Andrzej Rodan

 

 

"NEWSWEEK" nr 31, 06.08.2006 r.

TEORIA NIEWIERNOŚCI EINSTEINA

Albert Einstein, słynny fizyk, twórca teorii względności, nie był postacią posągową. Z ujawnionych właśnie listów wynika, że nie potrafił oprzeć się sile przyciągania ślicznych dziewczyn i nawet starszych kobiet.

Einstein był nie tylko tytanem pracy naukowej, ale także epistolografii. Codziennie pisał do drugiej żony Elsy oraz pasierbicy Margot, informując je zarówno o swych niekiedy nudnych wykładach, jak i o kłopotach miłosnych. A przecież wiedział, że Elsa pieniła się ze złości, kiedy ją zdradzał, nie zachowując nawet pozorów. Wśród ujawnionych dokumentów znalazły się także listy do pierwszej żony, Milevy, oraz dwóch synów z tego małżeństwa, Hansa Alberta i Eduarda. Z wszystkich tych dokumentów wynika, że słynnego uczonego otaczały spragnione seksu wielbicielki, a ten opędzał się od nich raczej niemrawo.

 

Listy zostały ujawnione w lipcu przez Uniwersytet Hebrajski w Jerozolimie. Oddała je pasierbica uczonego, Margot, z zastrzeżeniem, że mogą zostać opublikowane dopiero w 20 lat po jej śmierci - zmarła 8 lipca 1986 roku. Na 3500 stronach znajduje się bowiem wiele informacji dotyczących życia prywatnego i Margot obawiała się, że mogą zaszkodzić żyjącym. Barbara Wolff z archiwum Uniwersytetu Hebrajskiego podkreśla, że dzięki informacjom z 1400 listów pochodzących z lat 1912-1955 będzie można nakreślić bardziej barwny portret genialnego fizyka. Dotychczasowe biografie zajmowały się nim bowiem głównie jako uczonym, nie poświęcając wiele uwagi jego życiu prywatnemu czy intymnemu.

 

Zdaniem Wolff naukowiec miał około tuzina kochanek, zaś z dwiema spośród nich się ożenił. Listy potwierdzają to, o czym spekulowano już wcześniej - Einstein nie przynosił swym partnerkom pomyślnego losu, a kobiety traktował bez wielkiego szacunku. Wiadomo, że o wybitnej polskiej uczonej Marii Curie-Skłodowskiej mówił, że ma duszę śledziary.

 

Jeden z pierwszych zachowanych listów napisał jako 20-latek do przyjaciółki Julii Niggli z Aarau, z którą często grywał w duecie na fortepianie. Dziewczyna prosiła o radę, czy powinna przychylnie przyjąć zaloty pewnego starszego dżentelmena. Einstein odpowiedział twardo, aby nie spodziewała się zaznać szczęścia u boku tego mężczyzny. Jej ukochany będzie jednego dnia w dobrym humorze, drugiego - ponury i zimny, a do tego zapewne niewierny, niewdzięczny i samolubny. "Znam to z doświadczenia. Sam jestem mężczyzną", argumentował młody geniusz, z pewnością opisując własne postępowanie. Julia tak się przeraziła, że nigdy nie wyszła za mąż.

 

Pierwszą miłością Einsteina była Marie Winteler, córka szwajcarskiego nauczyciela, u którego przyszły noblista mieszkał, gdy uczęszczał do szkoły średniej. Podczas chwil rozłąki pisał czułe liściki: "Teraz dotkliwie uświadomiłem sobie, aniele mój, co oznacza tęsknota i nostalgia". Ale kiedy Albert wyjechał do Zurychu, jego uczucie szybko wygasło. Już nie pisał do "anioła", za to systematycznie wysyłał ukochanej do prania brudną bieliznę. Kiedy zerwał związek, Marie była zdruzgotana. Z czasem doszła do siebie, wyszła za mąż i miała dwóch synów, ale większość jej życia była mrocznym dramatem. Kiedy po latach prosiła Einsteina o pomoc w wyjeździe do USA, nie otrzymała odpowiedzi. Biografowie przychylni uczonemu twierdzą, że ten po prostu nie przeczytał listu, lecz pewności w tej sprawie mieć nie mogą.

 

Na politechnice w Zurychu miłością Alberta stała się studentka Mileva Marić, Serbka z Wojwodiny, piękna i powściągliwa, lecz zmienna i posępna, o wybitnych uzdolnieniach matematycznych. Niektórzy uważają, że udział Milevy w osiągnięciach Einsteina jest większy, niż ktokolwiek przypuszcza. Razem poznawali tajniki nauk ścisłych, razem spędzali wolne chwile. Albert pisał do niej gorące listy: "Tęsknię za Twoimi dwiema rączkami i Twymi rumianymi ustami, pełnymi czułych snów i pocałunków". Ale w 1914 roku tak powie o Milevie: "Jest wrednym, ponurym stworem, który sam nie ma niczego z życia i samą swą obecnością odbiera tę radość innym". Czy też: "Traktuję żonę jak pracownika, którego nie mogę wyrzucić".

 

Mileva nie zdała egzaminu dyplomowego, na domiar złego zaszła w ciążę. Albert z powodu złej sytuacji finansowej nie mógł wziąć z nią ślubu. Pobrali się w końcu w 1903 roku, lecz ich pierwsze dziecko, córeczka Liserl, zniknęło bez śladu. Do dziś biografowie Einsteina nie potrafią ustalić, czy Liserl wcześnie zmarła, czy też raczej została oddana do adopcji w Belgradzie. Mileva nie przebolała utraty Liserl. Po egzaminacyjnym niepowodzeniu utraciła też zainteresowanie nauką. Zajmowały ją prace domowe i opieka na dwoma synami, którzy potem przyszli na świat.

 

Taka małżonka przestała być dla Einsteina inspirująca. W 1912 roku Albert zaczął romansować ze swą rozwiedzioną kuzynką Elsą, matką dwóch córek, Ilse i Margot, mieszkającą w Berlinie. Tam też wkrótce się przeniósł. 24 lipca 1914 roku po awanturze podpisał z Milevą umowę separacyjną, zawierającą listę twardych warunków, które żona powinna spełnić, jeśli pragnie pomimo wszystko z nim zostać. I tak: Mileva będzie musiała podawać mężowi do pokoju trzy posiłki dziennie, natychmiast odpowiadać na pytania i nie oczekiwać w zamian żadnych uczuć.

 

Zrozpaczona kobieta wróciła z dziećmi do Zurychu. Załamała się nerwowo, z czego nie podniosła się do końca życia. Przeżyła kilka lekkich zawałów serca, ale Einstein myślał, że symuluje.

 

Uczony nie przejął się też losem Eduarda, swego młodszego syna, w dzieciństwie zapowiadającego się na geniusza, który zapadł na schizofrenię. Uznał, że chłopiec jest owocem związku z osobą "niższą pod względem fizycznym i moralnym". Jak dowodzą ujawnione ostatnio listy, noblista wyrażał pogląd, że lepiej byłoby dla Eduarda, gdyby w ogóle się nie narodził. Schizofrenia młodego Einsteina była jednak raczej wynikiem stresu i cierpień dziecka z powodu rozpadu małżeństwa rodziców oraz niewłaściwej terapii niż zaburzeń genetycznych.

 

Mileva po kilku latach zgodziła się na rozwód i genialny fizyk mógł poślubić Elsę. Nie uczynił jednak tego od razu. Zastanawiał się bowiem, czy pojąć za żonę 44-letnią kuzynkę, czy raczej jej 20-letnią córkę Ilse, która zauroczyła go swoją młodością. Wspaniałomyślnie pozwolił obu kobietom wybierać, która weźmie go za męża. Ostatecznie Ilse, pragnąc oszczędzić matce wstydu, oświadczyła, że jest przyzwyczajona traktować Einsteina tylko jako ojca. Po takiej odpowiedzi w 1919 roku ożenił się z Elsą, ale nie przestał adorować Ilse. W 1920 roku, zaproszony na wykład do Skandynawii, odpowiedział: "Wziąłbym ze sobą tylko jedną z dwóch kobiet, Elsę albo Ilse. Ta druga bardziej się nadaje, bo jest młodsza i bardziej praktyczna". I jak napisał, tak uczynił.

 

Kiedy Ilse wyszła za mąż, uczony szybko sprawił, by w jego otoczeniu znów znalazła się młoda kobieta. Zatrudnił nową sekretarkę, zaledwie 23-letnią Bette Neumann, siostrzenicę dobrego znajomego. Oczywiście zadurzył się w niej bez pamięci. Była to prawdopodobnie miłość życia Einsteina. Elsa zgrzytała z wściekłości zębami, ale milczała, bojąc się stracić sławnego i bogatego małżonka. Małżeństwo Einsteinów prawdopodobnie i tak było związkiem nie konsumowanym.

 

W końcu sam naukowiec zrozumiał, że postępuje nieuczciwie wobec Bette. Odprawił dziewczynę w 1924 roku ze słowami: "Muszę szukać w gwiazdach tego, czego odmówiono mi na ziemi".

 

Ale nie była to do końca prawda. Einstein także na ziemi doznawał zmysłowej rozkoszy. Jak wynika z ujawnionych listów, oblegały go wielbicielki, którym ulegał nadzwyczaj chętnie. Jedną z nich była Toni Mendel, zamożna żydowska wdówka, jeżdżąca limuzyną z szoferem. Zajeżdżała do Einsteinów, zostawiała Elsie jej ulubione czekoladki i uwoziła Alberta w siną dal. Oboje gruchali sobie na koncercie, w operze, na łódce lub też spędzali słodkie noce w eleganckiej willi Toni w Wannsee. Elsa rozsierdziła się, gdy pewnego razu zobaczyła rywalkę w bardzo skąpym kostiumie kąpielowym.

 

Do adoratorek geniusza, które żona nazywała lafiryndami, należała Estella Katzenellenbogen, następna bogata wdowa z samochodem i szoferem, właścicielka wielu berlińskich kwiaciarni. Do białej gorączki doprowadzała Elsę także Margarete Lenbach, młoda, kusząca blondynka z Austrii. Przybywała niemal co tydzień z ciastem dla żony i ciałem dla męża.

 

Na tym nie kończy się lista kobiet słynnego uczonego. Dokumenty z Uniwersytetu Hebrajskiego ujawniły istnienie jeszcze jednej całkowicie do tej pory nieznanej jego kochanki, Ethel Michanowski, gwiazdy berlińskich balów i przyjęć. Wiadomo o niej tylko, że była przyjaciółką Margot, pasierbicy Einsteina, młodszą od Alberta o co najmniej 15, może nawet o 30 wiosen. W maju 1931 roku noblista napisał w liście do Margot, że Ethel podążyła za nim nawet do Anglii. "Jej pościg za mną wymyka się spod kontroli. Powiem jej, że powinna natychmiast zniknąć. Ze wszystkich tych pań tak naprawdę jestem przywiązany tylko do Miss L. (czyli Margarete Lenbach - przyp. red.), która jest absolutnie nieszkodliwa i łagodna. Nie dbam, co ludzie o tym powiedzą, ale dla matki i panny M. jest lepiej, żeby o tym powszechnie nie plotkowano".

 

Czy rzeczywiście mu na tym zależało, trudno wyczuć. Wiadomo jednak, że charyzmatyczny uczony o głębokim spojrzeniu piwnych oczu przyciągał wiele kobiet. Sam też nie potrafił się oprzeć sile ich grawitacji.

 

Wielki, ale nie w interesach

Życie prywatne wielkiego naukowca było w istocie pasmem porażek.

 

Z listów Einsteina wynika, że nie miał głowy do interesów. Zgodnie z umową rozwodową całą kwotę z Nagrody Nobla powinien przekazać swej byłej żonie Milevie na pokrycie kosztów utrzymania dzieci. Uczony złamał układ - trzy czwarte kwoty zainwestował w USA (Mileva miała otrzymać zyski). Niestety, pieniądze przepadły podczas wielkiego kryzysu. Biografowie podkreślają, że ostatecznie Einstein dał Milevie więcej pieniędzy, niż wynosiła Nagroda Nobla. Należy jednak pamiętać, że koszty leczenia chorego na schizofrenię Eduarda były ogromne

Jacek Dąbrowski

 

 

„FAKTY I MITY” nr 3, 26.01.2006 r. MITY KOŚCIOŁA

MIT O STAROPOLSKIEJ CNOCIE

KAŻDY NARÓD GŁĘBOKO W DUSZY HODUJE SWÓJ POZYTYWNY WIZERUNEK. I MA DO TEGO PRAWO. ŹLE NATOMIAST, JEŚLI WIZERUNEK NARODU TWORZY KOŚCIÓŁ I PARTIE DEWOTÓW.

Tak powstał katolicki obraz cnotliwej matki Polki – kobieciny zmęczonej życiem i otoczonej wianuszkiem rozwrzeszczanych bachorów, bo jedynym dopuszczalnym środkiem antykoncepcyjnym jest przysłowiowa szklanka zimnej wody... zamiast. Katolicki wizerunek nie ominął i Polaka – zaharowanego ojca licznej rodziny, który ostatkiem sił ciągnie potomstwo na niedzielną mszę...

Zadajmy sobie pytanie, jacy rzeczywiście byli nasi przodkowie.

W średniowieczu o cnotę Polaków dbał Kościół za pośrednictwem sądów świeckich, stanowiąc tzw. prawo świeckiego miecza. Mężczyzna wiodący życie rozpustne bywał przybijany za mosznę do mostu, a kobiecie cudzołożnej obcinano srom i dla większej hańby przybijano ten krwawy obrzynek do drzwi jej domu. Hańba nie trwała długo, bo wskutek tego zabiegu nieszczęśnica umierała. Mężczyzna miał jednak wybór – dostawał ostry nóż i albo mógł przybity umierać w męczarniach, albo uwolnić się, obcinając sobie to, co dla mężczyzny najcenniejsze. Jednak te surowe kary nie zdołały zmienić obyczajów. W dużych miastach raz w roku prostytutki stawały do konkursu. Zwyciężczyni otrzymywała tytuł „Regina Bordelli”, związany z przywilejem obsługiwania notabli. Na Pomorzu obsługiwała miejscowego księcia i jego dwór.

„Nieobyczajność” nie omijała również dworu królewskiego. Bohaterem seksualnego skandalu był królewicz Kazimierz, późniejszy król Kazimierz Wielki. Podczas wizyty na dworze węgierskim u swojej siostry Elżbiety, żony Karola Roberta Andegaweńskiego, wpadła mu w oko dwórka – Klara Zach. Ponieważ dziewczę było cnotliwe, królowa uknuła spisek. Do opieki nad udającym chorego bratem wyznaczyła właśnie Klarę. Sprawa wydała się po wyjeździe uwodziciela. Rozwścieczony ojciec dziewczyny w czasie uczty rzucił się z mieczem na królewską parę. Nim go zabito, zdążył uciąć królowej palce u ręki. Odtąd Elżbietę obdarzono przydomkiem Kikuta. W odwecie wymordowano niemal cały ród Zachów.

W roku 1493 statki Kolumba powróciły do Hiszpanii z wyprawy do Indii Zachodnich. Oprócz bogatych łupów marynarze przywieźli również... kiłę. Choroba szybko dotarła do Włoch, a stamtąd rozniosły ją... wojska francuskie. I od nich wywodzi się popularna nazwa tej choroby – franca. W 1495 roku kiła dotarła do Krakowa za sprawą – jak napisał Maciej z Miechowa – „pewnej pobożnej niewiasty”. No i mamy tę naszą cnotliwą matkę Polkę.

Wiek XVII to czas wielkich polskich romansów i frywolnej literatury. Na czoło wysuwa się Jan III Sobieski. Jego romans z Marią d’Arquien, primo voto Zamojską, to balsam na terroryzowane przez dewotów polskie dusze. Po śmierci Zamojskiego Sobieski żeni się z wdową, tym razem oficjalnie, co wcale nie sprowadza ich intymnego pożycia do kopulowania przez „dziurkę do robienia dzieci”. Gdy więc Marysieńka przesyła mężowi do obozu wojskowego jakieś poduszki, to onże nieborak martwi się, czy aby „te poduszeczki spały między ślicznymi nóżeczkami Wci serca mojego”.

Polski Kościół katolicki jest wrogiem nie tylko radosnego seksu. Jest również wrogiem kochających inaczej. Nie od rzeczy więc będzie przypomnieć, że mieliśmy i koronowanych gejów płci obojga. Oprócz importowanego z Francji homoseksualisty Henryka Walezjusza byli na dworze kochający inaczej także rodzimego chowu. Nie bez powodu mówi się o lesbijskich skłonnościach królowej Anny Jagiellonki, która jak ognia unikała męża, Stefana Batorego, za to chętnie podróżowała po kraju w towarzystwie swoich dworek.

Kolejnym koronowanym gejem był Michał Korybut Wiśniowiecki. Kiedy młodego króla ożeniono z austriacką arcyksiężniczką Eleonorą, cesarza zaniepokoił brak potomstwa królewskiej pary, tym bardziej że rozeszły się pogłoski o impotencji Michała. Ambasadorowi austriackiemu, który miał za zadanie rzecz sprawdzić, wyjaśniono na miejscu, że król nie jest impotentem, bo ma kochankę – niejaką panią Konarzewską. Było jednak publiczną tajemnicą, że chodziło o jej męża, pana Konarzewskiego.

Jak widać z powyższej opowieści, owa staropolska cnotliwość jest tylko wymysłem Kościoła katolickiego i partii dewotów.

Jerzy Rzep

 

 

"FAKTY I MITY" nr 1, 10.01.2008 r. PRZEMILCZANA HISTORIA

DUPA A SPRAWA POLSKA

ŚWIAT KRĘCI SIĘ DOOKOŁA DUPY. ALE POSTĘP JEST GŁÓWNIE DZIEŁEM MĘŻCZYZN. TYLKO KTO KRĘCI TĄ GŁOWĄ, KTO JĄ POBUDZA DO MYŚLENIA? A RACZEJ CO? DUPA – OCZYWIŚCIE.

Sądzę, że pieniądze wymyślono głównie po to, by dyskretnie zapłacić za miłość. Nawet pierwsza zapisana w dziejach ludzkości wojna – trojańska – toczyła się o piękną Helenę, czyli o dupę. Wojny, polityka, wcale nie są domeną mężczyzn. Dupa to potężna, tajna broń, skuteczniejsza nierzadko niż dywizja czołgów, bo dosięga wszystkich, łącznie z wodzami. Dupa i na naszej historii odbiła znaczące piętno. To pozwala podejść do naszych dziejów bez zbędnej pompy i zadęcia. Nie będziemy zajmować się tu mariażami naszych władców, ale po prostu dupą.

Na wstępie rozwiejmy mit: nasze prababki wcale nie były cnotliwymi dziewicami, pazurami broniącymi swojej cnoty. Swoboda obyczajów i seks towarzyszą ludzkości od zarania i nie ma żadnego powodu sądzić, że Polacy są wyjątkiem.

 

Zofia Koniecpolska (z d. Opalińska) – żona hetmana wielkiego koronnego Stanisława Koniecpolskiego, pogromcy Gustawa Adolfa (Trzcianna – 1627 r.). Hetman miał 52 lata, kiedy ożenił się z szesnastolatką. Wyśmienity wódz, doskonale oceniający sytuację na polu bitwy, źle ją ocenił w łóżku. Zakochany w młodej żonie tak gorliwie wypełniał obowiązki małżeńskie, że w niecały rok dosłownie padł. Na niej.

Śmierć wielkiego wodza w 1647 roku w kwiecie wieku miała dla Polski konsekwencje tragiczne.

W przededniu powstania Chmielnickiego zabrakło autorytetu, który potrafił porwać ogół szlachty i poprowadzić wojska. Doświadczony w walkach z Tatarami i Kozakami uporałby się z Chmielnickim niechybnie. Gdyby zwyciężył i żył jeszcze z dziesięć lat, być może Szwedzi nie odważyliby się urządzić nam potopu. Gdyby...

Katarzyna I Romanow – caryca Rosji. W rzeczywistości Marta Skowrońska, córka Samuela, prostego chłopa z Wielkiego Księstwa Litewskiego, osiadłego w szwedzkich Inflantach, na terenie dzisiejszej Łotwy. Nieprawdopodobna była kariera tej prostej chłopki, do tego katoliczki: została żoną cara Piotra I, który ukoronował ją na imperatorową. Po jego śmierci w 1725 roku została carycą prawosławnej Rosji! Bajka o Kopciuszku to mały pikuś w porównaniu z tą historią. Tym bardziej że w bajce o Kopciuszku brakuje pieprzu, czyli seksu.

Marta została najpierw służącą u ewangelickiego pastora; pierwszym jej mężem był szwedzki dragon. Była markietanką, a w czasie III wojny północnej „wpadła w ręce” Rosjan. Od marszałka Szeremietiewa kupił ją faworyt cara – generał Mienszykow – i zabrał do Moskwy. Przeszła na prawosławie i przybrała imię Katarzyna Aleksiejewna. Zobaczył ją Piotr I, zakochał się i ożenił. Mieli 11 dzieci, ale tylko dwie córki dożyły pełnoletności. Po śmierci cara, który nie zostawił bezpośredniego następcy, na tron posadził ją ten sam Mienszykow, jej kochanek, już feldmarszałek. Przez te wszystkie barłogi i łóżka ślepy los zaprowadził chłopkę na tron rosyjski!

 

Izabela Czartoryska (z domu Flemming) – żona księcia Adama Kazimierza, wybitnie jurnego buhaja. Sama Izabela do zakonu też się nie kwalifikowała. Nie była piękna, ale miała w sobie to „coś”. Palma na jej punkcie odbiła niejednemu.

„Familia” Czartoryskich poniosła klęskę w czasie konfederacji radomskiej i aby się ratować, wepchnęła Izabelę do łóżka wszechwładnego ambasadora rosyjskiego – księcia Repnina – niebywałego chama i brutala. A Repnin... zakochał się. Aż tak, że nie wykonał rozkazu Katarzyny II aresztowania Czartoryskich i konfiskaty ich majątków. Zdołał wytłumaczyć, że są potrzebni do dzielenia Polaków.

Izabela została oficjalną kochanką Repnina i rodziła mu dzieci. Sytuacja nie wzbudzała jednak potępienia, lecz zazdrość. Moralność ówczesnej polskiej arystokracji (katolickiej przecież!) była taka, że niemal każdy marzył, żeby mu Repnin czy inny Stackelberg bzykał żonę. Opłacało się.

Jedna z anegdot z tamtych lat mówi, że gdy urodził się książę Adam Jerzy, mąż Izabeli kazał wysłać kosz kwiatów i niemowlę do ambasady rosyjskiej. Tę obrzydliwą plotkę obecnie da się zweryfikować badaniami DNA. Tylko niektórzy z Czartoryskich musieliby być może zmienić nazwisko na Repnin.

Czy związek z wszechwładnym ambasadorem pozytywnie wpłynął na „sprawę polską”? Bynajmniej. Repnin na „sejmie repninowskim” (1766–1768) obalił reformy i przywrócił rosyjski protektorat. Zakochany, zaniedbał swoje obowiązki tak, że nie zapobiegł wybuchowi konfederacji barskiej i został odwołany. Durna ruchawka katolickich fanatyków zdemolowała państwo i była pretekstem do I rozbioru Polski.

Odwet na Rosjanach Czartoryscy wzięli srogi: onże Adam Jerzy został kochankiem carowej Elżbiety, żony cara Aleksandra I. Bzykał ją długie lata... na oczach męża – cara.

 

Helena Radziwiłł (z d. Przeździecka) – dama dworu Katarzyny II, żona księcia Michała Hieronima (mieli ośmioro dzieci), a jednocześnie kochanka ambasadora rosyjskiego Stackelberga. Tu też przydałyby się badania DNA...

Z jego nadania „szwagier” został wojewodą wileńskim. Od targowicy Michał otrzymał w zarząd ogromny majątek małoletniego Dominika Radziwiłła. Podpisał traktaty I i II rozbioru, za co otrzymał od Rosjan sowitą zapłatę. Wzbogaceni zdradą i kur...wem, zbudowali wspaniałą rezydencję w Nieborowie. Helena rywalizowała z Izabelą Czartoryską na polu mecenatu kulturalnego.

 

Honorata Załuska (z d. Stempkowska) – jej mąż, Wojciech Teofil, sowicie opłacany, wiernie odpłacał Rosji... Także cnotą żony. Kochanka generała Igelstroema, dowódcy wojsk rosyjskich w Polsce, ambasadora Rosji w latach 1793–1794. Igelstroem polecił przyszywanego szwagra ambasadorowi Sieversowi, swojemu poprzednikowi, i zabiegał dla niego o awanse. „Szwagrostwo” opłaciło się: został podskarbim koronnym. Fajnie było być ambasadorem rosyjskim w Polsce, czyż nie?

 

Maria Walewska (z d. Łączyńska) – jako osiemnastolatka wyszła za starszego o 50 lat szambelana Anastazego. Pół roku po ślubie (?) urodziła syna i dobiegający siedemdziesiątki rozsądny pan szambelan, nie zastanawiając się, czy aby ktoś kwartał przed ślubem nie strzelił mu z boku, sfolgował.

Cesarz Napoleon się nie trudził długo przy zdobywaniu zaniedbywanej dwudziestolatki. Aleksander Walewski został poczęty w Wiedniu, w 1810 roku. Na czas porodu Maria wróciła dla pozorów do Walewic. Pozory zostały wsparte fortunką 20 tys. franków w złocie, toteż pan szambelan syna uznał. Cesarz nadał synowi tytuł hrabiego i zabezpieczył finansowo. W 1812 r. Maria uzyskała rozwód cywilny.

Powszechnie znane są jej zabiegi o wskrzeszenie Polski. Były to jednak marzenia bardzo romantyczne. W ówczesnej sytuacji geopolitycznej szanse były nikłe. Do tego na przeszkodzie stanęła znowu... dupa. Najpierw Napoleon, tworząc Księstwo Warszawskie – pod wpływem dupy słynnej z urody królowej pruskiej Luizy – nie odebrał Prusom nawet wszystkich zdobyczy rozbiorowych. Potem, mając plany dynastyczne wobec Habsburgów, nie zwrócił Księstwu nawet Galicji. Zaś Rosji oddał obwód białostocki.

Swoją drogą na wszystkie zabiegi u Napoleona o odrodzenie Polski rzuca cień sprawa naszych insygniów królewskich, świętości każdego narodu. Nikt o ich zwrot od pobitych Prusaków nie zabiegał, toteż – nie nagabywani – w 1811 roku... przetopili je na monety. Jesteśmy jedynym narodem Europy, który insygniów nie posiada.

 

Maria Naryszkina (z d. Czetwertyńska) – córka księcia Antoniego, targowickiego zdrajcy powieszonego w Warszawie w 1794 r. Żona carskiego faworyta księcia Naryszkina. Kochanka cara Aleksandra I, z którym miała dwie córki (zmarły w dzieciństwie). Pozostała katoliczką. Żadnych sentymentów narodowych nie miała. Zapisała się za to niepowszednim numerem.

Jezuici po kasacie w 1773 r. znaleźli schronienie w... prawosławnej carskiej Rosji. I to u samej Katarzyny II! Ci zakonni zdrajcy zaoferowali carycy wychowywanie polskiej młodzieży na terenach wydartych Polsce – w duchu posłuszeństwa dla Rosji. Caryca ofertę przyjęła. Pozwoliła im nawet założyć kolegium w Połocku, prowadzić kościół i konwent dla młodzieży szlacheckiej w Petersburgu. Jezuicka banda zdrajców była skuteczna: wojska Napoleona na terenie zaboru rosyjskiego nie zostały przyjęte entuzjastycznie... Przeciwnie – tysiące Polaków walczyło z nimi w szeregach armii rosyjskiej.

Ale gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. I posłał. Czetwertyńską do spowiedzi. Wyznała tam jezuicie Perkowskiemu, że bzyka się z carem. A ten... nie dał jej rozgrzeszenia i kazał zerwać związek. Nie wziął pod uwagę, że żadna kobieta nie zrezygnuje z takiej pozycji towarzyskiej dla bełkotu jakiegoś popaprańca w kiecce. Czetwertyńska pobiegła do cara ze skargą na bezczelność spowiednika. Doszły do tego skargi na prozelityzm jezuitów (przekabacanie prawosławnych na katolicyzm).

Car się wściekł. Ukazem z 1820 roku wypędził jezuitów z Rosji. Ponad 700 pasożytów wsadzono na statki i w kibitki, i pod eskortą Kozaków wydalono z Rosji. Tak jezuici poślizgnęli się na dupie. Czyżby zasłużona kara za zdradę Polski?

Romans Czetwertyńskiej z carem trwał 20 lat. Aleksander wszelako żadnej kobiecie po drodze nie przepuścił. Historia jego romansów rzuca światło na cnotę i patriotyzm „matek Polek”. Przez łóżko cara przeszła jeszcze niejedna Laszka.

 

Ograniczeni pojemnością kolumny przedstawiliśmy tu zaledwie kilka co ciekawszych przypadków. Zalewa nas od paru lat powódź „świętych”, nieużytych bab, co nie dały chłopakom, no to dały robakom. Dla zwykłego odreagowania wypada spojrzeć i na drugą stronę medalu.

Lux Veritatis

 

 

 

 


OKRES PRZED II WOJNĄ ŚWIATOWĄ

 

 

"WPROST" Numer: 13/2006 (1216)

PLAGA RZYMU

Hałas, zanieczyszczenie wody i powietrza, nadmiar śmieci i przeludnienie nękały wszystkie starożytne metropolie

W dzień słońce było zasłonięte smogiem, w nocy nie można było spać z powodu ulicznego hałasu. W domach nie było bieżącej wody, kanalizacji ani kominów. Do gotowania i ogrzewania używano metalowych piecyków, a zagrożenie pożarem było tak wielkie, że mieszkania na najwyższych piętrach kamienic miały najniższą cenę. To nie jest opis slumsów w Nowym Delhi czy Rio de Janeiro. Tak wyglądało życie w Rzymie przed dwoma tysiącami lat.

Według Platona, idealna metropolia powinna liczyć 8 tys. obywateli płci męskiej, a co najmniej drugie tyle ludności mogły stanowić kobiety, dzieci i niewolnicy. W starożytności rzadko udawało się zrealizować ten ideał. Już około 60 r. p.n.e. Aleksandria, uważana wtedy za największe miasto świata, liczyła 300 tys. wolnych obywateli, a całkowita liczba jej mieszkańców, włączając niewolników i cudzoziemców, musiała sięgać miliona. Rekordy w połowie II wieku n.e. bił Rzym, gdzie mieszkało ponad 1,2 mln ludzi.

 

Cloaca Maxima

Wieczne Miasto zajmowało stosunkowo niewielki obszar około 18 km2, więc większość jego mieszkańców żyła w zatłoczonych, śmierdzących dzielnicach - tak jak to pokazuje emitowany przez HBO serial "Rzym". Jedynie najzamożniejszych było stać na wille. Cycero i poeta Marcjalis ubolewali, że rzymskie ulice były wąskie, błotniste i nie oświetlone, zasiedlone w równych proporcjach przez ludzi, kozy i gęsi. "Hałas, zanieczyszczenie wody i powietrza, nagromadzenie śmieci oraz choroby i przeludnienie nękały wszystkie starożytne metropolie" - pisze J. Donald Hughes w książce "Pan's Travail. Environmental Problems of the Ancient Greeks and Romans".

Typowy grecki lub rzymski dom w podręcznikach historii to obszerna, wygodna budowla, z licznymi pomieszczeniami i zacienionym patio w środkowej części. W rzeczywistości na takie wille mogli sobie pozwolić jedynie najbogatsi. Większość mieszkańców miast tłoczyła się w kamienicach, których wysokość dochodziła do siedmiu pięter. Cesarz August na początku naszej ery zabronił budowy kamienic wyższych niż 20 m, bo takie budynki wznoszone na słabych fundamentach często się zapadały. Tylko główne ulice były wybrukowane, ale mimo to ruch uliczny stwarzał zagrożenie dla pieszych, a przejście na drugą stronę wymagało odwagi i szczęścia.

Juliusz Cezar zakazał ruchu kołowego w obrębie murów miejskich od wschodu słońca do dwóch godzin przed zachodem. Skutek był taki, że hałas uliczny zakłócał sen mieszkańcom, bo ściany domów były cienkie, a okna prawie zawsze otwarte. Cezar wydał też zarządzenie, na mocy którego właściciel każdego domu musiał utrzymywać w czystości przylegający do budynku kawałek ulicy, bo wielu mieszkańców wyrzucało nieczystości przez okna. W mieście istniał nowoczesny kolektor ścieków, Cloaca Maxima, ale wszystkie nieczystości spłukiwano do Tybru. Kiedy poziom wody w rzece podnosił się, woda i fekalia z kanałów zalewały niżej położne części miasta.

 

Efekt kozy

Poeci Horacy, Marcjalis i Juwenal często opisywali uroki sielskiej wsi, ale zniszczenie środowiska w starożytności nie ograniczało się do miast. Wraz z rozwojem metropolii szybko wyczerpywały się zasoby wód gruntowych, trzeba było budować ujęcia wody z odległych rejonów. Długie na dziesiątki kilometrów architektoniczne cuda, jakimi były rzymskie akwedukty, doprowadzały do pustynnienia rozległych terenów. Ilość wody, która codziennie przepływała przez wszystkie wodociągi sprowadzające ją dla miasta Rzymu, przewyższała co najmniej o jedną trzecią masy wody w Tybrze.

Wiele szkód powodowało rolnictwo. Wszędzie tam, gdzie ludzie zaczęli uprawiać ziemię lub hodować zwierzęta, postępowały zmiany w środowisku. Hordy wszystkożernych kóz zniszczyły roślinność Bliskiego Wschodu i znacznej części Grecji. Kanały nawadniające pola Mezopotamii, którymi płynęła woda z Tygrysu i Eufratu, po kilkuset latach spowodowały zasolenie ziemi uprawnej i klęskę ekologiczną. Badacze uznali te zjawiska za jedną z przyczyn upadku cywilizacji Sumerów.

Lasy Europy i Chin w znacznym stopniu wytrzebiono jeszcze przed naszą erą. Wzniecane przez ludzi pożary lasów i prerii spowodowały uwolnienie do atmosfery metanu, drugiego po dwutlenku węgla najbardziej aktywnego gazu cieplarnianego. Wykazały to badania naukowców z National Institute of Water and Atmospheric Research w Nowej Zelandii, którzy analizowali skład uwięzionych głęboko w lodach Antarktydy pęcherzyków powietrza, przez 2 tys. lat nie mających kontaktu z otoczeniem. Na początku naszej ery także w obu Amerykach wypalano wielkie połacie lasów, prerii i pampasów pod uprawę, aby uzyskać nowe tereny do zasiedlenia lub zagonić łowną zwierzynę w sidła myśliwych.

Człowiek zmieniał środowisko naturalne wszędzie, gdzie się pojawił. Gdy 50 tys. lat temu zasiedlił Australię, zaczęły wymierać wielkie ssaki, ptaki i gady. Podobnie stało się 12 tys. lat temu w Ameryce Północnej, gdy przedostali się tam łowcy z Syberii. Ross MacPhee z amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku twierdzi, że przybyli do Ameryki ludzie i towarzyszące im zwierzęta, takie jak psy, szczury oraz pasożyty, zaraziły amerykańską faunę śmiertelnymi patogenami. Dziś podobnie są roznoszone wirus HIV, ptasia grypa i inne zakażenia. Tyle że dzięki nowym technologiom epidemie postępują znacznie szybciej niż przed wiekami.

Marta Landau

 

 

„WPROST” nr 40(1192), 09.10.2005 r.

CUDOWNE ZMYŚLENIE

BOHATERSKA OBRONA JASNEJ GÓRY PRZED POTOPEM SZWEDZKIM TO BUJDA NA RESORACH

Obrona częstochowskiej twierdzy jest jednym z najbardziej utrwalonych obrazów w świadomości historycznej Polaków. Głównie za sprawą "Potopu" Henryka Sienkiewicza. Niestety, autor piszący ku pokrzepieniu serc stworzył mit nie mający wiele wspólnego z prawdą. Współtwórcą jasnogórskiej mistyfikacji był sam przeor klasztoru Augustyn Kordecki. Sienkiewicz oparł się bowiem na opisie obrony Jasnej Góry sporządzonym przez przeora. Sęk w tym, że jego relacji nie można traktować jak źródła historycznego, gdyż Kordecki zmyślał jak najęty.

 

OBLĘŻENIE ANTYDATOWANE

Pierwsze wydanie "Nowej Gigantomachii" nosiło datę 1655. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że oblężenie Jasnej Góry zakończyło się zaledwie cztery dni przed końcem 1655 r. Czyżby tempo poligrafii sprzed 350 lat było znacznie szybsze niż dzisiaj? W istocie data widniejąca na pierwodruku była fałszerstwem. Kordecki chciał, by jego pamiętnik sprawiał wrażenie czynionych na bieżąco notatek. Jednak imprimatur, czyli zgoda władzy kościelnej na druk, pochodzi z 1657 r. Książka ukazała się naprawdę wtedy, gdy wynik rozgrywki między Janem Kazimierzem a Karolem Gustawem był już znany, a zakonnik nie musiał się już niczego obawiać.

Podobnie jest także z innymi datami w całej tej barwnej historii. Obchody 350-lecia obrony Jasnej Góry i wielka inscenizacja bitwy w tym roku odbyły się już 11 września. Dlaczego? Tego nikt nie potrafi wytłumaczyć. Naprawdę po raz pierwszy żołnierze pojawili się u stóp twierdzy dopiero 8 listopada. Fałszowanie dat służyło jedynie podkreśleniu rzekomego długotrwałego oblężenia.

 

POTOP NIEMIECKO-POLSKI

W powszechnie utrwalonej opinii Jasna Góra była oblegana przez protestanckich Szwedów. Szokujące zatem musi być to, że u podnóża sanktuarium - według wszelkiego prawdopodobieństwa - nie było ani jednego Szweda. Wojska oblężnicze składały się głównie z Niemców pod dowództwem generała Burcharda Muellera. Pod jego komendą znajdowało się sporo Polaków wyznania rzymskokatolickiego. Sienkiewicz opisze ich jako zdrajców usiłujących podstępem zmusić Kordeckiego do kapitulacji.

Sytuacja polityczna w ówczesnej Rzeczypospolitej była o wiele bardziej skomplikowana. Sam fakt służenia władcy obcego pochodzenia nie był uważany za zdradę. Polacy bowiem już wcześniej mieli licznych władców obcokrajowców, by wspomnieć tylko Wazów, a sam Jan Kazimierz rościł sobie też pretensje do korony Szwecji. Bardziej liczyła się kwestia, czyim jest się poddanym. Innymi słowy, gdyby Karol Gustaw nie musiał się wycofać z Polski, Bogusław Radziwiłł byłby bohaterem.

 

NA DWA FRONTY

U podłoża wojny polsko-szwedzkiej legła bynajmniej nie zdrada państwowa, ale zwyczajna małżeńska. Karola Gustawa do napaści na Polskę namówił Hieronim Radziejowski. Miał on zadawniony żal do króla Jana Kazimierza, którego podejrzewał o uwiedzenie swojej żony Elżbiety z Kazanowskich. Z tego powodu Radziejowski napadł w 1650 r. na dwór królewski. Skazany na śmierć, udał się na tułaczkę i w końcu znalazł opiekę na dworze szwedzkim.

Gdyby choć połowa faktów opisanych przez ojca Kordeckiego w "Nowej Gigantomachii" była prawdą, już dawno powinien on zostać wyniesiony na ołtarze. Tymczasem przeor przez długi czas prowadził podwójną grę, której celem była obrona nie tyle Rzeczypospolitej, ile interesów zakonu i klasztoru. W "Nowej Gigantomachii" Kordecki ogólnikowo wspomina o liście wysłanym do generała Muellera. Oryginał listu opublikował równo 250 lat później, czyli w 1905 r., szwedzki badacz Johan Theodor Westrin. "Ponieważ całe królestwo polskie posłuszne jest Najjaśniejszemu Królowi Szwecji i uznało Go za swego Pana, przeto i my wraz ze świętym miejscem, które dotąd królowie polscy mieli we czci i poszanowaniu, pokornie poddajemy się Jego Królewskiej Mości Panu Szwecji (...). Zanosimy ustawiczne modły do Boga i Najświętszej Bogarodzicy, czczonej w tym miejscu, o zdrowie i pomyślność Najjaśniejszego Pana, Króla Szwecji, Pana i Protektora naszego Królestwa" - pisał przeor do dowódcy wojsk oblegających Jasną Górę.

Nastroje w obleganym klasztorze dalekie były od atmosfery uniesienia opisywanej przez Sienkiewicza. Dość powiedzieć, że 26 listopada załoga (w tym część paulinów) Jasnej Góry zbuntowała się przeciw przeorowi. Bunt udało się uśmierzyć bez uciekania się do religijności obrońców. Kordecki po prostu podwoił żołd.

 

CUD MNIEMANY

Z czasem obrona Jasnej Góry urosła do pierwszoplanowego wydarzenia w czasie wojny polsko-szwedzkiej. W rzeczywistości jej znaczenie było jednak znikome. Wbrew temu, co pisał Kordecki, twierdza była oblegana nie przez 9 tys. żołnierzy, dość zresztą słabo uzbrojonych, lecz przez zaledwie 1600 najemników! W dodatku, atakujący biwakowali pod gołym niebem, co w listopadzie i grudniu na pewno nie było czynnikiem bez znaczenia. Nigdy też nie doszło do opisywanych przez Sienkiewicza szturmów na mury. Oblężenie składało się jedynie z niewielkich potyczek i przede wszystkim z przedłużających się negocjacji. Ostatecznie oblegający odstąpili od murów klasztoru w nocy z 26 na 27 grudnia. Nie był to wynik jakiegoś zdarzenia o charakterze militarnym. Obrońcy potraktowali zresztą zwijanie obozu jako przygotowania do ostatecznego szturmu i część z nich ponownie chciała poddać klasztor. Tym większe było ich zdumienie, kiedy wojska zniknęły.

Kordecki w swoim pamiętniku utrzymuje, że do wycofania się wojsk doszło za sprawą cudu, jaki miano zawdzięczać Wizerunkowi Matki Boskiej Częstochowskiej. Tymczasem cudownej ikony w tym czasie na Jasnej Górze nie było! Największy skarb zakonu został wywieziony potajemnie do Lublińca przed oblężeniem. Przyczyna odstąpienia oblegających była zapewne bardziej prozaiczna. Po prostu mieli dość marznięcia.

Obrona klasztoru nie miała w istocie wielkiego znaczenia dla przebiegu wojny polsko-szwedzkiej. Karol Gustaw nie został ostatecznie pokonany przez wojska polskie. Wycofał się, gdyż został do tego zmuszony przez czynniki zewnętrzne, przede wszystkim komplikującą się sytuację na innych frontach. Wyprawa na Polskę była tylko częścią znacznie większej operacji znanej jako II wojna północna. W jej ramach obrona Częstochowy była ledwie potyczką. Szwedom o wiele bardziej zaszkodziła ich postawa podczas wojny w Polsce. To masowe gwałty i rabunki sprawiły, że przeciw nim zwrócili się zwyczajni ludzie, którzy przyłączyli się do wojny partyzanckiej.

 

PRAWIE PRAWDZIWY KMICIC 

Nazwisko Kmicica Sienkiewicz zaczerpnął z pamiętników Jana Chryzostoma Paska, który wspomina o nim jako o "dobrym żołnierzu". U Paska nosi on jednak imię Samuel, a nie Andrzej. Tak jak bohater powieści jest chorążym orszańskim i angażuje się w konfederację przeciw Januszowi Radziwiłłowi, ale nic nie wiadomo, by brał udział w obronie Częstochowy. Jednak do czynów mu przypisywanych podczas oblężenia istotnie doszło. Na przykład 11 grudnia oblegający stracili po polskim sabotażu jedną z kolubryn, co opisuje Sienkiewicz jako czyn Kmicica. Pogmatwane wybory Kmicica, opisane przez Sienkiewicza, nie były niczym nadzwyczajnym. Dość wspomnieć, że kiedy Kmicic miał bronić Częstochowy, przy boku Karola Gustawa wiernie trwał późniejszy król Polski Jan Sobieski. Z przekazów historycznych (również z opisu Kordeckiego) wynika, że kluczową postacią, która przyczyniła się do ocalenia klasztoru, był nie tyle Kmicic, ile... luteranin płk Wacław Sadowski, który choć walczył po stronie Karola Gustawa, prowadząc pertraktacje z paulinami, doradzał im, jak mają prowadzić negocjacje, by nie drażnić oblegających. Ostrzegał ich też przed spodziewanymi atakami, tak by mogli przygotować obronę. 

Cezary Gmyz

 

 

„FAKTY i MITY” nr 13, 05.04.2007 r. PRZEMILCZANA HISTORIA

PLAGI CZĘSTOCHOWSKIE

W umysłach (?) niektórych posłów pojawił się pomysł ogłoszenia Jezusa królem Polski. Zdaniem LPR-u są po temu argumenty teologiczne i historyczne.

Zajmijmy się historycznymi, a szczególnie „opieką”, jaką już nad Polską roztacza Matka Boska Częstochowska Królowa Polski.

Jakież to łaski spłynęły na naszą ojczyznę od czasu oddania się pod jej opiekę?

Zaczęło się 1 kwietnia 1656 r. (na prima aprilis!) we Lwowie, kiedy Jan Kazimierz złożył słynne „śluby lwowskie”. Wkrótce po powierzeniu Polski opiece N. Marii Panny spadło na naszą ojczyznę tyle nieszczęść, że można by nimi obdzielić pół Europy. Wspomnę tylko główne „łaski”, takie jak:

* liczne wojny domowe począwszy od rokoszu Lubomirskiego i późniejsze konfederacje;

* zaraza 1707–1712, która zabiła 1/3 ludności Polski;

* wojny: tureckie, północna, sukcesyjna, siedmioletnia, bunty chłopskie w 1755 r. i konfederacja barska oraz wojny z Rosją w 1791 r.;

* grabież kraju przez stale stacjonujące i maszerujące obce wojska;

* rozbiory i utrata na 123 lata niepodległości;

* trzy przegrane powstania narodowe okupione żniwem śmierci i wywózkami na Sybir;

* germanizacja i rusyfikacja;

* dwie wojny światowe;

* okupacja hitlerowska;

* 50 lat komunizmu;

* w finale utrata 3/4 terytorium Rzeczypospolitej (w porównaniu z obszarem z XVII wieku).

A ostatnio także m.in.:

* największe na świecie zadłużenie na jednego mieszkańca;

* największa bieda wśród krajów Unii Europejskiej;

* rządy Kaczorów lustratorów do spółki z katonacjonalistami i kryminalistami od Leppera.

 

Plag egipskich było tylko siedem. Na Polskę spadło ich, licząc po kolei, kilkadziesiąt, a większość długotrwałych – z ponadwiekową niewolą na czele. Za co? A gdzie pomniejsze lokalne plagi – pożary nawet całych miast, zarazy, klęski głodu, powodzie, powstania kozackie, kontrybucje i pobór rekruta przez obce wojska? Drobnica wspomnienia niewarta przy lawinie ogólnonarodowych klęsk. A może „łask”? Co to za „opieka”?! Po każdej z tych klęsk Kościół wmawiał Polakom, że to kara za grzechy, rzucał ich na kolana, aby modlili się o kolejne łaski. I rozstawiał skarbonki, i podsuwał pod glacę tacę... W tym samym czasie shizmatyckie sąsiednie państwa, takie jak luterańska Szwecja, czy prawosławna Rosja, rosły w siłę, pomimo jawnych błędów teologicznych! Kto im błogosławił?!

Zajmijmy się genezą ślubów lwowskich. To przecież Jan Kazimierz ściągnął na Polskę szwedzki potop. Ten jezuita i kardynał zamienił kapelusz kardynalski na koronę. Ożenił się z wdową po swoim bracie Władysławie IV (który skarb państwa przepuścił na kochanki), cudzołożył z żoną Hieronima Radziejowskiego i doprowadził do skazania go na infamię (pozbawienie szlachectwa i praw), konfiskatę majątku oraz banicję. Radziejowski uszedł do Szwecji. Jako niedawny podkanclerzy znał słabość Rzeczypospolitej po wojnach kozackich i zarazie, która w latach 1652–1654 wybiła 30 proc. ludności, a trwał już wówczas najazd rosyjski. Przekonał Karola Gustawa do najazdu na Polskę, bo z zemsty chciał króla pozbawić korony. Potop szwedzki na Polskę ściągnęła moralna zgnilizna byłego księdza i jego propapieska i prohabsburska polityka. Okoliczności tych primaaprilisowych ślubów są więc dla Polski tragiczne i moralnie odrażające.

Heroizm obrony Częstochowy to historyczny fałsz, a Kordecki to typ co najmniej dwuznaczny – chciał poddać klasztor Szwedom, byle tylko nie zrabowali skarbów zgromadzonych przez mnichów. Oblężenie było wówczas nic nieznaczącym epizodem wojny. Ubarwił je sam Kordecki w „Nowej Gigantomachii” w trzy lata po oblężeniu, a później Sienkiewicz „ku pokrzepieniu serc”. Obrona była tak „heroiczna”, że poległo wśród obrońców czterech cywilów i jeden żołnierz, podobno zabity pomyłkowo przez swoich. Inne straty to 3 ubite konie, 16 wybitych szyb i zniszczone koło od armaty. „Cudownego” obrazu w klasztorze wówczas nie było, bo go wywieziono zawczasu do Głogówka! Widać Kordecki wiedział, że cudów nie ma, a liczy się tylko kasa. Na tym kłamstwie o „cudzie” Kościół wspaniale się obławia do dziś. Kto by nie bronił takiej Jasnej Góry Złota?

A wśród oblegających klasztor więcej niż Szwedów było... Polaków! Był wśród nich, według pamiętnikarza Jana Łosia, Jan Sobieski, przyszły król Jan III. Skoro Sobieskiemu udział w oblężeniu klasztoru po stronie Szwedów nie przeszkodził zostać królem, to też dowód, że był to tylko marny epizod. W ślubach lwowskich Jan Kazimierz o obronie klasztoru nawet się nie zająknął. Zaś siedem lat po potopie, w czasie rokoszu Lubomirskiego, Kordecki zatrzasnął bramy klasztoru także przed wojskami samego króla. On po prostu nie wpuszczał żadnych wojsk, bo wiedział, jak potrafią rabować. Nawet kiedy w czasie konfederacji barskiej Rosjanie zdobyli klasztor, przeszło to zupełnie bez echa, nikt w Polsce nie kiwnął palcem w bucie.

Powstania przeciw Szwedom nie wywołała obrona klasztoru. Wybuchło z tych samych powodów, dla których Rosjanie w 1612 r. powstali przeciwko Polakom i wyrżnęli naszych w Moskwie, czyli z powodu niesamowitego okrucieństwa i grabieży najeźdźców. Szwedzi rabowali nawet groby i żyzną ziemię, a żadna napotkana kobieta nie uszła gwałtom. To samo robili Polacy. Rosjanie wierzyli, że pomogła im Matka Boska, i w podzięce postawili jej w Moskwie Sobór Kazański. Ale to chyba niemożliwe: nasza obecna Królowa i Opiekunka pomogłaby wyrżnąć Polaków niosących do Rosji jedynie słuszną katolicką wiarę?!

Śluby lwowskie były natomiast zapowiedzią wzmożenia już szalejących prześladowań ludzi innych wyznań.

Z katolickiej miłości terror nasilono, wygnano z ojczyzny arian, a nawet pozbawiono innowierców, także prawosławnych, praw publicznych. Czy Rosjanie i Niemcy mieli kochać Polskę za zgotowanie im piekła? Konfederację barską zawiązano m.in. przeciwko przywróceniu praw prawosławnym i protestantom. Ich sytuacja poprawiła się dopiero w dobie rozbiorów – mogli wówczas uczestniczyć w życiu publicznym i odprawiać nabożeństwa. Zniesiono także upokarzające ich opłaty na rzecz katolickich proboszczów i poniżający przymus uczestniczenia w katolickich obrzędach.

Tragiczna zbitka Polak-katolik i związane z nią piekło, które Kościół zgotował obywatelom innych wyznań we własnej ojczyźnie, obrzydziły im polskość, a nawet odrzuciły od niej unitów. Przez 60 lat po I rozbiorze nie było germanizacji, rusyfikacji. Wynaradawianie rozpoczęło się po powstaniu listopadowym, a rozszalało po styczniowym. Tak więc pośrednio zbrodni odrzucenia od polskości milionów obywateli innych wyznań dokonali nie zaborcy, a Kościół katolicki.

Śluby lwowskie nie pomogły również samemu Janowi Kazimierzowi, bo nadal waliła na Polskę taka lawina klęsk, że król miał dosyć i 11 lat po ślubach abdykował! Nawał nieszczęść był taki, że inicjały króla – ICR – odczytywano jako Initium Calamitatis Regni, tj. Początek Nieszczęść Królestwa.

Zresztą ślubów tych król nie dotrzymał. Może to wszystko dlatego, że złożył je na prima aprilis?!

A może dlatego, że N. Maria Panna była także patronką krzyżackich morderców, których spadkobiercy, Prusacy, dobili Polskę? Żeby było jeszcze ciekawiej, śluby te były ze strony króla aktem wiarołomstwa, bo obejmując tron, w „Artykułach henrykowskich” przysiągł strzec wolności religijnej. Nie dziwi, że do dziś sławi się śluby niedotrzymane i wiarołomne, bo zwyczajem naszych polityków nie jest dotrzymywanie obietnic, lecz raczej mamienie obywateli.

Przyznać trzeba, że „podopieczni” Maryi mają pecha: Krzyżacy stracili potężne państwo i zdeptani zostali do roli małej kongregacji zakonnej. Polska straciła niepodległość, a w finale – 3/4 terytorium. Została zdegradowana z potęgi do roli lokalnego średniaka i drugi raz w swoich dziejach stała się pośmiewiskiem Europy.

W XVIII w., gdy inni budowali imperia, nasi przodkowie modlili się, odprawiali egzorcyzmy, palili książki, czarownice i chlali na umór, wedle zasady: za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa. Nieodparcie nasuwa się myśl, że to jakaś kara, bo cześć według Biblii należy oddawać jedynie Bogu: „Jestem Bogiem zazdrosnym...”. Gdyby nie łaskawe przyjęcie do bezbożnej Unii, przyszłość byłaby czarna. Przecież bez finansowego wsparcia Unii nie powstaje w Polsce NIC. Każdą możliwą złotówkę zagrabia Kościół.

Iście diabelska lawina plag częstochowskich spadłych na Polskę każe zadać pytanie: dlaczego? Czy to kara za odrażające moralnie i wiarołomne śluby oraz detronizację Boga? Warto jeszcze przypomnieć postać księcia Władysława Opolczyka, który założył klasztor i sprowadził „cudowny” obraz do Częstochowy. Opolczyk był to arcyzdrajca i szubrawiec, jeden z największych zdrajców w historii Polski. Można go postawić w jednym szeregu z kanaliami miary św. Stanisława, Radziejowskich i biskupa Młodziejowskiego. Chciał oderwać od Polski Ruś Halicką, Krzyżakom zastawił Kujawy i Ziemię Dobrzyńską i planował z nimi rozbiór Polski! Nawet spowodował trzyletnią wojnę z zakonem. I już wiemy, dlaczego doszło do rozbiorów: jeżeli założyciel klasztoru częstochowskiego, inicjator kultu NMP, planował rozbiór Polski z Krzyżakami, których patronką była właśnie Najświętsza Maria Panna, to do rozbiorów dojść musiało! Chyba jasno wykazaliśmy, że ten kult właśnie w Polsce uzasadnienia nie ma. Chyba że wyłudzanie pieniędzy...

Jaka jest moralność ludzi, którzy tę lawinę sprowadzonych przez siebie nieszczęść nazywają „opieką” i każą za nią dziękować? Którzy zdradę, wyłudzanie pieniędzy i ogłupienie nazywają „zasługami”, zdrajców robią patronami Polski? Cel religii od przedszkola jest jasny: ogłupić Polaków tak, żeby w to uwierzyli. Historia dowodzi, że Polska była potęgą tylko w okresach względnej tolerancji. Także wtedy w Polsce szukali schronienia ludzie wykształceni, rozkwitała nauka i literatura. Prymat Kościoła katolickiego zawsze doprowadzał Polskę do upadku.

Zresztą Kościół sam przecież głosi, że nie można budować przyszłości na kłamstwie. Warto przypomnieć słowa Jana Pawła II do młodzieży: „Nie zgubcie pamięci, bo człowiek bez pamięci jest osobą pozbawioną przyszłości”. To i było trochę prawdy. Ku pamięci, dla przyszłości.

U źródeł wszystkich nieszczęść Polski oraz straconych szans zawsze stał i stoi Kościół katolicki. I to nie jest demagogia, tylko FAKTY!

Dlatego z przerażeniem trzeba patrzeć na pielgrzymki polskich parlamentarzystów do Częstochowy. Jakie tym razem nieszczęście ściągną na Polskę? Rządy katooszołomów już mamy... Żeby nam tu jeszcze jaka brudna bomba atomowa nie wybuchła...

Lux Veritatis

 

 

„FAKTY i MITY” nr 42, 25.10.2007 r. PRZEMILCZANA HISTORIA

HISTORIA NOŻA W PLECACH (CZ. VI)

Po raz trzydziesty pierwszy Kościół katolicki wbił nóż w plecy Polsce na „sejmie hańby” w Grodnie w 1793 r., pomagając Rosji i Prusom zalegalizować II rozbiór.

Po klęsce Polski w wojnie w 1792 r. i zaprowadzeniu rządów targowicy Rosja przysłała do Warszawy ambasadora Sieversa z zadaniem doprowadzenia do II rozbioru i ratyfikacji traktatów rozbiorowych przez polski sejm. Koszty, czyli łapówki, pokrywała do spółki z Prusami.

Kościół był wdzięczny targowicy i Rosji za obalenie jakobińskiej Konstytucji 3 maja, przywrócenie mu edukacji młodzieży i majątków zabranych przez Sejm Wielki na odbudowę wojska polskiego. Toteż wśród głównych aktorów „sejmu hańby” byli biskupi: Skarszewski, targowicki podkanclerzy, ten sejm organizował; Kossakowski rosyjskim złotem przekupywał i dobierał posłów (67 dukatów od głowy!); Massalski wygłaszał prorosyjskie mowy „o nieograniczonej ufności we wspaniałomyślność cesarzowej”. W kościołach warszawskich czytano list pasterski bpa Okęckiego z 2.09.1792 r., w którym wzywał do modłów, „ażeby Bóg błogosławił pracom konfederacji generalnej dla dobra ojczyzny podjętym”.

Kiedy już po II rozbiorze uproszony przez króla Stanisława Augusta kardynał protektor Polski Antici błagał papieża Piusa VI o interwencję na rzecz Polski, papież odpowiedział, że uważa ją za nieodpowiednią w obecnych okolicznościach, i radził kapitulację przed zaborcami. Ważniejsze dla Kościoła było utopienie we krwi rewolucji francuskiej.

Trzydziesty drugi nóż wbity przez Kościół tkwił w plecach Polski przez 800 lat – od chrztu do rozbiorów. To potworna grabież dziesięciną, świętopietrzem, annatami, iura stolae (opłaty za chrzty, śluby i pogrzeby; musieli je płacić proboszczom także innowiercy), opłatami sądowymi w sądach kościelnych (także odwołań do Rzymu), łapówkami za korzystne wyroki, haraczami za zdjęcie klątw, opłacaniem „przychylności” urzędników papieskich. Bogatych otaczały sfory darmozjadów i wyłżygroszy w sutannach – kapelani, spowiednicy i kaznodzieje, wyłudzający pieniądze i nadania „za pokutę” czy różne ślubowania.

Oprócz tego naszych przodków okradano takimi opłatami jak: meszne, iura menta (za udział duchownego w sądach), mortuarium (odumarszczyzna), podzwonne (za dzwonienie na pogrzebie), pokropki, poświęcenia. A pańszczyzna w majątkach kościelnych, przymus picia alkoholu, kary pieniężne, pokuty i chłosta za byle co? No i taca!

Kościół bogacił się jeszcze, pożyczając Żydom pieniądze na lichwę, wydzierżawiając ziemię i nieruchomości, a nawet... sprzedając chłopów jak zwykłych niewolników! To wszystko było złodziejom w sutannach mało, więc mnożyli sanktuaria, handlowali relikwiami i odpustami. Jeden z ciekawszych numerów: jezuici w czasie częstych wtedy epidemii handlowali... pigułkami na zarazy. Jak pacjent umarł, to nie reklamował; jak przeżył, to dziękował. Czy to nie analogia do nadziei zbawienia, na której opiera się to całe oszustwo?

Równocześnie Kościół praktycznie nie płacił podatków, nawet na obronę Polski. Wysilał się tylko czasem na subsidium charitativum, czyli podatek dobrowolny. Zawsze były to ochłapy. W roku 1775 (już po I rozbiorze) Kościół zaczął płacić 600 tys. zł rocznie. Zmusił ich do tego... rosyjski ambasador Stackelberg!

Tu ukazała się głupota nienasyconej bestii. Pazerność odjęła jej rozum: skarby, których się nałykała... zagrabili jej w czasie potopu Szwedzi. Bestia była tak tępa, że to doświadczenie niczego jej nie nauczyło. Nachapała się ponownie, ale nadal nie chciała płacić podatków na obronę Polski i... znów obrabowali ją podczas III wojny północnej Szwedzi, Rosjanie i Sasi.

Bestia znowu zabrała się do wyłudzania pieniędzy od ogłupionych Polaków, nachapała się i... Dwie lekcje powinny wystarczyć – płaciła wreszcie podatki? Ale przecież to Kościół katolicki, to i trzeci raz ją oskubali – tym razem zaborcy! Potem jeszcze bolszewicy i hitlerowcy. Coś strasznie tępa ta bestia. Bestia przywilejami podatkowymi cieszy się nadal...

Trzydziestym trzecim nożem Kościół katolicki wiercił w plecach Polski także 800 lat: to oświata. Kościół przez wieki miał monopol w edukacji Polaków, tylko na krótko przerwany epizodem wspaniałych szkół ewangelickich doby reformacji. Hasło „Raków” jest w każdej liczącej się światowej encyklopedii. Kościół zdegradował ten kwitnący europejski ośrodek myśli, kultury i nauki do rangi wioski. Raków to symbol: zakłamana bestia ze wszystkiego zrobi wiochę.

„Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie” – proroczo napisał Jan Zamojski w akcie fundacyjnym swojej Akademii. To Kościół był piewcą złotej wolności, obrońcą wolnej elekcji i liberum veto. Potrzebował ich, aby utrzymać Polskę w stanie anarchii, by móc ją grabić bez przeszkód. To Kościół katolicki wychowywał polską młodzież, zaszczepiał jej fanatyzm katolicki, kołtuństwo i anarchię. To Kościół katolicki zamordował Polskę. Pamiętajmy, że najwięksi zdrajcy w naszej historii to m.in. kardynał Radziejowski, biskupi: św. Stanisław, Kossakowski, Massalski, Młodziejowski, Ostrowski, Trzebicki. Cywilni zdrajcy: Hieronim Radziejowski, Adam Poniński, Ksawery Branicki, Szczęsny Potocki i inni byli wychowankami szkół katolickich, w ogromnej większości jezuickich. To Kościół siał nietolerancję, pogardę, uczył donosicielstwa i lizusostwa.

Efekt tego katolickiego ogłupiania był taki, że Polska od połowy XVII wieku nie wniosła do kultury europejskiej NIC! Nie mówiąc o nauce, zlikwidowanej zupełnie, wyciętej równo z trawą, czego dowodem był brak naukowej terminologii w języku polskim! Stworzyła ją dopiero Komisja Edukacji Narodowej.

Wydarto załganej bestii edukację właściwie przypadkiem: papież w 1773 roku skasował zakon jezuitów. Z dnia na dzień w polskiej oświacie powstała pustka. Wykorzystał to król Stanisław August i doprowadził do powołania przez sejm Komisji Edukacji Narodowej. Opór i sabotaż ze strony Kościoła przedstawimy w osobnym artykule. Dzieło KEN cofnęła targowica, która w 1792 roku zwróciła edukację Kościołowi. Trochę tego ziarna jednak wykiełkowało, mimo wysiłków kleru, by wszelką wolną myśl wytępić.

Odrębna kwestia to oświata ludu. Nawet KEN nie zrobiła tu wiele, bo nie zajmowali się nią jezuici, ale proboszczowie, a w praktyce organiści, często niepiśmienni. Katolicki program nauczania dla ludu to wkuwanie na pamięć katechizmu i śpiew kościelny. Jedynym awansem społecznym dla przywiązanego do ziemi pańszczyźnianego chłopa była... ministrantura, potem „stanowisko” kościelnego lub organisty. Toteż analfabetyzm wśród ludu w połowie XVIII w. sięgał 95 proc.! Polski robotnik potrafił wykonać tylko prace proste, a na stanowiska techniczne sprowadzano Niemców, Czechów, nawet Holendrów, niemal zawsze ewangelików. Zaś o edukacji dziewcząt nie było w ogóle mowy!

Taki sam „program edukacyjny” był w Ameryce dla... niewolników murzyńskich! Trudno się dziwić, że polscy emigranci do USA w XIX w., ogłupieni przez Kościół analfabeci, zapracowali na słynne „Polish jokes”.

Dlatego budzi przerażenie, że mimo tych doświadczeń wpuszczono dzisiaj Kościół do szkół. Ogłupiony lud ma wierzyć w cuda, cudów oczekiwać, znosić kasę do kościołów, sanktuariów i całować szamanów po rękach. Jak w afrykańskim bantustanie. Katolicki kamień u szyi, który topił polską oświatę przez wieki i opóźniał rozwój kraju, znowu nam przywiązano.

Przedstawiliśmy największe klęski w naszej historii do czasu rozbiorów. Do sprowadzenia tej katastrofy na Polskę walnie przyczynił się Kościół katolicki. Fałszerze historii w sutannach czynią wszystko, by wymazać z pamięci narodu rolę Kościoła w rozbiorach. Wymazać, że umundurowani funkcjonariusze Kościoła (bo sutanna to przecież mundur) sterowali polską polityką i podporządkowywali ją interesom obcego państwa – Państwa Kościelnego. Przecież kanclerzem lub podkanclerzym zawsze był duchowny, prymas przewodniczył senatowi i był interreksem, a kościelne awanse zależały od wysługiwania się interesom Kościoła i cesarzy niemieckich.

Kościół kierował nie tylko polską polityką: wszystkich królów otoczył szczelnym murem kapelanów, spowiedników, kaznodziei, sekretarzy. Także królowe. Wychowawcami dzieci władców byli prawie zawsze duchowni; tak samo u magnatów. Pasożyty zlatywały się do władzy i pieniędzy. Przed każdym sejmem wszyscy znaczący senatorowie katoliccy otrzymywali papieskie brewe ze wskazówkami! Do tego Kościół dzierżył oświatę i jedyne wówczas masowe medium – ambonę. Spowiednicy sączyli jad do uszu klęczących przed nimi ludzi. Kościół miał w Polsce władzę absolutną!

Jak daleko sięgają ich macki, świadczy fakt, że odkrywcza książka prof. Łukasza Kurdybachy „Dzieje Kodeksu Andrzeja Zamoyskiego”, wydana w 1951 r. w skromnym nakładzie, dotąd nie doczekała się drugiego wydania. Niemal ślad zaginął po dziele prof. Wacława Sobieskiego „Nienawiść wyznaniowa tłumów za rządów Zygmunta III”, nie wznawianej od... 1902 r.! Od 105 lat! Przykłady można mnożyć. Pod rządami katoprawicy pojawiło się coś znacznie gorszego od cenzury – to autocenzura.

Każdy Czytelnik fakty tu podane może sprawdzić. Byle w źródłach rzetelnych, niepochodzących od fałszerzy historii w sutannach. Namacalnymi dowodami ich fałszerstw są katedry i kościoły wypełnione nagrobkami i epitafiami zdrajców w sutannach.

Po lekturze tego cyklu trudno mieć wątpliwości, że gdyby nie Kościół, nie byłoby rozbiorów, Polacy nie musieliby przelewać krwi w walkach o niepodległość. Nie byłoby więc wywózek na Sybir, krwawych narodowych powstań. Nikt nie śmiałby urządzić nam Katynia. A oni jeszcze wyciągają łapy po kasę za „opiekę”...

Większość z tych „zasług Kościoła dla Polski” z uwagi na objętość cyklu ujęliśmy skrótowo. W przyszłości przedstawimy je w szerszych opracowaniach.

Lux Veritatis

 

 

„FAKTY i MITY” nr 45, 15.11.2007 r. PRZEMILCZANA HISTORIA

„ŁASKI” POLSKICH WOJEN DOMOWYCH

W rocznicę odzyskania niepodległości diabły ogonami na msze dzwonią i łżą o „opiece” i „zasługach Kościoła dla Polski”. Tylko jak to możliwe, że Polska pod „opieką Matki Bożej, Królowej Polski” na prawie półtora wieku straciła niepodległość i cierpiała pod butem heretyków: prawosławnej Rosji i luterańskich Prus?!

Ta „opieka” tym bardziej cuchnie oszustwem, gdy zestawić „deszcz łask”, jaki spada na Polskę od powierzenia jej w 1656 r. opiece NMP, patronki krzyżackich morderców. Te „łaski” będziemy przypominać uparcie, aż do świadomości Polaków ta wiedza dotrze. Prawda Was wyzwoli! Bo dla umundurowanych (sutanna to przecież mundur) funkcjonariuszy obcego państwa – Watykanu, nie jest ważna prawda, ale władza i pełne skarbony.

Tak ŕ propos, czy dowodem oszustwa z „opieką Królowej” nie jest fakt – poza utratą niepodległości – że Lwów, w którym Jan Kazimierz śluby składał, Polska straciła na zawsze? Może to oświeci ogłupionych? Tu zajmiemy się „najtwardszym” po rozbiorach Polski dowodem kłamstwa o „opiece” – wojnami domowymi. Bo przecież krzywdy i śmierć ludzi są podwójnie tragiczne, gdy zadają je ręce rodaków w czasie wojen domowych.

Od kiedy król wiarołomca, ku...arz, były jezuita i kardynał, primaaprilisowymi (1 kwietnia) ślubami lwowskimi powierzył Polskę opiece NMP, spłynął „deszcz łask” w postaci ośmiu wyniszczających wojen domowych. Albo jest „opieka” i „łaski”, albo plagi i klęski. Te osiem „łask” przedstawiamy w skrócie.

--------------------------------------------------------------------------------

Pierwszą wojną domową był rokosz Lubomirskiego. Wybitny wódz Jerzy Lubomirski pozostał wierny Janowi Kazimierzowi w czasie potopu, był bohaterem walk ze Szwedami i Rosją i to on odwetowym najazdem zniszczył Siedmiogród. Kiedy król – zrażony polityką arcykatolickich Habsburgów, którzy po układach z czasów potopu traktowali Polskę jak swoją własność – zmienił orientację na francuską i planował elekcję vivente rege kandydata francuskiego, Niemcy znaleźli drogę do dumnego hetmana.

Silny poparciem niemieckim – habsburskim i brandenburskim – oraz ich złotem na łapówki, Lubomirski blokował na sejmach plany dworu. Oskarżono go więc o spisek z obcymi mocarstwami, podżeganie wojska i szlachty do buntu i wytoczono proces. Sąd sejmowy w 1664 r. pozbawił go urzędów, skazał na banicję i infamię. Lubomirski uszedł na Śląsk pod opiekę Habsburgów, ale jego stronnicy nadal rwali sejmy i torpedowali reformy.

Szybko wrócił i wzniecił rokosz w obronie wolności szlacheckich, których piewcami byli jezuici i Kościół. Porwał tym masy szlacheckie, fanatycznych wychowanków jezuitów. W 1665 r. pobił wojska króla pod Częstochową, a w 1666 r. pod Mątwami w bratobójczej rzezi zginęła większość bohaterów potopu i wojen z Rosją. Po roku hetman zmarł, a król abdykował.

Druga wojna domowa to konfederacje: gołąbska (w obronie króla Michała Korybuta) i szczebrzeszyńska, przeciwko królowi. Stronnictwo katolickich Habsburgów (królewskie), dążąc do ograniczenia władzy hetmana Jana Sobieskiego, nie dopuszczało do uchwalenia podatków na wojsko nawet w obliczu zagrożenia tureckiego. Francuska partia Sobieskiego dążyła do detronizacji króla, Kościół zaś – do wciągnięcia Polski do wojny z Turcją w interesie Habsburgów.

Szlachta zwołana w 1672 r. na pospolite ruszenie przeciwko najazdowi tureckiemu zawiązała konfederację w Gołąbiu; ich przeciwnicy, głównie wojsko – w Szczebrzeszynie. Obyło się bez regularnych bitew, ale bezlitośnie łupiono majątki przeciwników. Ofiarą padli najsłabsi – chłopi i mieszczanie. Rozdarta kłótniami i nieprzygotowana Polska straciła Podole z Kamieńcem i została wciągnięta w wyniszczającą 27-letnią wojnę z Turcją w interesie Kościoła i Habsburgów.

Trzecia to wojna domowa na Litwie z Sapiehami w 1700 r. Byliśmy z Litwą jednym państwem, ginęli tam również Polacy, więc nie można jej pominąć. Szlachta litewska zbuntowała się przeciw absolutnej dominacji Sapiehów. Cały rok jedni bezlitośnie niszczyli majątki drugich, aż 18 listopada w bratobójczej bitwie pod Olkiennikami padło kilka tysięcy ludzi. Po bitwie szlachta rzuciła się grabić i niszczyć majątki pokonanych Sapiehów. Gwałty na mieszczanach i chłopach były niewyobrażalne. Przed zimą ograbiano ich ze wszystkiego, skazując na śmierć z głodu i zimna.

Wojna trwała dalej, a jej „bohaterem” był „krwawy ksiądz” Białłozor (patrz: „Zdrajcy w sutannach” cz. I). Ten łotr sprowadził na Litwę wojska rosyjskie.

Czwarta to konfederacje warszawska (przeciw Augustowi II Mocnemu) i sandomierska (w jego obronie), zawiązane w 1704 r. Niemiec wciągnął Polskę w katastrofę III wojny północnej. Przez kraj maszerowały i bezkarnie go łupiły wojska szwedzkie, rosyjskie, saskie i pruskie. Własne – polskie – nie były wcale lepsze.

Toteż zawiązano konfederacje, Niemca zdetronizowano, a z łaski Szwedów królem został Stanisław Leszczyński. Wojna domowa potęgowana udziałem obcych wojsk szalała od 1704 do 1709 roku. Bałagan był niebotyczny, wszyscy zdradzali wszystkich, co zobrazowało powiedzenie „od Sasa do Lasa”. Upadek gospodarczy był zupełny, ludność uciekała do sąsiednich krajów, „w lutry i kalwiny przechodząc”. Jakby tych „łask” było mało, obce wojska przywlokły zarazę, która wybiła 1/3 ludności. Polska została zrujnowana gorzej niż za potopu. Dzięki, o Królowo, za opiekę!

Piąta wojna domowa to konfederacja tarnogrodzka. Zdetronizowany August II wrócił na tron dzięki Kościołowi i Rosji, która de facto okupowała Polskę. W 1713 roku Niemiec wprowadził do Polski wojska saskie, które poczynały sobie jak okupanci. Utrzymywały się ze ściąganych gwałtem kontrybucji, co szlachta uznała za nielegalne nałożenie podatków, a więc złamanie praw.

W 1714 r. od Małopolski zaczęła się wojna domowa, 26 listopada 1715 r. zawiązano konfederację. Żądano wycofania wojsk i urzędników saskich. Trwały zacięte walki. W patowej sytuacji z inicjatywy biskupa Szaniawskiego i hetmana Pocieja poproszono o mediację... cara Piotra I, który w 1716 r. wprowadził wojska rosyjskie do Polski i narzucił porozumienie.

Pod rosyjskimi bagnetami zatwierdził je w roku 1717 sejm niemy, na którym żadnego posła nie dopuszczono do głosu. „Łaski” tego sejmu porównuje się z sejmami rozbiorowymi: m.in. ograniczono liczebność wojsk polskich, zakazano publicznych nabożeństw ewangelickich i prawosławnych. Gwarantem porozumienia został car, co uczyniło z Polski rosyjski protektorat.

Szósta to konfederacja dzikowska w obronie tronu Stanisława Leszczyńskiego, wybranego królem w 1733 r. Przeciwko niemu wystąpił Kościół i Rosja, której wojska wkroczyły do Polski. W obozie wojsk carskich biskupi Lipski i Hozjusz w obecności garstki szlachty przeprowadzili „elekcję” Augusta III Sasa. Biskup Lipski pospiesznie pod rosyjskimi i niemieckimi bagnetami koronował Niemca.

W obronie prawowitego króla szlachta skonfederowała się w Dzikowie w 1734 r. Konfederaci ponieśli szereg klęsk w walkach z regularnymi wojskami rosyjskimi i saskimi, które bezlitośnie grabiły Polskę. Wojna trwała aż do 1736 r.

Siódma to konfederacja barska 1768–1772. Ta ultrakatolicka, iście faszystowska ruchawka aż pięć lat dewastowała Polskę. Kościół nie pogodził się z równouprawnieniem ewangelików i prawosławnych przez sejm „repninowski” w 1768 r. Katoliccy fanatycy – szczuci przez jezuitów i nuncjusza papieskiego Duriniego – skonfederowali się w Barze „w obronie wiary katolickiej”, przeciwko królowi i Rosji. Przywódcą duchowym był „ksiądz Marek” Jandołowicz, politycznym biskup Krasiński, szef „generalności”, czyli rządu. Już pierwsze zdanie aktu konfederacji ukazywało źródło szaleństwa: „My, prawowierni chrześcijanie, katolicy rzymscy, naród polski, wierny Bogu i Kościołowi...”.

Poczynania konfederatów wywołały powstanie chłopów ukraińskich (koliszczyzna), którzy wyrżnęli 200 tys. Polaków i Żydów. Odwetowe rzezie były zwykłym ludobójstwem. Zajęcie Jasnej Góry przez Rosjan nie poderwało katolickiego narodu, ale wraz z próbą porwania króla przyspieszyło upadek konfederacji. Zginęły setki tysięcy ludzi, kilkanaście tysięcy konfederatów Rosjanie wywieźli na Sybir lub wcielili do swego wojska. Konfederacja dała pretekst do obrony praw innowierców i do I rozbioru Polski.

Ósma wojna domowa to konfederacja targowicka. Targowiccy zdrajcy też nie zostawili wątpliwości co do źródła obłędu i zdrady: „(...) konfederujemy się i wiążemy się węzłem nierozerwalnym konfederacji wolnej przy wierze świętej katolickiej rzymskiej...”. Rosja dla arcykatolickich targowiczan to „(...) sąsiadka nasza najlepsza, najdawniejsza z przyjaciół i sprzymierzeńców naszych...”. Zdrajcy wkroczyli w 1792 r. do Polski wraz z armią rosyjską, która napadła na Polskę. To gorzej niż PPR-owcy w 1944 roku, bo sowieci przynajmniej byli sojusznikami i działali na podstawie sojuszniczych układów. Czy katolicy mają wobec tego prawo opluwać polskich komunistów? Chyba nie...

Targowiczanie wraz z Rosją pacyfikowali kraj z całą bezwzględnością. Wielu biskupów należało do targowicy, inni z nią współpracowali, wielu było na rosyjskim żołdzie. Zniweczyli dzieło Konstytucji 3 maja, zwrócili Kościołowi oświatę i majątki (był to warunek poparcia Kościoła dla Rosji), na „sejmie hańby” w Grodnie ratyfikowali II rozbiór Polski. Konfiskowano majątki patriotom, którzy musieli uciekać z kraju. Jak w 1945...

--------------------------------------------------------------------------------

Znamienne, że za tymi wojnami domowymi stoi Kościół katolicki. Za każdym wkroczeniem obcych wojsk – także. To te „zasługi Kościoła dla Polski”. To głównie dzięki tym „zasługom” Polska straciła niepodległość. Tylko gdzie ta „opieka Królowej”?

Lux Veritatis

 

 

"FAKTY I MITY" nr 29, 26.07.2007 r. PRAWDZIWA HISTORIA KOŚCIOŁA W POLSCE (46)

W IMIĘ NIETOLERANCJI

Klęska konfederacji barskiej, „pierwszego powstania przeciwko obcej dominacji”, przyspieszyła rozbiory Polski. A wszystko zaczęło się od fanatyzmu religijnego.

Zagadnienie różnowierców stało się szczególnie palące od czasu sejmu w 1733 roku. Wtedy to przeprowadzono ustawę zabraniającą niekatolikom zasiadania w sejmie i w trybunałach oraz sprawowania innych urzędów. Nietolerancyjne stanowisko szlachty katolickiej podburzanej przez kler ujawniło się też na sejmach w latach 1764–1766, kiedy posłowie szlacheccy, wrzeszcząc całymi godzinami przeciwko projektom tolerancyjnym, robili wrażenie nieprzytomnych wariatów. Do wytrwałości w tej pieniaczej obstrukcji nawoływał biskup krakowski Kajetan Sołtyk (pierwowzór dzisiejszego Rydzyka), bohater narodowy sfanatyzowanej szlachty katolickiej. Tego, czego ci wychowankowie jezuitów nie chcieli dać różnowiercom dobrowolnie, w poczuciu obywatelskiej sprawiedliwości dali im w roku 1768 pod naciskiem obcych bagnetów. Stało się to na tzw. sejmie repninowskim.

Zrównanie w prawach polskich różnowierców z katolikami dokonało się na tle dramatycznych wydarzeń. Oto bowiem 29 lutego 1768 r. w Barze na Podolu zawiązana została – pod hasłem obrony wiary katolickiej i wolności – konfederacja (zwana w historii barską). Większość szlachty, a także znaczna część mieszczan patrzyła z nienawiścią na panoszenie się rosyjskich oddziałów wojskowych w kraju, gwałty i samowolę, jakich dopuszczał się pełnomocnik carycy Katarzyny II – Nikołaj Wasiliewicz Repnin. Porwanie i wywiezienie do Rosji kilku senatorów, w tym biskupa Sołtyka, który sprzeciwił się równouprawnieniu różnowierców, spotęgowało oburzenie.

W oczach ciemnej, sfanatyzowanej szlachty ofiary gwałtu Repnina urosły do roli bohaterów narodowych. Na czele konfederacji barskiej stanęli: Józef Pułaski, marszałek Michał Krasiński oraz jego brat – pomysłodawca całej idei – biskup kamieniecki Adam Stanisław Krasiński. Ostrze konfederacji skierowane zostało przeciwko Rosji, królowi Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu, reformom Czartoryskich i różnowiercom. Faktem jest przy tym, że konfederaci skupili pod swoimi sztandarami wielu szczerych patriotów, takich jak na przykład Józef Wybicki. Szczególnie wsławili się Pułascy, ojciec wraz z synami, podczas obrony Lanckorony, Częstochowy i Tyńca – dwukrotnie atakowanego przez Suworowa. Większość konfederatów występowała jednak w obronie istniejącego ustroju politycznego Polski, gloryfikowała czasy saskie, potępiała akty tolerancyjne. Toteż w akcie konfederacji czytamy: „My, prawowierni chrześcijanie, katolicy rzymscy, naród polski, wierny Bogu i Kościołowi (...) widząc oziębłość w duchowieństwie wyższym, a w głowach większych świeckich obojętność, tudzież w obywatelach bezwstydną bojaźń i pomieszanie, a co najnieszczęśliwsza, że żadnej dotkliwości nie czując, nachylają swe niegdyś niezwyczajne głowy wolnego narodu pod jarzmo schizmatyków, lutrów i kalwinów (...) czyńmy już więc w imię Trójcy Przenajświętszej, Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego, to sprzysiężenie osobiste i powszechne. Tarczą będzie nam Marya”. Akt konfederacji głosił nadto, że „żaden luter, kalwin, schizmatyk nie będzie dopuszczony do tej konfederacji”.

Zawiązanie konfederacji, zwanej przez część historyków katolicką awanturą, było posunięciem skrajnie nieodpowiedzialnym i krótkowzrocznym. Kilkuletnia wojna domowa (1768–1772) zrujnowała kraj i przyspieszyła realizację grabieżczych dążeń państw ościennych. Konfederaci mieli przeciwko sobie nie tylko prawosławną Rosję oraz wojska królewskie, lecz również ludność ukraińską. Wojska konfederackie tworzone były na drodze improwizacji i składały się z kup ochotników szlacheckich, milicji magnackich i częściowo żołnierzy chorągwi komputowych. Ponieważ kler natychmiast starał się wykorzystać sytuację do przymusowego nawracania prawosławnej ludności, konfederaci mieli przeciwko sobie zarówno regularne wojsko, jak i chłopów ukraińskich. Prześladowanie prawosławia przez konfederatów doprowadziło do dramatycznych wydarzeń i przyspieszyło klęskę konfederacji. Antyfeudalny ruch chłopski – tzw. koliszczyzna – przybrał olbrzymie rozmiary na prawobrzeżnej Ukrainie. Że na wsi narastało wrzenie przeciwko zwiększaniu pańszczyzny i prześladowaniu prawosławia, świadczyła agitacja, prowadzona powszechnie jeszcze przed sejmem w 1767 roku. Rozrzucane wówczas pisma ulotne wzywały chłopów do oporu. Hajdamacy – jak nazywano powstańców – zorganizowani byli w bitewne oddziały. Wiekowa nienawiść – mająca u swych źródeł nietolerancję, fanatyzm religijny i zniewolenie – doprowadziła do tzw. rzezi humańskiej. Przerażona szlachta z obawy przed powstańcami chłopskimi zamknęła się w Humaniu, który został zdobyty przez wojska Maksyma Żeleźniaka i Iwana Gonty. Zginęło wiele tysięcy szlachty. Ofiarą terroru odwetowego konfederatów padło z kolei tak wiele tysięcy chłopów ukraińskich, że szlachta, obawiając się utraty siły roboczej, poczęła domagać się zaprzestania egzekucji. Koliszczyzna oraz wspólna akcja wojsk rosyjskich i królewskich uniemożliwiły szerszą aktywność konfederatów na Ukrainie. Działalność konfederacji na Ukrainie i Podolu zakończyła się 20 czerwca 1768 r. wraz ze zdobyciem Baru przez Rosjan.

Wówczas działalność konfederatów przerzuciła się na inne części kraju; konfederaci zorganizowali nawet nieudane porwanie króla, czym zaszkodzili sobie w opinii kraju i Europy. Nie mając poparcia w innych warstwach społecznych, konfederacja barska – pozbawiona nadziei uzyskania pomocy od Francji – upadła wraz z klęską, jaką Turcja poniosła w wojnie z Rosją. Efekt przeszło czteroletnich walk był tragiczny: kilkaset tysięcy ofiar, zrujnowany kraj, wstrzymanie reform, tysiące konfederatów zesłanych na Sybir. Ponadto w świadomości innych nacji utrwalił się obraz Polaka jako nietolerancyjnego katolika dewota (m.in. Wolter piętnował „fanatyków poświęcających swoje sztylety w Częstochowie”). W Europie mieliśmy najgorszą opinię. To sprawiło, że prawie nikt się za Polską nie ujął, kiedy dzielili ją między sobą sąsiedzi.

Jak ta historia lubi się powtarzać...

Artur Cecuła

 

 

„FAKTY I MITY” nr 49, 09.12.2004 r.

HEDONIŚCI CZY SŁUDZY SZATANA?

RZYMSCY PAPIEŻE (3)

Jeden z papieży miał aż 16 nieślubnych dzieci.

Inni niezwykle sprawnie posługiwali się sztyletem

i trucizną, aby usunąć przeciwników. Gwałcili własne

siostry i dzieci. Nawet historycy katoliccy oceniają

te czasy jako „bramy piekieł”.

W roku 1455 papieżem został

Hiszpan Alonso de Borja (temu

nazwisku nadano później włoskie

brzmienie Alfons Borgia) jako

Kalikst III (1455–1458). „Ujemną

stroną rządów Kaliksta – pisze

ks. dr Józef Umiński był uprawiany

przezeń nepotyzm”.

Na czym to polegało?

Własnego syna,

Franciszka, mianował

Kalikst III kardynałem.

Kardynałem został również

syn siostry papieża,

Joanny, Jan Borgia.

Zamkiem Świętego

Anioła niepodzielnie

rządził papieski bratanek

Pedro, a drugi bratanek,

Mila, został legatem

w Bolonii. Ale to

nie koniec.

Siostrzeniec Alfonsa

Rodrygo Borgia

(późniejszy papież

Aleksander VI) – już

w młodym wieku (25

lat) dzięki wujowi został

kardynałem i wicekanclerzem

Kościoła,

a następnie – biskupem

Walencji. Natychmiast

też zaczął obsadzanie

najbardziej intratnych posad swoimi

ludźmi. Jak pisze Kazimierz

Chłędowski w swojej książce

„Rzym, ludzie Odrodzenia” (wyd.

II, 1933 r.): „Młodszy brat Rodryga

(Piotr Ludwik Borgia) został naczelnym

dowódcą wojsk papieskich. Rodrygo

poobsadzał mnóstwo posad

przy kurii rzymskiej hiszpańskimi

awanturnikami, którzy pragnęli żyć

wesoło i zebrać jak najwięcej pieniędzy,

aby mieć pełne sakwy, gdy stary

papież umrze”.

Dzięki posiadanemu urzędowi

i przebiegłej polityce stał się kardynał

Rodrygo najbogatszym z kardynałów

i postanowił przekupstwem

utorować sobie drogę ku tiarze papieskiej,

którą bez problemów osiągnął

w 1492 roku (Andrzej Nowicki:

„Kłopoty rodzinne papieży”, rok

wyd. 1950). Miał już wówczas liczne

potomstwo, co przyznaje ksiądz

Umiński: „Żyjąc w konkubinacie, miał

z pewną szlachcianką rzymską pięcioro

potomstwa”. Nawet wśród katolickich

historyków Kościoła nie ma

zgodności, co do ilości jego potomstwa

i na przykład Ludwig Freiherr

von Pastor w „Geschichte der

Päpste” (dziesięciotomowa „Historia

papiestwa”, rok 1925) wymienia

siedmioro dzieci, a Giuseppe

Portigliotti („I Borgia, Alessandro

VI, Cesare, Lukrezia”, 1921 r.)

– aż dziewięcioro, z tego przed

związkiem z Vanozzą de Catenais

– troje: Girolamę, Izabelę i Piotra

Ludwika. Następnie z Vanozzą

czworo: Cezara, Jana, Lukrecję

i Joffre. Potem z Julią Farnese

Orsini miał córkę Laurę i wreszcie

– gdy już od pięciu lat nosił na

głowie tiarę papieską – pojawiło się

dziewiąte, tajemnicze dziecko, które

papież Aleksander VI miał z własną

córką Lukrecją Vanozza. Lukrecja

„w milczeniu tolerowała nową

kochankę papieża, piękną Julię Farnese,

którą oficjalnie nazywano konkubiną

papieża, a lud rzymski nie

cofnął się nawet przed bluźnierstwem

mieniąc ją „małżonką Chrystusa”.

Pod względem liczby dzieci

i kochanek nie był jednak rekordzistą

wśród papieży. Przebił go jego

poprzednik Innocenty VIII

(1484–1492), powszechnie zwany

Ojcem Ojczyzny, ponieważ miał aż

16 nieślubnych dzieci.

Aleksander VI głosił, że jest

osobistością panującą nad wszystkimi

ludźmi: „Papież stoi tak wysoko

nad królem, jak człowiek nad bydlęciem.

Każda religia jest dobra,

a najlepsza jest najgłupsza”.

Doktor Ksawery Franciszek

Seppelt i dr Klemens Löffler

w „Dziejach papieży od początków

Kościoła do czasów dzisiejszych”

(1936 r., książka aprobowana przez

kurię arcybiskupią w Poznaniu)

stwierdzają, że ambicje tego papieża

zmierzały do tego, aby przekształcić

papiestwo w monarchię

dziedziczną własnej dynastii. Tiarę

papieską miał po nim odziedziczyć

syn Cezar: „Zasadniczą myślą

przewodnią jego pontyfikatu było

dążenie do wzbogacenia swych dzieci

oraz wyniesienia domu Borgia

na stanowisko władców udzielnych

(...). Najulubieńszy syn papieża Aleksandra,

Cezar Borgia, demoniczna

natura zbrodniarza w wielkim stylu,

już w młodych latach otrzymał bogate

biskupstwo Walencji i godność

kardynalską”.

Wszyscy historycy zgadzają

się z tym, że papież Aleksander

VI był najgorszą kreaturą i największym

zbrodniarzem, jaki kiedykolwiek

na świecie istniał.

I sam zginął od broni, jaką stosował

wobec innych.

Przygotował wino z trucizną

dla kardynała

Hadriana. Przez pomyłkę

wypił to wino i zmarł

w potwornych mękach.

Cezar Borgia był

pewny, że otrzyma tiarę

papieską i po śmierci ojca

obsadził wojskami

Rzym. Jednakże choroba

uniemożliwiła mu

przeprowadzenie tego

planu. Papieżem został

Pius III (1503 r.), bratanek

papieża Piusa II,

a gdy zmarł otruty po 25

dniach, papieżem wybrano

Juliusza II

(1503–1513), bratanka

papieża Sykstusa IV.

_ _ _

Czasy te nawet historycy

katoliccy określają

jako „wiek zepsucia”

i wprowadzają tym zamęt

w umysły czytelników, bowiem

dwór papieski był zawsze siedliskiem

zepsucia, nepotyzmu

i bramą piekieł. Weźmy na przykład

wymienionego wyżej Sykstusa

IV (1471–1484). Kiedy Franciszek

della Rovere z Savony został papieżem

jako Sykstus IV, to jego trzynastoletnie

panowanie uczyniło jego

rodzinę jedną z najbogatszych

we Włoszech. „Gdy Franciszek został

papieżem, zdawało się, że cała

Savona wyemigruje do Rzymu.

Rodzina papieża była bardzo liczna

(...). Z zadziwiającą szybkością,

nie oglądając się na żadne względy,

powoływał papież synowców

i siostrzeńców na najwyższe godności

i obsypywał ich swoimi łaskami”

(K. Chłędowski).

Główną faworytą Sykstusa IV

była żona jego siostrzeńca Hieronima,

hrabina

Katarzyna Sforza,

pod której wpływem

i urokiem pozostawał,

obsypywał ją

złotem, diamentami,

dawał pałace

i podmiejskie posiadłości.

A Katarzyna

była okrutna i bezwzględnie

wykorzystywała

miłość papieża.

„Obawiano

się wszędzie hrabiny,

gdyż była zuchwała,

aby każdego ze

swych nieprzyjaciół

od Mediolanu do

Rzymu kazać zamordować

na publicznej

drodze”.

25-letni siostrzeniec

Sykstusa IV, Piotr Riario,

został biskupem, a kiedy otrzymał

godność patriarchy konstantynopolitańskiego,

całkowicie rzucił się

w wir zabaw i hulanek: „Obok przelotnych

miłostek miał Piotr Riario

uprzywilejowaną odaliskę (Teresę),

którą ubierał w jedwabie i klejnoty

jak asyryjskie bóstwo i dawał powód

do zawiści i obmowy” (jw.).

Kardynałem został również

28-letni Julian della Rovere (bratanek

papieża), późniejszy papież

Juliusz II, zwany Groźnym. Prowadził

bardzo rozwiązłe życie, miał

trzy córki, uchodził za gwałtownika

i człowieka podstępnego.

Wprawdzie Juliusz II dzięki prowadzonym

wojnom (m.in. z Francją)

na krótko przywrócił papiestwu jego

byłą świetność, ale z tego okresu

do dziś przetrwały dwa konkretne

elementy, a mianowicie freski

Michała Anioła zdobiące sklepienie

Kaplicy Sykstyńskiej oraz... straż

szwajcarska.

_ _ _

Natomiast

Sykstus IV zasłynął

z czegoś

innego – podwyższył

opłaty

nakładane na

domy publiczne.

Stanisław

J a n k o w s k i

w pracy pod tytułem

„Grzechy

rzymskich

cesarzy” (redakcja

„FiM”

dziękuje naszemu

Czytelnikowi

Januszowi

Wilczyńskiemu

z Kwidzynia

za nadesłanie

tej książki!)

podaje, że papież

w celu

powiększenia

dochodów wydał rozporządzenie,

mocą którego tzw. podatek kurewski

musiały opłacać nie tylko prostytutki,

ale i... księża. W zamian

mieli oni prawo sprowadzać na plebanię

prostytutki. Ale wielu z nich

było homoseksualistami i przywilej

ten ich „dyskryminował”. Kiedy

więc kardynał z Sainta Lucia

zwrócił się do papieża z prośbą,

aby mu pozwolił utrzymywać płatne

stosunki seksualne z chłopcami

zamiast z kobietami, papież dał

mu następującą odpowiedź: „Ależ

owszem!”.

I nie ma się co dziwić, bowiem

Sykstus IV był niesłychanie rozpustnym

człowiekiem. Jeszcze będąc

kardynałem, zgwałcił wszystkie

swoje siostry, miał kilkoro

dzieci ze swoją najstarszą siostrą

i nawet na swoich własnych małych

dzieciach dopuszczał się aktów

lubieżności. I tenże człowiek

ogłosił dogmat o Niepokalanym

Poczęciu. Wątpliwy to chyba zaszczyt

dla NMP.

_ _ _

Począwszy od Sykstusa IV

sprzedaż urzędów, w tym biskupich

i kardynalskich, stała się regularnym

dochodem kurii rzymskiej.

Portigliotti o tych występnych czasach

pisze bez żadnych osłonek,

słusznie twierdząc, że w dążeniu

do bogactwa i władzy posługiwali

się Borgiowie siłą zbrojną, podstępem

i trucizną. Papież truł bogatych

kardynałów i unieważniał ich

testamenty, mianując się ich spadkobiercą,

a następnie za pieniądze

rozdzielał kapelusze kardynalskie.

W jubileuszowym „świętym roku”

1500 papież sprzedał 12 tytułów

kardynalskich za 160 tysięcy dukatów.

Gdy Wenecja nie chciała wydać

mu majątku jednego ze zmarłych

kardynałów, papież ogłosił ekskomunikę

i zagroził Wenecji zbrojną

krucjatą.

Wszyscy papieże, których wymieniłem,

zwali się wikariuszami

(zastępcami) Chrystusa, Ojcami

Świętymi, a nawet bogami, choć

byli okrutni, nieobce im były morderstwa,

gwałty, mieli dzieci, prowadzili

rządy terroru, wzbogacali

siebie i swoich krewnych w sposób

przekraczający wszelkie granice,

ale przede wszystkim – wyznawali

religię, która nie miała w sobie

nic z chrześcijaństwa... Cdn.

Andrzej Rodan

 

 

"FAKTY I MITY" nr 26, 05.07.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR

ANTYKLERYKALIZM WAS ZAŚLEPIA!

Mam prośbę. Piszcie sobie o czym chcecie, tylko nie o historii! Antyklerykalizm tak Was zaślepia, że w kąt idzie rzetelność historyczna.

Chodzi mi o tekst pt.: „Polak protestant” z numeru 15/2007 „Faktów i Mitów”.

Zacznijmy od początku.

1. „Niewielu wie, że ewangelikiem jest Adam Małysz, a byli nimi m.in.: Piłsudski, Rej, Żeromski, Wisłocka, Anders (…)”.

O wyznaniu Adama Małysza wiem doskonale, choć wcale nie interesuję się sportem. Tabloidy wiele o tym pisały. Ba, kiedyś był nawet reportaż w TVP 3, w którym nasz skoczek opowiadał o swojej religijności. Skoro ja o tym wiem, a sportem się nie interesuję, to jego fani wiedzą o tym na pewno.

Natomiast dziwi mnie, czemu na tej liście zamieścili Państwo Piłsudskiego i Żeromskiego. Obaj ci panowie zostali protestantami w dojrzałym wieku w wyniku perypetii małżeńsko-rozwodowych, a nie nawrócenia. Sam Piłsudski był protestantem krótko. Już w roku 1920 powrócił na łono prawdziwej wiary katolickiej. Było to podczas wojny z Rosją Radziecką, kiedy poważnie liczył się ze śmiercią na froncie.

Ale oprócz Adama Małysza mamy innego znanego, żyjącego protestanta. Jest nim Jerzy Buzek, premier RP w latach 1997–2001, obecnie europoseł. Dlaczego jego nie wymieniliście? Czy dlatego, że prawicowy oszołom nie pasuje do tezy, że wszyscy protestanci byli/są tacy postępowi?

2. „Religię chrześcijańską przyniesiono na mieczach niemieckich morderców (…)”. I tak dalej w tym stylu, zupełnie bez sensu.

Jakich „niemieckich”? W średniowieczu nie było czegoś takiego jak „naród niemiecki”! Nie było także czegoś takiego jak naród polski, czeski, włoski, francuski, angielski itp. Świadomość narodowa to wynalazek stosunkowo świeży – wymysł francuskiego oświecenia, ochoczo przyjęty przez wszystkie państwa Europy

w czasie wojen napoleońskich. Nadużyciem jest przykładanie XX-wiecznego znaczenia pojęcia „naród” do stosunków epoki średniowiecza! Dla ówczesnego klerka („absolwent studiów” z niższymi święceniami duchownymi) ojczyzną była cała chrześcijańska Europa. Wszyscy wykształceni ludzie posługiwali się łaciną, więc wszędzie mogli czuć się równie dobrze i swobodnie i podróżować pomiędzy większymi miastami.

Oczywiście, problematyczne jest, czy chciałoby im się jechać do dzikiego kraju na Wschodzie, rządzonego przez barbarzyńskich książąt z rodziny nazwanej kilkaset lat później Piastami. Otóż, nie chciało im się! Toteż kler był akurat u nas miejscowy (a nie niemiecki, jak piszecie!) i bardzo kiepsko wykształcony.

„Kolejną zbrodnią były wyczyny ultrakatolickiej, iście faszystowskiej konfederacji barskiej (1768–1772), wznieconej »w obronie wiary katolickiej« po zgodzie sejmu na równouprawnienie protestantów i prawosławnych”.

Prawda, ale nie do końca. „Zapomnieliście” Państwo napisać, że równouprawnienie dysydentów – jak ich wtedy nazywano – wymusiły na Rzeczypospolitej Rosja i Prusy. Mało tego! Katarzyna II i Fryderyk II ogłosili się ich opiekunami! Toteż dysydenci chętnie zwracali się do przyszłych zaborców z prośbami o pomoc, dając im tym samym pretekst do interwencji w Polsce. Czy zatem należy się dziwić, że podczas tego pierwszego zrywu narodowego likwidowano potencjalnych zdrajców? Podczas wojen i rewolucji daje się głowę pod topór z powodów bardziej błahych niż wyznanie.

I ta koszmarna zbitka „iście faszystowska konfederacja barska”! Cios poniżej pasa, godny stalinowskiej propagandy. Mam nadzieję, że weźmiecie sobie Państwo do serca to, co napisałem.

Marek Sz.

 

SZANOWNY PANIE MARKU!

Serdecznie dziękuję za Pana list. Cieszy mnie zainteresowanie tematem, które wywołałem. Dziękuję Panu podwójnie, bo w tekście, który zajął całą kolumnę, nie zawarłem wszystkiego, co wydaje mi się istotne, a Jonasz nie dałby mi więcej. Przekonałem Go, że szacunek dla Pana wymaga dania mi jeszcze jednej kolumny.

Dziękuję po trzykroć, bo umożliwił mi Pan polemikę z poglądami znacznej części Polaków, które Pan wyraził. To poglądy wyniesione ze szkół nadzorowanych przez watykańskich komisarzy, bo tak nazywam katechetów. Żaden nauczyciel historii nie odważy się uczniom powiedzieć prawdy o roli Kościoła w historii Polski, bo straci pracę. Że Kościół katolicki był współsprawcą rozbiorów, „czwartą potencją rozbiorową”, że największymi zdrajcami w historii Polski byli biskupi: św. Stanisław, Prażmowski, Młodziejowski, Massalski, Kossakowski i kardynał Radziejowski z tatusiem. Każdy z nich bije na głowę Szczęsnego Potockiego, zresztą wychowanka jezuitów, grabarzy Polski.

Historii Polski można uczyć się na życiorysach tych łotrów w sutannach. Polecam opracowania pt. „PZPR – Płatni Zdrajcy, Pachołki Rosji, czyli zdrajcy w sutannach” oraz „PZPN – Płatni Zdrajcy, Pachołki Niemiec”, publikowane w „FiM”.

Ale, ad rem.

 

Ad 1. Gratuluję wiedzy, że ewangelikiem jest Adam Małysz. Z ok. 20 moich znajomych żaden nie wiedział. Dwie nauczycielki na moją prośbę zadały to pytanie dorosłym uczniom. Nie wiedział żaden. Dwie inne nie chciały zadać uczniom tego pytania: „Bo się katecheta dowie i doniesie. W co ty mnie wciągasz?!”. To za cały komentarz.

Nie ma Pan racji, że Piłsudski wrócił do katolicyzmu. Nie ma na to żadnych dowodów. To tylko plotka rozpuszczana przez Kościół, bo to dla niego bardzo wstydliwa sprawa. Dlaczego Kościół nie godził się na pochowanie Piłsudskiego w katedrze wawelskiej? Poskutkowała dopiero groźba odebrania Kościołowi katedry jako dobra narodowego i... pozbawienia obywatelstwa kardynała Sapiehy i wydalenia go z kraju. Zresztą marszałek tak naprawdę nie jest pochowany w katedrze, bo jego kaplica leży poza obrębem jej murów, wchodzi się tylko przez katedrę. Przytoczę jeszcze cytat z marszałka: „Religia jest dla ludzi bez rozumu”. Mam nadzieję, że wystarczy – mądrej głowie dość dwie słowie.

Swoją drogą, użyty przez Pana zwrot „powrócił na łono prawdziwej katolickiej wiary” nasuwa nam pewność, że... jest Pan księdzem. Ale my uważamy, że skoro ludzie z czysto praktycznych względów wybierali protestantyzm, to właśnie to wyznanie jest bliższe naturze, potrzebom i oczekiwaniom człowieka. Przytoczmy tu Napoleona Bonaparte: „Uznanie związku małżeńskiego za nierozerwalny to prowokacja do zbrodni”.

Nie ma Pan racji, że Stefan Żeromski przeszedł na kalwinizm z powodu „perypetii małżeńsko-rozwodowych”. Przeszedł na łożu śmierci i był to jego świadomy wybór. Być może podyktowany wiedzą o antypolskich wyczynach Kościoła w czasie plebiscytów na Śląsku, Warmii i Mazurach. Żeromski uczestniczył w akcji plebiscytowej na Mazurach. Przytoczę tu słowa kardynała Kakowskiego, wypowiedziane w czasie plebiscytu: „Nam Warmia nie jest potrzebna. Tam jest trzysta tysięcy protestantów”.

Za to przytoczę Panu przykłady innych konwersji. Znakomity historyk na Uniwersytecie Jagiellońskim, profesor Wacław Sobieski (1872–1935), badacz XVI i XVII w., pod wpływem swoich odkryć na temat roli Kościoła w historii Polski przeszedł na protestantyzm ok. 1920 roku. Wybitny językoznawca Jan Boudouin de Courtenay (1845–1929), profesor Uniwersytetów Jagiellońskiego i Warszawskiego, w 1922 r. kandydat na prezydenta RP, wystąpił z Kościoła katolickiego w r. 1927.

Nie wymieniłem prof. Buzka, bo, z całym szacunkiem, nie był najlepszym premierem, a i nie starczyło miejsca. Sądziłem, że „plejada ludzi kultury i nauki” wystarczy. Ale teraz sypnę Panu paroma nazwiskami: Krzysztof Arciszewski, Jerzy Bandtkie, Józef Beck, Eugeniusz Bodo, Jerzy Boerner, Jan Bystroń, Lucyna Ćwierciakiewiczowa, Andrzej Frycz Modrzewski, Anna German, Mikołaj Gomółka, Artur Grottger, Jan Heweliusz, Juliusz Kaden-Bandrowski, Michał Kajka, Wojciech Kętrzyński, Oskar Kolberg, Leopold Kronenberg, Samuel B. Linde, Tola Mankiewiczówna, Bogusław Metz, Morsztynowie, Krzysztof Mrongowiusz, Zofia Mrozowska, Marceli Nencki, Lubienieccy, Jerzy Pilch, Wincenty Pol, Adam Próchnik, Jeremi Przybora, wielu Radziwiłłów, Anna Skarżanka, Edward Skorek, Andrzej Szczypiorski, Karol Szolc-Rogoziński, Henryk Tomaszewski, Emil Wedel. Cieszę się natomiast, że ani słowem nie kwestionuje Pan wybitnych zasług Polaków ewangelików dla Polski.

 

 

Ad 2. Skoro nie było w średniowieczu pojęcia naród, to skąd wzięło się Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego? Tak, NARODU NIEMIECKIEGO, i to założone w mrokach średniowiecza, w 962 r. Napoleon, owszem, zlikwidował je w 1806 r. Dodam tylko, że w czasie, o którym pisałem (pierwsza poł. XI w.) kler był niemal wyłącznie niemiecki. Proszę sięgnąć do źródeł.

 

 

Ad 3. Cieszę się, że nie kwestionuje Pan zbrodniczych wyczynów ultrakatolickiej konfederacji barskiej. Ale nijak nie mogę zgodzić się z bólem Pana wyrzutu, że równouprawnienie protestantów i prawosławnych wymusiły Rosja i Prusy. W państwie tolerancyjnym nikt obcy nie musiałby wymuszać równouprawnienia obywateli. To w wyniku prześladowań inicjowanych przez Kościół katolicki, które krótko opisałem w artykule, prześladowani i upadlani ludzie szukali pomocy gdzie się dało. I tu argumentem dla mnie jest Pana wywód z pkt 2. Niech Pan przeczyta własne słowa w kontekście szukania pomocy przez prześladowanych. To była powszechna wówczas praktyka. Np. protestanci niemieccy w czasie wojny 30-letniej walczyli wraz ze Szwedami i Francuzami przeciwko niemieckiemu cesarzowi.

To, że Pan usprawiedliwia „likwidowanie potencjalnych zdrajców”, czyli mordowanie bez sądu ludzi niewinnych, wprawiło mnie w osłupienie. Czy Pan się zastanowił, co Pan napisał?! Bez zastanowienia mówią tylko prości ludzie, ale pisze się po zastanowieniu. Widać w Polsce i teraz możliwy byłby Jasenovac („FiM” 8/2007). Kto Panu zaszczepił, takie zasady „moralne”? Tego akurat się domyślam...

Polscy ewangelicy wielokrotnie dawali dowody patriotyzmu. Służyli Polsce, pomnażali jej bogactwo, oddawali za nią życie. Kler katolicki pomnażał tylko bogactwo Kościoła rzymskiego, grabiąc Polskę (choćby te 2 tys. wozów ze złotem i srebrem) i wiódł ogłupionych Polaków na śmierć na wojnach religijnych. To Kościół zmusił innowierców do szukania oparcia u obcych. A co, mieli emigrować z własnej ojczyzny, bo życzył tego sobie jakiś klecha?! To Kościół prześladowaniami dokonał zbrodni odrzucenia od polskości milionów obywateli innych wyznań.

A propos konfederacji i faszyzmu – proszę poczytać Kitowicza. Też konfederata, później księdza.

Szanowny Panie Marku! Zapraszam serdecznie do lektury „Faktów i Mitów”. Znajdzie Pan na naszych łamach rzetelnie napisane artykuły, ukazujące historię Polski od nieklerykalnej strony. I nie są to nasze wymysły, ale ustalenia wielu polskich profesorów historii. My nie wojujemy z religią, my tylko mamy wiedzę o Kościele katolickim i staramy się ją przekazać.

LUX VERITATIS

 

 

"FAKTY I MITY" nr 11, 22.03.2007 r.

JAK ZAPROWADZALIŚMY ISLAM W HISZPANII

W NIEWOLI ALLAHA

Ta karta naszej historii jest prawie nieznana.

Jeszcze nie było państwa polskiego, a nasi przodkowie wprowadzali... islam na Półwyspie Iberyjskim! Słowianie, zwani Saqaliba (od sclavus – niewolnik), byli zbrojną pięścią Kalifatu Kordobańskiego!

No cóż, historia nasza jest o wiele bogatsza, niż przedstawiają nam przykościelni fałszerze i przemilczacze, a przysłowiowe „przedmurze chrześcijaństwa” to tylko nasze narodowe nieszczęście i przyczyna upadku potęgi Polski.

W 711 r. wódz berberyjski Tarik wylądował z armią w dzisiejszym Gibraltarze (Dżebel al Tarik – Skała Tarika) i rozpoczął podbój Królestwa Wizygotów. Padło ono błyskawicznie, a powstała arabska al Andalus. Zdobywcy zostali przychylnie przyjęci przez ludność, bo zapewnili stabilizację, rozwój i postęp, w przeciwieństwie do poprzednich ponurych rządów chrześcijańskich. Arabowie m.in. zlikwidowali wielką własność ziemską, czyli przeprowadzili reformę rolną! Półniewolnictwo feudalne zamienili w dzierżawę, zbudowali wspaniały system nawadniania oparty na kole czerpakowym, wprowadzili nowe uprawy, nawożenie (ziemia nie uprawiana przez trzy lata była konfiskowana!). Toteż tak się umocnili, że już po kilku latach zdobywali państwo Franków i zajęli je aż do rzeki Rodan. Ten podbój powstrzymał Karol Młot w bitwie pod Poitiers w 732 r.

W 756 r. Abd ar Rahman w al Andalus zaprowadził rządy dynastii Omajjadów. Początkowo był to emirat (królestwo), przekształcony w roku 929 przez Abd ar Rahmana III w Kalifat (odpowiednik cesarstwa) Kordobański. Kordoba za jego rządów liczyła około miliona mieszkańców, posiadała 50 szpitali, 80 szkół, 17 wyższych uczelni i 20 publicznych bibliotek. Największa z nich – al Hakama – liczyła 400 tys. ksiąg (w katolickiej Polsce pierwsza biblioteka publiczna powstała w 1747 roku, prawie 1000 lat później!). Gdy w 1492 r. katolicy zdobyli Grenadę, spalili na stosie... milion ksiąg! Do dziś turyści odwiedzający muzea w Maroku czy Tunezji mogą przekonać się o upadku tamtejszej kultury, choćby sztuki mozaikowej, tuż po katolickich podbojach.

Przed nimi w samej tylko Kordobie było 300 meczetów i 300 publicznych łaźni... Jakiż kontrast z chrześcijańską Europą, gdzie ludzie pod wpływem „nauk” Kościoła nawet się nie myli, i to prawie do oświecenia. Światli władcy potrafili zapewnić rozwój gospodarczy poprzez eksport towarów luksusowych (jedwab, kość słoniowa, broń – stal toledańska) oraz zmniejszenie podatków. Jedynym towarem eksportowym „kultury” chrześcijańskiej byli... niewolnicy.

Wspaniały Kalifat Kordobański promieniował kulturą i sztuką na całą ciemną chrześcijańską Europę, gdzie nawet władcy byli analfabetami (Karol Wielki też!), bo Kościół strzegł monopolu na umiejętność czytania i pisania. Arabowie przetłumaczyli całą literaturę Greków i Rzymian, dzięki czemu uratowali ją przed katolicką furią palenia książek. W Kordobie 1000 lat temu Abbas ibn Firnas przeprowadził pierwsze udane eksperymenty... lotnicze, skacząc z minaretu Wielkiego Meczetu Omajjadów! Tego cudownego meczetu, jednego z najwspanialszych dzieł architektury islamu, którego katolicy po zdobyciu Kordoby nie odważyli się zburzyć. Zeszpecili go postawieniem w środku... katedry katolickiej. Cesarz Karol V, gdy zobaczył to barbarzyństwo, powiedział, że takich katedr są tysiące, a ten meczet jest jedyny.

Najsłynniejszą postacią Kalifatu był hadżib (Wielki Wezyr) al Mansur (938–1002), niepokonany wódz, którego pod imieniem Almanzora przeniósł w XV wiek Adam Mickiewicz w poemacie „Grenada”. Podporą władzy była armia utworzona przez Abd ar Rahmana I z najemników berberyjskich i niewolników europejskich, głównie Słowian. Najważniejszą rolę odgrywała wielotysięczna gwardia słowiańska, złożona głównie z naszych przodków. Skąd się tam wzięli?

Ważnym filarem gospodarki państw muzułmańskich było, niestety, niewolnictwo. Al Andalus była największym centrum handlu niewolnikami w basenie Morza Śródziemnego, skąd eksportowano ich na Bliski Wschód. Niewolników początkowo chwytano w wyprawach na państwo Franków, ale po jego wzmocnieniu wyprawy ustały. Trzeba było ich kupować. Chrześcijanie sami sprzedawali chętnie brańców ujętych w czasie swych podbojów. Po roku 850, kiedy granice świata chrześcijańskiego doszły do Łaby, kupcy – także arabscy – wędrowali do pogańskich krajów Europy, głównie na tereny dzisiejszej Polski.

Handlem niewolnikami zajmowali się głównie kupcy żydowscy, wśród nich Ibrahim ibn Jakub z Tortosy w Kalifacie Kordobańskim. Jego opis wyprawy do krajów słowiańskich z lat 965–966 (dotarł do Pragi) oraz zapis arabskiego kronikarza ibn Said al Garnati, to najstarsze przekazy o państwie Mieszka, króla północy. Tak więc najstarsze przekazy pisemne o Polsce zawdzięczamy Kalifatowi Kordobańskiemu. Relację o Słowianach w Kalifacie zapisał też arabski geograf i historyk al Bakri „Hiszpan” (1014 –1094). Ciekawe, jakie jeszcze informacje o naszych przodkach można znaleźć w starych dokumentach arabskich?

Niewolników kupowano na targach w Pradze (nawet na drzwiach gnieźnieńskich są sceny tamtejszego handlu niewolnikami) i Norymberdze albo – dla większego zysku, bo bez pośredników – wprost u nas. Od kogo? Jak zwykle popyt zrodził podaż. Miejscowi watażkowie, zwykli bandyci, łapali ludzi i sprzedawali ich Arabom. Taki proceder uprawiali pogańscy przodkowie Mieszka I i naszych Piastów i to był ich sposób na życie. Dla usprawnienia „polowań” najmowali sobie czasem drużyny wikingów, których ślady zachowały się na ziemiach polskich.

Szło nieźle. Pokłosiem tego procederu była nienawiść, jaką do Polan żywili Wieleci. Długo po przyjęciu przez Mieszka chrztu byli oni stałymi sojusznikami Niemców w wyprawach na Polskę. Pamiętali. Proceder skończył się z chwilą przyjęcia chrześcijaństwa, które zabraniało handlu niewolnikami. Z drugiej strony zakaz ten był dowodem chrześcijańskiej obłudy. Bo to przecież Kościół stworzył system feudalny, w którym chłop był traktowany gorzej od niewolnika, nawet od bydła. Był maszyną do roboty i można go było sprzedać, a nawet bezkarnie zabić. Katolicyzm zamienił lud w niewolników, przykuł go do ziemi, ogłupił i utrzymywał w ryzach, strasząc karą bożą i piekłem. Tymczasem niewolnicy u Arabów mogli się kształcić i walcząc z wrogami, zaskarbić zasługi, a nawet wolność.

Przez blisko 200 lat gwardia słowiańska, niemówiąca po arabsku, wraz z Berberami utrzymywała porządek w arabskiej Hiszpanii, była jej zbrojnym ramieniem i narzędziem terroru państwowego.

Mądrzy Arabowie nie bali się wyszkolić niewolników, uzbroić ich i zaprząc do trzymania w ryzach wielokulturowego społeczeństwa. Nasi przodkowie tłumili bunty, wyrzynali buntowników, głównie chrześcijan (np. ok. 805 r. w Saragossie, Meridzie, Toledo i Kordobie, w 868 r. w Meridzie, w 929 r. w Badajoz i Toledo). Skutecznie walczyli z najazdami wikingów, czego dowodem jest fakt, że na Półwyspie Iberyjskim wikingowie nie zdołali założyć państwa, jak to uczynili w Normandii, na Sycylii i w Kijowie. O znaczeniu wojsk słowiańskich świadczy, że ich przywódcy usiłowali nawet dokonywać przewrotów pałacowych i osadzać na tronie wygodnych sobie władców, jak w roku 976 w przypadku Hiszama II.

Także al Mansur, pogromca hiszpańskich chrześcijańskich królestw, rekrutował do swej armii Saqaliba – słowiańskich niewolników, żyjących w kalifacie w zwartych grupach nawet jeszcze sto lat po przyjęciu przez Polskę chrześcijaństwa. Al Mansur urządzał najazdy na państwa chrześcijańskie regularnie dwa razy do roku. Odniósł 57 zwycięstw. Wraz z niezwyciężonym słowiańskim wojskiem zdobył i złupił Barcelonę w roku 985, Leon w 988, w 997 – Santiago de Compostela, w 1000 – Burgos. Imię, które przybrał – al Mansur billah – znaczy „zwycięski w imię Allacha”. Co ciekawe, po zdobyciu Santiago de Compostela oszczędził grób (domniemany) apostoła Jakuba. Triumfalnie przewiózł za to do Kordoby dzwony katedry.

Ale Saqaliba nie tylko służyli w wojsku. Jak to niewolnicy – służyli do wszystkiego. Wiele potu i krwi naszych uprowadzonych przodków pochłonęły budowle, w tym meczet Omajjadów zbudowany w latach 785 – 1000 oraz wspaniałe pałace Madinat al Zahra (112 ha!) i al Madina al Zahira. Niewolnicy byli nie tylko żołnierzami i robotnikami. W Lucenie znajdował się ośrodek podnoszący wartość niewolników, tworzący „wartość dodaną” poprzez obcięcie im co nieco, czyli kastrację. Tak uzyskiwano eunuchów, bez których islamskie haremy nie mogły funkcjonować. Niestety, wielu naszych, przede wszystkim młodych chłopców, dostąpiło i tego „zaszczytu”. Co ładniejsze młode słowiańskie kobiety również trafiały do haremów.

Kres znaczenia naszych przodków w arabskiej Hiszpanii nastąpił po wybuchu buntu w Kordobie w roku 1009, w czasach anarchii i rozpadu Kalifatu na drobne państewka. Doszło wtedy do walk pomiędzy gwardią słowiańską i Berberami. Słowianie, nie zasilani już rzeszami nowych niewolników, rozpłynęli się wśród miejscowej ludności.

Saqaliba zapisali się także w historii emiratu Nukur, położonego w północnym Maroku u podnóża gór Rifu. Tam także służyli w wojsku, gwardii pałacowej i policji. Zbuntowali się w X wieku, opuścili emirat i założyli legendarne „miasto Słowian” – Qarjat as Saqaliba. Ostatnio pojawiły się informacje o zlokalizowaniu jego pozostałości.

Historia ta nie jest powszechnie znana, ale jakże porywająca romantyzmem. Na jej podstawie mógłby powstać pasjonujący serial przygodowy, przy którym „Władca Pierścieni” to zwykłe brednie.

Lux Veritatis

 

 

"FAKTY I MITY" nr 31, 09.08.2007 r.

BITWY WARSZAWSKIE BEZ CUDÓW (CZ. I)

Daliśmy słowo, że przy każdej „Królowoopiekuńczej” imprezie będziemy przypominać „deszcz łask”, jakimi Polskę zasypuje „Królowa Nasza i Opiekunka” („Plagi jasnogórskie” – „FiM” 21/2007).

Słowa dotrzymujemy. Prawda Was wyzwoli! A prawda jest taka, że potop szwedzki ściągnął na Polskę Kościół katolicki...

Zbliża się rocznica Bitwy Warszawskiej. Diabły ubiorą się jak zwykle w ornaty i ogonami na msze rocznicowe będą dzwonić. Pasożyty w czarnych kieckach będą się ślinić i łgać o „cudzie nad Wisłą”, który zawdzięczamy jakoby „opiece”. No to Polakom, a w szczególności żołnierzom

i oficerom uprzejmie zwracamy uwagę, że od czasu primaaprilisowych (1 kwietnia) ślubów Jana Kazimierza Polska pod wodzą „Hetmanki naszych wojsk”... nie wygrała żadnej wojny!

Wyjątkiem jest oczywiście wojna z bolszewikami w 1920 r., ale musimy ją wyłączyć spod zasięgu „opieki Hetmanki”, bo wódz naczelny, marszałek Piłsudski, nie dość, że jako socjalista był prawdopodobnie ateistą, to jeszcze z powodu perturbacji rozwodowych... przeszedł na luteranizm! A przecież „Królowa” nie mogła „objąć opieką” luteranina Piłsudskiego i „hetmanić” wojskom dowodzonym przez ewangelika! Był poza zasięgiem „opieki”!

I wiele wskazuje, że to nas właśnie ocaliło, co wykażemy niżej na podstawie innych polskich wojen toczonych „pod opieką Hetmanki”.

W 1920 r. nie było żadnego „cudu”. Był geniusz wodza, bohaterstwo żołnierzy i oficerów, świetny wywiad i zgubna pewność siebie bolszewików. Umniejszaniem ich geniuszu i bohaterstwa oraz pluciem na mogiły poległych bohaterów jest nazywanie zwycięstwa pod Warszawą „cudem”. Ale chodzi nie tylko o Piłsudskiego.

W wojsku polskim walczyły dziesiątki tysięcy niekatolików: ateistów, agnostyków oraz ludzi innych wyznań – ewangelików, muzułmanów, żydów i prawosławnych. Ględzenie o cudzie, Matce Boskiej, jest deprecjonowaniem ich ofiary i bohaterstwa, ubliżaniem pamięci poległych i zmarłych, zawłaszczaniem zwycięstwa. Konia kują, żaba nogę podstawia. Co innego oddać bohaterom hołd, a co innego łgać

o „cudzie”. Polscy oficerowie powinni za to walić w pysk. Wciąganie Matki Boskiej w zabijanie ludzi wręcz obnaża istotę religii.

Do zwycięskich nie zaliczamy także II wojny światowej, bo wojna zakończona wielkimi stratami terytorialnymi (18,5 proc. terytorium Polski) i ludzkimi, ruiną kraju i zamianą jednych okupantów na drugich (bezbożnych) to klęska. Gdzie tu „opieka”?

Wygrywaliśmy wiele wspaniałych bitew, ale nie umieliśmy wygrywać wojen. Zwycięstwo pod Wiedniem w 1683 r. było świetne, ale wojny

z Turcją nijak do zwycięskich zaliczyć nie można. Po 27 latach zmagań, mimo ogromnych pieniędzy wydanych na wojnę, mimo zrujnowania kraju najazdami, strasznych strat w ludziach, Polska w pokoju w Karłowicach w 1699 r. odzyskała zaledwie ziemie utracone haniebnym traktatem w Buczaczu, do tego wyludnione i zrujnowane. Nie zyskaliśmy NIC! Wynegocjowane warunki, na jakich Jan III Sobieski powiódł naszych przodków na odsiecz Wiednia, wołają o pomstę do nieba, gdy wziąć pod uwagę, że Austria miała turecki kindżał na gardle. Ale to akurat zawdzięczamy Kościołowi (nuncjusz Pallavicini), tak jak większość naszych niepowodzeń. Ludzki i materialny 27-letni wysiłek Polski zmarnotrawiony został na wzmocnienie Rosji i uratowanie Austrii, przyszłych zaborców, i osłabienie Turcji, przyszłego sojusznika. Co to za „opieka”?!

A teraz chronologicznie zaczniemy od potopu, w czasie którego król Jan Kazimierz powierzył Polskę „opiece” M.B. Częstochowskiej i rozegrano pierwszą bitwę warszawską.

Ioannes Casimirus Rex – ICR

– Initium Calamitatis Regni

– Początek Nieszczęść Królestwa. Tak wówczas odczytywano inicjały powszechnie znienawidzonego króla. Ten eksjezuita i kardynał, austriacki pułkownik, cudzołożnik, wiarołomca, tchórz, razem moralne dno, „wolał patrzeć na psa niż na Polaka”. Cudzołożył z żoną Hieronima Radziejowskiego, katolika, ojca arcyzdrajcy prymasa Michała, który

z zemsty za konfiskatę mienia i wyrok śmierci chciał ICR pozbawić korony. Przekonał więc Karola Gustawa do najazdu. Poszło łatwo, bo Polska była osłabiona wojnami kozackimi, straszną zarazą z lat 1652–1653, która wybiła ok. 1/3 mieszkańców, i od roku trwał najazd rosyjski. Rosja zajęła kraj aż po Wisłę.

ICR wiarołomcą był nie tylko dlatego, że primaaprilisowych ślubów nie dotrzymał, ale że nawet sfałszował pacta conventa! Wśród warunków jego elekcji na króla Polski w roku 1648 była rezygnacja ze zgubnych dla Polski rojeń o odzyskaniu tronu Szwecji. Ten wiarołomca – już po uzgodnieniu rezygnacji w warunkach elekcji – kazał dopisać „za odpowiednią domowi naszemu (Wazów) rekompensatą”. „Odpowiednią rekompensatą” oczywiście od Szwedów. Było to wypowiedzenie wojny Szwecji. Mającej najlepszą armię Europy, zaprawioną w bojach wojny 30-letniej. Za uniknięcie spotkania z nią niejeden oddałby pół królestwa. Akurat po pokoju westfalskim nie miała zajęcia...

Jak to fałszerstwo (dopisanie) przeszło? Otóż przeszło z inspiracji interreksa, którym był wtedy prymas Maciej Łubieński (patrz: „Zdrajcy w sutannach – PZPN”). Podkanclerzym był wówczs Andrzej Leszczyński, oczywiście biskup, a kanclerzem – trzeci zausznik jezuitów, gorliwy katolik Jerzy Ossoliński! Sterował nimi nuncjusz papieski de Torres. Kościół wspierał wówczas rojenia Wazów o odzyskaniu tronu luterańskiej Szwecji, bo sam marzył o jej rekatolicyzacji. Tak Kościół pchnął Polskę w katastrofę wojny ze Szwecją. Na domiar złego ci szubrawcy usunęli z przysięgi królewskiej zachowanie wolności religijnych i poszanowanie praw prawosławia, a połowa mieszkańców Polski to byli wówczas prawosławni. Stąd hasła katolickich fanatyków utopienia powstań kozackich we krwi. W efekcie Kozacy, ważna dotąd siła militarna Rzeczypospolitej, w potopie, wojnie ze Szwedami, udziału nie brali. Nie trzeba mówić, jak to Polskę osłabiło. To te „zasługi Kościoła dla Polski”.

To król – ICR – wraz z Kościołem katolickim ściągnęli na Polskę potop szwedzki. Rojenia dynastii Wazów i zamiary Kościoła były główną przyczyną wojen ciągnących się już od ponad półwiecza, klęsk, utraty Inflant z Rygą, wieloletniej okupacji portów, grabieży kraju i nieszczęść prostych ludzi. Ale cóż dla tych obłudnych „obrońców życia” znaczy życie trzody? Wszak trzoda to tylko trzoda.

Król – tchórz – nie dość, że wraz z Kościołem ściągnął na Polskę potop, to jeszcze spowodował poddanie się całej szlachty Szwedom. Jak? Już we wrześniu 1655 r. zwiał na Śląsk, oddany przez Habsburgów Wazom w dzierżawę na 30 lat za niezapłacone posagi dwóch habsburskich żon Zygmunta III i jednej Władysława IV. Tam Szwedzi go ścigać nie mogli, bo ściągnęliby sobie na kark jeszcze wojnę z Austrią. Król był bezpieczny, w przeciwieństwie do jego poddanych. W efekcie wszystkie sejmiki wojewódzkie uchwały o przejściu na stronę Szwedów i uznaniu Karola Gustawa królem uzasadniały ucieczką króla!

ICR tchórzem był przede wszystkim dlatego, że z pola bitwy warszawskiej zwyczajnie uciekł. Cdn.

Lux Veritatis

 

 

"FAKTY I MITY" NR 32, 16.08.2007 r. PRZEMILCZANA HISTORIA

BITWY WARSZAWSKIE BEZ CUDÓW (CZ. II)

Polityczne implikacje zajęcia Polski przez Szwecję i Moskwę były takie, że wzrost ich potęgi musiał zagrozić sąsiadom. Toteż ci, zaniepokojeni, zaczęli przeciwdziałać.

Pierwsi udzielili Polsce pomocy... muzułmanie! – Tatarzy, którzy już w listopadzie 1655 r. (a więc przed obroną Częstochowy!) pod Jezierną pobili Kozaków i Rosjan, przegnali Rosjan z Ukrainy, zmusili Chmielnickiego do uznania władzy ICR (król Jan Kazimierz) i przysłali oddziały posiłkowe. To muzułmanie – Tatarzy i ich chan Mehmed IV Girej – umożliwili ICR bezpieczny powrót do Lwowa, bo oczyścili Ukrainę z Rosjan i zmusili Kozaków do posłuszeństwa! Chan wysłał nawet listy do wojska i szlachty. Groził gniewem i zemstą tym, którzy zdradzili prawowitego króla Polski. Politycznie i taktycznie to bitwa pod Jezierną dała szansę na odwrócenie losów wojny i miała w rzeczywistości największe znaczenie, znacznie większe niż obrona Częstochowy. Pomijanie roli Tatarów jest fałszowaniem historii. Trzeba dodać, że Szwedzi bali się Tatarów bardziej niż polskiej husarii.

Szwedzi (podobnie i Rosjanie) od pierwszych dni mordowali kogo popadło, gwałcili każdą napotkaną kobietę, wykopywali nawet zwłoki

z grobów, by je ograbić. Rabowali także żywność przed zimą, skazując ludzi na śmierć głodową. Dochodziło do ludożerstwa. Toteż lud, nie znając dnia ni godziny, w obronie swoich rodzin i własnego życia wolał chwycić za kosy. I nic do tego nie miała obrona Częstochowy, bo zryw nastąpił znacznie wcześniej. Pierwsze chłopskie oddziały partyzanckie działały już w sierpniu 1655 roku. Wielki oddźwięk miały wieści o skutecznie broniącym się... luterańskim Gdańsku, perle gospodarczej i oświatowej w Koronie. Powstanie rozpalało się.

Ze szczególną zajadłością Szwedzi rzucili się na kościoły

i klasztory, bo łupy tu były największe. Kościół katolicki był w Polsce niewyobrażalnie bogaty. Kościoły kapały złotem, majątek jednego klasztoru wystarczyłby na wystawienie małej armii, a takich klasztorów były setki. Opodatkować się na obronę Polski nie chcieli, to musieli oddać wszystko Szwedom. Chichot historii. Czy to doświadczenie Kościół czegoś nauczyło? Nie, aż do rozbiorów nie płacili podatków, nawet na obronę Polski. Raz tylko szarpnęli się dobrowolnie: na odsiecz Wiednia kilku biskupów wystawiło po 100 piechurów, którzy zresztą dziwnym trafem pod Wiedeń nie zdążyli. Ale była to pomoc nie dla Polski, tylko dla katolickich Habsburgów, których najczęściej byli agentami i którym zawdzięczali swoje kościelne awanse

i tłuste beneficja. Wszak ich ojczyzna w Rzymie...

ICR wyruszył ze Śląska do Polski 18 grudnia, a więc gdy oblężenie Jasnej Góry trwało w najlepsze. Przedtem, 16 grudnia, hetmani wezwali naród do walki

z okrutnym okupantem. Małopolska była już wolna, wojska powoli odstępowały Szwedów. 1 stycznia 1656 r. ICR przybył do Lubowli, 10 lutego do Lwowa. Szwedzi ruszyli za nim na Lwów, ale zimowe warunki i liczebna przewaga wojsk polskich załamały ofensywę. Mrozy, głód, choroby, wyczerpanie wojska i partyzantka zmusiły Szwedów do odwrotu. Przełom

w wojnie nastąpił już w marcu po nieudanym oblężeniu Przemyśla,

a więc przed ślubami. Szwedzi wycofywali się, wojska polskie odstępowały ich już masowo.

Na prima aprilis, 1 kwietnia 1656 roku, kiedy przewaga Szwedów topniała w oczach, Jan Kazimierz powierzył Polskę opiece Najświętszej Marii Panny, która jeszcze dwa wieki wcześniej była patronką... krzyżackich morderców.

Te dwieście lat Kościół poświęcił na wymazanie tego faktu z pamięci Polaków. I datę ślubów także dobrano jakby na poparcie tez niniejszego artykułu: wówczas 1 kwietnia uważano za dzień najbardziej pechowy. Powszechnie wierzono, że to dzień urodzin... Judasza! Żaden katolik 1 kwietnia nie przedsiębrał niczego ważnego. A ICR powierzył 1 kwietnia Polskę „opiece”! Czyżby śluby pod złą wróżbą?

Śluby – nie dość, że primaaprisowe – były jeszcze kolejnym odrażającym aktem wiarołomstwa ze strony ICR. I wcale nie dlatego, że nie dotrzymał obietnic danych ludowi. W rocie ślubowania wcale nie błagał o pomoc dla Rzeczypospolitej, ale... przeciwko „nieprzyjaciołom świętego rzymskiego Kościoła”! Było to jaskrawe złamanie zaprzysiężonej przed koronacją tolerancji religijnej, kolejne wiarołomstwo. Tak brutalna, bez owijania w bawełnę złożona zapowiedź prześladowania ludzi innych wyznań musiała dać do myślenia prawosławnym i ewangelikom. Wielu zatem jeszcze długo trwało przy Szwedach, co nie skróciło wojny.

Śluby były przede wszystkim gestem w kierunku Kościoła. ICR chodziło o pilne wsparcie zabiegów

u arcykatolickiej Austrii, która z pomocą się nie spieszyła. Wszak mszę we Lwowie odprawiał nuncjusz papieski Vidoni, a w imieniu polskich senatorów wotował podkanclerzy biskup Trzebicki – zaciekli katoliccy fanatycy, którzy sytuację cynicznie wykorzystali. W deklaracje i gesty pod adresem chłopów partyzantów nikt rozsądny nie wierzył.

„Opiekunka” jakoś nie spieszyła się z pomocą. Szwedzi nadal łupili Polskę, Warszawę zdobyli i ograbili jeszcze dwa razy. Wszystkie łupy spławiali Wisłą do Gdańska, a stamtąd do Szwecji. Wojska polskie przegrywały bitwy w polu, ale partyzantka była dla Szwedów mordercza. Ignorując te doświadczenia i rady dowódców, także Czarnieckiego, ICR jakby mu rozum odjęło (gdzie ta „opieka”?!) przyjął wielką bitwę pod Warszawą i mimo ponaddwukrotnej polskiej przewagi liczebnej, trzydniową batalię przegrał. Głównie dlatego, że pierwszy dzień bitwy spędził na... modłach w kościele, zamiast dowodzić wojskiem. Wielu żołnierzy – nie widząc go – myślało, że znów uciekł. Modlił się znów bez skutku, zaś w trzecim dniu bitwy ICR sam wywołał panikę swego wojska. Co ciekawe, jak idiotyczna klęska nad Wisłą, to nikt o „Opiekunce” się nie zająknie, a jak zwycięstwo, to „cud nad Wisłą”. A może to kara za nietolerancyjną i odrażającą obietnicę wygnania arian, złożoną pod murami Warszawy? Tylko że przeczyłoby to teorii o „opiece”...

Wojna mogła się szybko zakończyć, i to bez pomocy Austrii i utraty Prus, a miała się wlec jeszcze prawie trzy lata i zakończyć fatalnie.

Oblężonemu i zablokowanemu od morza Gdańskowi udzieliła pomocy... Holandia, bynajmniej nie katolicka. Jej flota rozerwała szwedzką blokadę i dostarczyła zaopatrzenie. Do wojny ze Szwecją szykowała się Dania, też luterańska.

W następnym, 1657 r., najechał jeszcze Polskę książę Siedmiogrodu Rakoczy, uczestnik traktatu rozbiorowego w Radnot. Zdobył Kraków, Warszawę i złupił, co jeszcze zostało. Węgrzy Rakoczego w bestialstwie przebili wszystkich: Szwedów, Rosjan, Austriaków. Bez bitwy do odwrotu zmusił ich odwetowy polski najazd na Siedmiogród. W czasie odwrotu zostali otoczeni i zmuszeni do kapitulacji pod Czarnym Ostrowem. Ostateczną zagładę tej armii przynieśli Tatarzy. Dzięki takiej „opiece” ludność Warszawy stopniała z 20 tys. do 2 tys. osób! Jeszcze gorzej było w Krakowie: np. Wawel „pod opieką” był łupiony aż osiem razy! Kościoły też.

Wzrostu potęgi Szwecji wystraszyła się też Moskwa, która w lot zrozumiała, że traci szansę zdobycia dostępu do Bałtyku. Zaproponowała więc Polsce rozejm (zawarty w Niemieży, w 1657 r.) i zaatakowała Szwedów w Inflantach, ale z zajętych terenów (aż po Wisłę!) nie wycofała się. Niszczycielska okupacja trwała aż do 1661 r. Rosjanie nie tylko grabili kraj, ale nawet ludność przesiedlali w głąb Rosji! Jak to, katolicką ludność do schizmatyckiej Rosji?! Gdzie ta „opieka”?! Cdn.

Lux Veritatis

 

 

"WPROST" nr 18 (1066), 04.05.2003 r.

MITOLOGIA NAJPIERWSZEJ RZECZYPOSPOLITEJ

POLACY, JAK KAŻDY NARÓD, MAJĄ DWIE HISTORIE. TĘ PRAWDZIWĄ I TĘ, W KTÓRĄ SIĘ WIERZY

3 maja 1791 r. to data uchwalenia sławnej konstytucji Rzeczypospolitej, ale także faktycznego wypowiedzenia przez Polaków wojny mocarstwu - Rosji. Błąd... Protektorat rosyjski był przykry, ale gwarantował poskromienie apetytów innych sąsiadów na ziemie polskie. A tak skończyło się klęską.

Zostało na pociechę przekonanie, że uchwaliliśmy pierwsi w Europie "oświeceniową" konstytucję. W istocie nigdy nie weszła ona w życie! Co gorsza, jej najistotniejsze postanowienie - dziedziczny tron - zostało tak sformułowane, że nie mogło zostać zrealizowane. Pamięć narodowa zepchnęła na daleki plan to, co najbardziej powinno imponować - przyjęcie konstytucji odbyło się na drodze dobrze wyreżyserowanego i przeprowadzonego (!) zamachu stanu. Fetowanie czynu sprawnej mniejszości zostało zastąpione wizją ogólnonarodowego "kochajmy się". Wierzymy jednak, że 3 maja to data początku, a nie końca. Bo też, tak generalnie, każdy naród ma co najmniej dwie historie. Tę prawdziwą i tę, w którą się wierzy. My wierzymy zwłaszcza w historię heroizmu i olśniewających triumfów "Najpierwszej wśród narodów wszelakich Rzeczypospolitej", jak ironicznie stwierdzał Stanisław Ignacy Witkiewicz.

 

JESTEŚMY RYCERZAMI

Polska historia "do wierzenia" powstała na fundamencie rycerskim. Miejsce w sercach rodaków zapewnia czyn bitewny (cokolwiek paradoksalny kult w kraju, który utracił państwo wskutek politycznego i gospodarczego zacofania).

Uderzający przykład to popularność Jana III Sobieskiego. Ten władca miał tylko jeden sukces - Wiedeń 1683. Na innych polach okazał się królem nieskutecznym i pozbawionym politycznych talentów. Z polskimi rodzinami magnackimi miał złe relacje, średnią szlachtę odstraszył, lansując syna Jakuba na następcę tronu. Szlachta dostawała drgawek na myśl o odrzuceniu wolnej elekcji, na dodatek Jakub był politycznym zerem. Panowanie Jana III to pasmo niepowodzeń, ale cóż z tego, skoro pokonał Turków pod Wiedniem.

Jeszcze bardziej popularny wizerunek króla odstaje od prawdy w wypadku Bolesława Chrobrego. Trudno się chyba dziwić, że podczas zaborów czy później, w ciężkich latach XX wieku, Polacy wysławiali władcę, który bił sąsiadów. Kiedyś należało widzieć w słowach niemieckiego kronikarza Thietmara o "pysze" Bolesława przejaw germańskiego zakłamania. Dziś wszakże wypada je potraktować jako trzeźwą ocenę sytuacji. Przecież Bolesław bez potrzeby wdał się w nie kończące się wojny z cesarzem niemieckim. Ledwo stworzona monarchia zaczęła trzeszczeć w posadach. Krótko po śmierci Chrobrego runęła. Mocno okrojone księstwo odrodziło się dzięki... pomocy cesarstwa - sojusz Polski z cesarzem był warunkiem pomyślności państwa Piastów, czego Bolesław zdawał się nie rozumieć. Tymczasem polscy dziejopisowie, począwszy od Gala Anonima, sławią awanturnika.

 

3 MAJA I DUSZA SZLACHETNA

Uchwalenie konstytucji też obrosło rycerską legendą. Po trochu dlatego, że stanowiło wstęp do reformy wojska oraz - poniekąd - do powstania kościuszkowskiego, a kult Kościuszki długo nie miał sobie w Polsce równych. Po trochu zaś dlatego, że konstytucję obrał sobie za przełomową chwilę dziejów świata sam Adam Mickiewicz.

Wieszcz pokusił się o stworzenie syntezy dziejów polskich na tle dziejów Wolności - "Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego" (1832). Nadał jej formę biblijnej gawędy, w której Polska jawiła się niczym depozytariusz wolności i braterstwa ludów. Nadzwyczajna szlachetność Polaków długo kłuła w oczy państwa sąsiednie, nieprzejednane w podłości i cynizmie. W końcu Rzeczpospolita uchwaliła coś tak szlachetnego jak Konstytucja 3 maja: "Król i rycerstwo dnia trzeciego maja umyślili wszystkich Polaków zrobić bracią, naprzód mieszczan, a potem włościan. (...) I chcieli zrobić, aby każdy chrześcijanin w Polsce szlachcił się i nazywał się szlachcicem, na znak, iż powinien mieć duszę szlachetną".

Tego okoliczni tyrani już nie zdzierżyli. Rzekli (za Mickiewiczem): "Wypędziliśmy z ziemi Wolność, a oto powraca w osobie narodu sprawiedliwego, który nie kłania się bałwanom naszym. Pójdźmy, zabijmy Naród ten". I to też, jak pamiętamy, usiłowali uczynić. Mimo autorytetu wieszcza "Księgi" nie osiągnęły takiej popularności jak napisane w 1816 r. "Śpiewy historyczne" pióra Juliana Ursyna Niemcewicza.

 

ŚPIEWY AHISTORYCZNE

Chwalił Niemcewicza i młody Mickiewicz, i Antoni Malczewski. Kiedy były zakazane, "przepisywano je... W licznych zachowanych dziewiętnastowiecznych sztambuchach panien z różnych części ziem polskich znajdują się pracowicie przepisane bądź poszczególne śpiewy lub też ich całość" (Izabella Rusinowa, "Pana Juliana przypadki życia"). Po powstaniu 1830 r. weszły do kanonu patriotycznej literatury. Dziewiętnastowieczny pamiętnikarz wspomina, jak wśród emigrantów politycznych w Anglii stanął zakład: niech Niemcewicz wskaże początek dowolnego "śpiewu", a oni będą kontynuować. I Niemcewicz, "powszechnemu ulegając życzeniu, wymienił jeden ze swoich śpiewów. Zaraz go wydeklamował rodak, (...) za nim przedstawił się drugi, potem trzeci i czwarty, i tak po kolei każdy z obecnych ziomków przynajmniej kilkadziesiąt wierszy wypowiedział".

"Śpiewy historyczne" ukształtowały historyczną perspektywę kilku pokoleń rodaków. Szybko rozchodziły się kolejne wydania, do 1939 r. było ich prawie pięćdziesiąt. Całkiem współcześnie, w latach stanu wojennego, miała je w repertuarze solidarnościowa Filharmonia im. Romualda Traugutta.

Szczęk broni słychać w "Śpiewach" prawie bez ustanku. Wizja polskich dziejów to wizja rycerska. Darmo Łokietek sławi pokój: "Niech pług naprawia, co oręż wywrócił". Darmo syn jego przemawia do rycerzy: "Nie boju dziś od was żądam, Polacy". Polacy wojują. Zawsze dzielnie, zazwyczaj z przeważającymi siłami wroga. I wygrywają. To znaczy od czasu do czasu zdarza się klęska, niemniej możemy być prawie pewni, że to tylko próba charakteru. Póki w sercach miłość Ojczyzny, póty jakoś damy sobie radę.

Jest w "Śpiewach historycznych" i echo oświeceniowej moralistyki. Jan Kazimierz prorokuje: "Karzcie swawolę, jeśli nie zechcecie/ (Tyle jej smutnych zaznawszy przykładów)/ Bodajbym nie zgadł, ale się staniecie/ Łupem sąsiadów".

 

PORAŻKA HISTORYKA Z GAWĘDZIARZEM

"Śpiewy historyczne" stały się także przedmiotem pierwszego bodaj starcia historii rozumianej jako dyscyplina naukowa z historią rozumianą jako opowiastka przy kominku. Swojego krytyka znalazły wersy Niemcewicza w osobie Joachima Lelewela, twórcy nowożytnej historiografii polskiej.

Publiczną krytykę mistrza Lelewel utrzymywał w bardzo grzecznym tonie. W prywatnym liście do ojca napisał: "Prace moje nie są to starego Niemcewicza wypisy i plugactwa, nie są nuty, ni wiersze, ni obrazki... ". Co chyba zabawne, młodego Lelewela najbardziej ubodło włączenie do "Śpiewów" tzw. historii bajecznej: Piasta Kołodzieja, smoka wawelskiego, króla Popiela....

Były i inne rozbieżności (na przykład Lelewel proponował szukanie "ukrytych sprężyn" wydarzeń oraz odtwarzanie "historii tłumnej", nie pojedynczych herosów). Krucjaty Lelewela nie zmniejszyły jednak nadzwyczajnej popularności "Śpiewów". Zgodnie z polską dziwaczną tradycją zacierania różnic między wspaniałymi rodakami w wielu wydaniach Niemcewicza załączano krytykę Lelewela jako... uzupełnienie (?) dzieła. Ot, typowa porażka historyka z gawędziarzem.

 

BITWA POD CZYMKOLWIEK

Wiarę w polskie rycerskie przeznaczenie ugruntował Henryk Sienkiewicz w "Trylogii". Podstawowe zagrożenie dla Rzeczypospolitej płynie z jednego źródła: zapominania o obowiązku patriotycznym, zwycięstwa prywaty.

Jan Matejko, będąc pod wpływem krytycznej szkoły historyków krakowskich, szczerze próbował odmienić wizerunek popularnej historii Polski. Stąd m.in. "Stańczyk", stąd krytycyzm wobec nieudacznictwa przodków. Cóż z tego, skoro najbardziej sławne jego obrazy to "Batory pod Pskowem" i ??Bitwa pod Grunwaldem"...

Każdy naród patrzy na swoją historię trochę przez palce. Tym bardziej jest to zrozumiałe w wypadku narodów o dualistycznej przeszłości - kiedyś imperium, potem wrak. Dzisiaj nie jesteśmy ani imperium, ani wrakiem. Można już sobie pozwolić na głęboki retusz obrazu własnej historii. Historii ani bardziej rycerskiej, ani lepszej od wielu innych.

Jan Wróbel, historyk, publicysta, autor podręcznika do nauki historii w liceach

 

Julian Ursyn Niemcewicz

JAN III. ŚPIEW HISTORYCZNY

(FRAGMENT)

Już z wodza królem, rządząc dwa narody,

Szkodliwe błędy zamyśla poprawić,

Lecz gdy w tym znalazł niezłomne przeszkody,

Zostało tylko orężem się wsławić.

 

Kara Mustafa, tłum Turków zawzięty,

Groźnie się zbliżał ku wiedeńskim szańcom.

Uciekł Leopold, bojaźnią przejęty,

Stolicę na łup wydając pogańcom. (...)

Jak orzeł, kiedy w dole zoczy zwierza,

Lotnym się szybem spod obłoków ciska,

Z tym pędem wojsko Polaków uderza

I szablą wpośród nieprzyjaciół błyska.

 

Rozprasza tłumy rycerstwo skrzydlate

I Mahometa chorągiew wydziera,

Zdobywa obóz i łupy bogate,

A Wiedeń bramy zwycięzcom otwiera.

 

Wjeżdża Jan trzeci z swoimi hetmany,

Wśród radosnych pospólstwa okrzyków;

Gdzie się pokazał, wszędzie głos słyszany;

"oto nasz zbawca, pierwszy z wojowników" (...)

Odmienne były monarchów postacie.

Chciał cesarz mówić, lecz gdy słów nie stało,

Rzekł mu król polski: "rad jestem, mój bracie,

Żem ci uczynił tę przysługę małą". 

 

 

"FAKTY I MITY" nr 44, 08.11.2007 r. MROCZNE KARTY HISTORII KOŚCIOŁA (79)

UMOWA Z TRZECIĄ RZESZĄ

Zawarcie konkordatu między Watykanem a państwem niemieckim legitymizowało Hitlera w oczach świata. Pius XI i Pacellli od dawna marzyli o zawarciu takiego układu.

W zamian za poparcie ze strony Kościoła w parlamencie weimarskim Hitler obiecał podjęcie rozmów w celu zawarcia konkordatu. Tak też się stało, i to niemal od razu po zwycięstwie narodowych socjalistów w marcowym głosowaniu. Negocjacje były błyskawiczne, wręcz niespotykanie krótkie i zakończyły się podpisaniem umowy 20 lipca 1933 r. Konkordat wszedł w życie 10 września 1933 r., ale nawet podczas negocjacji dochodziło w Niemczech do ekscesów antykatolickich, które poważnie drażniły nastroje w Watykanie. Oczywiście, nie doprowadziły do zaprzestania rozmów. „Ojciec Święty miał już dość »zniewag na zmianę z pertraktacjami« i jak przyszła oblubienica, poniewierana przez narzeczonego i głośno domagająca się zagwarantowania nawiązki w kontrakcie ślubnym, zażądał od Hitlera »zobowiązania się do odszkodowań, gdyż w przeciwnym razie podpisu nie będzie«” (Cornwell).

Konkordat był „niezwykle korzystny dla Kościoła katolickiego” („Historia Kościoła”, t. 5), ale był jednocześnie sukcesem Hitlera – w znacznym stopniu spowodował okrzepnięcie jego władzy. Współcześni historycy przykościelni pomniejszają na ogół znaczenie konkordatu, sprowadzając go do rzędu zwykłej umowy administracyjnej, jakby konsularnej, która może być również zawarta bez żadnych politycznych kontekstów – wyłącznie jako uregulowanie pewnych kwestii administracyjnych. Zapomina się przy tym, że konkordat jest umową o charakterze dyplomatycznym i ma nie tylko znaczenie administracyjno-prawne, ale i polityczne – jest wyrazem chęci nawiązania przyjaznych stosunków politycznych (o czym mówi przecież preambuła do konkordatu), wyrazem poparcia dla polityki państwowej bądź jej akceptacji. Zawarcie konkordatu miało więc ogromne znaczenie, bo była to pierwsza umowa międzynarodowa zawarta przez rząd nazistowski, a poza tym wyprowadzała go z międzynarodowej izolacji, przyczyniając się do przytłumienia sceptycyzmu i ostrożności innych państw. „Hitler umocnił swój totalitaryzm na arenie międzynarodowej. Watykan wprowadził Hitlera na arenę międzynarodową, a konkordat otworzył całą serię układów dyplomatycznych, które ostatecznie doprowadziły Hitlera do szaleńczej myśli i przekonania, że w polityce zagranicznej może postępować tak samo brutalnie, jak w polityce wewnętrznej” (Włodarczyk). Mówił o tym również m.in. kardynał Faulhaber w kazaniu z 1936 roku: – „Papież Pius XI jako pierwszy zagraniczny suweren zawarł z nowym rządem Rzeszy doniosły układ, konkordat, a zależało papieżowi na tym, »żeby umacniać i pogłębiać przyjazne stosunki między Stolicą Apostolską a Rzeszą Niemiecką«. (...) w istocie Pius XI był najlepszym i na początku nawet jedynym przyjacielem nowej Rzeszy. Miliony ludzi za granicą przyjęły początkowo postawę wyczekującą, odnosiły się nieufnie do nowej Rzeszy i dopiero zawarcie konkordatu pozwoliło im obdarzyć nowy rząd Niemiec zaufaniem”.

Jeśli idzie o uregulowania umowy, to państwo zagwarantowało ze swej strony dla Kościoła wolność wyznania i publicznego kultu, uznało wolność wykonywania jurysdykcji w granicach obowiązującego prawa. Strój księdza katolickiego został zrównany z mundurem wojskowym i jego nadużycie miało być tak samo karane. Protokół końcowy zastrzegł, że Kościół ma nadal prawo ściągania podatków. Religia miała być przedmiotem obowiązkowym zarówno w szkołach podstawowych, zawodowych, średnich, jak i wyższych. Zastrzeżono ponadto, że katecheza ma wpajać uczniom również obowiązki patriotyczne, państwowo-obywatelskie i społeczne – wszystko dla III Rzeszy, dla której patriotyzm wiadomo co mógł oznaczać. Warto ponadto wspomnieć o przyznaniu nuncjuszowi statusu dziekana korpusu dyplomatycznego, czyli przedstawiciela i najważniejszego dyplomaty w gronie wszystkich akredytowanych ambasadorów przy państwie niemieckim (w prawie międzynarodowym jest to zwyczaj państw tradycyjnie katolickich; tak jest również obecnie w Polsce). Z punktu widzenia Hitlera, istotne było zobowiązanie Kościoła do wydania duchowieństwu zakazu należenia do partii politycznych oraz działania na ich korzyść. Kościół zgodził się, by w Niemczech działały tylko niepolityczne stowarzyszenia i kluby. Poświęcenie partii Centrum było zaskoczeniem dla wielu niemieckich katolików. „Ta kapitulacja wywołała zdumienie. Bez walki wyrzucono na śmietnik całe stulecie społecznej działalności niemieckiego katolicyzmu i potulnie zapomniano o wszystkich zasadach, których z taką namiętnością broniono w czasach Kulturkampf. Na dodatek dokonano tego w czasie, kiedy naziści zaczęli jawnie okazywać swoją wrogość wobec katolików” (P. Johnson).

Po wojnie katolik Johannes Fleischer następująco ocenił tę umowę: „Ze względu na swój czas, treść i oficjalną interpretację biskupów, konkordat był przestępstwem i sprzyjał przestępcom, zniesławiał moralnie wszelką stanowczą opozycję, uprawniał reżim faszystowski do tego, aby zaliczać się do »sił państwowych stojących po stronie porządku« (kardynał Pacelli 30 kwietnia 1937) i z góry zobowiązywać lud katolicki, aby zmierzał do grobów masowych dla zapewnienia dyktatury hitlerowskiej”.

20 lipca 1933 r. – oprócz umowy konkordatowej – podpisano dodatkowo w Watykanie tajny protokół między III Rzeszą a Stolicą Apostolską. Jego treść jest zaskakująca: „Na wypadek przekształcenia dotychczasowego systemu obronnego w sensie wprowadzenia powszechnego obowiązku wojskowego, zaciąg kapłanów oraz innych członków kleru świeckiego i zakonnego do wojska odbywać się będzie za zgodą Stolicy Apostolskiej w sposób regulowany następującymi zasadami: a) studenci kościelnych zakładów filozoficznych i teologicznych przygotowujący się do kapłaństwa są wolni od służby wojskowej i ćwiczeń do niej przygotowujących, z wyjątkiem powszechnej mobilizacji; b) w razie powszechnej mobilizacji duchowni zaangażowani w zarządzie diecezją lub w duszpasterstwie są wolni od zaciągu. Za takich są uważani ordynariusze, członkowie ordynariatów, przełożeni seminariów i konwiktów kościelnych, profesorowie seminariów, proboszczowie, kuraci, rektorzy, koadiutorzy oraz duchowni na stałe kierujący kościołem prowadzącym pracę duszpasterską; c) pozostali duchowni, jeżeli zostaną uznani za zdolnych, będą włączeni do sił zbrojnych państwa w celu prowadzenia duszpasterstwa w oddziałach pod kościelną jurysdykcją biskupa polowego, jeśli nie zostaną powołani do służby sanitarnej;

d) pozostali klerycy in sacris oraz zakonnicy nie będący jeszcze kapłanami będą przydzieleni do służby sanitarnej. To samo dotyczy – w miarę możliwości – wymienionych pod

a) kandydatów do kapłaństwa, którzy nie mają jeszcze wyższych święceń”. Kwestia ta zadaje więc kłam wszystkim, którzy dziś utrzymują, że papiestwo, zawierając konkordat, nie wiedziało, jak rozwinie się Trzecia Rzesza. Nie tylko wiedziało o tym, ale i godziło się na to. Jest to wprost niebywałe: w roku 1933, kiedy Niemcy mają prawny międzynarodowy zakaz militaryzacji (układ wersalski zakazywał m.in. powszechnej służby wojskowej w Niemczech), Watykan, zawierając układ międzynarodowy, godzi się na nią i już reguluje sprawy z nią związane – zwalnia studentów teologii od służby wojskowej (oczywiście, za wyjątkiem powszechnej mobilizacji), przydziela duchownych do „sił zbrojnych”, które nie mają prawa istnieć i dba o zarząd diecezją na wypadek mobilizacji. Jednak to nie wszystko – przecież nie mówi się wyłącznie o remilitaryzacji, lecz i o „powszechnej mobilizacji”, a ona znaczy jedno: wojnę... A był to rok 1933...

Eduard Winter pisał: „Watykan liczył się z wojną. Z wybuchem wojny miał nadzieję, że jednak osiągnie swój ostateczny cel: włączenie Kościoła rosyjsko-prawosławnego do rzymskokatolickiego i zarazem przezwyciężenie komunizmu w Związku Radzieckim”.

4 miesiące po podpisaniu konkordatu Franz von Papen stwierdził: „Elementy strukturalne narodowego socjalizmu nie tylko nie przeczą katolickiemu podejściu do życia, lecz odpowiadają mu niemalże pod wszelkimi względami”. W geście uznania za pomyślne doprowadzenie do końca wzajemnych pertraktacji (ten były polityk katolickiej partii Centrum rokował z ramienia rządu III Rzeszy) został mianowany przez Piusa XI szambelanem papieskim.

Po zawarciu konkordatu nastąpiły dalsze umizgi niemieckich biskupów. Wilhelm Berning, biskup Osnabrück, w słowie pasterskim ogłoszonym w 1934 roku napisał: „My, katolicy niemieccy, którzy jako wierni synowie naszego świętego Kościoła zabiegamy o utrzymanie i obronę naszych dóbr religijnych i moralnych, jesteśmy również wiernymi synami naszego niemieckiego państwa, którzy pragną z radością i determinacją brać udział w budowaniu i rozwijaniu nowej Rzeszy. Jako katolicy niemieccy jesteśmy do tego uprawnieni i zobowiązani”. Umacnianie „narodowosocjalistycznej wspólnoty narodowej” to – według niego – „obowiązek nałożony na nas przez Chrystusa”.

W liście biskupów do kanclerza Rzeszy z 20 sierpnia 1935 r. pisano: „Związki katolicko-narodowe pragną ofiarnie i wiernie służyć narodowi niemieckiemu i ojczyźnie, zgodnie z duchem narodowosocjalistycznym”.

W październiku 1936 r. kard. Faulhaber spotkał się z Hitlerem na trzygodzinnej rozmowie w Obersalzburgu, podczas której przekonywał monachijskiego dostojnika kościelnego o wspólnym celu nazizmu i katolicyzmu, jakim jest zgniecenie komunizmu. Po spotkaniu Faulhaber zanotował: „Dyplomatyczne i towarzyskie formy Führer opanował lepiej od urodzonego władcy (...). Kanclerz bez wątpienia wierzy w Boga. Chrześcijaństwo uznaje za fundament zachodniej kultury (...). Mniej jasna jest jego koncepcja Kościoła katolickiego jako instytucji ustanowionej przez Boga”. A przecież był to już rok 1936, kilka miesięcy przed encykliką „Mit brennender Sorge”, której był autorem.

W styczniu 1937 r. ogłosił list pasterski, w którym poparł współpracę Kościoła i Rzeszy przeciwko komunizmowi, poprzestając na proteście przeciwko łamaniu konkordatu.

Po zajęciu Austrii kardynał Bertram, przewodniczący Konferencji Episkopatu, który w 1930 tak dzielnie potępił nazizm, teraz uważał Hitlera za „męża pokoju”, choć ten wyraźnie parł do wojny. Pół roku później, po rozpoczęciu przez wojska niemieckie okupacji Sudetów, 2 listopada 1938 w „Völkischer Beobachter” opublikowano jego telegram do Führera: „Wielkie dzieło strzeżenia pokoju między narodami skłania niemiecki episkopat, występujący w imieniu katolików i wszystkich niemieckich diecezji, do wyrażenia z całym szacunkiem gratulacji i podziękowań oraz zarządzenia w niedzielę uroczystego bicia w dzwony”.

Mariusz Agnosiewicz

www.racjonalista.pl

 

 

„WPROST” nr 35(1135), 2004 r.

DZIEDZICTWO ZBRODNI

TRUDNO POJĄĆ, DLACZEGO WŁADZE ROSJI Z TAKĄ DETERMINACJĄ BRONIĄ BEZLITOSNEGO ZBRODNIARZA, JAKIM NIEWĄTPLIWIE BYŁ STALIN

Mija okrągła rocznica wydarzenia, które przesądziło o wybuchu II wojny światowej. Dokładnie 65 lat temu 23 sierpnia 1939 r. do Moskwy przybył minister spraw zagranicznych III Rzeszy Joachim von Ribbentrop. Jeszcze tego samego dnia po intensywnych rokowaniach podpisano radziecko-niemiecki pakt o nieagresji. Uzupełniała go tajna klauzula, dekretująca rozbiór Polski wzdłuż linii wyznaczanej przez Narew, Wisłę i San. W pośpiechu nie zauważono, że Narew nie dotyka granicy pruskiej. Dwa dni później przedłużono tę linię o Pisę. Berlin zastrzegł sobie zabór Litwy, oddając Moskwie Finlandię, Estonię, Łotwę i rumuńską Besarabię. W ten sposób Hitler i Stalin podjęli decyzję o wywróceniu pokoju wersalskiego i o wepchnięciu świata w otchłań kolejnej wojny.

Hitler nie obawiał się już antyniemieckiej koalicji. Spokojny o swoje wschodnie zaplecze, mógł uderzyć na Zachód, przedtem rozprawiwszy się z Polską, która zaatakowana przez Wehrmacht i Armię Czerwoną nie miała szansy na odparcie najazdu.

W świetle tych wydarzeń odpowiedzialność Stalina za wybuch II wojny światowej nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ciekawe, czy w 65. rocznicę będą miały odwagę przyznać to obecne władze Rosji?

Zapewne taka deklaracja się nie pojawi. Jeśli już Moskwa przemówi, to słowami pełnymi fałszu, podobnymi do tych, które padły z okazji 60. rocznicy powstania warszawskiego. W oficjalnym oświadczeniu rosyjski MSZ nie dopatrzył się żadnej winy Stalina w bezczynnym przyglądaniu się, jak Niemcy mordują miasto.

Trudno pojąć, dlaczego władze Rosji z taką determinacją bronią bezlitosnego zbrodniarza, jakim był Stalin. Przecież w ten sposób biorą jego zbrodnie także na swoje sumienie. Owa postawa w pierwszej kolejności szkodzi samej Rosji. Do tej pory tylko jej najwięksi wrogowie stawiali znak równości między bezmiarem zbrodni Stalina i państwem rosyjskim. Nie miało to sensu, bo przecież okrutny Gruzin najbardziej doświadczył samych Rosjan.

Skoro jednak władze rosyjskie cofają się przed powiedzeniem prawdy, to tym samym wpisują się w rolę dziedziców zbrodni. Nie da się patrzeć w przód bez uczciwego rozrachunku z przeszłością. Zwłaszcza napiętnowaną takimi zbrodniami, jak pakt Ribbentrop-Mołotow, mord katyński, prześladowanie żołnierzy AK walczących w ramach akcji "Burza" czy faktyczne przyzwolenie na zgładzenie przez Hitlera Warszawy.

Swoim stosunkiem do stalinowskiej przeszłości Rosja brnie w ślepą uliczkę, niepotrzebnie rzucając cień na dobrze przecież układające się relacje z naszym krajem.

Tomasz Nałęcz

 

 

 

 


OKRES OD II WOJNY ŚWIATOWEJ (1939 ROKU)

 

 

 www.o2.pl / http://www.pardon.pl/artykul/8857/szalenstwo_polakow_walka_o_wladze_na_gruzach_ojczyzny | Sobota [13.06.2009, 23:51]

SZALEŃSTWO POLAKÓW: WALKA O WŁADZĘ NA GRUZACH OJCZYZNY

W czasie II wojny Polacy toczyli dwie krwawe wojny. Jedną z Hitlerem, a drugą pomiędzy sobą.

Październik 1939 roku. Budapeszteńscy policjanci codziennie o poranku wyławiają z fal Dunaju zwłoki mężczyzn. Trupy nie mają dokumentów, ale Węgrzy dobrze wiedzą, kim są ofiary.

Mordowani i topieni w rzece ludzie byli Polakami – stronnikami Sanacji lub jej przeciwnikami. We wrześniu na Węgry przebyły tysiące uchodźców z rozerwanego przez Hitlera i Stalina kraju. Utracili domy, rodziny, ojczyznę – lecz nawet nie myśleli, by zjednoczyć się w chwili śmiertelnego zagrożenia. Odwrotnie, na emigracji tym bardziej pogrążyli się w walce o władzę nad resztkami tego, co z Polski pozostało.

 

Zwycięzcę rywalizacji bardzo szybko wyłonili "sojusznicy" naszego kraju. Francuzi i Brytyjczycy (ale zwłaszcza Brytyjczycy) postawili na polityków antysanacyjnej opozycji. Sprawę przekazania im władzy rozwiązano bardzo prosto. Dyplomatycznymi naciskami zmuszono Rumunię (stojącą wówczas jeszcze po stronie aliantów), by zatrzymała u siebie członków polskich władz. Prezydent, premier, rząd – wszyscy trafili do ośrodków internowania. Ignacy Mościcki próbował jeszcze mianować swym następcą znanego sanacyjnego oficera Bolesława Wieniawę-Długoszewskiego, ale Francuzi i Anglicy ostro się temu sprzeciwili. Mościcki nie miał więc wyjścia i mianował prezydentem Władysława Raczkiewcza. Nowy prezydent przekazał urząd premiera opozycjoniście generałowi Władysławowi Sikorskiemu, a ten skompletował rząd z pominięciem polityków dotychczas władających Polską.

 

Sikorski przez wiele lat odsunięty był od wojska oraz krajowej polityki. Nie pozwolono mu walczyć w kampanii wrześniowej. Dyszał więc żądzą rewanżu na niedawnych przeciwnikach. I, niestety, w pełni chęć zemsty zrealizował. Zamienił życie wielu Polaków w piekło.

.

Pierwszy obóz dla, jakbyśmy dziś powiedzieli, "niepoprawnych politycznie" powstał jeszcze we Francji. Ośrodek Oficerski w Cerizay był miejscem odosobnienia kilkudziesięciu osób. W obozie znaleźli się głównie ludzie oskarżani o przyczynienie się do wrześniowej klęski. Równocześnie rozpoczęła działanie specjalna komisja, której działanie miało na celu wykazanie błędów sanacyjnych władz.

 

Francuzi i Anglicy próbowali przekonać Sikorskiego, że powinien zająć się ważniejszymi rzeczami niż tępienie przeciwników politycznych. Jednak polski premier był nieugięty. Kazał zamykać nawet bardzo wartościowych ludzi, którzy przydaliby się w walce z Niemcami.

 

A Polacy znaleźli się przecież ponownie w ogniu walki. Wiosną 1940 roku Wehrmacht ruszył na podbój Danii, Norwegii, Holandii, Luksemburga, Belgii i Francji. U boku wojsk napadniętych państw niemal 90 tysięcy polskich żołnierzy próbowało odeprzeć niemiecki atak.

 

Niestety, armie aliantów zostały rozbite, w tym i polska. Z kilku naszych dywizji do Wielkiej Brytanii przedostało się ledwie 16 tysięcy żołnierzy. W znacznym stopniu było to efektem błędów Sikorskiego, który – by przypodobać się Francuzom – rzucił do walki na pierwszej linii większość polskiego wojska. Tymczasem znaczna część oficerów uważała – całkiem słusznie – iż głównym zadaniem rządu powinno być chronienie resztek narodowej siły. Sikorski nie mógł ścierpieć narastającej krytyki. Postanowił więc rozprawić się z przeciwnikami w drastyczny sposób i nakazał ich umieścić w, jak to sam określił, "obozie koncentracyjnym".

 

Obóz zlokalizowano na wyspie Bute leżącej u zachodnich wybrzeży Szkocji. Cała ta wyspa stała się więzieniem dla setek (niektórzy historycy mówią nawet o tysiącach) Polaków – nie tylko żołnierzy. Na Bute, nazwaną przez więźniów "Wyspą Węży", zaczęto zsyłać wszystkich prawdziwych, potencjalnych oraz wymyślonych przeciwników Sikorskiego.

 

Uwięzienie i pozbawienie możliwości w wojnie o uwolnienie kraju nie było jedyną karą. Jak pisał we "Wprost" historyk Dariusz Baliszewski, polskie władze dopuściły się wyjątkowego świństwa, wystawiając zesłańcom jak najgorszą opinię przed lokalną ludnością:

mieszkańcy wyspy zostali powiadomieni przez dowództwo obozu, iż przysłani tu polscy oficerowie zostali skazani za malwersacje finansowe, zboczenia i ekscesy seksualne, sprzyjanie Niemcom, tchórzostwo i unikanie walki, za intrygi, pijaństwo i pospolite przestępstwa. Kiedy więc polscy oficerowie pojawiali się w Rothesay, spotykały ich ze strony autochtonów gesty wrogości.

 

Baliszewski podkreśla, iż wielu uwięzionych na Bute Polaków nie było w stanie wytrzymać ciężaru fałszywych oskarżeń. Wielu błagało w listach do władz, by dać im szansę walki z wrogiem. Przecież ich bliscy tak samo ginęli zabijani przez Niemców i Rosjan. Jednakże rząd był nieubłagany. Dlatego plagą "Wyspy Węży" stały się samobójstwa. Baliszewski twierdzi, że zabić się mogło nawet stu więźniów.

 

Zesłańcom przyniosła wolność (chociaż zapewne nie wszystkim) dopiero dyskusja w brytyjskim

parlamencie. W 1942 parlamentarzyści zaczęli się zastanawiać dlaczego właściwie polski rząd na ich ziemi utworzył sobie "obóz koncentracyjny"? Naciski Brytyjczyków wymusiły likwidację "Wyspy Węży", lecz nie wiadomo, kiedy dokładnie to się stało. Niewykluczone, iż kres obozowi położyła dopiero śmierć Sikorskiego.

 

O "Wyspie Węży", mimo upływu lat, nadal mówi się bardzo mało – a w zasadzie prawie w ogóle. Tymczasem jej historia jest bardzo przydatna w zrozumieniu atmosfery pośród polskich polityków i żołnierzy w latach II wojny światowej. Pamiętając o tym, iż generał Sikorski kazał zamykać i poniżać swoich przeciwników, łatwiej przyjąć hipotezę o polskim sprawstwie zamachu na premiera (jeśli do zamachu naprawdę doszło).

 

A dlaczego "Wyspa węży" pozostaje tematem tabu? Cóż, istnienie polskiego obozu dla domniemanych lub rzeczywistych przeciwników emigracyjnych władz nie było powodem do chwały. Podobnie, jak bezwzględna walka między stronnictwami. Przede wszystkim zaś mroczna historia "obozu koncentracyjnego" mogła mocno rzutować na postać Władysława Sikorskiego. "Wyspę Węży" skutecznie więc wyparto z narodowej pamięci.

Paweł Rybicki

 

 

„WPROST” nr 42(1194), 23.10.2005 r.

ZAKŁADNICY HISTORII

NAWET PÓŁ MILIONA OBYWATELI II RZECZYPOSPOLITEJ MOGŁO SŁUŻYĆ W WEHRMACHCIE

Czy Polak ze Śląska bądź Pomorza mógł się znaleźć w Wehrmachcie wbrew własnej woli i nie podpisując tzw. volkslisty? Mógł, bo pod koniec wojny ubytki w Wehrmachcie i jednostkach pomocniczych były tak duże, że nie zwracano już uwagi, czy ktoś podpisał volkslistę, czy nie. Zdarzało się, że do Wehrmachtu wcielano krewnych osób, które podpisały volkslistę, mimo że oni sami jej nie podpisywali. Czy tak było w wypadku Józefa Tuska, dziadka Donalda Tuska, kandydata na prezydenta? Tego na razie nie wiemy. Wiemy, że tak było w wypadku boksera Zygmunta Chychły, pierwszego polskiego powojennego złotego medalisty olimpijskiego. Ten mieszkaniec Pomorza do Wehrmachtu został wcielony w 1944 r. I szybko zbiegł do armii Andersa. Podobnie mogło być z Józefem Tuskiem, który w sierpniu 1944 r. znalazł się w kampanii kadrowej 328. Zapasowego Batalionu Szkolnego Grenadierów. Ale już w listopadzie 1944 r. figuruje jako ten, który zgłosił się do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Mógł uciec z niemieckiej jednostki, tym bardziej że Akwizgran, gdzie stacjonował jego batalion, był zajęty przez aliantów jako jedno z pierwszych niemieckich miast.

 

WIELKIE ŁAJDACTWO

"Wyjątkowe łajdactwo. Na ulicach Warszawy coraz częściej spotyka się rozmawiających czystą polszczyzną żołnierzy niemieckich (...). Stwierdzamy, że to Polacy z różnych stron Generalnej Guberni - przymusowo posłani do różnych robót pomocniczych. To potworne łajdactwo jest jeszcze jedną więcej zbrodnią, popełnioną przez wroga w stosunku do naszego narodu" - odnotował 2 października 1941 r. "Biuletyn Informacyjny" Armii Krajowej.

Do inwazji Hitlera na Związek Sowiecki służba obywateli II RP w niemieckich formacjach była sporadyczna. Do Wehrmachtu trafiali głównie ochotnicy, przedstawiciele niemieckiej mniejszości z terenów wcielonych do III Rzeszy. Mieli też trafić górale. Niemcy stworzyli pojęcie Goralenvolk, obejmujące podhalańskich górali rzekomo niemieckiego pochodzenia. W 1940 r. podczas spisu ludności na Podhalu 20 proc. mieszkańców uznało się za przedstawicieli Goralenvolk. Wielu z nich zrobiło to, bo akces pozwalał na zwolnienie krewnych z obozów jenieckich. Próba sformowania w 1942 r. Goralischer Waffen-SS Legion skończyła się klapą - zgłosiło się 200 ochotników. Podobnie było z tzw. Kaschubenvolk. Gauleiter Forster twierdził, że Kaszubi akcentujący odrębność językową staną się łatwym materiałem do germanizacji. Do Kaschubenvolk zgłosiło się 2 proc. Kaszubów.

Być może fiasko tych dwóch akcji sprawiło, że Niemcy 4 marca 1941 r. ogłosili powstanie volkslisty. Tych, którzy mieli się na niej znaleźć, podzielono na cztery grupy. Do pierwszej zaliczono osoby narodowości niemieckiej, aktywne politycznie, działające na rzecz III Rzeszy w okresie międzywojennym (tzw. reichslista). Do drugiej zaliczono osoby przyznające się do narodowości niemieckiej, posługujące się na co dzień językiem niemieckim, kultywujące kulturę niemiecką, ale zachowujące się biernie. Trzecią grupę miały tworzyć osoby narodowości polskiej częściowo zniemczone ze względu na małżeństwo z Niemcem czy też cenne ze względu na wykształcenie. Do czwartej grupy zakwalifikowano osoby narodowości polskiej uznane za wartościowe rasowo, działające na rzecz III Rzeszy.

 

RACHUNEK ZA ŁOTROSTWO

Wprowadzenie volkslisty było związane z przygotowaniem wojny przeciw ZSRR. Wraz z jej rozpoczęciem nacisk na podpisywanie volkslisty, szczególnie na Śląsku, Kaszubach i w Wielkopolsce, wzrósł. Stosowano metodę kija i marchewki. Odmawiającym groziło wysiedlenie, wywłaszczenie z firmy, a w skrajnych wypadkach wysłanie do obozu koncentracyjnego. Podpisanie wiązało się z poprawą losu, m.in. zwiększeniem przydziałów na kartki żywnościowe. Dylematy Ślązaków, czy podpisać volkslistę, świetnie oddaje wierszyk: "Jeśli się nie podpiszesz, twoja wina,/ zaraz cię wezmą do Oświęcimia,/ a gdy się podpiszesz, ty stary ośle/ zaraz cię Hitler na Ostfront pośle".

13 listopada 1941 r. "Biuletyn Informacyjny" donosił: "Październik był ciężkim miesiącem dla Śląska - przeprowadzono powołania do służby wojskowej kilkudziesięciu tysięcy mężczyzn (...). Za to krzyczące bezprawie wystawiony zostanie kiedyś łotrostwu hitlerowskiemu osobny rachunek". Nie lepiej było na Pomorzu. "U podłoża sprawy leży pobór do wojska niemieckiego. Dlatego właśnie specjalnie szybko zbierano deklaracje od mężczyzn roczników 1910--1924, którą to akcję zakończono już przed 28 lutym. Dlatego już cztery-pięć dni pod podpisaniu deklaracji mężczyźni tych roczników otrzymywać zaczęli wezwania stawiennictwa do pułków. Oblicza się, że pobór ten dotknie około 70 tys. Polaków. Za parę miesięcy krew tych ludzi przelewać się zacznie na froncie bolszewickim obok krwi 100 tys. Ślązaków wcielonych już wcześniej do armii niemieckiej" - pisano w "Biuletynie Informacyjnym" w 1942 r. Wraz z wykrwawianiem się Wehrmachtu na wschodzie sięgano po kolejne roczniki. Liczba obywateli Polski wcielonych do Wehrmachtu mogła sięgnąć do końca wojny nawet pół miliona.

 

MIĘSO ARMATNIE

Niemcy nie ufali Polakom wcielonym do armii, wysyłano ich przede wszystkim na front wschodni, bo tam dezerterzy wpadali z deszczu pod rynnę. Osoby z drugiej i trzeciej grupy volkslisty były raczej mięsem armatnim. Rzadko dosługiwały się stopni oficerskich. Przedwojenni obywatele polscy nie trafiali też do jednostek elitarnych, takich jak Waffen-SS.

Tylko konieczność dbania o morale wojska sprawiła, że Polacy nie byli prześladowani. Płacono im taki sam żołd jak Niemcom, ich rodziny też miały takie same prawa. Mogli rozmawiać po polsku i korespondować z rodzinami (zatrudniano cenzorów ze znajomością języka polskiego). Mimo to wypadki dezercji były częste. Najściślej skrywaną tajemnicą było to, że Polacy, głównie Ślązacy, na froncie wschodnim stanowili spory odsetek żołnierzy armii Berlinga. Na froncie zachodnim Polacy brani do niewoli oraz dezerterzy stanowili bezcenne źródło uzupełnień dla armii Andersa. II Korpus Polski w chwili powstania liczył 53 tys. żołnierzy, a we wrześniu 1945 r., mimo strat, już 105 tys. Aż połowę mogli stanowić żołnierze, którzy uciekli z Wehrmachtu bądź trafili do niewoli.

 

PODWÓJNIE POSZKODOWANI

Pod koniec wojny Niemcy zdecydowali się na utworzenie polskich jednostek. 4 listopada 1944 r. rozpoczęli akcję pod kryptonimem Orzeł Biały: dowództwo Grupy Armii Środek chciało do walki z Rosjanami zmobilizować w Małopolsce 12 tys. polskich ochotników w wieku 16-50 lat. W punktach werbunkowych ozdobionych polskimi flagami zapowiadano powstanie Dywizji Orła Białego. Inicjatywa spaliła na panewce, bo zgłosiło się zaledwie 471 ochotników. Próbowano zwerbować osoby zwalniane z więzień. Liczne dezercje spowodowały jednak, że polska dywizja nie powstała.

Po wojnie los byłych żołnierzy Wehrmachtu był nie do pozazdroszczenia. Ci, którzy trafili do armii Andersa, byli w podwójnie ciężkiej sytuacji. Z powodu służby w obu formacjach wielu było prześladowanych. Osobom, które podpisały volkslistę, groziły surowe kary, a część z nich trafiła do osławionego obozu w Świętochłowicach. Z czasem nawet komuniści zdali sobie sprawę, że wobec masowości podpisywania volkslisty represje są bezcelowe. Boksera Zygmunta Chychłę po powrocie do Polski uratowały osiągnięcia sportowe.

Przez lata - w PRL i w III RP - udawano, że sprawa służby Polaków w Wehrmachcie nie istnieje. Dopiero od 2001 r. można było uzyskać w archiwach państwowych odpisy z akt volkslisty. Służba w Wehrmachcie nie musi oznaczać, że ktoś był zdrajcą, tym bardziej że wielu zdezerterowało. Wielu prawdziwych zdrajców nie nosiło niemieckiego munduru - nie tylko podczas wojny, ale i długo po niej.

Cezary Gmyz

 

 

„WPROST” nr 13(1061), 2003 r.

INSTYTUT KOLABORACJI

PONAD STU POLSKICH NAUKOWCÓW GORLIWIE WSPÓŁPRACOWAŁO Z HITLEROWCAMI. ŻADNEGO PO WOJNIE NIE UKARANO

Po rozprawieniu się z polskimi siłami zbrojnymi w 1939 r. hitlerowcy zorganizowali w Krakowie słynną "Sonderaktion Krakau", w której wyniku do obozów koncentracyjnych wywieziono około 200 pracowników naukowych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kilkunastu wykładowców zginęło. Niemal równocześnie powołano do życia Instytut Niemieckiej Pracy Wschodniej. Oprócz przygotowania kadry urzędniczej do pracy w administracji w okupowanej Polsce placówka miała "naukowo" usprawiedliwić nazistowskie plany podboju Wschodu. Hitlerowscy naukowcy mieli na przykład udowodnić, że państwo Piastów założyli wikingowie, a kulturę nad Wisłą zaszczepili Niemcy.

 

W SŁUŻBIE NADLUDZI

Początkowo prace instytutu przebiegały opornie, gdyż brakowało kadry naukowej. Naziści postanowili więc nawiązać współpracę z "przyjaźnie nastawionymi Polakami" spośród byłej kadry uniwersyteckiej. Do końca wojny zatrudnienie w INPW znalazło ponad 150 osób, większość z nich to naukowcy, głównie z UJ.

Początkowo mieli oni pełnić funkcje pomocnicze w archiwach, bibliotekach i przy tłumaczeniach, wkrótce okazało się jednak, iż zwerbowani naukowcy tak gorliwie pracują, że mile zaskoczeni okupanci zaczęli powierzać im samodzielne stanowiska.

Współpracę polskiej kadry naukowej z Niemcami koordynowali dwaj światowej sławy profesorowie - językoznawca Mieczysław Małecki i historyk Władysław Semkowicz. W pracach INPW uczestniczył też wybitny archeolog prof. Włodzimierz Antoniewicz, rektor Uniwersytetu Warszawskiego przed wojną i po niej.

Zasługi prof. Małeckiego, jednego z pierwszych teoretyków geografii lingwistycznej, Niemcy opisywali w oficjalnych dokumentach jako "wspaniałe". Naukowiec pracował między innymi w tzw. sekcji rasowej. Jeden z badaczy nazistowskich podziękował mu listownie za "wartościową pomoc" w dziele, które - według dr Anetty Rybickiej, autorki opracowania "Instytut Niemieckiej Pracy Wschodniej. Kraków 1940-

-1945" - czynnie wspierało niemiecką propagandę zmierzającą do "naukowego uzasadnienia" konieczności eksterminacji Żydów. Z kolei Władysław Semkowicz, znany przedwojenny badacz średniowiecza, stał się dla Niemców wartościowym ekspertem w dziedzinie zatrudniania w INPW kolejnych Polaków. Oprócz światowej sławy profesorów z nazistami kolaborowali również niżsi rangą pracownicy naukowi. Doktor Rybicka wymienia Franciszka Begejowicza, Jadwigę Janikowską, Franciszka Sławskiego i Tadeusza Ulewicza jako ścisłych współpracowników Josefa Sommerfelda, szefa tzw. sekcji żydoznawczej.

Sommerfeld nie miał nic do zarzucenia kolejnemu uczonemu - Tadeuszowi Nowakowi, który opracowywał dla niego teksty publicznych wystąpień. Jadwiga Jędrzejowska z kolei zajmowała się stosunkami Kościoła katolickiego z Żydami. Nazistowscy naukowcy wysoko cenili prace prof. Przemysława Dąbkowskiego, Józefa Mitkowskiego, Marii Wusatowskiej, Jana Gojskiego, Józefa Skoczka i Bronisława Kocowskiego.

Od 1943 r. w sekcji rasowej INPW pracowali wyłącznie Polacy, którzy zastąpili Niemców powołanych do wojska. Hitlerowcy nie mieli żadnych obaw przed pozostawieniem w instytucie Polaków, których darzyli zaufaniem. Hans Graul z sekcji geograficznej chwalił przed przełożonymi dr. Jana Ernsta, nazywając go swoim najbardziej lojalnym polskim pracownikiem. Doktor Ernst, zatrudniony w warszawskiej filii instytutu, przeszedł na stronę nazistów i pod koniec wojny poprosił swych chlebodawców o pomoc w ewakuacji do III Rzeszy.

W sekcji rasowej pracował też zmarły w 1996 r. prof. Marian Plezia, filolog, autor wielu dzieł, z których do dzisiaj korzystają studenci historii i filologii klasycznej. Ówczesnemu magistrowi Plezi tak doskonale układała się współpraca z Niemcami, że w 1942 r. wnioskowano o jego awans.

Nawet pod koniec wojny Niemcy znajdowali wśród polskich elit naukowych chętnych do współpracy. Instytut dostał wtedy pilne zlecenia "ważne dla wojny" i do sekcji chemicznej przyjęto dr. Jana Krzyżanowskiego, Michalinę Sabatowicz i Annę Szantroch.

 

ZDRAJCY W SŁUŻBIE PRL

Do dzisiaj nie wyjaśniono, dlaczego po wojnie władze komunistyczne, które masowo skazywały na śmierć patriotów oskarżanych w sfingowanych procesach o zdradę i współpracę z nazistami, nie ukarały żadnego naukowca kolaboranta. Dowody obciążające niektóre osoby z grona akademickiego nie pozostawiały wątpliwości. Znany był na przykład list tłumaczki Heleny Ney do jej pracodawcy

dr. Ewalda Behrensa, historyka sztuki, w którym Ney dziękowała za "wszystko dobre, czego doświadczyła w INPW", o czym "nigdy nie zapomni". Pisała, że "będzie jego (Behrensa) jak najlepiej wspominała" i życzyła mu, aby "nigdy nie trafił na front".

Naukowcy kolaboranci najczęściej tłumaczyli, że do współpracy z nazistami zmusiła ich sytuacja materialna. Niektórzy mówili też o chęci szkodzenia Niemcom w badaniach przez przekazywanie fałszywych danych. Przekonywali, że zatrudniając się w INPW, chcieli mieć wgląd w polskie dokumenty historyczne i naukowe, by chronić je przed zniszczeniem. Tezom o chęci sabotowania niemieckich prac przeczy jednak to, że Niemcy mieli zawsze dobre zdanie o działalności polskich naukowców, wykazujących się pilnością i rzetelnością badawczą. Nigdy na żadnego polskiego pracownika INPW nie padł cień zarzutu o szkodzenie interesom Rzeszy.

Dr Rybicka tłumaczy, że powodem pobłażliwego traktowania naukowców kolaborantów przez komunistów była chęć zjednania sobie inteligencji twórczej, potrzebnej jako sojusznik w tworzonej po 1945 r. rzeczywistości. Takie podejście władz było wygodne dla korporacyjnego i autarkicznego środowiska profesorskiego, które mogło przed sobą i młodzieżą odgrywać rolę ofiar okupanta. Komisje dyscyplinarne powołane po wojnie na uczelniach oczyściły z zarzutów wszystkich naukowców.

W latach 1945-1947 Akademia Francuska wyrzuciła ze swego grona setki osób oskarżonych o współpracę z nazistami i rządem Vichy. W tym czasie do Polskiej Akademii Umiejętności przyjęto kilku byłych pracowników INPW.

 

MALI QUISLINGOWIE

Michael Foedrowitz, niemiecki historyk, po zbadaniu archiwów polskich, brytyjskich, amerykańskich i niemieckich obliczył, że podczas okupacji z nazistami mogło stale współpracować nawet 100 tys. polskich obywateli. Dokładnej liczby nie da się ustalić, gdyż spisy agentów należą do najbardziej skrywanych tajemnic każdego wywiadu. Część polskich informatorów Niemcy przewieźli pod koniec wojny do Rzeszy, gdzie wielu zwerbowały agentury zachodnich państw lub wschodnioniemiecka Stasi.

 

W latach 1939-1945 do gestapo w Łodzi wpływało miesięcznie 1500 donosów, co powodowało nawet problemy z ich archiwizacją. W Poznaniu zgłosiło się 30 tys. chętnych do wpisania się na folkslistę, Niemcy spodziewali się 4,5 tys.

 

Hitlerowskie władze okupacyjne szukały kolaborantów wśród wszystkich grup społecznych i zawodowych. Konfidentami byli dorożkarze, adwokaci, dozorcy i uczestnicy kampanii wrześniowej wypuszczeni z obozów jenieckich. Ci ostatni, na przykład rotmistrz Janusz Poziomski (uczestnik berlińskiej olimpiady w 1936 r.), byli szpiegami w Związku Walki Zbrojnej. Jeszcze podczas wojny żołnierze Polski Podziemnej wykonali wyroki na 12 tys. konfidentów.

Sławomir Sieradzki

 

 

"WPROST" nr 12/2009 (1367)          

POLSCY AGENCI STALINA

Tragiczny los Polski podczas II wojny światowej i po jej zakończeniu to skutek zwerbowania czołowych działaczy emigracyjnych przez rosyjskie tajne służby. Z wiadomości odszyfrowanych przez kontrwywiady amerykański i brytyjski w ramach operacji „Venona” wyłania się przerażający obraz. Polskie sfery wojskowe i rządowe były tak kontrolowane przez Sowietów, że prowadzenie skutecznej polityki nie było możliwe.

Co najmniej od września 1941 r. dla GRU pracował polski attaché w Sztokholmie, mjr Feliks Brzeskwiński, który później otrzymał pseudonim Staś. Zwerbował go Akasto – płk N. I. Nikitoszew, radziecki attaché wojskowy. Staś przekazał wywiadowi radzieckiemu m.in. informacje o RAF, a także zdobyte przez Niemców plany dyslokacji Armii Czerwonej. W maju 1942 r. uzyskał wiadomości o dyslokacji wojsk niemieckich w Norwegii. Zwerbowanie tak wysokiego rangą dyplomaty i oficera wywiadu najprawdopodobniej oznacza, że GRU znało także polskie szyfry i praktyki wywiadowcze. W styczniu 1944 r. radziecki ataszat wojskowy w Ottawie zameldował, że przypadkowo zdobył zaszyfrowaną wiadomość dla ataszatu polskiego. Jej treść została następnie przytoczona w meldunku dla centrali w Moskwie. Ktoś ją musiał zatem wcześniej rozszyfrować.

 

Istnieją przesłanki wskazujące na to, że radzieckiemu wywiadowi wojskowemu udało się także zwerbować majora Stefana Dobrowolskiego, attaché wojskowego w Meksyku. Bardzo intensywnie inwigilowano środowiska polskie w Stanach Zjednoczonych i manipulowano nimi. Chodzi tu zarówno o dyplomatów, jak i Polonię.

Dwaj najwybitniejsi agenci pracujący dla ZSRR w USA to Bolesław Gebert ps. Ataman, współzałożyciel Komunistycznej Partii USA, oraz prof. Oskar Lange ps. Przyjaciel ( jeden z negocjatorów porozumienia polsko-radzieckiego). To Lange przywiózł z Moskwy w maju 1944 r. zapewnienie Stalina, że pragnie on silnej i demokratycznej Polski.

Ataman uczestniczył w zjeździe Kongresu Polonii Amerykańskiej w maju 1944 r. w Buffalo. Raportował do Moskwy o złej sytuacji finansowej Juliana Tuwima. We wspomnieniach twierdził, że Tuwim pomagał mu w pracy w szerzeniu komunizmu w USA. Miał on też sieć bardzo rozległych kontaktów obejmującą działaczy lewicowych i amerykańskich dziennikarzy. Jednym z nich był Abraham Penzik, socjaldemokratyczny dziennikarz i publicysta, który w 1944 r. wysłał list do Edwarda Osóbki-Morawskiego, w którym oddał mu się do dyspozycji. Kopii tego listu nie omieszkał przekazać oficerowi NKWD o pseudonimie Siergiej.

Wyjątkowo groźnym radzieckim agentem był dyrektor Polskiej Agencji Telegraficznej w USA Roman Moczulski ps. Kanuk. Urodził się w Warszawie w 1899 r., w okresie I wojny światowej mieszkał w Kijowie i Odessie, a po wojnie w Wielkiej Brytanii. Do USA przybył w lipcu 1939 r. Pomagał rozpracowywać Polaków w USA, m.in. pod kątem ich nastawienia do ZSRR.

 

Jedną z ofiar Kanuka był Jan Karski. Kanuk sam nawiązał kontakt z radzieckim wywiadem, a jego przyszły oficer prowadzący (Władimir Prawdin, wspominany już Siergiej) początkowo go nawet unikał, bojąc się prowokacji. Ostatecznie jednak uznał, że Moczulski „ma prorosyjskie sympatie", „ostro krytykuje polskich faszystów", „oddaje się do dyspozycji komunistów”. Później Moczulski został przewerbowany przez FBI.

 

Postawa Moczulskiego nie była wyjątkiem. W 1943 r. chęć współpracy z ZSRR, a wręcz propozycję utworzenia (i zapewne wejścia w skład) proradzieckiego rządu wyrażał także w rozmowach z radzieckimi agentami Aleksander Jachimowicz, konsul generalny w Nowym Jorku.

W pierwszych latach po wojnie, po cofnięciu uznania rządowi londyńskiemu, w polskiej dyplomacji szerzyło się donosicielstwo. W lutym 1946 r. II sekretarz w ambasadzie w Waszyngtonie Leon Sobkowski denuncjował za pośrednictwem radzieckiego ministra spraw zagranicznych radcę ministra Stefana Litauera. Co ciekawe, nieświadomy prawdziwej roli swojego szefa, kilka dni wcześniej złożył także raport na temat działań… Oskara Langego! Wiadomo, że w 1945 r. z radzieckim agentem o pseudonimie Tomas spotykał się attaché handlowy i szef wydziału propagandy poselstwa polskiego w Bogocie Kazimierz Eiger. Donosił na poprzedniego posła rządu emigracyjnego Mieczysława Chałupczyńskiego.

Polonię latynoamerykańską i dyplomatów w Ameryce Południowej rozpracowywał Artur, czyli as sowieckiego wywiadu Josif Grygulewicz. Informacji dostarczał mu m.in. Stanisław Kowalewski ps. Roland, polski komunista, emigrant w Argentynie.

Wedle dokumentów „Venony", jedną z osób szczególnie mocno osaczonych przez radzieckie tajne służby był Stanisław Mikołajczyk – poprzez ofensywne działania NKWD, prowadzone również w najbliższym otoczeniu. Przez jednego z amerykańskich dziennikarzy dostęp do niego miał Ataman (Bolesław Gebert). Z treści jednej z jego depesz z maja 1944 r. wynika, że rozważał on nawet nawiązanie kontaktu z polskim premierem, ostatecznie jednak uznał to za niecelowe.

W sierpniu 1944 r. NKWD podjęło starania umieszczenia Przyjaciela (Oskar Lange) w mającym powstać rządzie tymczasowym (czyli przyszłym Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej) – jako przedstawiciela Stanisława Mikołajczyka. Najpierw podjął on próbę mediacji między PKWN a Mikołajczykiem w celu utworzenia wspólnego polskiego przedstawicielstwa w USA, które miało się zająć pomocą dla zniszczonego kraju. W praktyce takie działanie miało zapewnić poparcie społeczne dla nowej władzy. Jednocześnie Lange ostrzegał centralę, że przyjęcie Mikołajczyka nie może oznaczać ustępstw ze strony PKWN. Następnie zaczął się swoisty lobbing m.in. przez czechosłowackiego premiera. W efekcie od września 1945 r. Lange był ambasadorem Polski w USA. Z kolei agent Gor zdobył w październiku 1944 r. w Departamencie Stanu USA materiały dotyczące planowanej wizyty Mikołajczyka w Moskwie. Właśnie podczas tego pobytu polski premier dowiedział się o postanowieniach konferencji w Teheranie.

 

W dokumentach „Venony" padają także nazwiska czołowych polskich polityków okresu wojny, w tym ministrów rządu londyńskiego. Przyjmując najostrożniejszą interpretację, należy założyć, że byli inwigilowani lub w ich otoczeniu przebywali ludzie, którzy w jakiś sposób współpracowali z NKWD i GRU. Według zestawienia opracowanego prof. Johna Earla Haynesa, przewijają się w tych dokumentach takie nazwiska jak m.in. Adam Ciołkosz ( jeden z przywódców PPS, członek Rady Narodowej), Grabski (prawdopodobnie Stanisław, brat Władysława, szef II Rady Narodowej RP na emigracji), prof. Kutrzeba (najprawdopodobniej chodzi jednak o gen. Tadeusza Kutrzebę, bo nazwisko pada w kontekście emigracyjnym), Jan Kwapiński (minister w rządach Władysława Sikorskiego, Stanisława Mikołajczyka i Tomasza Arciszewskiego) czy Adam Pragier (członek Rady Narodowej, minister informacji w rządach Arciszewskiego i Bora-Komorowskiego). Poza Grabskim i Kutrzebą wszyscy byli działaczami lewicowymi, a Kwapiński – w latach 1940-1941 więźniem NKWD.

 

Dokumenty „Venony" obejmujące niewielki wycinek korespondencji radzieckich służb pokazują historię Polski w okresie II wojny światowej w innym świetle. Czy w tej sytuacji można było prowadzić skuteczniejszą politykę wobec ZSRR, skoro jedną z najważniejszych osób odpowiedzialnych za negocjacje ze Stalinem był jego agent? Jaką pozycję negocjacyjną miał premier Mikołajczyk, skoro jego plany i zamierzenia były znane w Moskwie? Czy rząd, którego ministrowie pozostają w zainteresowaniu wrogich tajnych służb i są przez nie gruntownie rozpracowani, może efektywnie pełnić swoją funkcję? Rząd, którego dyplomaci, zarówno cywilni, jak i wojskowi, na wyścigi oferują usługi w teorii tylko zaprzyjaźnionemu mocarstwu?

Jak funkcjonować w sytuacji, gdy szef agencji informacyjnej jest komunistycznym agentem typującym kandydatów do werbunku, a środowiska emigracyjne były rozbijane przez prowokatorów? Nie ma na te pytania prostej odpowiedzi. Nie usprawiedliwiając wielu błędów politycznych środowisk emigracyjnych, należy stwierdzić, że przyszło im funkcjonować w znacznie trudniejszych warunkach, niż sobie z tego zdawały sprawę.

Autor: Dominik Smyrgała

 

 

„FAKTY I MITY” nr 31, 07.08.2003 r.

WARSZAWA, SIERPIEŃ-WRZESIEŃ ’44

O powstaniu warszawskim napisano wiele książek

i naukowych opracowań, ale dotąd nikt nie potrafił

odpowiedzieć na pytanie najważniejsze: Czy śmierć

200 tysięcy warszawiaków była nieunikniona

i czy stolica Polski musiała lec w gruzach?

Rosjanie dotąd ukrywają materiały,

które poświadczyłyby, że armie

Stalina z premedytacją czekały, aż

powstanie padnie,

natomiast Brytyjczycy

i Amerykanie nadal

nie ujawniają dokumentów

dowodzących,

że od początku

uważali powstanie

za skazane na

klęskę, chociaż sami

dopuścili do jego wybuchu.

Dziś już wiadomo,

że decyzja o rozpoczęciu

walk była

błędem. Militarnym

– bo 40 tys. słabo

uzbrojonych żołnierzy AK, z zapasem

amunicji na 3 dni, nie miało szans

na pokonanie hitlerowskiej machiny

wojennej na głównym odcinku

wschodniego frontu. Politycznym

– bo chora była koncepcja dowództwa

AK i rządu emigracyjnego zdobycia

Warszawy tylko po to, aby wkraczająca

armia radziecka zastała stolicę

Polski już wyzwoloną przez AK

i zarządzaną przez władze stanowiące

ekspozyturę rządu londyńskiego.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że

na decyzję o wybuchu powstania

wpłynęła tradycyjna polska wiara

w cuda. Rząd emigracyjny i dowództwo

AK chciały podyktować światu

własne koncepcje oraz postawić Stalina,

Roosevelta i Churchilla przed

faktem dokonanym. Tymczasem polityczna

organizacja powojennej Europy

była już – przez tę wielką trójkę

– określona na konferencji

w Teheranie (28 XI–1 XII 1943

r.). Bardzo precyzyjnie wyznaczono

tam zasięg sowieckiej strefy

wpływów w Europie, a więc

i to, że Polska w tej właśnie strefie

się znajdzie. Wprawdzie

o szczegółach konferencji teherańskiej

polski rząd emigracyjny

nie został poinformowany,

ale sygnały napływające zarówno

z Moskwy, jak z Londynu

i Waszyngtonu, nie pozostawiały miejsca

na jakiekolwiek wątpliwości co

do przyszłego kształtu Polski i jej granic.

Mówiła o tym deklaracja rządu

radzieckiego z 12 stycznia 1944 roku,

określająca linię Curzona jako

wschodnią granicę Polski. Natomiast

Winston Churchill oświadczył 20

stycznia 1944 roku, że mocarstwa zachodnie

„nie rozpoczną nowej wojny

dla obrony wschodniej granicy Polski”.

Znana była w Londynie dyrektywa

(też autorstwa Churchilla) przysłana

polskiemu rządowi emigracyjnemu

12 lutego 1944 roku: „Organizacje

wojskowe w kraju, w miarę posuwania

się wojsk sowieckich, będą

oddawały się do ich dyspozycji.

W razie zajęcia jakiejś

miejscowości przez wojska

sowieckie, miejscowy

dowódca polski zgłosi się

do dowódcy sowieckiego,

ujawni przed nim swą organizację

i zastosuje się

do jego życzeń”.

Tymczasem przygotowania

do powstania

w Warszawie szły pełną

parą, a rząd emigracyjny

w pełni je akceptował, o czym

świadczy depesza, którą 25 lipca

przesłano do delegata w Warszawie:

„Na posiedzeniu Rządu RP zgodnie

zapadła uchwała upoważniająca Was

do ogłoszenia powstania w momencie

przez Was wybranym”.

W Komendzie Głównej AK panował

nastrój bojowy. Dowódca

organizacji, gen. Tadeusz Bór-

-Komorowski, uważał, że Niemcy

są już bardzo słabi na froncie wschodnim.

Jego sztab sądził, że wystarczy

mocne uderzenie na najważniejsze

punkty strategiczne w Warszawie,

by je przechwycić, a wtedy – już z pozycji

sił kontrolujących stolicę – będzie

można zacząć pertraktacje z Rosjanami.

Planowano ich przepuścić

bokiem – niech sobie idą dalej na

Berlin. Bohaterstwo czy głupota?

Powstania nie chciał generał

Kazimierz Sosnkowski, który

w ostatnich dniach lipca 1944 roku

przysłał do Warszawy swego emisariusza,

Jana Nowaka-Jeziorańskiego.

„Sosnkowski przestrzegał dowództwo

AK – pisał były powstaniec,

Lesław M. Bartelski („Powstanie

Warszawskie”) – iż nie widzi możliwości

porozumienia ze Stalinem,

nie ufał też Anglosasom, był przeciwny

powstaniu powszechnemu.

»Nowak« dodał, że Warszawa nie

może liczyć na większe zrzuty broni

i na wysłanie brygady spadochronowej

z Anglii”.

Mimo to następnego dnia,

31 sierpnia, zapadła decyzja, żeby

rozpocząć walkę.

O piątej po południu w kwaterze

głównej AK pojawił się

płk Antoni Chróściel („Monter”

– przyszły dowódca powstania),

przynosząc wiadomość, że

radzieckie oddziały pancerne

zdobyły Radość, Wołomin i Radzymin,

są więc tuż pod Warszawą, a pojedyncze

czołgi T-34 widziano już na

Pradze.

„Bór” wysłuchał „Montera” i zakomunikował

mu: – Jutro o piątej po

południu rozpocznie pan działania!

Gdyby „Bór” poczekał jeszcze

pół godziny, to dowiedziałby się od

innych oficerów, że widziane na Pradze

czołgi należą do jednostki otoczonej

przez Niemców, a główne

radzieckie siły są jeszcze daleko od

Warszawy. Radzymin został zajęty

2 sierpnia, następnego dnia – Wołomin,

a od 4 sierpnia radzieckie oddziały

zaprzestały jakichkolwiek działań

zaczepnych na przedpolu Warszawy.

Dopiero we wrześniu wkroczyły

do Pragi.

Oficjalne radzieckie tłumaczenia,

że Warszawie nie można było udzielić

pomocy, oparte były na argumentach

następujących: Niemcy sprowadzili

posiłki (m.in. dywizję pancerną

„Hermann Goering”), oddziały

Armii Czerwonej, zmęczone wielotygodniowym

marszem, musiały

przejść do obrony, a Wisła to przeszkoda

trudna do sforsowania. To były

oczywiście tylko ćwierćprawdy, bo

kiedy w Warszawie trwała nierówna

walka, armia radziecka zdobywała

obszary dwukrotnie większe od Polski

– wyeliminowała z wojny Rumunię,

zajęła Bułgarię, Albanię i połowę

Jugosławii. Przekroczyła też (już

w sierpniu 1944 roku!) Wisłę, tworząc

na jej lewym, warszawskim, brzegu

przyczółki: sandomierski oraz warecko-

magnuszewski, bezpośrednio sąsiadujący z Warszawą. Wisła była

więc już sforsowana.

Tymczasem – przez cały sierpień

i wrzesień – Warszawa krwawiła. Powstanie

trwało 63 dni. Prawda jest

oczywista i tragiczna. Otóż zarówno

Stalinowi, jak i Hitlerowi, zależało,

aby powstanie trwało jak najdłużej.

Stalinowi, bo chciał, aby hitlerowcy

zabili jak najwięcej uzbrojonych akowców,

którzy w przyszłości mogli się

obrócić przeciwko wojskom radzieckim,

a także żeby Hitler zdążył zrealizować

swój plan

totalnego zburzenia

Warszawy. Generalissimus

miał już bowiem

swoje własne

plany dla „nowej”

Polski, a upadek

„dawnej” stolicy

mógł mieć w tych

planach znaczenie

propagandowe wyłącznie

korzystne. Hitler

zaś wiedział, że

Stalin poczeka na koniec powstania

i cieszył się z oddechu dla swoich

wschodnich formacji.

Zdaniem Jana Sidorowicza, żyjącego

w Kanadzie badacza historii

powstania, Stalin dołożył nawet starań,

by tę walkę prowadzono jak najdłużej.

Prawdopodobnie było tak, że

9 września Stalina zaalarmowała wiadomość,

iż AK rozpoczyna rozmowy

kapitulacyjne z Niemcami.

Dowództwo powstania

doszło bowiem

do wniosku, że

po utracie Starówki

i Powiśla obrona

Śródmieścia będzie

tylko przedłużaniem

agonii. Ale Stalin właśnie

tę agonię chciał

przedłużyć i wytoczyć

więcej polskiej krwi.

Rozkazał więc oddziałom

I Armii WP

wykonanie operacji

pozorujących wspieranie

powstańców.

Nie z przyczółka warecko-magnuszewskiego,

bo wtedy Warszawa zostałaby

zapewne zdobyta, ale z Pragi, aby

szturmujące bataliony musiały forsować

Wisłę pod ciągłym ogniem, a następnie

atakować umocnione pozycje.

Zapewne bardzo się dziwił, że

kościuszkowcom udało się jednak

uchwycić niewielkie przyczółki – na

Czerniakowie i Żoliborzu. Dopiero

po siedmiu dniach zostali wyparci,

ponosząc ciężkie straty (prawie 3 tysiące

zabitych). Jednak wykonali postawione

im zadanie, bo rozmowy kapitulacyjne

zostały zerwane. Podjęto

je dopiero 30 września, a działania

wojenne zaprzestano 2 października.

Do tej pory zdążył wyginąć kwiat

warszawskiej młodzieży. Stalin odczekał

jeszcze trzy miesiące, podczas których

hitlerowcy wysadzali w powietrze

dom po domu i ulicę po ulicy,

niszcząc 60 procent budynków mieszkalnych

i 90 procent

budowli zabytkowych.

Dopiero 12 stycznia

1945 roku armia

radziecka przeszła do

ofensywy, a 14 stycznia

ruszyły do natarcia

na Warszawę wojska

I Frontu Białoruskiego,

w skład których

wchodziła I Armia

WP, i opanowały

bezludne ruiny stolicy

Polski. Zajęło im

to trzy dni.

Janusz Chrzanowski

 

 

"WPROST' Numer: 3/2007 (1256)

ZNIEWOLONE WYZWOLENIE

"To, co teraz zrobiono z Polską, przechodzi wszystko, co znane jest w dziejach jako cynizm i narzucenie narodowi obcej woli przemocą" - zapisała Maria Dąbrowska w styczniu 1945 r.

Wświetle dokumentów, to było wielkie zwycięstwo. Moskiewskie radio nadało rozkaz specjalny naczelnego dowódcy Armii Czerwonej, marszałka Związku Radzieckiego Stalina do marszałka Związku Radzieckiego Żukowa i szefa sztabu gen. płk. Malinina. Rozkaz ten podawał do wiadomości całego świata, że wojska I Frontu Białoruskiego w ustawicznym natarciu z zachodu na Warszawę zajęły Żyrardów i Sochaczew. Jednocześnie uderzeniem z północnego zachodu i południa wojska sowieckie i polskie zdobyły Warszawę, stolicę Polski. Fakt ten został uczczony w Moskwie uroczystym salutem 320 dział. Tego samego dnia na cześć II Frontu Białoruskiego i marszałka Rokossowskiego, którego wojska zajęły 500 miejscowości - w tym Maków, Ciechanów, Pułtusk i Nasielsk - oddano 20 salw z 224 dział.

 

Zwycięstwobez nieprzyjaciela

17 stycznia 1945 r. tym samym, w świetle dokumentów, stawał się dniem szczególnej chwały polskiego i sowieckiego oręża. Dniem historycznego zwycięstwa. Tego oto dnia padła "Festung Warschau", twierdza - jak pisano - ostatni punkt oporu na drodze do Berlina. Jednostkom wojskowym, które wyróżniły się w bojach, od tej chwili przysługiwał tytuł "warszawskie". Na żołnierskich piersiach z tą chwilą zawisł zasłużony Medal za Warszawę. Do największego zwycięstwa w całych polskich dziejach zabrakło w istocie tylko jednego szczegółu - nieprzyjaciela. Warszawy nikt nie bronił.

To wstydliwy, przez całe lata ukrywany fakt. Zadanie nakazujące "zniszczyć warszawskie zgrupowanie wroga i opanować stolicę Polski Warszawę" otrzymała I Armia Wojska Polskiego. Wówczas pod Warszawą liczyła 93 776 ludzi, miała 1500 dział i 172 wozy pancerne. Do tego jednego dnia, do tej walki o Warszawę, gotowi byli już od pięciu miesięcy. Od sierpnia 1944 r. polskie oddziały pod Warszawą oczekiwały na rozkaz pozwalający ruszyć na stolicę. Byli niemymi świadkami powstania, nieudanego desantu na lewy brzeg Wisły we wrześniu 1944 r. Za tę nieudaną, źle dowodzoną, pozorowaną, próbę pomocy dla Warszawy zapłacili trzema tysiącami poległych. Przez cały październik, listopad i grudzień z prawego praskiego brzegu Wisły śledzili palenie i niszczenie kolejnych ulic, obiektów, wysadzanie całych kwartałów miasta. Sowieci zresztą owo niszczenie skrzętnie dokumentowali, nanosząc na plany Warszawy kolejne niemieckie akty wandalizmu i kolejne niemieckie eksplozje. Nikt im z prawego brzegu Wisły nie przeszkadzał. Przez trzy miesiące Niemcy równali miasto z ziemią, a gdy zakończyli swe dzieło - po prostu się wycofali.

Festung Warschau okazała się fikcją, makabrycznym niemieckim wojennym żartem. Polacy nic o nim nie wiedzieli ani się go nie spodziewali. Gotowi byli do walki na śmierć i życie. O Warszawę i za Warszawę. Jest pytaniem historii, czy Sowieci, wyznaczając właśnie polskie oddziały do uderzenia na Warszawę, nie wiedzieli, że nie ma w niej już niemieckich obrońców. Czy nie wiedzieli o przerzuceniu niemieckiej 6. Armii Pancernej na południe? Czy nie śledzili ruchów wojsk niemieckich, świadczących o tym, że kierunek warszawski w ogóle nie będzie broniony? Czy nie uczestniczyli tym samym w owym niemieckim "żarcie historii", wyznaczając Polakom dramatyczną i wręcz upokarzającą misję "wyzwolenia Warszawy"? Nikt nie odpowie dzisiaj na te pytania i nikt nie przyzna się do podobnej politycznej perfidii. W świetle dokumentów niemieckich, choćby wspomnień gen. Heinza Guderiana, nie ulega wątpliwości, że ewakuacja sił niemieckich z Warszawy trwała dłuższy czas i była trudna do ukrycia przed lornetkami sowieckiego zwiadu. Tak czy inaczej, 17 stycznia Warszawy nie bronił już nikt. Dwa dni wcześniej opuściły miasto szczupłe, liczące ledwie cztery bataliony forteczne, siły niemieckie. Nacierający od rana Polacy już koło południa znaleźli się w centrum, a o godzinie 14.00 mogli meldować o "zdobyciu twierdzy Warszawa". W istocie polskie oddziały w milczeniu przemierzały miasto, które stało się przygnębiającym cmentarzem zrujnowanych budynków i tysięcy ciał na ulicach, w piwnicach i w ruinach.

 

Defilada w martwym mieście

Według dokumentów, w operacji owego wyzwalania Warszawy poległo 79 żołnierzy. Najczęściej stawali się ofiarami min, które pozostawili niemieccy "obrońcy". 19 stycznia do Warszawy przybyli dowódcy I Armii WP i nowi przywódcy polityczni, nowej ludowej Polski, by w Alejach Jerozolimskich na wysokości dawnego Dworca Głównego, na skrawku jako tako uprzątniętego miasta, przyjąć uroczystą defiladę zwycięstwa. W istocie przebiegała bez świadków, bo w Warszawie nie było żywej duszy. Ze strony praskiej przywieziono kilkudziesięciu ludzi. Na trybunie zasiedli Bierut, Osóbka- -Morawski i gen. Żymierski z jakimś radzieckim generałem. A wojsko szło Alejami Jerozolimskimi na zachód. Małpowano przed wojennymi kamerami słynną defiladę roku 1941, kiedy 7 listopada, w rocznicę rewolucji, przed Stalinem w śmiertelnie zagrożonej przez Niemców Moskwie kolejne pułki i dywizje, nie zatrzymując się ani nawet nie zwalniając kroku przed trybuną, szły na wojnę i na śmierć. W Warszawie nie było już dokąd i po co iść. Wojna wydawała się Polakom i skończona, i przegrana.

"Rano - zapisała Maria Dąbrowska - rozeszła się wiadomość o zajęciu Warszawy, Łodzi, Częstochowy, Sieradza (...). Przez pół godziny słychać było strzelaninę, a potem wszystko ucichło. Około piątej sześć czołgów sowieckich przejechało około bramy szkoły, kierując się okólną drogą przy szosie. (...) Pomyśleć, dziś rano jeszcze byli tu Niemcy, a wieczorem jesteśmy już pod okupacją bolszewicką". W świetle dokumentów do 15 stycznia 1945 r. Rosjanie na prawym brzegu Wisły, na Pradze, zdołali już aresztować 13 tys. Polaków, w tym około 10 tys. żołnierzy i oficerów Armii Krajowej. Sowieckie meldunki z czerwca 1945 r. dotyczyć już będą 25 tys. aresztowanych. Dla wojsk sowieckich ludność miejscowa nie zasługuje na najmniejsze zaufanie. "Są posępni - pisze Dąbrowska - nieuprzejmi i nie ma w nich nic z ducha oswobodzicieli (É). Zabrali już wszystkie konie, krowę, dwie świnie, sporo kur i jaj. Piją, zwłaszcza oficerowie, bardzo dużo wódki, którą sobie każą dawać szklankami. Są przy tym tak nieufni, że każą gospodarzom pierwszym próbować". Warto chyba po 62 latach, które nas dzielą od owego wyzwolenia, przywołać prawdziwe oceny i komentarze wydarzeń dotychczas znanych jedynie z wyreżyserowanych scen polsko-radzieckiego braterstwa broni.

 

Sowiecki Blitzkrieg

20 stycznia 1945 r., po zaledwie tygodniu operacji styczniowej, w której na polskiej ziemi, między Bałtykiem a Karpatami, bierze udział pięć frontów sowieckich, 4 mln żołnierzy, 62 tys. dział, 10 tys. czołgów, jak zapisze gen. Guderian: "Wróg stanął na ziemi niemieckiej. Lawina nacierających wojsk nie napotykając oporu (!) potoczyła się w kierunku Rzeszy". To, jak się wydaje, prawdziwa ocena faktów i zdarzeń związanych w wyzwalaniem Warszawy i całej zresztą Polski przez Armię Czerwoną. Wbrew wysiłkom tzw. ludowych historyków trudno znaleźć na niej wielkie pola bitewne, wielkie gniazda niemieckiego oporu, wielkie zwycięstwa i klęski. Stosunek sił w tej fazie wojny na froncie wschodnim wydaje się tak miażdżący dla Niemiec, że aż trudno uwierzyć, by w operacjach, w których Armia Czerwona pokonuje dziennie po kilkadziesiąt kilometrów, jej straty osobowe na polskiej ziemi - jak podają sowieckie statystyki - wyniosły w sumie 650 tys. poległych. Trudno się oprzeć podejrzeniu, że sowieccy statystycy w owe straty poniesione przy wyzwalaniu Polski wpisali być może także bilans strat w walkach o Królewiec, Prusy Wschodnie, Wzgórza Seelowskie czy Berlin.

Formalnie rzecz biorąc, od kilkunastu lat wszyscy Polacy już wiedzą, że nie było wyzwolenia Warszawy, że to była fałszywa rocznica, której nikt już nie święci. Do historii przeszły akademie urządzane w szkołach i zakładach pracy, rocznicowe odznaczenia i imprezy. Nikt już nawet nie pamięta styczniowych międzynarodowych warszawskich turniejów koszykarskich o Puchar Wyzwolenia. A jednak ta fałszywa rocznica nadal żywa jest w pamięci. Może dlatego, że niewiele jest w naszej najnowszej historii wspomnień bardziej uwierających zbiorową pamięć, bardziej upokarzających i lepiej ilustrujących stalinowski cynizm historii. Nie dość, że nie dopomogli tragicznej, walczącej Warszawie, nie dość, że nawet nie próbowali powstrzymać niemieckiego dzieła jej zniszczenia, to jeszcze Polakom nakazali "wyzwalać" martwe, poległe miasto, a kolejnym polskim pokoleniom - święcić uroczyście rocznicę rzekomego zwycięstwa.

Kilka dni po owym wyzwoleniu i owym zwycięstwie Maria Dąbrowska pod datą 27 stycznia 1945 r. zapisała w dzienniku: "To, co teraz zrobiono z Polską, przechodzi wszystko, co znane jest w dziejach jako cynizm i narzucenie narodowi obcej woli przemocą. I pomyśleć, że ten nieszczęsny naród po pięciu latach tak straszliwych ofiar, takiej niezłomnej walki i pracy podziemnej przeciw Niemcom, nie ma nawet takiej satysfakcji, żeby historię tej cudownej walki, pracy, ofiar ujawnić i laurem uwieńczyć. Bo tę naszą krew i walkę opluto, zbezczeszczono, przekreślono". I te słowa, jak sądzę, są najwierniejszym i najpełniejszym zapisem pamięci tego, co czuli Polacy w dniach owego "wyzwolenia".

Dariusz Baliszewski

 

 

"WPROST" nr 17/18/2007 (1270)

SEKSUALNE NIEWOLNICE III RZESZY

SETKI TYSIĘCY KOBIET ZMUSZONO DO PROSTYTUCJI NA RZECZ NIEMCÓW I ICH SOJUSZNIKÓW PODCZAS II WOJNY ŚWIATOWEJ

Pasażem nazywają żołnierze niemieccy długie przejście pod wysokim kompleksem budynków, które prowadzi na Nowy Świat i w pobliże Alei Jerozolimskich (...). Umundurowani Niemcy (...) przechadzają się w tym przejściu i krytycznymi spojrzeniami lustrują kobiety i dziewczęta w wieku od 15 do 25 lat. (...) Jeden z wojaków wyciąga kieszonkową latarkę i świeci nią zuchwale jednej z kobiet prosto w oczy. Zwracają się ku nam blade, wyrażające znużenie i rezygnację oblicza obydwu kobiet. Ta pierwsza może liczyć około 30 lat. »Czego ta stara kurwa jeszcze tutaj szuka?« - jeden z trzech żołdaków śmieje się jej prosto w twarz. »Chleba, proszę pana« - prosi kobieta. (...) »Kopniaka w dupę możesz dostać, ale nie chleba« - odpowiada żołnierz. (...) Właściciel latarki znowu kieruje światło na twarze i postacie dziewcząt. (...) Najmłodsza liczy może 15 lat, najstarsza mniej więcej 18. (...) Najmłodszej z trzech dziewcząt odpina płaszcz i pożądliwymi łapami obmacuje jej ciało. »Ta świetnie nadaje się do łóżka« - mówi. (...) Mogę sobie wyobrazić, co czuje dziewczynka, którą poniżono i którą maca się jak zwierzę na targu"- pisał w 1942 szwajcarski kierowca misji Czerwonego Krzyża Franz Mawick.

Temat prostytucji i seksualnej przemocy pod okupacją do niedawna stanowił wśród historyków tabu. Dopiero głośna afera z seksualnymi niewolnicami wojsk japońskich, które porywano do domów publicznych z Korei i Chin, sprawiła, że niektórzy historycy zainteresowali się tym problemem w okupowanej Europie. Wnioski są nie mniej wstrząsające. Amerykańska historyczka Wendy Jo Gertjejanssen z Uniwersytetu w Minnesocie w pracy "Sexual Violence on the Eastern Front during World War II" dowodzi, że przemoc seksualna ze strony sił wojskowych i policyjnych III Rzeszy była powszechna.

Pierwsze wypadki gwałtów odnotowano już we wrześniu 1939 r. podczas inwazji Niemiec na Polskę. Niemiecki historyk Jochen Böhler w monografii "Przygrywaka do wojny na wyniszczenie - Wehrmacht w Polsce" pisze o rozkazie wydanym przez Główną Komendanturę Armii, w którym zwraca się uwagę na "wykroczenia przeciwko ludności cywilnej na zajętych obszarach, w tym wypadki gwałtów".

6 lutego 1940 r. na ręce głównodowodzącego Wehrmachtu Walthera von Brauchitscha Johannes von Blaskowitz skierował memoriał. Protestował w nim przeciwko "masowym zgwałceniom, rabunkom i mordom", których dopuszczają się żołnierze Führera w Polsce. Von Blazkowitz został odwołany ze stanowiska, a 4 października 1939 r. sprawcy gwałtów i mordów zostali przez Hitlera objęci amnestią. Znany jest tylko jeden wypadek ukarania sprawców przemocy seksualnej w Polsce. Sprawa dotyczyła zbiorowego gwałtu, którego dopuścili się 27 września 1939 r. trzej szeregowcy w Busku Zdroju podczas najścia na żydowską rodzinę Kaufmanów. Skazani zostali jednak nie za gwałt, ale "pohańbienie rasy".

 

PORWANE ZA MŁODU

Przemoc seksualna wobec Polek nie ustała wraz z zakończeniem działań wojennych. Wprawdzie propagandowe slogany głosiły, że Polacy są podludźmi i kontakty seksualne z nimi oznaczają pohańbienie rasy, to jednak praktyka wyglądała inaczej. Naczelny lekarz Wehrmachtu dr Joachim Rost zwracał uwagę, że brak seksualnego spełnienia może prowadzić do rozprzestrzeniania się w armii homoseksualizmu. Abwehra alarmowała, że przygodne kontakty seksualne mogą prowadzić do ujawniania tajemnic wojskowych. Rozwiązanie znaleziono, organizując sieć wojskowych burdeli. Stworzenie ich poparł już 9 września 1939 r. SS-Gruppenführer Reinhard Heyndrich, prawa ręka Himmlera. Rozkaz w tej sprawie wszedł w życie już 16 marca 1940 r.

2 września 1940 r. oficer sanitarny komendantury w Generalnej Guberni donosił, że plan zorganizowania sieci domów publicznych został zrealizowany w prawie wszystkich większych miastach. Gorzej było ze znalezieniem personelu. Rozwiązaniem była przymusowa prostytucja obywatelek podbitej Europy. 3 maja 1941 r. Ministerstwo Spraw Zagranicznych rządu na uchodźstwie w memoriale skierowanym do rządów aliantów alarmowało: "Niemiecka policja regularnie organizuje w rozmaitych miastach rajdy mające na celu schwytanie jak największej ilości młodych kobiet, które są przymuszane do pracy w burdelach odwiedzanych przez niemieckich oficerów i żołnierzy".

Do dokumentu dołączono świadectwo jednej z matek: "Zdecydowałam się opuścić Katowice ze względu na moją 15-letnią córkę, która została zarejestrowana przez władze niemieckie do wysłania do Niemiec, rzekomo do pracy w rolnictwie. Wiem, co to oznacza, znam przypadek pani M., której córki zostały wysłane do prac polowych w Brandenburgii. Przy każdej okazji były one gwałcone przez niemieckich żołnierzy. Kiedy okazało się, że jedna z nich zaszła w ciążę, została odesłana do matki". 31 marca 1943 r. przedstawiciele legalnie działającej Rady Głównej Opiekuńczej w Krakowie złożyli wizytę dyrektorowi ministerialnemu Rhetzowi. "Interweniowano w sprawie opieki nad kobietami ciężarnymi, które wracając z robót w Rzeszy, wstydzą się wracać do swoich rodzin i tułają się z miejsca w miejsce" - napisano w notatce po spotkaniu.

 

REGULAMIN DLA NIEWOLNIC

Niewolniczą pracę w domach publicznych zorganizowano z typową niemiecką skrupulatnością. Zaczynano o 6.00 od badania lekarskiego. Od 11.00 do 13.00 kobiety przebywały w hotelu, przygotowując się do pracy. Klientów obsługiwały między 14.00 a 20.30. Znamy również dokumenty, które regulowały, jak powinna wyglądać wizyta żołnierza w domu publicznym. Przewidywały one, że na zaspokojenie miał on zaledwie kwadrans. Przed wizytą w burdelu musiał wypełnić specjalną ankietę, w której zobowiązywał się do użycia specjalnego pakietu składającego się ze środka bakteriobójczego oraz prezerwatywy.

Dokument nakazujący skorzystanie z usług prostytutki w ciągu 15 minut świadczy o tym, że jedna dziewczyna musiała dziennie obsłużyć ponad dwudziestu mężczyzn. Ale z ankiet wynika, że były nawet takie, które obsługiwały 32 mężczyzn w ciągu doby. Żołnierz za wizytę w burdelu płacił jedynie 3 marki.

Prostytutki miały też pewne przywileje. W "Informacji bieżącej" Delegatury Rządu na Kraj dowiadujemy się, że "w Warszawie czynne są dwa domy publiczne dla żołnierzy niemieckich. Ich pensjonariuszki otrzymują dodatkowe karty nr II oprócz normalnych kart aprowizacyjnych, a przeznaczone dla osób ciężko pracujących w przemyśle związanym z obronnością". Jak ciężkie było ich położenie, świadczy również to, że część pensjonariuszek, nie mogąc znieść poniewierki w burdelach, decydowała się na ucieczkę. Wiemy o co najmniej jednej zbiorowej ucieczce z wojskowego burdelu w Norwegii w 1941 r. Uciekinierki, Polki i Rosjanki, poprosiły o azyl norweski Kościół luterański.

Straszny był los kobiet, które były zmuszane do prostytucji w obozach koncentracyjnych, gettach, a także w domach publicznych dla robotników cudzoziemskich. Fakt istnienia w KL Auschwitz baraku służącego jako dom publiczny dla wyróżniających się więźniów (głównie kapo) jest powszechnie znany historykom. Mniej znanym faktem jest to, że domy publiczne w kacetach były normą, a nie wyjątkiem. O pracownice tych przybytków nie dbano - chore po prostu zabijano. Niedawno w aktach IPN odkryto, że gehenna więźniarek obozów koncentracyjnych trwała również po wojnie. Znaleziono dokument, w którym organa bezpieczeństwa prosiły o interwencję władze sowieckie w sprawie gwałtów, których dopuszczali się na więźniarkach "wyzwoliciele" z Armii Czerwonej.

Niemcy dopuszczali się przemocy seksualnej również w gettach.12 maja 1942 r. przewodniczący warszawskiego Judenratu zanotował: "Zjawił się Avril z filmowcami i zażądał zdjęcia w mykwie na Dzielnej. Do tego potrzeba 20 mężczyzn ortodoksów z pejsami i 20 kobiet z lepszej sfery". Niemieccy filmowcy przymusili ich do odegrania sceny orgii seksualnej. Mimo represji za "pohańbienie rasy" gwałty popełniane na Żydówkach przez Niemców nie były czymś wyjątkowym. Znany był z tego m.in. Joseph Blösche, w warszawskim gettcie zwany Frankensteinem. Zgwałcone Żydówki po prostu zabijał.

 

WINA BEZ KARY

Do niedawna możliwe było osądzenie sprawców gwałtów lub przynajmniej wypłacenie odszkodowań seksualnym niewolnicom. Tomasz Szarota, autor książki "Okupowanej Warszawy dzień powszedni", odkrył, że w ówczesnej Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce przechowywane były akta osobowe warszawskich pracownic domów publicznych. Na początku lat 70. nie były one udostępniane badaczom. Powinny one do dziś się znajdować w archiwum IPN. Jednak zniknęły. Nie jest wykluczone, że zostały one przekazane do niemieckiego archiwum w Ludwigsburgu.

Japończycy - wprawdzie dopiero pod presją światowej opinii publicznej - przeprosili seksualne niewolnice z czasów II wojny światowej i zapowiedzieli zadośćuczynienie ich krzywdom. Wiele wskazuje na to, że polskie niewolnice seksualne zadośćuczynienia się nie doczekają.

Cezary Gmyz

 

 

"NEWSWEEK" nr 29, 24.07.2005 r. 

1945 ROK KOBIET UPODLONYCH

Cóż jest odrażającego w tym, że żołnierz zabawi się z kobietą? - komentował Stalin masowe gwałty armii radzieckiej w Europie.

Gwałtów w czasie II wojny światowej dopuszczali się nawet Amerykanie - jak szacują historycy, odnotowano co najmniej 17 tys. takich przypadków. Jednak wyczynów Armii Czerwonej nie da się porównać z niczym. Rosjanie masowo gwałcili Niemki, Polki, Żydówki, a nawet Rosjanki. Ale w Polsce, w przeciwieństwie do Czech, Węgier czy Niemiec, gdzie o sprawie mówi się publicznie od kilku lat, ten temat wciąż pozostaje tabu.

A świadectw nie brakuje. Są m.in. raporty Ministerstwa Informacji i Propagandy, sprawozdania milicji i starostów, raporty działającej w podziemiu Delegatury Rządu, a w końcu dokumentacja Ministerstwa Zdrowia. Dlatego dziś, w przeddzień dawnego komunistycznego święta - 22 lipca - warto przypomnieć, jaką twarz miało wyzwalanie Polski dla setek tysięcy kobiet, które 60 lat temu znalazły się na trasie pędzących na Berlin radzieckich dywizji.

"Donoszę - pisał mieszkaniec Pińczowa do miejscowego starosty - że w nocy z dnia 26 na 27 bm. 45 r. wtargnęło dwóch żołnierzy rosyjskich do mego domu przy ulicy Bednarskiej [...]. Po wtargnięciu żołnierze ci sterroryzowali mnie, przykładając mi broń do głowy i grożąc wywozem do Rosji, zarzucając mi nieprzychylne ustosunkowanie się do nich, dlatego, że gdy oni żądali mych córek, ja się sprzeciwiłem. Żołnierze ci twierdzili, że walczą trzeci rok o Polskę, więc mają prawo do wszystkich Polek i że przyszli tu z polecenia komendanta. Córkę zaś młodszą, którą na widok terroryzowania mnie poczęła płakać, uderzyli pasem, dlatego, że się ich bała. Natomiast starszą chcieli zmusić, by im się oddała, lecz w obronie jej stanął syn sześcioletni, który krzyczał i płakał oraz żona. Wówczas poczęli terroryzować żonę, przykładając jej rewolwer do ust, kopiąc, ciągnąc za włosy i żądając przy tym kategorycznie oddania córek. Kiedy żona oświadczyła, że absolutnie nie odda córek, wtedy ciągnąc ją za włosy, wyciągnęli na podwórko z mieszkania, gdzie w bestialski sposób, rzucając ją o ziemię, zgwałcili. Przy czym nadmieniam, że żona w owym czasie była chora, gdyż przechodziła grypę, liczy 52 lata, mimo tego tak postąpili".

 

Podobnych historii nie sposób policzyć. Stały się plagą pierwszych miesięcy "wyzwolenia". Apogeum nastąpiło późną wiosną i latem 1945 r. Tylko do końca czerwca tego roku w samej Dębskiej Kuźni w powiecie opolskim zanotowano 268 gwałtów. Rozpasanie formacji NKWD, band maruderów, żołnierzy wycofywanych z Niemiec - to jedno z najważniejszych powojennych doświadczeń Polaków. Co istotne, w następnych dziesięcioleciach niemal zupełnie wyparte z pamięci zbiorowej. "Zażądali przyszykowania kolacji, masła, sera, mleka, wódki i ładnych kobiet" - opisywał milicjant w Twardej Górze jedno z łagodnych najść "ruskich". Brutalną odmianą tego zjawiska były pacyfikacje całych wsi. Starosta powiatu łódzkiego informował wojewodę, że 3 lipca 1945 r. żołnierze radzieccy z transportu stacjonującego w dwóch pociągach na stacji Olechów napadli z bronią w ręku na cztery pobliskie wsie, rabując i gwałcąc. Ludzie w panicznym strachu uciekali z domów, porzucając wszystko na pastwę losu.

Masowo gwałcone były Polki powracające z robót w Niemczech. Na konferencji delegatów urzędów repatriacyjnych, która odbyła się w maju 1945 r., stwierdzono, że są przedmiotem "ustawicznych napaści ze strony pojedynczych i zorganizowanych grup żołnierzy sowieckich". Tylko nielicznym udawało się ujść cało.

Krytyczną sytuację na Pomorzu potwierdzają także raporty działającej w podziemiu Delegatury Rządu. "Pod tym względem szczególnie ciężkie chwile przeżyły północne powiaty Pomorza, gdzie bolszewicy urządzili formalne orgie". Na dworcu w Bydgoszczy żołnierz usiłował zgwałcić 20-letnią dziewczynę, a gdy ta się broniła, zasztyletował ją bagnetem na oczach matki. W Bydgoszczy miało wręcz dochodzić do polowania na polskie dziewczęta. "Według niepotwierdzonych danych, mają niektóre z nich przebywać na komendanturach jako nałożnice".

Sytuację na Śląsku, podobnie jak na Pomorzu, można opisać - ze względu na liczbę ataków - jako stan klęski żywiołowej. Żołnierze organizowali obławy na kobiety. W marcu 1945 r. do przędzalni lnu położonej w jednej z miejscowości pod Raciborzem wtargnęło kilkunastu pijanych Rosjan. Uprowadzili stamtąd około trzydziestu pracownic i zabrali je do pobliskiej wsi Makowo. Tam zgwałcili, grożąc, że będą strzelać w razie oporu.

 

 

Na Śląsku kobiety nigdzie i o żadnej porze nie mogły czuć się bezpiecznie. Radzieccy towarzysze gwałcili w przydrożnych rowach, okradając i bijąc, a czasem mordując. Porywali w biały dzień z ulic Katowic, Zabrza, Chorzowa. Historyk IPN Jarosław Neja, który opisał dramat Ślązaczek, przytoczył m.in. zeznania jednej z nich: "16 czerwca [19]45 r. koło stadionu chorzowskiego zatrzymało nas czterech żołnierzy radzieckich będących w stanie pijanym, żołnierze ci zmusili nas do udania się z nimi na pobliskie pola. Gdy się broniłam, zostałam uderzona jakimś twardym narzędziem w szczękę. Żołnierze powalili mnie na ziemię i dopuścili się na mnie gwałtu".

Nic dziwnego, że wybuchła epidemia chorób wenerycznych. Na Pomorzu i Śląsku były powiaty, w których została zakażona większość kobiet. W 1948 r. poradnie przeciwweneryczne w Gdańsku udzieliły w sumie 90 tys. porad. Na około 40 proc. szacowano liczbę chorych kobiet w Gnieźnie w 1945 r. W tym mieście wprowadzono nawet zarządzenie, na mocy którego kobiety spotkane na ulicy po godzinie 22 podlegały kontroli lekarskiej.

Odpowiedzi na pytanie o przyczyny masowych gwałtów żołnierzy Armii Czerwonej może być kilka. Najbardziej prozaiczna - jej żołnierze w przeciwieństwie do Niemców czy Anglosasów nie dostawali urlopów, więc najczęściej przez kilka lat nie widzieli żon. Pamiętać też trzeba o demoralizacji i zdziczeniu. Ale gwałt jest niejako wpisany w zachowanie zwycięzców wobec zwyciężonych, zwłaszcza gdy zdobywa się miasta wroga. Podczas trwających ponad 50 dni walk o Budapeszt ofiarami gwałtów padło ok. 100 tysięcy Węgierek.

 

W Prusach Wschodnich i na Śląsku, gdy tylko pojawiali się żołnierze Koniewa i Żukowa, dochodziło do masowych gwałtów. Jeśli idąca naprzód jednostka pierwszego rzutu nie zdążyła, tyłowe nadrabiały zaległości. "Żołnierze Armii Czerwonej nie przejmowali się zbytnio jakimiś >>indywidualnymi związkami<< z niemieckimi kobietami - pisał dramaturg Zachar Agranienko w swoim dzienniku, gdy służył jako oficer piechoty morskiej w jednostce walczącej w Prusach Wschodnich. - Dziewięciu, dziesięciu, dwudziestu naraz - gwałcili, nie oglądając się na nic i na nikogo". Anonimowa autorka dziennika "Kobieta w Berlinie. Zapiski z 1945 roku" wspomina, że Niemki pytały się nawzajem zawsze o to samo: Ile razy? Co prawda zanim jeszcze nadciągnął front, w bombardowanej stolicy, siedząc w piwnicach, siliły się na żarty, że "lepszy Ruski na brzuchu niż Amerykanin nad głową", jednak nie mogły zapomnieć o Nemmersdorf - pierwszej wsi w Prusach Wschodnich zajętej przez radzieckich żołnierzy w październiku 1944 r. Kilkadziesiąt kobiet zostało tam zgwałconych, a następnie zamordowanych.

W jednym z raportów NKWD (przytoczonym przez Antona Beevora w książce "Berlin 1945. Upadek") czytamy: "Przesłuchano Emmę Korn. Powiedziała, że 3 lutego, po wejściu czołowych oddziałów radzieckich, żołnierze weszli do piwnicy, w której się schroniły: >>Wskazali bronią na mnie i na dwie inne kobiety oraz kazali wyjść na zewnątrz. Tam zostałam zgwałcona przez dwunastu żołnierzy. Inni gwałcili kobiety, które opuściły piwnicę razem ze mną. Następnej nocy sześciu żołnierzy znowu weszło do piwnicy i gwałciło nas na oczach naszych dzieci. 5 lutego pojawiło się kolejnych trzech, 6 lutego następnych ośmiu, kompletnie pijanych, którzy nie tylko nas zgwałcili, ale i dotkliwie pobili<<". Trzy dni później kobiety usiłowały zabić siebie i swoje dzieci.

Zemsta na wrogu była więc z pewnością jednym z motywów, a - niejako przy okazji - ofiarami stawały się także mieszkanki miast sojusznika. Przykładem może być Poznań, z którego w lutym 1945 r. Niemcy uczynili twierdzę. Przez jakiś czas front przebiegał przez gęsto zamieszkane dzielnice. Radzieccy żołnierze odreagowywali wojenny stres, napadając na kobiety. Juliusz Bardach, później znany historyk państwa i prawa, wówczas kapitan Wojska Polskiego, raportował: "Bardzo powszechne są również [poza kradzieżami - red.] wypadki gwałtu dokonywane na Polkach - nieraz w obecności rodziców czy męża. Najczęściej jednak wojskowi, przeważnie młodzi oficerowie, uprowadzają kobiety do siebie (nieraz pod pozorem, że potrzebne są do pomocy przy opatrywaniu rannych) i tam je zniewalają". Dłużej stacjonujące w jednym miejscu radzieckie oddziały z czasem zaczęły tworzyć własne haremy, składające się głównie z Niemek, którym w zamian za usługi seksualne zapewniano żywność i względne bezpieczeństwo. Powstawały także domy publiczne. We Wrocławiu były dwa takie "punkty usługowe".

 

Ale odpowiedź na pytanie o genezę masowych gwałtów dokonywanych przez Rosjan może być też bardziej wysublimowana. Podsuwa ją freudyzm. Seksualne niezaspokojenie milionów radzieckich mężczyzn mogło mieć podłoże neurotyczne, wynikać z wcześniejszego stłumienia wszelkiego erotyzmu w oficjalnej stalinowskiej kulturze. Autorka "Kobiety w Berlinie" wspomina, że będąc przed wojną w Rosji, zostawiła w jednym z biur niemieckie i amerykańskie czasopisma. Kiedy je odzyskała, zauważyła, że powyrywano kartki z reklamami damskiej bielizny, pasów do pończoch i biustonoszy: "Rosjanie nie znają takich reklam. Ich czasopisma są całkowicie pozbawione seksapilu. Być może te głupie zdjęcia, na które żaden mężczyzna z Zachodu nie zwróciłby uwagi, stanowiły dla Rosjan najśmielszą pornografię".

Swoje czyniła też postawa głównodowodzących. Stalin, komentując gwałty radzieckich żołnierzy w Jugosławii, w rozmowie z Milowanem Dżilasem powiedział: "Czytaliście oczywiście Dostojewskiego? Czy rozumiecie, jak skomplikowana jest dusza ludzka? No więc, wyobraźcie sobie kogoś, kto bił się od Stalingradu do Belgradu - poprzez tysiące kilometrów swego własnego zniszczonego kraju, kto maszerował po martwych ciałach swych towarzyszy i swych najukochańszych! Jak może taki człowiek reagować normalnie? I cóż jest tak odrażającego w tym, że po takich okropnościach zabawi się z kobietą? Wyobrażaliście sobie, że Czerwona Armia jest idealna. Nie, ona nie jest idealna i nie może być idealna, nawet gdyby nie zawierała pewnego odsetka kryminalistów - otworzyliśmy nasze zakłady karne i wszystkich wcieliliśmy do wojska. Była raz taka historia. Jeden major lotnictwa zabawiał się z kobietą, a pewien rycerski mechanik przybiegł, by ją ratować. Major wyciągnął pistolet: >>Ech, ty tyłowy krecie!<< - krzyknął - i zastrzelił rycerskiego mechanika. Majora skazano na śmierć. Jakoś ta sprawa dotarła do mnie. Zarządziłem dochodzenia - mam po temu prawo jako naczelny dowódca w czasie wojny - zwolniłem majora i posłałem go na front. Obecnie jest jednym z naszych bohaterów. Trzeba rozumieć żołnierza. Czerwona Armia nie jest idealna. Ważne jest, że bije się z Niemcami - i bije się dobrze, a reszta nic nie znaczy".

Ale nawet takie podejście nie tłumaczy gwałtów choćby na ofiarach - więźniarkach obozów koncentracyjnych czy robotnicach przymusowych, z których wiele było przecież Rosjankami. I nie tłumaczy również gwałtów na Polkach. Tym bardziej że z dokumentów wynika, iż po Niemkach i Węgierkach (Węgry były sojusznikiem Hitlera) Polki okazują się następną grupą kobiet, które ucierpiały najbardziej. Działo się tak, choć wystawiliśmy czwartą pod względem wielkości armię w antyhitlerowskiej koalicji, a - zgodnie z nomenklaturą używaną przez komunistyczną propagandę - Polska była właśnie wyzwalana spod hitlerowskiego jarzma. Ale takie to było wyzwolenie.

Marcin Zaremba, Jolanta Zarembina.

Marcin Zaremba - pracuje w Instytucie Historii UW oraz w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Zajmuje się historią Polski XX w. Autor książki "Komunizm, legitymacja, nacjonalizm"; Jolanta Zarembina - dziennikarka "Newsweeka Polska"

 

 

„WPROST” nr 28(1281), 15.07.2007 r.

GWAŁT NA GWAŁCICIELACH

SAM STALIN AKCEPTOWAŁ PRZEMOC SEKSUALNĄ JAKO METODĘ PODBOJU

Leżę z głową na najniższym stopniu schodów, czuję na plecach chłód posadzki. Wyżej w szparze drzwi, przez którą wpada trochę światła, stoi na straży jeden z mężczyzn, drugi zdziera ze mnie ubranie, przemocą szukając drogi. () Kiedy półprzytomna próbuję wstać, drugi się rzuca na mnie, przyciska mnie pięściami i kolanami do podłogi. Teraz drugi łotr stoi i szepce - szybko, szybko (). Podczołgałam się wzdłuż ściany do drzwi piwnicy. (...) Krzyczę: - Wy świnie! Zostałam dwa razy zgwałcona, a wy zamykacie drzwi i pozwalacie mi leżeć jak jakiemuś śmieciowi". To opis pierwszego z gwałtów, jakiego doświadczyła Anonyma, autorka dziennika "Kobieta w Berlinie".

--------------------------------------------------------------------------------

Opowieść zaczyna się w dniu ostatnich urodzin Adolfa Hitlera, a kończy równie symbolicznie - 22 czerwca 1945 r., w rocznicę napaści Niemiec na Związek Sowiecki. Mimo to nie znajdziemy na kartach tej książki bohaterów znanych z dzieł historycznych. Jej zbiorowym bohaterem są zwyczajne berlińskie kobiety i dziewczyny. Ich historię niebawem będziemy mogli obejrzeć na dużym ekranie. Zdjęcia do ekranizacji pamiętnika Anonymy właśnie się zakończyły w Legnicy i Wrocławiu.

 

PROKLIATAJA GIERMANIA

Jesienią 1944 r. sowieckie jednostki po raz pierwszy wdarły się na przedwojenne terytorium III Rzeszy. Ale to nie wtedy rozpoczęły się masowe gwałty dokonywane przez sowieckich sołdatów. Pierwszymi ich ofiarami padły mieszkanki przedwojennych kresów polskich. Już w lipcu 1944 r. wywiad Armii Krajowej donosił o okrucieństwach, jakich dopuszczali się tam Sowieci na kobietach. Dowództwo Armii Czerwonej na gwałty te patrzyło przez palce. Walka Polaków u boku Sowietów oraz silny polski ruch oporu na byłych kresach sprawił, że częściowo udało się gwałty ograniczyć. Orgia przemocy rozpoczęła się w pełni, kiedy Sowieci przekraczali granicę oznaczaną czasem tablicą "wot ona, prokliataja Giermania".

Od października 1944 r. nie było w Niemczech okrzyku bardziej wyzwalającego panikę niż "Russen kommen" (Rosjanie idą). A zaczęło się to 21 października 1944 r., kiedy oddziały Armii Czerwonej zajęły Nemmersdorf, małą wioskę w Prusach Wschodnich. Dzień później odbili ją Niemcy. Minister propagandy III Rzeszy Joseph Goebbels natychmiast sprowadził tam ekipę filmową, by pokazać, jakich okrucieństw mieli się dopuścić Sowieci. Dziś wiemy, że gwałty w Nemmersdorfie były, przynajmniej częściowo, fałszerstwem nazistowskiej propagandy (pisał o tym we "Wprost" Robert Leszczyński).

 

Mimo tego fałszerstwa gwałty na niemieckich kobietach były czymś powszednim. Sowieccy dowódcy tylko z rzadka interweniowali. Żołnierzowi sowieckiemu nie przysługiwał urlop, podczas którego mógłby choćby częściowo rozładować napięcie seksualne. "Złamcie siłą dumę rasową germańskiej kobiety. Bierzcie ją jako regularną zdobycz" - wzywał "kulturalny" pisarz Ilia Erenburg. Stalin myślał zresztą podobnie. Milovan Dżilas w "Rozmowach ze Stalinem" wydanych w 1962 r. cytuje jego wypowiedź: "Niech pan sobie wyobrazi człowieka, przemierzywszy tysiące kilometrów przez własny zniszczony kraj, po trupach swoich kolegów i najukochańszych krewnych. I co w tym strasznego, że po tych wszystkich okropieństwach zabawi się z kobietą. Pan wyobraża sobie, że Armia Czerwona jest ideałem".

Kobiety i dziewczyny były przez Sowietów traktowane jak wojenne trofeum, niewiele się różniące od takiego przedmiotu pożądania jak zegarek. Niemcy bardzo szybko się nauczyli, co znaczy "daj czasy" (oddaj zegarek). Sowieci zaś bardzo szybko przyswoili sobie niemiecki zwrot "Frau komm" (Kobieto, chodź), prawie zawsze będący wstępem do gwałtu.

 

ZEMSTA ZA INWAZJĘ

Postępowanie sowieckich żołnierzy, choć nie dające się usprawiedliwić, miało podstawy psychologiczne. Wielu z nich i ich rodzin doświadczyło ze strony Niemców znacznie większych okrucieństw. Na froncie wschodnim gwałty na rosyjskich czy ukraińskich kobietach mimo istniejących zakazów rasowych były również powszechne (pisałem o tym niedawno we "Wprost" w artykule "Seksualne niewolnice III Rzeszy"). Do tego dochodziły masowe egzekucje, mordowanie dzieci, palenie całych wsi i miasteczek. Powodów do zemsty Armia Czerwona miała więc aż nadto.

"Zwłaszcza nocami dochodziło do okrutnych gwałtów, często w najbardziej perwersyjnych formach" - pisał we wspomnieniach ewangelicki dziekan Wrocławia Joachim Konrad. "Żołnierz to żołnierz. Ale czy może mi pan wymienić jakieś wypadki, w których skrzywdzono dzieci? Ja natomiast mogę wymienić wiele wypadków, gdzie SS zabijała dzieci w Rosji" - tak odpisał pastorowi Konradowi interweniującemu w sprawie gwałtów sowiecki komendant Wrocławia Liapunow.

Anonyma w swoim pamiętniku w pewnym sensie usprawiedliwia postępowanie Rosjan, kiedy dowiaduje się o mordowaniu dzieci przez Niemców na Wschodzie. Odnotowuje też, że młode Niemki mające dzieci nie padały ofiarą gwałtów.

 

Propoaganda nazistowska bardzo umiejętnie podtrzymywała strach przed zbliżającymi się Sowietami. Jednym z mniej do dziś zbadanych tematów są masowe samobójstwa kobiet w Niemczech, poprzedzające wkroczenie Sowietów. Włodzimierz Nowak w 2000 roku w "Gazecie Wyborczej" opublikował wstrząsający reportaż "Noc w Wildenhagen", opowiadający o zbiorowym samobójstwie niemieckich kobiet obawiających się gwałtów ze strony Sowietów. W całych Niemczech samobójczyń były tysiące: więcej kobiet popełniło samobójstwo, niż zabiły ich wojska sowieckie.

 

OD GWAŁTU DO PROSTYTUCJI

We wspomnieniach Anonymy najbardziej wstrząsające są nie opisy gwałtów, lecz bardzo szybka zgoda niemieckich kobiet na swój los i przejście od fazy ofiary gwałtu do prostytucji na rzecz Sowietów. "Kiedy wstałam, poczułam zawrót głowy, mdłości. Ubranie opadło na stopy. Szłam, zataczając się. (...) Powiedziałam głośno: »Cholera«. I podjęłam decyzję. To jasne. Tu potrzebny jest wilk, który uchroniłby mnie przed tym stadem wilków. Oficer, komendant, generał i kto tam jeszcze". Od tej pory Anonyma będzie przechodzić z rąk do rąk. Dzięki temu będzie się mogła cieszyć chlebem posmarowanym masłem na grubość palca. Podobne decyzje podejmowały Niemki na całym okupowanym przez Sowietów obszarze. Niemiecki historyk Gregor Thum w monografii "Obce miasto. Wrocław 1945 i potem", opisującej stolicę Śląska po wojnie, podaje, że dzięki prostytucji Niemek stosunki między Niemcami a Rosjanami były lepsze niż Sowietów z Polakami. "Nie niemieckie kobiety są gwałcone przez żołnierzy Armii Czerwonej, lecz odwrotnie, żołnierze Armii Czerwonej są napastowani przez sprostytuowane kobiety niemieckie" - przytacza Thum jeden z polskich dokumentów z tamtych czasów.

Oczywiście, trudno w tym wypadku mówić o dobrowolnej prostytucji. Trudno jednak również zapomnieć, że podobny los był udziałem Polek i wielu innych obywatelek Europy okupowanej przez Niemcy. O ile w Polsce kontakty seksualne z Niemcami były powodem ostracyzmu, to w Niemczech było jednak inaczej, o czym pisze również Anonyma. Konstatuje ona, że kobiety sypiające z Rosjanami cieszyły się wśród Niemców szacunkiem. Odnotowuje tylko jeden wypadek, kiedy mężczyzna wystąpił w obronie swoje żony.

Cezary Gmyz

 

 

"WPROST" nr 4(1104), 25.01.2004 r. HISTORIA

DZIEŃ (BEZ)WOLNOŚCI

"ZA WISŁĄ NIE ZABIJAJCIE, ALE POZA TYM RÓBCIE TAM, CO CHCECIE" - BRZMIAŁA DYREKTYWA STALINA

Wiosną 1945 r. nastoletni wówczas Kazimierz Szymczak wracał do domu przez Poznań leżący w gruzach po sowieckich nalotach, poprzedzających zdobycie miasta przez Rosjan. Mijając bramę ocalałej kamienicy na poznańskich Jeżycach usłyszał przeraźliwe krzyki kobiety. Ciekawość wzięła górę nad strachem. Zajrzał ostrożnie do bramy. Wołania o pomoc dobiegały z klatki schodowej. Chłopiec otworzył drzwi i zamarł z przerażenia. Naprzeciw niego stał oparty o ścianę mężczyzna. Miał zmasakrowaną twarz. "Rosjanie gwałcą moją żonę" - wykrztusił, po czym osunął się bezwładnie na schody. Nastolatek wybiegł na ulicę. Tam zaczepił przechodnia. Po krótkim namyśle zdecydowali się pobiec do pobliskiej jednostki NKWD.

Gdy zdołali wytłumaczyć enkawudzistom, co się dzieje w kamienicy nieopodal, Rosjanie natychmiast wskoczyli do dżipa i pojechali we wskazane miejsce. Wbiegli na ostatnie piętro budynku, gdzie dwaj żołnierze gwałcili kobietę. Po chwili winowajcy zostali wyprowadzeni na podwórko kamienicy. Kazano im się ustawić twarzą do muru okalającego podwórze. Jeden z enkawudzistów wyjął rewolwer i strzałami w głowę powalił obu sowieckich żołnierzy na ziemię. Po egzekucji stwierdził krótko: "Tu tiepier budiet Polsza". On wiedział już pewnie o wynikach konferencji teherańskiej wyznaczającej nową granicę "bratniej" Rzeczypospolitej, a gwałciciele być może słyszeli o nieformalnej dyrektywie Stalina, skierowanej do krasnoarmiejców: "Za Wisłą nie zabijajcie, ale poza tym róbcie tam, co chcecie".

 

SPRAWIEDLIWOŚĆ WEDŁUG GENERALISSIMUSA

Problemy z sowiecką armią zaczęły się długo przed tym, jak Rosjanie dotarli do Polski. Jeszcze w październiku 1943 r. naczelny wódz generał Kazimierz Sosnkowski wydał instrukcję dla polskich władz podziemnych uzależniającą ich ewentualną współpracę z Rosjanami od nawiązania przez tych ostatnich stosunków dyplomatycznych z Polską (zerwanych przez Stalina po ujawnieniu zbrodni katyńskiej) oraz od respektowania suwerenności i integralności Polski. W wypadku niespełnienia tych warunków podziemna administracja cywilna i AK miały pozostać w konspiracji, a w stanie konieczności podjąć działania obronne.

"Wyzwolenie" zaczęło się w nocy z 3 na 4 stycznia 1944 r. Wtedy nacierająca na zachód Armia Czerwona przekroczyła przedwojenną granicę Polski. Natychmiast okazało się, że Stalin nie zamierza respektować żadnych praw. Oddziały generała Watutina zajęły miasto Sarny, gdzie zorganizowano sowiecką administrację. Na protest premiera rządu emigracyjnego Stanisława Mikołajczyka Stalin odpowiedział buńczucznie, że nie ma mowy o przywróceniu przedwojennej granicy na wschodzie. "Konstytucja sowiecka ustaliła granicę polsko-sowiecką zgodnie z pragnieniami ludności - stwierdził generalissimus. - W ten sposób wyrównana została niesprawiedliwość wyrządzona traktatem ryskim z 1921 r."

Sosnkowski domagał się od Mikołajczyka wniesienia protestu do Narodów Zjednoczonych, ale premier - naciskany przez Churchilla - nie zdecydował się na taki krok. Sosnkowski ustąpił ze stanowiska naczelnego wodza, a zamiast twardej postawy wobec Sowietów przygotowano plan "Burza", który przewidywał m.in. ujawnianie się władz polskich tuż przed wkroczeniem oddziałów sowieckich.

 

HONOROWY MORDERCA

Plan "Burza" nie wypalił. Ujawnione oddziały były rozbrajane, a dowódcy i żołnierze rozstrzeliwani lub zsyłani w głąb Rosji. Tymczasem Rosjanie błyskawicznie szli naprzód. Latem 1944 r. dotarli do Wisły i się zatrzymali. Poczekali, aż Niemcy stłumią powstanie warszawskie. Za oddziałami frontowymi posuwały się oddziały NKWD, których celem było oczyszczanie tyłów. To właśnie te jednostki wyłapywały grupy żołnierzy AK idących na pomoc Warszawie.

Oddziały NKWD liczyły na terytorium Polski aż 200 tys. żołnierzy i były wyposażone nawet w broń pancerną. Ciężka broń potrzebna im była nie do zwalczania Niemców, lecz do pacyfikowania Polski. Do jednej z najsłynniejszych akcji doszło w podsuwalskich Gibach, gdzie NKWD postanowiło przeczesać okolicę w poszukiwaniu "leśnych bandytów".

Grupy sowieckich żołnierzy szły zwartym szeregiem. Kto wpadł w ich łapy, był natychmiast zatrzymywany. Do sztabu NKWD w Gibach trafiły wtedy tysiące (!) ludzi - głównie rolników, branych często wprost z pola. Przez kilka tygodni trzymano ich w nieludzkich warunkach i przesłuchiwano. Większość uwolniono, ale około tysiąca zniknęło w tajemniczych okolicznościach. Dopiero po ponad czterdziestu latach okazało się, że zostali zamordowani i pochowani w masowym grobie. Dowodzący akcją generał NKWD otrzymał od komunistycznych władz Suwałk honorowe obywatelstwo miasta.

Obok oddziałów NKWD na ziemiach polskich działali agenci kontrwywiadu wojskowego, tzw. Smiersza (nazwa pochodzi od skrótu słów smiert' szpionam - śmierć szpiegom). Spadochroniarze Smiersza lądowali na tyłach oddziałów niemieckich i przenikali do działających tam polskich oddziałów partyzanckich. Doskonale rozpoznawali ich struktury i łączników. Gdy wkraczały regularne oddziały sowieckie, Smiersz miał już przygotowane listy osób do rozstrzelania, wywózek lub aresztowania. Jeden z dowódców Smiersza, generał Iwan Sierow (późniejszy szef KGB), był osobiście odpowiedzialny za uprowadzenie do Moskwy szesnastu przywódców polskiego podziemia z generałem Leopoldem Okulickim na czele.

Jak wynika z szacunków ośrodka Karta, represje od stycznia 1944 r. objęły ponad 90 tys. osób - internowano 42 tys., a aresztowano i deportowano 50 tys., w większości pod zarzutem udziału w podziemiu niepodległościowym.

 

DAWAJ CZASY!

"Dawaj czasy!" (Oddaj zegarek!) - to bodaj pierwszy zwrot w języku rosyjskim, którego nauczyli się Polacy wyzwalani przez krasnoarmiejców. Sowieci kradli zresztą nie tylko zegarki - w ich ręce wpadało wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Jak pisze Janusz Wróbel, historyk z Łodzi, "sowieccy maruderzy wdzierali się do prywatnych domów, zabierali pieniądze, cenniejsze przedmioty, odzież, żywność i alkohol. Napady zdarzały się również na drogach i szlakach kolejowych. Pod groźbą użycia broni zatrzymywano samochody i wozy konne, zabierano przewożone towary. Niekiedy pojazdy uprowadzano". Krzysztof Lesiakowski z łódzkiego IPN przytacza anonimową relację z Puław: "W dniu 26 VII 1945 r., powracając rowerem z domu do pracy do Starostwa Powiatowego w Puławach, zostałem zrzucony z roweru na ulicy w osadzie Baranów przez dwóch osobiście mi nie znanych żołnierzy Armii Czerwonej z jednostki nr 16131 i bez żadnego tłumaczenia mi ten rower zabrali. Interwencja moja u dowódcy oddziału, do którego należeli, nie dała żadnego skutku, ponieważ, jak mi oświadczył dowódca lejtienant, meldunek mój był już z rzędu dwudziesty".

Chłopi byli najczęstszymi ofiarami sowieckich rabunków. Mieszkańcy jednej z małopolskich wsi skarżyli się w liście do wojewody krakowskiego, że Rosjanie, "wyłamując zamki w szafach i skrzyniach, zabierają z nich resztki odzieży, bielizny, pościeli i pozostawiają w zajmowanych przez siebie izbach najczęściej kompletne pustki i nieład, a nieraz strzępy rozmyślnie podartej odzieży. Straty zadane przez rosyjskie wojska są szczególnie dotkliwe ze względu na to, iż wyniszczeniu ulegają resztki, których nie zabrali Niemcy".

W protokole Wojewódzkiego Urzędu Ziemskiego w Gdańsku z lipca 1945 r. czytamy, że Rosjanie wyprzęgli dwa konie rolnikom bezpośrednio w czasie pracy. Z kolei 18 czerwca 1945 r. oficer i żołnierz sowiecki polecili rolnikowi spod Gdańska podwieźć się furmanką. W pewnym momencie kazali chłopu "pójść sprawdzić, gdzie ta droga prowadzi", a sami odjechali.

 

TOPIELCY W SPIRYTUSIE

W miastach Sowieci zajmowali ocalałe budynki fabryczne i dewastowali je, wywożąc do Rosji wszystkie urządzenia. Jak ustalił Janusz Wróbel, we wrześniu 1945 r. starosta kutnowski poprosił wojewodę łódzkiego o pomoc w odzyskaniu budynków zajmowanych przez Rosjan, a przeznaczonych przez władze Kutna na siedzibę gimnazjum. Z braku pomieszczeń lekcje odbywały się pod gołym niebem na szkolnym boisku.

Ogromnym zainteresowaniem "wyzwolicieli" cieszyły się gorzelnie. "Widziałem, jak grupa rosyjskich żołnierzy wskoczyła do zbiornika ze spirytusem i się w nim utopiła. Inni kompletnie pijani rozbili się dżipem na moście" - mówi wspominany na początku Kazimierz Szymczak z Poznania.

Szczególnie brutalne były rabunki na ziemiach zachodnich, które miały zostać włączone do Polski. Rosjanie traktowali je jednak jak część Niemiec i wywozili stamtąd wszystko - od pozostawionego przez Niemców uzbrojenia po lokomotywy. Rozbierali nawet trakcję elektryczną i tory kolejowe.

Według Lesiakowskiego, rabowano też polskich osadników. Jednemu z nich żołnierze zabrali budzik i zegar ścienny. Nieszczęsnemu rolnikowi ściągnięto z ręki zegarek, kazano zdjąć buty i zabrano dwie pary uprzęży, siodło z konia i wóz pełen ziemniaków. Kradzież płodów rolnych była zresztą regułą. Często żołnierze wjeżdżali na pole, zawijali rękawy i z kosą w ręku zabierali się do samowolnych żniw. Według innej relacji, "do chłopa, który miał ziemię z reformy rolnej we wsi Kristinhof, przyszli sowieccy żołnierze, którzy zabrali mu żniwiarkę, twierdząc, że ziemia jest Polaczków, a to, co na niej rośnie, jest rosyjskie".

Polska wieś najszybciej znienawidziła "wyzwolicieli". Jak pisze Łukasz Kamiński z wrocławskiego IPN, jeden z rolników z Rzeszowszczyzny powiedział, że "lepiej utopić zboże w Wisłoku, niż się przyczyniać do zbrodni i karmić tych katów".

 

GWAŁTOWNE WYZWOLENIE

Rabunki, aczkolwiek dokuczliwe, były niczym w porównaniu z gwałtami i napadami, które szybko stały się codziennością w "wyzwolonej" Polsce.

"Podczas napadu rabunkowego w gminie Radogoszcz w końcu lipca 1945 r. żołnierze sowieccy postrzelili dziecko" - pisze Janusz Wróbel. "Miesiąc później w podłódzkich Łagiewnikach znaleziono zamordowaną bestialsko kobietę. Dochodzenie wykazało, iż zabili ją żołnierze sowieccy. Jesienią tegoż roku na zabawę taneczną w miejscowości Kruszów wtargnęło pięciu pijanych żołnierzy sowieckich, którzy zaczęli strzelać. W Parzęczewie uciekający po dokonaniu rabunku Sowieci obrzucili pościg granatami. Mniej więcej w tym samym czasie dwaj pijani żołnierze Armii Czerwonej wtargnęli do domu w Kasowach Tarnowskich na drodze do Kutna. Doszło do sprzeczki z gospodarzem, który zginął od rosyjskiej kuli. Z kolei na stacji w Zduńskiej Woli zastrzelony został polski kolejarz. Strzał padł z sowieckiego pociągu wojskowego przejeżdżającego przez stację".

W takich sytuacjach zdarzało się, że na pomoc wzywano komunistyczną milicję. Nie zawsze było to skuteczne. Podczas napadu żołnierzy sowieckich na sklep w Jędrzejowie przybyli na odsiecz milicjanci zostali przez Rosjan rozbrojeni. Wróbel cytuje meldunek starostwa brzezińskiego z 25 października 1945 r.: "Na terenie miejscowości Jeżów na szosie Łódź - Rawa toczy się walka między wojskowymi radzieckimi a społeczeństwem polskim. 17 zabitych i dużo rannych. Sytuacja nie opanowana. Prosimy o pomoc. Wojska radzieckie otrzymują posiłki ze strony Skierniewic na wieś Kosiska. Cały stan Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa i Milicji ze starostwa Brzezińskiego jest skierowany na odsiecz".

Sowieccy żołnierze wzbudzali strach wśród kobiet. "Gdy dziewuchy były Niemkami, to można je było zgwałcić, potem rozstrzelać i uszłoby to niemal za wyczyn bojowy; gdyby to były Polki albo nasze, ruskie, z wywózek, to można by w każdym razie się pouganiać za nimi po warzywniku, klepiąc po tyłkach" - wspominał Aleksander Sołżenicyn, który jako sowiecki oficer brał udział w "wyzwalaniu" Polski. Rzeczywiście, gwałtów dokonywano najczęściej na Niemkach, choć zdarzały się gwałty na Polkach.

Gdy w drugiej połowie 1945 r. "wyzwoliciele" wracali z Niemiec do Rosji, kobiety na wsi ukrywały się w stodołach. Kiedy sowieckie tabory pełne zdobyczy wojennych przewaliły się przez Polskę, ludzie odetchnęli z ulgą. "Wyzwolenie" się skończyło. Co najmniej pół miliona żołnierzy sowieckich zakończyło żywot na terenach należących dziś do Polski. Oddajmy im cześć, nawet jeśli niekiedy czynimy to z tzw. mieszanymi uczuciami.

[Nie ma autora w archiwum]

 

 

„WPROST” nr 37(1290), 2007 r.

BOSO NA BERLIN

CZERWONOARMIŚCI GWAŁCILI, RABOWALI I PODPALALI NIE Z ZEMSTY NA WROGU, LECZ ODGRYWAJĄC SIĘ NA KOMUNIZMIE

17 września 1939 r. Polacy pierwszy raz podczas II wojny światowej zetknęli się z Armią Radziecką. Potem ZSRR postawił pod broń 30 mln żołnierzy. Pokonali armię Hitlera, zmienili historię świata. Ale o tej armii wiemy niewiele. Próbowała to zmienić brytyjska badaczka Catherine Merridale, która przekopała sowieckie archiwa, rozmawiała z tysiącami weteranów. Plon zebrała w książce „Wojna Iwana. Armia Czerwona 1939-1945".

 

ARMIA BEZ SKARPET

Sowieccy psycholodzy jeszcze w latach 20. ustalili, że język przeciętnego poborowego zawiera od 500 do 2 tys. słów. Wielu z nich nie było w stanie powiedzieć, kto to taki Stalin. Wszystkich, którym lepiej szło na kursach czytania, przenoszono do NKWD. W armii zostawali najgłupsi. Podczas wojny bywało gorzej. Do armii kierowano „sztrafników" – kryminalistów z syberyjskich gułagów. Byli przeznaczeni do wykonywania najbardziej niebezpiecznych misji na tyłach wroga. Ale nie rwali się do tego – woleli rabować cywilów i okradać kolegów z koszar. Zmieniali własne oddziały w gangi rabujące co się dało – swoim i Niemcom.

Armia Sowiecka zmagała się z dwoma wrogami: brakiem wszystkiego i głodem. Coś takiego jak skarpety było niemal nieznane. Stosowano onuce. „Tylko dzięki onucom buty na nas pasowały" – wspomina była żołnierka. Broń i amunicja były tak cenne, że często wydawano je żołnierzom tuż przed bitwą. Szkolili się na drewnianych atrapach. Zresztą szkolenie polegało głównie na wykładach politycznych (po 10 godzin dziennie), nauce maszerowania i wykonywania komendy „padnij – powstań”. Jeden karabin przypadał na trzech. Ten, kto go dostał, biegł do ataku pierwszy, za nim dwaj z gołymi rekami. Gdy pierwszy zginął, broń przejmował następny.

Wojna 1941 r. nie miała nic wspólnego ze sztuką wojenną. Niemieccy oficerowie raportowali, że przypomina im „próbę zaprowadzenia porządku w domu wariatów". Ludność cywilna często tylko czekała, kiedy wkroczy Wehrmacht, by natychmiast plądrować magazyny żywności. Wieczorem, kiedy żywność była już w domach, zjawiali się dezerterzy z Armii Czerwonej, którzy rabowali ją cywilom. Kiedy się najedli, poddawali się. W 1941 r. do niewoli poddało się 2-3 mln czerwonoarmistów. Niemcom ledwo starczało drutu kolczastego, by grodzić prowizoryczne obozy. Zdarzało się, że wycieńczonych sołdatów brali do niewoli chłopi. Traktowali ich jak rodzaj zwierząt pociągowych.

 

Żołnierze łudzili się, że niemiecka władza będzie łaskawsza niż sowiecka. Ta – przykładowo – rozkazywała aresztować rodziny dezerterów. A za dezertera uchodził każdy żołnierz, którego ciała nie odnaleziono. Mógł zginąć na minie, utonąć lub zostać objedzonym do kości przez szczury. Rodzina lądowała na Syberii. Więcej – w wojskowych archiwach panował taki bałagan, że za dezertera mógł zostać uznany dosłownie każdy żołnierz. Wystarczyło, że pijany archiwista położył teczkę na niewłaściwą półkę. I rodzina żyła z piętnem zdrady przez następnych 50 lat.

 

PRZYSMAK Z SUSŁA

Armią Czerwoną nigdy nie zajmowali się zawodowi historycy, lecz artyści, propagandziści. Na front w charakterze korespondentów wysłano prawie tysiąc pisarzy – czterystu zginęło. Każde ich słowo kontrolował specjalny organ cenzury – Sowinformbiuro. Działalność jego następców trwa zresztą do dziś. Przykładowo, w czasach PRL musieliśmy oglądać setki filmów o sowieckich partyzantach, którzy na zapleczu frontu wysadzali linie kolejowe. To prawda, ale celem tej partyzantki nie było terroryzowanie Niemców, lecz Rosjan. Partyzanci grabili i zabijali głównie „swoich", żeby im przypomnieć: ciągle jesteście własnością sowieckiego państwa. Stalin tu wróci, nie próbujcie sympatyzować z Niemcami.

Tabu pozostaje działalność tzw. jednostek blokujących, czyli oddziałów NKWD, które podążały tuż za wojskiem frontowym z jednym zadaniem: rozstrzeliwać na miejscu tych, którzy zrobią choćby krok w tył. „Bohaterski" żołnierz Armii Czerwonej miał więc wybór: zginąć od kuli niemieckiej lub sowieckiej. Tylko w ciągu pierwszych kilku tygodni obrony Stalingradu rozstrzelano 13,5 tys. „maruderów”. Według ostrożnych szacunków, do końca wojny NKWD wykonało 158 tys. takich „oficjalnych” wyroków.

Sowiecka propaganda działała tak, że sami uczestnicy wojny niewiele wiedzieli, jak ona naprawdę wygląda. Kiedy „bohaterskich obrońców Leningradu" dziesiątkował głód, nie wolno było powiedzieć ani słowa. Gdy poetka Olga Bergholc wymknęła się z oblężonego miasta, by opowiedzieć o jego walce przez radio w Moskwie, zakazano jej wspominać o głodzie. „Nie mogłam otworzyć ust w radiu, ponieważ powiedzieli mi: Możecie mówić o wszystkim, ale żadnych wzmianek o głodzie. Żadnych, żadnych. O odwadze, o heroizmie leningradczyków, bo tego nam trzeba. Ale ani słowa o głodzie” – wspomina. Władze próbowały walczyć z głodem „naukowo”. W 1943 r. wydrukowano 10 tys. broszur instruujących, jak gotować pokrzywy. Inna polecała mięso wiewiórek jako wysokokaloryczne. Akademia nauk powołała komisję do zbadania użyteczności mięs różnych zwierząt – od susła do myszy.

 

WÓDCZANA WALUTA

Walutą, za którą można było w wojsku kupić wszystko, była wódka. Od sierpnia 1941 r. każdemu żołnierzowi na froncie przysługiwało 100 gramów alkoholu dziennie. Przydziały dla poległych wypijano długo po ich śmierci. W Moskwie w roku 1942 – wspomina jeden z weteranów – pito więcej wódki niż herbaty. Kolejną obiegową walutą był seks. Na froncie służyło 800 tys. radzieckich kobiet. W latrynach załatwiały się tuż obok kolegów, myły się mchem, zamiast racji tytoniu otrzymywały czekoladę. Oficerowie robili z nich nałożnice, obsadzając nimi fikcyjne stanowiska w sztabach. Zdarzało się, że jeden oficer dysponował pięcio-, a nawet dziesięcioosobowym haremem. Te kobiety zyskały miano „pochodno-polowyje żeny", czyli „żony marszowo-polowe”. Długo po wojnie widok kobiety-weterana obwieszonej medalami wywoływał pogardliwy uśmieszek.

Spirytusem i seksem handlowała żołnierska drobnica. Na-prawdę wielkie malwersacje były dziełem wyższych oficerów. Wyrywkowe dane tylko z kilku pierwszych miesięcy 1944 r. podają, że w wyniku kradzieży dokonanych przez oficerów z zasobów armijnych zniknęło 4,5 mln rubli w gotówce, 70 ton mąki i produktów zbożowych, 22 tony mięsa i ryb, 5 ton cukru, 4872 przedmioty z wyposażenia, 33 tony benzyny itp. A wszystko to jeszcze na sowieckim terytorium.

 

LEGENDARNY RABUNEK PRUS

Wielki rabunek zaczął się, gdy Armia Czerwona przekroczyła granice Prus Wschodnich. Przedsmak tego, co ich czeka, żołnierze mieli we wrześniu 1939 r., gdy zajęli Lwów. Wówczas politrucy wydali żołnierzom instrukcje, by rozpowiadali, że w ZSRR „wsiego mnogo". Na pytanie o cytryny odpowiadali, że jest ich pełno. O zaopatrzenie dbają dwie fabryki cytryn – jedna w Moskwie, druga w Odessie. Ale chęć grabieży była silniejsza niż rozkaz: rabowano zegarki, wieczne pióra, nocne koszule (uważano je za suknie balowe). Żywność czekała w domowych spiżarniach. Na terenach sowieckich rekruci urywali się z ćwiczeń, by kartofle wykopane na kołchozowych polach gotować w „garnkach” z hełmów. W przeciwnym razie groziła im zapaść głodowa.

W Prusach na widok takiej ilości dóbr „armia wyzwolicielska" zmieniła się w motłoch ogarnięty amokiem grabieży. „Nasiąkłem francuskim koniakiem – wspominał jeden z weteranów – a mój chlebak wypełniały hawańskie cygara. Najpierw kręci ci się od nich w głowie, potem przywykasz”. Żołnierze nie mogli się uporać z uczuciem szoku: Niemcy mieli tu wszystko. Po co pchali się w naszą biedę? A poza tym skoro komunizm jest najlepszym z ustrojów, to dlaczego kapitalistom żyje się jak w bajce, a „awangarda światowego proletariatu” przymiera głodem? Kiedy więc czerwonoarmiści gwałcili, rabowali i bezmyślnie podpalali to, czego nie mogli ukraść, nie robili tego z zemsty na wrogu. Oni – paradoksalnie – odgrywali się na komunizmie, który uczynił z nich ofiary okrutnego eksperymentu.

Wiesław Kot

Nawet jeżeli czerwonoarmiści wracali z wojny o kulach, to i tak zazdroszczono im awansu życiowego. Przecież tylko oni na własne oczy widzieli cudzoziemców: Włochów, Finów, Polaków, a niektórzy nawet Amerykanów. Mieli do czynienia z techniką – umieli naprawić rower, prowadzili samochody, nosili zegarki. Doświadczyli luksusu – zdarzyło im się jeść na porcelanie, pijali tokaj, mieli wiele kobiet. Warto było.

Catherine Merridale, „Wojna Iwana. Armia Czerwona 1939-1945", Rebis Poznań 2007

 

 

 www.o2.pl | Daniel Nogal | Sobota [30.05.2009, 23:56]

WOJNY BEZ GWAŁTÓW? NIEMOŻLIWE!

Polka zgwałcona przez niemieckich żołnierzy. Zdjęcie to stało się symbolem wojennej przemocy wobec kobiet.

Seksualna przemoc towarzyszy zbrojnym konfliktom od zarania dziejów. Czy kiedykolwiek się to zmieni?

Tematem gwałtów popełnionych przez żołnierzy Armii Czerwonej zajmowali się ostatnio publicyści "Krytyki politycznej". W artykule zacytowali list wysłany 17 kwietnia 1945 roku z Gdańska. Polka starająca się o pracę w otoczeniu radzieckiego garnizonu pisała:

Chciano nas chętnie, bo my mówiłyśmy po polsku. Gdy jednak już słyszałam, że wszystkie te kobiety po 15 razy gwałcono, przestraszyłam się bardzo (...) Mnie zgwałcono 7 razy, to było straszne.

Jesienią roku 1944 sowieckie wojska dostały się na przedwojenne terytorium III Rzeszy. Ale masowe gwałty dokonywane przez radzieckich żołnierzy zaczęły się wcześniej. Pierwszymi ofiarami zostały mieszkanki polskich kresów. Już w lipcu 1944 r. wywiad Armii Krajowej donosił o okrucieństwach, jakich dopuszczali się tam sowieci.

Później przyszła kolej na Warmię i Mazury, gdzie - jak donoszono np. z Olsztyna - nie uchowała się żadna kobieta. Bez względu na wiek. Gwałcono nawet 9-letnie dziewczynki, a także staruszki. Jedna z nich miała 82 lata. Czasem ofiarami kilku a nawet kilkunastu żołnierzy stawały się w tym samym czasie babka, matka i wnuczka.

 

Sytuację na Pomorzu tak opisywały raporty działającej w podziemiu Delegatury Rządu:

Zanotowano liczne wypadki śmierci na skutek masowych gwałtów. Pod tym względem szczególnie ciężkie chwile przeżyły północne powiaty Pomorza, gdzie bolszewicy urządzili formalne orgie.

 

Gdy Armia Czerwona dotarła na Śląsk, tam również od razu zaczęto organizować obławy na kobiety. W marcu 1945 r. kilkunastu radzieckich sołdatów wdarło się do przędzalni pod Raciborzem. Zabrali stamtąd trzydzieści pracownic i wywieźli do pobliskiej wsi, gdzie - jak zeznała jedna z kobiet:

Żołnierze zamknęli nas do jednego domu i pod groźbą zastrzelenia dopuścili się na nas gwałtu. Ja zgwałcona zostałam przez czterech żołnierzy.

 

Oczywiście, gdy wreszcie nadarzyły się ku temu okazje, masowo gwałcone przez sowietów były również Niemki. Może nawet chętniej niż Polki. Źródła podają, że ofiarami seksualnej przemocy zostały dwa miliony niemieckich kobiet i dziewczynek.

 

Oficerowie Armii Czerwonej na gwałty patrzyli przez palce. Albo sami brali udział w procederze. Radziecki żołnierz nie miał przecież urlopu, czasem przez lata nie mógł odwiedzić żony albo narzeczonej.

 

O występkach swoich sołdatów doskonale wiedział Stalin. Milovan Dżilas w Rozmowach ze Stalinem cytuje wypowiedź dyktatora:

Niech pan sobie wyobrazi człowieka, przemierzywszy tysiące kilometrów przez własny zniszczony kraj, po trupach swoich kolegów i najukochańszych krewnych. I co w tym strasznego, że po tych wszystkich okropieństwach zabawi się z kobietą?

 

Ale podczas II wojny światowej gwałcicieli można było znaleźć we wszystkich armiach. Także tych najbardziej, wydawałoby się, cywilizowanych - jak przybywające zza oceanu wojsko amerykańskich wyzwolicieli. Z danych, które upubliczniono dopiero trzy lata temu wynika, że żołnierze US Army zgwałcili 14 tysięcy kobiet. Głównie Niemek, ale również Angielek i Francuzek!

 

Jednak za najbardziej haniebne wydarzenie, do jakiego doszło za sprawą aliantów, należałoby uznać tzw. Marocchinate. Pisaliśmy o tym niedawno, ale warto raz jeszcze raz zacytować zaczerpnięty z "Rzeczpospolitej" cytat o dokonaniach marokańskich żołnierzy sił Wolnej Francji pod Monte Cassino:

Arabowie (12 tys.) po przedarciu się przez niemieckie linie mordowali, rabowali i gwałcili jak wojsko Dżyngis-chana. (…) Według ostrożnych szacunków zgwałcili ponad 5 tysięcy kobiet, a także mężczyzn w wieku od 5 do 85 lat.

 

Zbrodni dokonali Marokańczycy, ale Włosi twierdzą, że zrobili to na rozkaz generała Juina. Dowódca Francuskiego Korpusu Ekspedycyjnego tak instruował podkomendnych:

Za tymi górami, poza żołnierzami wroga, których zabijecie, jest rozległa ziemia, bogata w kobiety, wino i domy. Jeśli przejdziecie te góry, wasz generał przysięga wam, że to wszystko, te kobiety, te domy, to wino, wszystko, co znajdziecie, jest wasze.

 

Jeśli myślał ktoś, że podobne okrucieństwo odejdzie do lamusa wraz z zakończeniem strasznej wojny światowej, był w wielkim błędzie. Czego łatwo dowieść, przypominając o wstrząsających wydarzeniach, jakie rozegrały się podczas konfliktu w Bośni.

Szacuje się, że podczas tej wojny mogło zostać zgwałconych nawet 50 tysięcy kobiet. Przede wszystkim muzułmanek schwytanych przez serbskich żołnierzy. Gwałcono je najczęściej na ulicach albo w ich domach, na oczach krewnych. Czyniono to zbiorowo, na dodatek z użyciem takich przedmiotów, jak potłuczone butelki, pałki i lufy karabinów.

 

Dowódcy nie zabraniali gwałtów. Wręcz przeciwnie - często żołnierzom nakazywano okrucieństwo wobec kobiet. Było to częścią działań mających na celu przeprowadzenie czystek etnicznych. Zakładano nawet "obozy gwałtów", w których przetrzymywano (w wiadomych celach) ponad 30 tysięcy kobiet i dzieci.

 

Jak więc widać, gwałty to nie tylko ohydny sposób na rozładowanie napięcia u żołnierzy. Mają one również inne przyczyny. Mogą być na przykład wynikiem potrzeby dominacji u ludzi, którzy na co dzień zmuszani są do ślepego posłuszeństwa.

Są też od zamierzchłych czasów wpisane w zachowanie zwycięzców wobec przegranych. Metodą na dokonanie zemsty za krzywdy doznane z rąk wroga, a także stosowanym umyślnie przez dowódców sposobem terroryzowania ludności. Ilja Grigorjewicz Erenburg, radziecki pisarz i dziennikarz, wzywał żołnierzy:

Złamcie siłą dumę rasową germańskiej kobiety. Bierzcie ją jako regularną zdobycz!

 

Mamy dziś epokę humanitaryzmu i praw człowieka. Po wydarzeniach, które rozegrały się na Bałkanach, gwałt uznano nawet za wojenną zbrodnię. Ale czy coś to zmieni?

Przykład Czeczenii sprawia, że śmiemy wątpić. Dopóki podczas konfliktów naprzeciw siebie stawać będą ludzie, a nie roboty, wojna pozostanie taka sama.

Daniel Nogal

 

 

„FAKTY I MITY” nr 12, 31.03.2005 r.

ZBRODNIE XX WIEKU

Piszecie o zbrodniach Watykanu i kleru w czasach bardzo odległych, a przecież wiele kampanii prześladowczych odbywało się pod dyktando hierarchii kościelnej w XX wieku.

I tak – w czasie wojny niektóre grupy partyzanckie, zamiast zwalczać niemieckiego okupanta, wolały zwalczać świadków Jehowy. Nocami napadano na domy tych ludzi, bito mężczyzn, kobiety oraz dzieci po to, aby uznali bałwochwalczy znak krzyża, ucałowali krzyż i powiesili na ścianach „święte” obrazy. Napastnicy grabili i niszczyli, co się dało. Niektóre rodziny spotykało to wielokrotnie. Krzyż dla wielu ludzi okazał się śmiercionośny. Na przykład 1 marca 1946 roku 17-letnia Henryka Żur z okolic Chełma została zamordowana przez katolickie Narodowe Siły Zbrojne. Zanim zmarła, przez kilka godzin ją torturowano. A dlaczego? Bo nie chciała zrobić znaku krzyża.

18 marca 1946 roku z powodu trzymania się przykazań biblijnych o wystrzeganiu się bałwochwalstwa został zamordowany Jan Ziemcowa, następny był Aleksander Kulesza itd., itp. Kiedy w roku 1947 zliczono katolickie akty przemocy, których dopuszczano się na świadkach Jehowy w celu nawrócenia ich na religię rzymskokatolicką, okazało się, że ucierpiało z tego powodu ok. 4000 osób, a 60 z nich bestialsko zamordowano. Katolickie Narodowe Siły Zbrojne zamiast walczyć z niemieckim okupantem, dokonały ok. 800 napaści na niewinnych Polaków. A przecież religijna działalność świadków Jehowy żadnym władzom nie zagraża z prostej przyczyny – ponieważ Jezus nie mieszał się do polityki, oni też tego nie robią. Poza tym Jezus nie był katolikiem, ale świadkiem JHWH (po polsku – Jehowa lub Jahwe). Jest to zapisane w Księdze Objawienia 3. 14, Księdze Izajasza 43. 4–13 oraz w Dziejach Apostolskich 15. 15–17.

Łukasz i Grażyna z Gdańska

 

 

www.wprost.pl Forum „Główne”

WUJKOWIE KASSI

Autor: Nimfa

Data 2007-05-01 23:18

"Służyłem w 5. kompanii w 102. batalionie transportowym "Turkiestan" [Bataillon-Nachschub-Turkiestan] od 1942 roku do października 1944 roku. Znajdowałem się z moją kompanią w Polsce, w Modlinie, od końca sierpnia do września 1944 roku. W tym czasie był codziennie posyłany samochodem z Modlina do Warszawy oddział roboczy [Arbeitskommando], składający się z sierżanta [Feldwebel] Bruno Webera, mnie, Obergefreitra Duchecka i około 70-80 Turkiestańczyków dla wykonania pracy w garbarni "Pfeiffera i Ski".

 

Dla lepszego objaśnienia moich dalszych zeznań poprzedzam je opisem terenu i położenia garbarni. Dołączam plan do moich zeznań i w dalszym ciągu będę się nań powoływać.

 

Naszym zadaniem było opróżnienie kadzi garbarskich [oznaczonych jako "a"> w garbarni Pfeiffera i S-ki [oznaczonej jako "I">, a następnie odtransportowanie skóry z garbarni na dworzec towarowy. Podczas naszej trzy- czy czterotygodniowej pracy w tej garbarni sam widziałem, jak Polacy, osoby cywilne - mężczyźni, kobiety i dzieci, byli codziennie wprowadzani przez bramę wejściową "f" na teren garbarni [oznaczony jako "I"> i umieszczani za drutami kolczastymi na terenie "c", położonym tuż przy terenie garbarni. Te osoby cywilne były przyprowadzane stale w ciągu całego dnia. Zaraz widziałem, że te same osoby były znów wyprowadzane z terenu "c" za drutem kolczastym przez bramę "f" i już więcej nie powracały. Ten fakt pierwszego dnia mojej pracy nie zainteresował mnie, ponieważ mówiono, że te osoby cywilne były sprowadzane na przesłuchanie, a następnie je zwalniano. Opowiadania te przyjmowałem za prawdziwe, ponieważ na terenie garbarni w budynku "d" znajdowało się SS. Podczas drugiego dnia mojej pracy wyprowadzono przed południem znów 10 osób cywilnych z terenu "c" za drutem kolczastym do bramy "f". Za tymi ludźmi poszedł z ciekawości pracujący ze mną podoficer turkiestański [nazwiska nie znam] i gdy zauważył, że zaprowadzono ich na teren składów drzewa "II", położony mniej więcej naprzeciwko garbarni, to usiłował się tam dostać wraz z prowadzonymi ludźmi, ale nie wpuszczono go. Mając pewne podejrzenia, starał się on znaleźć sposobność by zobaczyć, co się dzieje z tymi ludźmi. Znalazł w parkanie z desek dziurę, między deskami "h", patrzył przez nią i zaobserwował, jak polscy cywile musieli tam układać stosy, a następnie zostali rozstrzelani i spaleni.

 

O tym fakcie podoficer powiedział mi natychmiast. Nie chciałem wierzyć i pragnąłem przekonać się o tym osobiście. Tego samego dnia po południu, gdy znów wyprowadzono dalszych cywilów z ogrodzenia z drutu kolczastego, poszedłem razem z podoficerem za tymi ludźmi i usiłowałem wejść wraz z nimi na teren składów drzewa "II", położony po drugiej stronie. Polscy cywile zostali wpuszczeni, nas jednak odprawiono z uwagą: "Wojsko [Wehrmacht] nie ma tu nic do roboty". Poszliśmy więc do drewnianego parkanu w miejscu, gdzie znajdowała się szpara "h" i sam widziałem, jak wprowadzeni cywile bądź sami na rozkaz, bądź popychani siłą, szamocąc się, układali się na przygotowane stosy i zostali następnie rozstrzelani przez SS-mana z pistoletu maszynowego, a później, kiedy stos był pełen rozstrzelanych, widziałem jak stosy ze zwłokami oblewano płynem łatwopalnym i palono.

 

Nie mogłem tego pojąć i dlatego postanowiłem - dla dokładniejszego przekonania się, jak się naprawdę cała sprawa przedstawia - wejść razem z Polakami przy najbliższej sposobności na ten teren. Następnego dnia zdecydowałem się przyłączyć niepostrzeżenie do nowej grupy nieszczęśliwych cywilów i w ten sposób przeszedłem przez bramę "g" na teren składów drzewa "II".

 

Na podwórzu ujrzałem stłoczonych około 150-200 polskich cywilów - mężczyzn, dzieci, kobiety z dziećmi przy piersi. Z jedną partią tych cywilów przedostałem się znów niepostrzeżenie, poprzez poprzeczny budynek "k" przez wejście "m", na plac ze stosami, ukryłem się za nimi i widziałem przebieg mordu z najbliższej odległości.

 

Gdy egzekucja była w pełnym toku, wyszedłem po chwili ze swego ukrycia i stojąc tuż przy stosie - w oddaleniu około trzech metrów - przyjrzałem się dokładnie całej akcji. Gdy zostałem zauważony przez wartownika, powiedziano mi, że "nie powinienem się temu przyglądać, w przeciwnym razie mogę mieć duże nieprzyjemności".

 

Wtedy widziałem, jak wpędzano siłą polskich cywilów z podwórza przez poprzeczny budynek "m" partiami po 10 osób, kładziono ich na stosach twarzą w dół, niektórych nawet wleczono za włosy i następnie SS-man rozstrzeliwał ich strzałami w kark. Zabitych nie odciągano i następna partia ofiar musiała wchodzić na zwłoki lub była na nie wciągana, a następnie również rozstrzeliwana. I tak działo się dalej, dopóki cały stos nie został zapełniony i wszyscy przyprowadzeni Polacy nie zostali rozstrzelani. Widziałem około 9-10 warstw trupów ułożonych na stosie. Kobiety z dziećmi przy piersi były rozstrzeliwane razem z innymi.

 

Wprowadzani na teren garbarni ludzie pochodzili z różnych części miasta Warszawy i byli przyprowadzani przez SS i zwykłą policję. Na moje pytanie, skierowane do kilku policjantów, otrzymałem odpowiedź, że ludzie ci mają być przesłuchani na terenie ogrodzonym drutem kolczastym. Widziałem ich tam. Siedzieli pod gołym niebem, stłoczeni jak bydło, nie otrzymywali żadnego pożywienia, pozostawali tam niekiedy przez całą noc i byli wypędzani - czasem już po kilku godzinach, a czasem dopiero następnego dnia - na plac składów drzewa. Musieli przy tym zabierać ze sobą wszystkie pakunki.

 

Rozmawiałem z Polakami na terenie garbarni "I" lub przy ogrodzeniu z drutu kolczastego. Sądzili, że będą zwolnieni lub wzięci na przesłuchanie. Stwierdziłem przy tej sposobności, że nie chodziło tu o Żydów, to byli Polacy wyznania chrześcijańskiego. Wiem także z pewnością, że ludzie ci nie byli tam przesłuchiwani ani sądzeni. Polaków, których przeprowadzano z terenu za drutem kolczastym na plac składów drzewa eskortowali zawsze ci sami SS-mani.

 

Polakom przyprowadzanym na teren składów drzewa, odbierano na podwórzu [między punktem "g" i "m"> wszystkie pakunki. Wiem, że SS-mani prowadzili na szeroką skalę handel zrabowanymi w ten sposób pakunkami i różnego rodzaju kosztownościami oraz biżuterią.

 

Aż do chwili przejścia przez "m" i poprzecznego budynku "k" nie wiedzieli ci biedni ludzie, co ich czeka. W momencie, gdy wchodzili na plac ze stosami "i", orientowali się, że zostaną rozstrzelani. Egzekucja była wykonywana przez tych samych pięciu SS-manów, którzy eskortowali Polaków z terenu za drutem kolczastym. Na terenie składów drzewa "II" trzej pilnowali Polaków na podwórzu, jeden z nich wprowadzał ich partiami przez budynek poprzeczny "k" na plac ze stosami "i". Na tym placu stał czwarty SS-man na stosie i rozstrzeliwał układanych Polaków. Piąty SS-man wlókł ludzi na stosy.

 

Według mego zdania, tych pięciu SS-manów mordowało przeciętnie w ciągu dnia około 200 Polaków, tak że w czasie mojej pracy w garbarni zostało zamordowanych w tym miejscu około pięciu tysięcy Polaków.

 

Było jednak wiadomo, że w Warszawie znajdowało się więcej tego rodzaju miejsc egzekucji. Takiemu mordowaniu Polaków na tym miejscu przyglądałem się osobiście cztery razy. Spalanie zwłok na stosach widziałem i czułem każdego dnia. Nie wiem kto sprawował dowództwo przy egzekucji. Nazwiska SS-manów nie są mi również znane. Nie odważyłem się wejść w kontakt z SS-manami, ponieważ sam mogłem narazić się na niebezpieczeństwo. Meldowałem o tym, co widziałem feldweblowi Weberowi i kapitanowi Kleberowi, dowódcy mojej kompanii. Obaj byli także na placu ze stosami i przyglądali się temu. Powiedziałem do kapitana Klebera, że wstydzę się nosić mundur niemiecki, na co kapitan odpowiedział, że nie rozumie kto wydaje rozkazy dokonywania tych mordów.

 

Dodaję, że teren za drutem kolczastym "c" podlegał SS-manom, którzy mieszkali w budynku [oznaczonym jako "d">, tuż obok. Było tam około 25 - 30 SS-manów.

 

Nie znam nazwiska żadnego z tych SS-manów. Należeli do grupy bojowej Reinefartha. Wiem o tym od jednego SS-mana, który mi to mówił".

 

 

www.wprost.pl Forum „Główne”

WUJKOWIE KASSI

Autor: Nimfa

Data 2007-05-01 23:18

Autor: Karolina

Data: 2007-05-02 19:12

Zeznanie Janiny Rozińskiej - egzekucja w zajezdni tramwajowej na ul. Młynarskiej 2.

"W popłochu ludność na oślep uciekała, SS-mani popędzali uciekających ul. Wolską w kierunku zajezdni tramwajowej na ul. Młynarskiej. Razem z dziećmi znalazłam się w zajezdni w tłumie około 200 osób, przeważnie kobiet i dzieci oraz kobiet ciężarnych, wpędzanych tu zarówno ze schronu fabryki "Franaszek" [ul. Wolska nr 43], jak i z ulicy Wolskiej. Grupa stłoczyła się na ul. Młynarskiej obok ubikacji zajezdni. Dokoła grupy stało około 40 żołnierzy SS i żołnierzy w mundurach bez odznak SS. W jakimś miejscu blisko stał karabin maszynowy, miejsca jednak nie umiem określić z powodu zbyt silnych wrażeń, jakie wtedy przeżywałam. Z karabinu maszynowego Niemcy otworzyli ogień do naszej stłoczonej grupy.

 

Po pierwszej salwie ze stłoczonego tłumu zaczęli podnosić się ranni, a wówczas Niemcy rzucili w tłum granaty ręczne. Widziałam, jak z kobiety ciężarnej, rannej w brzuch, wypłynęło dziecko i jak Niemiec podszedł, wziął żyjące dziecko, położył na jakimś żelazie i kłuł drutami. Ja znalazłam się pod ścianą ubikacji razem z mymi dziećmi. Synek mój został ciężko ranny, po pierwszej salwie, w tył głowy. Ja zostałam raniona granatem w obie nogi i brzuch. Od granatu została raniona w nogi, brzuch i piersi moja córka. Gdy wszyscy z grupy padli, Niemcy stojąc poza naszą grupą strzelali do rannych, którzy się podnosili lub poruszali. Aż do zmroku podchodzili do leżących Niemcy, celując do poruszających się, równocześnie z żartami i śmiechami, zwłaszcza, gdy ranny został trafiony. O zmroku zdołałam wczołgać się do ubikacji razem z synem i córką oraz 16-letnią Jadwigą Perkowską, ranną w nogę. Synek mój dawał jeszcze słabe oznaki życia".

 

 

 www.wprost.pl / Forum „Główne”Autor: Nimfa, Data: 2007-05-01 23:34

Czasem pokazują na filmach jakieś sceny z Powstania, ale tam nie ma nic, co ja widziałem. Nikomu jeszcze tak dokładnie nie opowiadałem. Tak o wszystko pytacie. Macie prawo. Ale wszystko się znowu budzi. Wtedy nie mieliśmy pojęcia, że ci zabici nigdy nie umrą, że będą zawsze obok. Wszystko działo się tak szybko. Krzyki, strzały. Pojedyncze twarze. Jakoś bardzo mocno się uczepiły mojej pamięci.

[Schenk chowa twarz w dłoniach].

- Wysadziliśmy drzwi, chyba do szkoły. Dzieci stały w holu i na schodach. Dużo dzieci. Rączki w górze. Patrzyliśmy na nie kilka chwil, zanim wpadł Dirlewanger. Kazał zabić. Rozstrzelali je, a potem po nich chodzili i rozbijali główki kolbami. Krew ciekła po tych schodach. Tam w pobliżu jest teraz tablica, że zginęło 350 dzieci. Myślę, że było ich więcej, z 500.

Albo ta Polka [Schenk nie pamięta, jaka to była akcja]. Za każdym razem, kiedy szturmowaliśmy piwnicę, a były w niej kobiety, dirlewangerowcy je gwałcili. Często kilku tą samą, szybko, nie wypuszczając broni z rąk. Wtedy, po jakiejś walce wręcz, trząsłem się pod ścianą, nie mogłem się uspokoić; wpadli ludzie Dirlewangera. Jeden wziął kobietę. Była ładna, młoda. Nie krzyczała. Gwałcił ją, przyciskając mocno jej głowę do stołu. W drugiej ręce miał bagnet. Najpierw rozciął jej bluzkę. Potem jedno cięcie, od brzucha po szyję. Krew chlusnęła. Czy wiecie, jak szybko zastyga krew w sierpniu...?

Jest też to małe dziecko w rękach Dirlewangera. Wyrwał je kobiecie, która stała w tłumie na ulicy. Podniósł wysoko i wrzucił do ognia. Potem zastrzelił matkę.

A tamta dziewuszka, która wyszła nagle z piwnicy, była chuda i niewysoka, jakieś 12 lat. Ubranko podarte, włosy rozczochrane. Z jednej strony my, z drugiej Polacy. Stała pod ścianą, nie wiedziała, gdzie uciec. Podniosła rączki, powiedziała: "Niś partizani". Machnąłem do niej, żeby się nie bała, żeby podeszła. Szła z rączkami do góry. W jednej coś ściskała. Była już blisko, padł strzał, główka jej odskoczyła. Z ręki wypadł kawałek chleba. Wieczorem podszedł do mnie plutonowy, był z Berlina. "Czyż to nie był mistrzowski strzał?" - uśmiechnął się z dumą.

Często przychodziły do nas dzieci. Nie mogły znaleźć rodziców. Chciały chleba. Mały Polak przynosił nam jedzenie na wartę. Chyba nie był jeńcem. Nie wiem. Miałem wtedy wartę w fabryce tekstyliów w piwnicy. Nie mówił po niemiecku, ale potrafiliśmy porozumiewać się gestami. Jak miałem, dawałem mu papierosy. Przechodził SS-man. Kiwnął na niego, mały poszedł za nim. Usłyszałem strzał. Pobiegłem, chłopiec leżał martwy na schodach. SS-man skierował pistolet na mnie. Patrzył długo, ale odszedł. Tak było w Warszawie.

Naszą maskotką był kaleki chłopiec, też ze 12 lat. Stracił nogę, ale potrafił bardzo szybko skakać na drugiej. Był z tego bardzo dumny. Zawsze skakał wokół żołnierzy, w tą i z powrotem. Mówiliśmy, że to na szczęście. Trochę pomagał. Któregoś dnia zawołali go SS-mani. Skoczył do nich chętnie. Śmiali się, kazali mu skakać w stronę drzew. Widziałem z daleka, jak wsuwają mu dwa granaty do torby. Nie zauważył. Skakał, a oni się śmiali: "Schneller, schneller!" [szybciej, szybciej]. Wyleciał w powietrze.

Zwykle budzę się bardzo wcześnie, moja żona śpi długo. Czasem w półśnie widzę przed sobą zabitych. Czasem próbuję liczyć tych, których sam zabiłem. Nie mogę policzyć.

 

 

www.wprost.pl / Forum „Główne” Karolina, Data: 2007-05-09 23:39

Warto właśnie przypomnieć opinię i notatki na żywo jednego z najwybitniejszych politycznych korespondentów amerykańskich Williama Shirera, ktory mial niebywala okazje przebywania w Berlinie od narodzin Trzeciej Rzeszy do wypowiedzenia wojny Stanom Zjednoczonym i powrocil do Berlina w pazdzierniku 1945, z wrażeń zwiedzania miasta tuż po zakończeniu wojny w październiku 1945 r.

 

Cytuję:

"...Ilu Niemców rozumiało dlaczego nadeszło nieszczęście? Czy nie obwiniali za to obcego wroga? Czy nie było tak, że jedyną winą, jaką obciążali Hitlera, było to, że przegrał wojnę, zamiast ją wygrać? Walter i Howard, którzy byli tu już od pewnego czasu, mówili, że tak właśnie jest. Niemcy, z którymi rozmawiali, winili nazistów nie za to, że rozpoczęli tę niebywale niszczącą wojnę, ale za to, że ją przegrali. Podobnie mówiła Niemka o głodnych oczach, z którą poprzedniego wieczoru rozmawiałem w klubie prasowym: „gdyby tylko Hitler pozwolił generałom na prowadzenie wojny; gdybyśmy nie zaatakowali Rosji, albo gdybyście po tym, jak już zaatakowaliśmy, wy, Amerykanie, nie pomogli im, moglibyśmy wygrać i to wszystko zostałoby nam oszczędzone".

 

Obawiam się, że Niemcy nie wynieśli lekcji z tej straszliwej wojny. Nie mają poczucia winy i żal im tylko, że zostali pobici i muszą ponosić konsekwencje przegranej wojny. Żal im tylko siebie; zupełnie zaś nie żałują tych wszystkich, których mordowali, torturowali i próbowali zetrzeć z tej ziemi..." (str. 146)

 

"...Jeździliśmy i krążyliśmy godzinami po pokonanym mieście. Widzieliśmy, że na ogół biorąc mieszkańcy Berlina — w odróżnieniu od napływających do stolicy uchodźców — byli lepiej ubrani niż ludzie, jakich widzieliśmy w wyzwolonych krajach zachodnich, lepiej nawet niż w Londynie. W Paryżu kobiety nadal chodziły bez pończoch. W Berlinie niemal wszystkie kobiety nosiły pończochy, wiele z nich niewątpliwie zużywało zapasy z paczek zapasów wysyłanych masowo przez niemieckich żołnierzy z Holandii, Belgii, a szczególnie z Francji w latach 1940-41. Widziałem wówczas jak wykupywali zapasy w sklepach. Zwróciłem uwagę na to, jak wiele niemieckich kobiet nosiło modne futra, chociaż słuchając niektórych Niemców i ich Amerykańskich przyjaciół, Rosjanie mieli podobno zrywać futra z ramion wszystkich Niemek w Niemczech.

 

Zaczynam również kwestionować opowieści zasłyszane w Waszyngtonie, w Nowym Jorku, Londynie i Paryżu o rosyjskich gwałtach. Tutaj słyszy się, że w Budapeszcie było bardzo źle. Ale nie wydaje się, by były jakieś wielkie ekscesy tutaj w Berlinie. Zawsze jest trochę gwałtów, kiedy armia zajmuje jakiś kraj. Kiedy jednak weźmiemy pod uwagę, co Niemcy zrobili ludności rosyjskiej, kiedy zajęli połowę europejskiej Rosji — oraz to, że żołnierze Armii Czerwonej mogli to pamiętać — i biorąc pod uwagę, że wojska radzieckie były w polu, walcząc bezustannie od dwóch czy trzech lat, jak również, że zdobycie Berlina było bardzo kosztowną operacją i że niektóre dywizje rosyjskie składały się z bardzo podrzędnego materiału ludzkiego, żeby nie wspomnieć dziwacznej zbieraniny oddziałów azjatyckich, to liczba gwałtów popełnionych tu przez oddziały rosyjskie najwyraźniej nie wykroczyła poza przeciętną, jakiej można było oczekiwać (podkreślenie moje).

 

Spotkałem tylko jedną Niemkę, która przyznała, że została zgwałcona (i, muszę powiedzieć, nie traktowała tego zbyt tragicznie, może dlatego, że nie była już najmłodsza). Rozmawiałem z kilkoma, które mówiły, że choć Rosjanie zabrali ich zegarki i drobiazgi z domów, nie próbowali ich gwałcić. W wielu domach, w których Niemcy skarżyli się na rosyjską grabież, nadal była zadziwiająca ilość dobrych mebli i innych rzeczy.

 

Niemieckie kobiety na ulicach wyglądały więc dość dobrze, Bóg mi świadkiem, że nie chcę przez to powiedzieć, iż kiedykolwiek była to piękna rasa. Mężczyźni byli w bardziej opłakanym stanie, przypuszczalnie z powodu swoich ubrań. Wielu z nich po demobilizacji znalazło tylko zniszczone domy i nie mieli cywilnych ubrań..." (str. 148).

 

Zwykle sprawy historyczne w miarę upływu czasu ulegają podkoloryzowaniu w zależności od poglądów autora. Rozważając jednak niewątpliwie tragiczną sytuację Niemców pod koniec wojny i po wojnie nie należy zapominać o tym, że Hitler doszedł do władzy legalnie, to Niemcy wywołali wojnę i zakładali obozy śmierci prowadząc politykę rasistowską. Trudno w tej sytuacji użalać się tylko nad losem Niemców nie uwzględniając cierpień innych narodów, które ta wojna dotknęła. Spraw tych nigdy nie można rozważać wyrywkowo i jednostronnie, należy zawsze uwzględnić ich szerszy kontekst i przyczyny występowania danych zjawisk.

 

 

www.wprost.pl / Forum „Główne” Karolina, Data 2007-05-10 00:01

Przez cały tydzień, od 27 lutego 1943 r, grupa Niemek w Berlinie protestowała publicznie przeciwko deportowaniu Żydów. Był to jedyny, wyjątkowy w czasie III Rzeszy tego typu protest. W trakcie "ostatecznego oczyszczania" Berlina z ludności żydowskiej, ok. 10 tys. osób zostało zatrzymanych i skierowanych do obozów śmierci w okupowanej Polsce - wśród nich 1700 mężczyzn żonatych z Niemkami. Mężczyźni ci zostali odłączeni od głównej grupy i zatrzymani w byłym Ośrodku Żydowskim przy 2-4 Rosenstrasse w dzielnicy Mitte. Kiedy ich zony zorientowały się o sytuacji, przed ośrodkiem zebrała się pokaźna grupa skandująca "Oddajcie naszych mężów !". Z dnia na dzień grupa robiła się liczniejsza i nie odstraszała jej obecność SS z bronią maszynową.

Minister Propagandy Rzeszy, Josep Goebbels szybko zrozumiał, ze sytuacja grozi ogromnym skandalem publicznym i zarządził uwolnienie zatrzymanych mężczyzn. Zdeterminowane Niemki wygrały, niemal wszyscy zwolnieni mężczyźni przeżyli wojnę.

 

 

„WPROST” nr 3(1206), 22.01.2006 r.

DOBRZY NIEMCY

W III RZESZY NIE BYŁO ŻADNEGO RUCHU OPORU

Świat szuka dobrych Niemców. W gruncie rzeczy już od kilkudziesięciu lat wszyscy, którzy się zajmują historią hitleryzmu, którzy próbują zrozumieć mechanizmy największej zbrodni w dziejach ludzkości, poszukują w nazistowskim żywiole ludobójstwa elementarnych śladów człowieczeństwa. Jeśli historia świata jest odwieczną walką dobra ze złem, to także w III Rzeszy musiały istnieć pierwiastki dobra. Obok zbrodniarzy musieli żyć ludzie przeciwni wojnie i zbrodni. Obok zwolenników Hitlera musieli działać także jego przeciwnicy, "dobrzy Niemcy", których działalność składała się na ruch oporu.

W hitlerowskich Niemczech nie było jednak żadnego ruchu oporu. Żaden uczciwy historyk dysponujący wiedzą o froncie podziemnej walki w Polsce, Rosji, Jugosławii, Grecji, Danii, Norwegii czy nawet Francji nie nazwie ruchem oporu niemieckiego stosunku do nazizmu. I być może rację ma Hannah Arendt, twierdząc, że "to, co powszechnie uważa się za sumienie, w Niemczech po prostu przestało istnieć, a ludzie powszechnie przyjęli głoszoną przez nazistów skalę wartości". By to pojąć, wystarczy prześledzić historię opozycji wojskowej zawiązanej w 1933 r., w momencie dojścia Hitlera do władzy. Znaczna część oficerów wycofała się z działalności wraz z sukcesami na frontach. Hitler z dnia na dzień stał się dla nich "niekwestionowanym niemieckim wodzem wszech czasów".

 

WIELKIE MILCZENIE

We wrześniu 1939 r., gdy niemiecka machina wojenna przetaczała się przez Polskę, niemieccy biskupi głosili, że "kościół popiera wojnę sprawiedliwą, zwłaszcza zaś taką, która ma zabezpieczyć interesy państwa i narodu. Zanosi więc modły o zwycięskie zakończenie trwającej obecnie wojny w postaci zbawiennego dla Niemiec i Europy pokoju". Nawet ewangelicki tzw. Kościół wyznający, na świecie uważany za ośrodek opozycyjny i wrogi hitleryzmowi, we wrześniu 1939 r. z okazji dożynek głosił orędzie do wyznawców opozycjonistów: "Bóg (...) pobłogosławił w tym roku nasz niemiecki naród jeszcze jednym, nie mniej obfitym plonem. Bój na polach bitewnych w Polsce został zakończony! (...) Jakże podziękujemy za to Bogu?". Głos protestu nie odezwał się w Niemczech, gdy Hitler przyłączał do Rzeszy kolejne terytoria: Nadrenii, Austrii, Czechosłowacji i Polski. Milczała też opozycja komunistyczna, zdawałoby się po delegalizacji partii naturalnie wroga nazistom. Milczała, bo sukces rozbioru Polski był też po układzie Ribbentrop - Mołotow sukcesem Moskwy. Milczeli wszyscy. Być może rację mają ci, którzy twierdzą, że naród niemiecki milczał i nie stawiał tyranii oporu po prostu dlatego, że Hitler zabronił.

W programach niemieckich opozycjonistów, przeciwników Hitlera czy to z tzw. kręgu Krzyżowej von Moltkego, czy to grupy nadburmistrza Lipska Carla Goerdelera, nie ma słowa potępienia dla hitlerowskiej polityki aneksji czy bezwzględnej eksploatacji podbitych państw i narodów, z których przez lata wojny Niemcy czerpią bezpłatną siłę roboczą w postaci milionów tzw. robotników przymusowych. Jeśli owi opozycjoniści przedstawiają Europie swoje powojenne plany, to w nich Niemcy występują w granicach z 1914 r., a więc w granicach przedwersalskich. Jeśli już mowa w owych planach o Polsce, to bez Poznańskiego, bez Pomorza i bez dostępu do morza, "który Polacy, jeśli chcą, mogą sobie załatwić z Litwą".

Jest znamienne, że mimo wielu prób żadnej niemieckiej opozycji nie udało się w latach wojny przekonać do swoich planów i programów brytyjskich czy amerykańskich partnerów. Jak można było zresztą traktować poważnie taką opozycję, która ewentualny zamach na Hitlera uzależniała od momentu lądowania aliantów w Europie albo żądała zaprzestania bombardowań Berlina, Lipska i Stuttgartu, gdzie mieszczą się centrale opozycji. Po tajnych rozmowach w 1940 r. ówczesny minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii lord Halifax, zapoznawszy się z projektami niemieckiej opozycji, uznał je za zbyt nacjonalistyczne. Miał wówczas powiedzieć: "Zaczynam się zastanawiać, czy istnieją w ogóle dobrzy Niemcy!".

 

GDZIE BYLI PRZYZWOICI NIEMCY?

Faktem jest, że w roku 1943 i 1944 sprzymierzeni odmówili uznania niemieckiej opozycji za partnera do rozmów, twierdząc, że nie ma ona ani mandatu społecznego, ani żadnych zasług. Dziś świat dowiaduje się o próbach porozumienia niemieckich spiskowców z aliantami. W 1943 r. przebiegały one za pośrednictwem biskupa Chichester, który w imieniu pastora Bonhoeffera dotarł do Anthony'ego Edena. Na niemieckie propozycje minister miał odpowiedzieć, że "niemiecki ruch oporu nie dał jeszcze dostatecznych dowodów na swoje istnienie (...) (!). Opozycja niemiecka - powiedział - musiałaby pójść w ślady innych ciemiężonych narodów Europy i przystąpić do działania".

Trudno ukryć fakt, że liczba akcji sabotażowych w wojennym przemyśle niemieckim była znikoma. Nie ma liczących się akcji propagandowych, tajnej opozycyjnej prasy czy radia. Nie powstał choćby jeden niemiecki ośrodek opozycyjny na wychodźstwie (nie wspominając oczywiście ośrodka moskiewskiego komitetu Wolne Niemcy), który wzywałby do walki i oporu. Nie powstał, bo Hitler nie pozwolił. Nawet po 20 lipca 1944 r., po zamachu Stauffenberga, który był niewątpliwym dowodem istnienia antyhitlerowskiej opozycji (aresztowano ponad 7 tys. ludzi), Winston Churchill 2 sierpnia w Izbie Gmin wypowiedział słowa, które trudno zinterpretować inaczej niż jako dyskwalifikację spisku: "Wydarzenia 20 lipca są tylko przejawem walki o władzę w łonie rządzących III Rzeszą, a żaden Niemiec nie jest wart zaufania".

Świat do dziś szuka dobrych Niemców. Z różnym skutkiem. Najczęściej odnajduje ich już po Stalingradzie. W 1944 r. Otto Schimek odmawia udziału w publicznych egzekucjach, za co zostaje skazany na śmierć i rozstrzelany. W 1943 r. gestapo likwiduje młodzieżową organizację Białej Róży. W istocie to idealistyczna studencka organizacja dzieci, które nie godzą się z terrorem państwowym. Czytają zakazanego Heinego, zbierają pieśni folklorystyczne innych narodów (w tym rosyjskiego), pomagają prześladowanym żydowskim kolegom. Któregoś dnia jedno z nich zawiązało szarfę ze swastyką na oczach bogini sprawiedliwości na dziedzińcu sądu w Ulm. "Nie damy się uciszyć - piszą w broszurach. - Jesteśmy waszymi wyrzutami sumienia. Biała Róża nie zostawi was w spokoju". Na pewien czas musieli zawiesić działalność, bo trzech chłopców powołano na front rosyjski. Pojechali, by spełnić swój obywatelski obowiązek. Wrócili w 1942 r., by kontynuować antyhitlerowską działalność konspiracyjną.

 

SAMOTNOŚĆ SOPHIE SCHOLL

13 stycznia 1943 r. na Uniwersytecie Monachijskim odbywały się obchody 470-lecia uczelni. Gauleiter Paul Giesler w przemówieniu do studentów wyraził przekonanie, że "Lepiej, by studentki, zamiast grzebać się w książkach, zaczęły dawać Fuhrerowi dzieci". Te słowa okazały się zarzewiem buntu na uczelni. Sophie Scholl, dwudziestoletnia przywódczyni Białej Róży, w kolejnej broszurce napisała: "W imieniu wszystkich obywateli Niemiec żądamy, aby Adolf Hitler zwrócił nam wolność osobistą, najcenniejszą własność Niemców". Aresztowano ją wraz z bratem Hansem 18 lutego. Kilka dni później po publicznym procesie zostali zgilotynowani. Bez protestu ze strony "wszystkich obywateli Niemiec", w których imieniu pisali broszurki. Prawdopodobnie i tym razem Hitler na protest nie pozwolił.

To wzruszająca historia o "dobrych Niemcach". Można ich znaleźć w dokumentach więcej. Wystarczy sięgnąć do policyjnego tajnego rejestru ludzi podejrzewanych o niechęć do hitlerowskiego reżimu, by znaleźć tam ponad 550 nazwisk luminarzy kultury, sztuki i literatury - z Einsteinem, Brechtem czy Mannem - zmuszonych do emigracji, zamkniętych w obozach koncentracyjnych czy pozostających pod nadzorem policji politycznej. Te dokumenty mają jednak niewiele wspólnego z tym, co Niemcy chcieliby nazywać ruchem oporu, a czego żaden uczciwy historyk tak nie nazwie. W historii III Rzeszy nie było bowiem niczego, co na ten tytuł zasługuje. I trudno to ukryć nawet dziś w zjednoczonej Europie.

Dariusz Baliszewski

 

 

„WPROST” nr 44(1196), 06.11.2005 r.

PIERWSZA ARMIA III WOJNY ŚWIATOWEJ

PATRZYMY NA TĘ FORMACJĘ WYŁĄCZNIE Z PERSPEKTYWY ZBRODNI POPEŁNIONYCH NA POLSKIEJ LUDNOŚCI

Dwunasty odział Strzelców Zmotoryzowanych KGB osaczył 14 kwietnia 1960 r. w lesie w rejonie Podhajców w Tarnopolskiem grupę partyzantów. W strzelaninie dwaj mężczyźni (Petro Pasicznyj i Ołeh Cetnarśkyj) zginęli, zaś ranną kobietę (Marijka Palczak) schwytano i skazano na 15 lat łagru. Tak została zlikwidowana ostatnia zbrojna grupa OUN-UPA.

Historia Ukraińskiej Powstańczej Armii jest związana z dziejami powstałej w 1929 r. Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Jej celem było stworzenie "niepodległej i zjednoczonej", ale także monoetnicznej i monopartyjnej Ukrainy. W 1940 r. OUN podzieliła się na dwie frakcje od nazwisk przywódców - Andrija Melnyka i Stepana Bandery - nazywane popularnie melnykowcami i banderowcami. Tę drugą tworzyli ludzie urodzeni przeważnie tuż przed I wojną światową i wychowani w opozycji do II Rzeczypospolitej. Zafascynowani ideami Dmytra Doncowa uważali, że fanatyczna wiara w "sprawę" doprowadzi do zwycięstwa. Początkowo swoją szansę upatrywali w sojuszu z III Rzeszą. Niemcy nie uznali rządu stworzonego w 1941 r. przez banderowców, osadzając wielu członków OUN-B w obozach koncentracyjnych. W tej sytuacji wielu banderowców opowiedziało się za podjęciem walki także z Niemcami. W lutym 1943 r. w pobliżu Oleska odbyła się konferencja OUN-B. Na niej postanowiono rozpocząć walkę z Niemcami, Polakami i Sowietami.

 

WALKA Z NIEMCAMI

Sygnałem do wystąpienia stała się w marcu 1943 r. dezercja z niemieckiej służby na Wołyniu około 5 tys. ukraińskich policjantów. Zabijali oni niemieckich dowódców i rozbijali więzienia, m.in. w Krzemieńcu i Łucku. W lasach tworzono oddziały partyzanckie. Dowództwo nad UPA objął Dmytro Klaczkiwśkyj (Kłym Sawur). Ukraińscy partyzanci atakowali słabsze niemieckie garnizony i organizowali zasadzki na drogach. Nie atakowano szlaków kolejowych, nie chcąc w ten sposób pośrednio wspierać ZSRR. Niemcy zareagowali akcjami pacyfikacyjnymi. "Spalili - czytamy w polskim meldunku - ukraińskie wsie Zaborol, Omelnyk Duży i Omelnyk Mały. [...] Ludność wymordowały oddziały SS".

Jesienią 1943 r. UPA przeniosła działania do Galicji Wschodniej. Dowództwo nad całością sił objął Roman Szuchewycz (ps. Taras Czuprynka). Klęski na froncie sprawiły, że UPA stała się dla III Rzeszy potencjalnym sojusznikiem. W 1944 r. zawarto układy między UPA a Niemcami. W zamian za broń i amunicję oraz zwolnienie z obozów członków OUN-B (w tym samego Bandery) Ukraińcy zgodzili się przekazywać Niemcom materiały wywiadowcze.

 

AKCJA ANTYPOLSKA

Banderowcy nie wykluczali, że po II wojnie światowej podobnie jak w roku 1918 może dojść do wojny z Polską. Dlatego jesienią 1942 r. na konferencji we Lwowie postanowiono w chwili wybuchu powstania "wszystkich Polaków wysiedlić, dając im możliwość wzięcia z sobą to, co zechcą zabrać, ponieważ [...] będzie ich bronić Anglia i Ameryka. Tych, którzy nie wyjadą - likwidować".

Kłym Sawur z najbliższymi współpracownikami uznał, że Polacy i tak nie wyjadą dobrowolnie, należy więc zlikwidować ich od razu. Pierwsza w lutym 1943 r. została wymordowana przez "pierwszą sotnię UPA" Hrycia Perehijniaka wieś Parośle. W marcu doszło już do wielu ataków na polskie miejscowości. W kwietniu zaatakowano m.in. Janową Dolinę, gdzie zabito około 600 Polaków. W sprawozdaniu jednej z sotni pod datami: 3, 4, 15, 19, 23, 25 maja 1943 r. zapisano wymownie: "likwidowano kolonie, które współpracują z bolszewikami i Niemcami, własnych strat nie było". 11 lipca jednocześ-nie zlikwidowano Polaków w 99 miejscowościach, m.in. w kościele w Porycku i Kisielinie. Krwawy przebieg antypolskiej akcji wywołał kontrowersje nawet wśród samych banderowców, jednak w końcu uznano UPA za "podstawowy środek walki o Ukraińskie Państwo" i postanowiono przeprowadzić antypolską akcję także w Galicji Wschodniej.

Od lutego 1944 r. UPA zaczęła w Galicji Wschodniej atakować kolejne polskie wsie. Instrukcje nakazywały wysyłanie przed atakami ulotek z żądaniem wyjazdu. Dopiero po upływie terminu ultimatum miano palić wsie i zabijać wyłącznie mężczyzn. W praktyce ukraińska partyzantka często atakowała bez uprzedzenia, likwidując wszystkich schwytanych. W obronie polskiej ludności stanęły oddziały AK, czasami prowadząc też krwawe akcje odwetowe. Kontrakcja polskiej partyzantki sprawiła, że na Lubelszczyźnie wiosną 1944 r. powstał ponadstukilometrowy front polsko-ukraiński.

Z dokumentów wiadomo, jak sytuację oceniał dowódca UPA Roman Szuchewycz. W lipcu 1944 r. stwierdził: "Polski element rozproszony na Wołyniu w pełni paraliżował ruch UPA. (...) Wówczas zaczęła się likwidacja ludności polskiej na Wołyniu, która zakończyła się latem 1943 r. (...) Dowództwo UPA [w Galicji Wschodniej - G.M.] wydało rozkaz wysiedlenia Polaków, jeśli sami się nie przesiedlą. (...) Tworzymy dla siebie wygodne pozycje, których nie można osiągnąć przy zielonych stołach [rozmów - G.M.]".

Dopiero po wejściu Armii Czerwonej ukraińscy przywódcy wydali rozkazy wstrzymujące akcję antypolską, co na początku 1945 r. doprowadziło do wygaszenia ataków. W maju 1945 r. na Lubelszczyźnie podziemie poakowskie i UPA zawarły porozumienie przeciwko komunistom. W maju 1946 r. wspólnie zaatakowano Hrubieszów.

 

WALKA Z KOMUNIZMEM

W 1944 r. Armia Czerwona opanowała całe terytorium Ukrainy Zachodniej. UPA licząca 25 tys. ludzi podjęła walkę z komunistami, starając się nie dopuścić do utworzenia sowieckiej administracji. Przeciwko UPA rzucono 30 tys. żołnierzy NKWD, którzy przystąpili do wielkich operacji "czyszczących". Niektóre jednostki przybywały na Ukrainę z Czeczenii i Kałmucji, gdzie właśnie zakończyły deportacje ludności. W poszczególnych wsiach utworzono podlegającą NKWD milicję, tzw. istriebitielnyje bataliony. Masowo tworzono sieci agentów i specgrupy udające UPA. Osoby podejrzewane o sprzyjanie podziemiu wysyłano w głąb ZSRR. Dla zastraszenia ludności organizowano publiczne egzekucje partyzantów. Nikita Chruszczow, I sekretarz Komunistycznej Partii Ukrainy, 10 stycznia 1945 r. we Lwowie stwierdził: "Wszystkich uczestników [ruchu oporu] należy aresztować, kogo potrzeba osądzić, może powiesić, pozostałych wysłać [deportować], wtedy dopiero [...] ludność będzie wiedzieć, że za jednego weźmiemy stu... Trzeba, żeby się bali [...] zemsty".

Sowieci kontrolowali wszelkie kontakty żołnierzy Armii Czerwonej z miejscową ludnością. Gdy mjr Armii Czerwonej M. Puchow zakochał się w mieszkance Nadwórnej i nie zerwał z nią kontaktu po jej aresztowaniu, gen. mjr Leonid Breżniew, późniejszy sekretarz generalny KPZR, ocenił, że "stracił nie tylko czujność i honor oficerski, ale także zapomniał o swoich partyjnych i państwowych obowiązkach". Puchow został zdegradowany i wyrzucony z partii i wojska.

Gdy prysły nadzieje na szybki wybuch III wojny światowej, w lipcu 1946 r. Szuchewycz nakazał rozformować oddziały partyzanckie. Ich członków kierowano do podziemia. Małe grupy partyzantów korzystały ze świetnie zamaskowanych bunkrów i kryjówek. Wiosną 1947 r. władze komunistyczne przygotowały plan dwóch paralelnych operacji deportacyjnych: "Wschód" i "Zachód". Pierwsza z nich, przemianowana na akcję "Wisła", rozpoczęła się w kwietniu 1947 r. W jej trakcie wysiedlono ponad 140 tys. Ukraińców z ziem południowo-wschodniej Polski i przesiedlono na ziemie odzyskane. Rankiem 21 października 1947 r. zaczęła się operacja "Zachód". W ciągu trzech dni wysiedlono w głąb ZSRR ponad 76 tys. Ukraińców podejrzewanych o sprzyjanie podziemiu. W lutym 1945 r. NKWD udało się zabić Klaczkiwśkiego - Kłyma Sawura. 5 marca 1950 r. odkryto w Biłohoroszczy pod Lwowem kryjówkę dowódcy UPA. Taras Czuprynka zginął w walce. Jego ciało przewieziono do Lwowa, a następnie pochowano w nieznanym miejscu. Ostatniego dowódcę UPA płk. Wasyla Kuka, ps. Łemisz, aresztowano 24 maja 1954 r. W 1960 r. Sowieci zlikwidowali ostatnią, wspomnianą na początku, grupę OUN. Pojedynczy członkowie podziemia ukrywali się nadal. J. Hałaszczuk w kryjówce u siostry koło Tłumacza przetrwał 44 lata. Ujawnił się w sierpniu 1991 r., po ogłoszeniu niepodległości Ukrainy.

Według oficjalnych danych, w wyniku represji stosowanych przez Sowietów zabito, aresztowano lub deportowano 450-500 tys. mieszkańców Ukrainy Zachodniej. Z kolei w wyniku akcji OUN-B i UPA Sowieci stracili ponad 30 tys. zabitych. Do tego bilansu należy jeszcze dodać 80-100 tys. Polaków zabitych w trakcie antypolskiej akcji i kilkanaście tysięcy Ukraińców, którzy padli ofiarą polskiego odwetu.

Represje sowieckie dotknęły prawie każdą ukraińską rodzinę na Ukrainie Zachodniej. Nic więc dziwnego, że po 1991 r. w wielu miejscowościach niemal z dnia na dzień usypano kurhany na cześć poległych partyzantów, w miastach pojawiły się ulice imienia Stepana Bandery i Romana Szuchewycza, a w Zbarażu i Równem stanęły pomniki Kłyma Sawura. Powstała filmowa biografia Szuchewycza "Neskorenyj", a niedawno na ekrany kin wszedł film "Żelazna sotnia" o walkach UPA w Polsce. Po wielu dyskusjach przygotowano niedawno złożony w Radzie Najwyższej Ukrainy projekt ustawy przyznającej partyzantom UPA świadczenia kombatanckie takie same, jakie mają weterani Armii Czerwonej.

O ile w uchwalanych ustawach UPA nie doczekała się rehabilitacji, o tyle w wielu wydawanych na Ukrainie książkach często już się ona dokonała. W zależności od sympatii autora uznaje się nacjonalistów za osoby "politycznie naiwne", ale obdarzone dobrymi intencjami albo uważa się UPA za jedyny prawdziwie ukraiński ruch oporu. Emocje budzi ocena walk z komunistami.

Gdyby nie antypolska akcja, zapewne także w Polsce oceniano by podziemie OUN-UPA podobnie jak litewskie, łotewskie czy wręcz powojenne polskie. Pamięć o pomordowanych sprawia, że patrzymy w Polsce na tę formację wyłącznie z perspektywy zbrodni popełnionych na polskiej ludności. Walka ukraińskiej partyzantki z Niemcami i Sowietami jest nieznana. Na Ukrainie jest odwrotnie: problemu antypolskiej akcji UPA długo w ogóle nie dostrzegano. A i dzisiaj sprowadza się go najczęściej do kwestii równoprawnej wojny, podczas której po obu stronach popełniano zbrodnie.

Polsko-ukraiński dialog nie stoi w miejscu. W lipcu 2003 r. w trakcie wspólnych uroczystości polscy i ukraińscy żołnierze w obecności prezydentów Polski i Ukrainy złożyli wieńce na grobach pomordowanych w Porycku. Powoli otwierają się ukraińskie archiwa, odsłaniając kulisy dramatycznych wydarzeń. Wreszcie, niedawno wynegocjowana przez ministra Andrzeja Przewoźnika umowa daje nadzieję na załatwienie najbardziej bolesnego problemu - upamiętnienia dotychczas bezimiennych mogił (także ukraińskich). Tylko kontynuacja tego mozolnego dialogu może doprowadzić do przezwyciężenia bolesnej przeszłości.

Grzegorz Motyka

 

 

„FAKTY I MITY”

LUDZIE LUDZIOM...

To, co stało się

na Wołyniu w lipcu

1943 roku, stanowi

dla Polaków powód

do nienawiści wobec

Ukraińców. Ukrainiec,

gdy usłyszy

o wołyńskiej rzezi,

też z nienawiścią

odpowie: Akcja

„Wisła”. Kto ma rację?

Rachunek polsko-ukraińskich

krzywd sięga

głęboko w przeszłość.

Władze sanacyjne II

RP przy pomocy policji i wojska

pacyfikowały ukraińskie wsie.

Wcześniej była kijowska wyprawa

Piłsudskiego i klęska mrzonek

o federacji dwóch państw, a jeszcze

wcześniej – polsko-ukraińska

wojna o Lwów.

Sięgnijmy do prób skolonizowania

Ukrainy przez polską szlachtę

i do powstań kozackich. Cała ta historia

przez wieki była fałszowana.

Przez nacjonalistów polskich, ukraińskich,

wielkoruskich, przez kler katolicki,

prawosławny i unicki, przez

historyków, publicystów i pisarzy.

Obraz Ukraińców w „Ogniem i mieczem”

Sienkiewicza, jakże podobny

do obrazu Polaków z „Tarasa Bulby”

Szewczenki, to tylko odzwierciedlenie

negatywnych stereotypów.

Jeśli jedna krzywda ma być skutkiem

drugiej, to z jednej zemsty musi

wynikać kolejny odwet strony przeciwnej.

A jeśli ktoś zechce z tragicznych

wydarzeń, składających się

na trudną historię Ukraińców i Polaków,

stworzyć łańcuch przyczynowo-

skutkowy, to wpadnie w pułapkę

błędnego koła.

Wybuch II wojny światowej rozbudził

w Ukraińcach nadzieję na budowę

własnej państwowości. Aspiracje

te musiały się źle skończyć

– szczególnie dla tych, którzy liczyli

na pomoc ze strony hitlerowskich

Niemiec. Działająca w Polsce od 1929

roku Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów

(OUN) w 1942 roku uległa

rozbiciu. Wyodrębniła się frakcja

Andrija Melnyka, która postawiła

na współpracę z III Rzeszą. To ona

właśnie sformowała dywizję SS Galizien.

Natomiast frakcja Stepana

Bandery utworzyła Ukraińską Powstańczą

Armię (UPA), militarną organizację,

która walczyła zarówno

przeciw Niemcom, jak przeciw armii

i partyzantce radzieckiej oraz partyzantce

polskiej. Mordowała też cywilną

ludność polską i żydowską.

W lipcu 1943 r. Kłym Sawur,

wołyński dowódca UPA, wydał rozkaz

przeprowadzenia „depolonizacji”

11 powiatów, czyli zlikwidowania

tam ludności polskiej. Przy biernej

postawie niemieckich okupantów

zaczęła się masakra, która początkowo

obejmowała tylko Wołyń,

a następnie rozszerzyła się na południe

i zachód, obejmując cały obszar

zachodniej Ukrainy. Z reguły

wybijano całe wsie. Na porządku

dziennym (i nocnym) były gwałty

i wymyślne tortury, np. wieszanie za

genitalia, wbijanie gwoździ pod paznokcie,

palenie żywcem itp.

Oszczędźmy sobie drastycznych relacji

świadków – tych nielicznych,

którym udało się przeżyć.

Polskie formacje podziemne, AK

i BCh, organizowały działania odwetowe,

a polska ludność w większości

przemieściła się do około stu

warownych wsi i obszarów leśnych

nazwanych bazami samoobrony. Były

one oblegane przez oddziały UPA,

ale i same dokonywały przeciwuderzeń.

Starcia przekształciły się

w regularną wojnę domową o charakterze

totalnym, bo obejmującym

całą ludność cywilną.

Upowcy – zgodnie z nacjonalistycznym

hasłem: „Ukraina dla

Ukraińców” – przygotowywali

grunt pod niepodległe państwo,

w którym nie przewidywano miejsca

dla Polaków. Natomiast Polacy

walczyli o przetrwanie

na Wołyniu, sądząc, że po

wojnie będzie on należał

do Polski.

Mimo zmieniającej się

sytuacji na frontach, wojna

domowa na Ukrainie toczyła

się nadal. Trwała do

końca niemieckiej okupacji

i nie przerwało jej ani

wkroczenie armii radzieckiej,

ani nawet zakończenie

II wojny światowej.

Walki ciągnęły się przez cały

rok 1945, 1946 i połowę

1947. Dotąd nie wiadomo

dokładnie, ile ofiar pochłonęły, bo

obie strony zawyżały ich liczbę i nie

zdołano jeszcze tego zweryfikować.

Dzisiejsi historycy kwestionują powojenne

polskie dane mówiące

o 250 tys. zabitych Polaków. Ich zdaniem,

mogła to być liczba około 100

tys. Natomiast z rąk polskich, podczas

akcji odwetowych, zginęło prawdopodobnie

około 20 tys. Ukraińców.

Liczba ta obejmuje także ludność

ukraińskich wsi mordowaną

przez oddziały II Armii WP w odwecie

za Wołyń. Na przykład jeden

z batalionów 34. Pułku Piechoty, którego

żołnierze pochodzili głównie

z Wołynia, dokonał rzezi mieszkańców

Zawadki Morochowskiej. Takich

wsi było więcej. Wincenty

Romanowski, naoczny świadek ówczesnych

wydarzeń, wspomina:

„Ludzka sprawiedliwość schodziła

na skraj zwierzęcej zemsty”. Liczby

ofiar podajemy dla zilustrowania skali

wzajemnego unicestwiania się,

a nie po to, aby licytować się z Ukraińcami.

Należy bowiem zgodzić się

z przewodniczącym ukraińskiego Pen

Clubu, Jewhenem Swerstiukiem,

który w posłaniu do obu narodów

napisał, że „podejmowane przez którąkolwiek

ze stron próby zawyżania

liczby niewinnych ofiar są objawem

ludzkiej słabości. Nie prowadzą do

zrozumienia historycznej prawdy koniecznej

dla spadkobierców”.

28 marca 1947 roku pod Baligrodem,

w zamachu zorganizowanym

przez UPA, zginął gen. Karol

Świerczewski. Strzelali ukraińscy

nacjonaliści, ale do dziś nie wiadomo,

jak to się stało, że wiceminister

obrony narodowej wpadł w dość

prymitywną zasadzkę. Istnieją podejrzenia,

że ktoś posłużył się Ukraińcami,

by usunąć niewygodnego

Stalinowi i NKWD niedobitka wielkiej

czystki z końca lat 30.

A może po prostu potrzebowano

pretekstu do przeprowadzenia

akcji „Wisła”? Zasadzka pod Baligrodem

należała do nielicznych

i ostatnich akcji ofensywnych UPA,

bo organizacja ta już co najmniej

rok wcześniej zdała sobie sprawę

z beznadziejności swej sytuacji polityczno-

militarnej.

Akcję „Wisła” zatwierdziło Prezydium

Rady Ministrów 24 kwietnia

1947 roku, a już 28 kwietnia operację

rozpoczęto. Była to zaplanowana

na dużą skalę czystka etniczna.

Ukraińskie nacjonalistyczne podziemie

zbrojne na terenie Polski liczyło

w 1947 roku około 2000 bojowców.

Żeby ich pokonać, objęto

represjami 150 tys. osób. Odwołano

się do odpowiedzialności zbiorowej

i zastosowano ją wobec całej grupy

etnicznej, której członków uznano

za faszystów i szowinistów.

Podczas akcji „Wisła” wysiedlono

niemal wszystkich Ukraińców

z ziemi sanockiej, przemyskiej

i chełmskiej, a także Łemków zamieszkujących

Podkarpacie od Sanu

po Dunajec, gdzie ukraińskiego

podziemia prawie wcale nie było.

Wojsko otaczało wieś, mieszkańcom

ogłaszano, że muszą spakować

najpotrzebniejsze rzeczy, po

czym ładowano ich na ciężarówki

lub do wagonów kolejowych. Postępowano

zgodnie z instrukcją Dowództwa

Grupy Operacyjnej „Wisła”

z 23 kwietnia 1947 roku. Czytamy

w niej: „W dniu ewakuacji,

od świtu zamknąć wyjścia ze wsi,

by nie dopuścić do ucieczki ludności

cywilnej przede wszystkim w kierunku

lasu (...). Ludność zostanie

przesiedlona na tereny odzyskane.

Ktokolwiek z nieupoważnionych zostanie

po wysiedleniu, będzie uważany

za członka bandy i jako taki

traktowany”.

Zasadność czystki etnicznej tłumaczono

w odezwie do miejscowej

ludności: „Bandyci spod znaku UPA

w przeważającej części znajdowali poparcie

ludności ukraińskiej, co w wysokim

stopniu utrudniało z nimi skuteczną

walkę. Ludność ukraińska nie

zawsze dobrowolnie, często pod terrorem,

współpracowała z bandami.

W ten sposób wsie ukraińskie stały

się naturalnymi bazami dla siejących

mord i pożogę bandytów. Taki stan

dłużej trwać nie może!”.

Odezwa do członków UPA wzywa

ich do poddania się: „Dziś jesteście

głodni i obdarci. Wskutek ciągłego

pościgu żyjecie jak dzikie zwierzęta,

w brudzie i o chłodzie. Gryzą was

wszy. Nie możecie spocząć, ani się

umyć, bo nawet mydła nie macie (...).

Kto zgłosi się dobrowolnie, z bronią

w ręku, ten będzie żył”.

W odezwie było sporo prawdy.

Upowcy gonili resztkami sił, a ich

likwidacja była tylko kwestią czasu.

Czy trzeba było jednak wysiedlać całą

ukraińską ludność?

Osiedlono ją na Warmii i Mazurach,

na Dolnym Śląsku, i zachodnim

Pomorzu. Bez prawa powrotu do

rodzinnych stron, gdzie pola zarastały

trawą, waliły się domy i cerkwie,

a wsie wykreślano z map. Ludzi stawiających

opór lub których podejrzewano

o przynależność do UPA, kierowano

do „obozu przejściowego”,

a właściwie koncentracyjnego, w Jaworznie.

Podczas wojny była to filia

hitlerowskiego obozu oświęcimskiego.

Rzeź na Wołyniu i akcja „Wisła”

to najczarniejsze karty w stosunkach

polsko-ukraińskich. Zapewne nie doszłoby

do tych tragicznych wydarzeń,

gdyby Polacy i Ukraińcy byli pozostawieni

sami sobie. Ale historyczne okoliczności

sprawiły, że do stosunków

między dwoma narodami włączyły się

dwa najbardziej zbrodnicze w historii

świata reżimy totalitarne i ich twórcy,

Hitler i Stalin. Pierwszemu była

na rękę rzeź wołyńska i zapewne ją

inspirował. Drugi stał za kulisami akcji

„Wisła”.

Wieloletnie milczenie ukraińskich

mediów na temat rzezi wołyńskiej

sprawia, że opinia publiczna

naszych wschodnich sąsiadów nie

jest jeszcze w pełni przygotowana,

aby przyjąć do wiadomości całą

o niej prawdę. Dla Ukraińców może

się ona okazać równie szokująca,

jak dla Polaków prawda o Jedwabnem.

Szokująca, ale i oczyszczająca.

I przybliżająca – niezbędne dla obu

narodów – pojednanie.

Janusz Chrzanowski

 

 

"NEWSWEEK" nr 19, 11.05.2003 r.

WYKORZENIĆ GERMAŃSKIE PLUGASTWO

Dzień zwycięstwa miał swoją ciemną stronę. Ludzie zdemoralizowani przez wojnę mogli bezkarnie rabować i zabijać niemieckich cywilów, a urodzeni sadyści - w glorii patriotów - dać upust zbrodniczym skłonnościom.

Kiedy Armia Czerwona dotarła na tereny III Rzeszy, tylko część Niemców zdołała przed nią uciec. Tymczasem zwycięzcy traktowali ludność cywilną z podobnym okrucieństwem, jakiego wcześniej doświadczyli od hitlerowców Polacy, Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini czy Żydzi. Czerwonoarmiści dopuszczali się masowych mordów i rabunków. Zgwałcili prawdopodobnie większość kobiet, łącznie z nastoletnimi dziewczynkami i staruszkami.

 

Gdy po zakończeniu wojny obszary na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej znalazły się pod wspólną kontrolą radzieckich garnizonów i naprędce tworzonej polskiej administracji, los Niemców wcale się nie poprawił. "Hasło: >>Bądź czujny - wróg dokoła<< - powinno wejść w krew każdego żołnierza - głosiła instrukcja armii polskiej na Wschodzie z marca 1945 r. - Żołnierz powinien umieć widzieć pod maską udanej uprzejmości Niemców - istotny, prawdziwy wyraz szwabskiej gęby ziejącej ku nam nienawiścią! [...] Nienawiść wobec Niemców - żołnierzy i głęboka, niezmierna pogarda wobec cywilnej ludności niemieckiej - oto uczucia będące podstawą zachowania się naszych żołnierzy i oficerów wobec wroga".

 

Nowe władze chciały szybko oczyścić dawne tereny Rzeszy z mieszkańców, aby zwolnić miejsce dla Polaków przesiedlanych z Kresów Wschodnich. Pierwsze deportacje wojsko polskie rozpoczęło latem 1945 roku, nie czekając na decyzje konferencji w Poczdamie, formalnie sankcjonującej operację. W wyniku przesiedleń z lat 1945-1950 Polskę opuściło około 3,5 mln Niemców. Kilkadziesiąt tysięcy - brak dokumentów nie pozwala ustalić dokładnej liczby - zmarło w obozach i podczas transportów. W większości przypadków była to jednak śmierć z głodu, zimna i chorób, a nie zadana umyślnie.

 

Początkowo nie wydano instrukcji określających sposób przeprowadzania deportacji. Oficerowie zostali zaopatrzeni jedynie w rozkaz dowódcy 2. Armii WP, podkreślający (pisownia oryginalna), że z ludnością cywilną należy postępować bezwzględnie. "Wykonywać swoje zadanie w sposób tak twardy i zdecydowany - czytamy w dokumencie - żeby germańskie plugastwo nie chowało się po domach, a uciekało od nas samo, a znalazłszy się na swojej ziemi dziękowało Bogu za szczęśliwe wyniesienie głów. Nie zapominajmy, że niemcy zawsze będą niemcami. Wykonując swoje zadanie nie prosić, a rozkazywać".

 

Wytypowani do deportacji z reguły mieli nie więcej niż pół godziny na spakowanie podręcznego bagażu. Resztę majątku musieli pozostawić. Pospiesznie sformowanych w kolumny ludzi - także dzieci, chorych i starców - zmuszano do forsownego, wielokilometrowego marszu. Na porządku dziennym było bicie i okradanie przez nadzorujących żołnierzy oraz milicjantów. Rabowano ubrania, a broniących się przed rabunkiem często rozstrzeliwano. Chociaż powtarzano rozkazy zakazujące "grabieży i znęcania się nad ludnością cywilną, biorąc pod uwagę demoralizujący wpływ tego na ducha żołnierza", w istocie niewiele czyniono, aby ów proceder ukrócić.

Poczynając od zimy 1946 roku, rozpoczęły się wysiedlenia organizowane przez władze cywilne. Choć odbywały się w sposób bardziej zorganizowany, wywożeni Niemcy nadal skazani byli na wyjątkowe cierpienia. Bicie i grabieże rozpoczynały się jeszcze przed ulokowaniem transportu w pociągu. Następnie deportowani trafiali do bydlęcych wagonów bez wystarczającej ilości wody i jedzenia, a także bez ogrzewania. Ponieważ podróż trwała często kilkanaście dni, śmiertelność w transportach była wysoka. "Polskie władze wysłały transport Niemców z Wrocławia przy temperaturze poniżej dwudziestu stopni w nieogrzewanych wagonach przy niedostatecznej ilości żywności. W drodze, z powodu zimna, zmarło 15 ludzi. Dalszych 31 zmarło w szpitalach" - czytamy w jednym z wielu podobnych raportów władz brytyjskiej strefy okupacyjnej, do której kierowano wysiedlonych.

 

Często w drodze ku granicy na pociągi napadały bandyckie szajki lub po prostu mieszkający przy trasie Polacy. W przytłaczającej większości przypadków odbywało się to za przyzwoleniem i w porozumieniu z eskortującymi transport milicjantami. "Gdzieś na wolnej przestrzeni pęd pociągu zwalnia coraz bardziej aż do tempa marszu - wspomina swoją podróż w lutym 1946 roku Libussa Fritz-Krockow. - Lokomotywa wyje, jakby prosiła o wolny przejazd. Potem pociąg staje. Huknął strzał bardzo blisko i bardzo głośny. Sygnał do ataku. Ochrypły ryk, drzwi otwierają się gwałtownie, wielogłosowy okrzyk strachu, ślepe latarki, zgraja szturmuje, uderza do środka, dzikie postaci, o ile w ogóle można je rozpoznać w plątaninie i zgiełku. Są nie tylko mężczyźni, ale też wyrostki i kobiety, wściekłe baby, chyba najgorsze ze wszystkich, piszczą, szarpią, biją, wydzierają. Znowu strzały, pistolety tuż ponad głowami, jak huk armat w ciasnym wagonie, ogłuszają, noże a nawet siekiery, wir pięści, tupot i deptanie po ciałach, wciąż ryki i krzyki strachu czy bólu. Kufry, skrzynie, kartony i tłumoki dostają skrzydeł. Fruną na zewnątrz. [...] Był to jedynie początek, wstęp do nieszczęść. Nastąpiły nowe napady - i to o wiele gorsze. Ściągano płaszcze i kurtki, zdzierano z pleców suknie, chciwie obmacywano ciała w poszukiwaniu biżuterii czy pieniędzy".

 

Niekiedy lokalni urzędnicy nakazywali niewysiedlonym jeszcze Niemcom nosić białe opaski - czyste, z literą "N" lub swastyką. Praktyki te, podobnie jak tworzenie dla dawnych obywateli Rzeszy zamkniętych dzielnic mieszkaniowych, czyli gett, były jednak nielegalne i władze centralne starały się do nich nie dopuszczać.

 

Najbardziej dramatycznie przedstawiały się losy Niemców osadzonych w licznych obozach i więzieniach Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Teoretycznie trafiać do nich miały wyłącznie osoby związane z reżimem hitlerowskim, głównie członkowie NSDAP, SS i SA, a także volksdeutsche. W praktyce jednak stosowano dużą dowolność przy wybieraniu osadzanych: za druty trafiali najczęściej szeregowi funkcjonariusze partii, członkowie organizacji młodzieżowych i kobiecych, a nawet kolejarze, których mundury traktowano jako dowód przynależności do formacji militarnej. Notoryczną praktyką było bicie osób niewinnych w celu wymuszenia obciążających zeznań.

 

Warunki, w jakich przetrzymywano uwięzionych, nie różniły się znacznie od panujących w obozach hitlerowskich (często były to zresztą te same obiekty, np. dawne filie obozów w Stutthofie i Oświęcimiu). Osadzeni cierpieli głód, zimno i dziesiątkowały ich choroby zakaźne. Śmiertelność była bardzo wysoka, niekiedy sięgała 40 procent, toteż zdarzało się, że lokalne władze rezygnowały ze sporządzania rejestru zgonów, który "mógłby rzucić ujemne światło na przebieg stosunków, jakie zapanowały w obozach polskich po wyzwoleniu spod jarzma hitlerowskiego".

 

Strażnicy traktowali uwięzionych Niemców z reguły brutalnie. Nierzadkie były przypadki wymyślnego znęcania się i tortur. Szczególnie złą opinię miały obozy w Potulicach, Łambinowicach, Świętochłowicach i Mysłowicach. Niemiec osadzony w Łambinowicach tak wspomina sposób znęcania się nad więźniami w tym obozie: "Johann L. nosił czarną brodę. Kiedy go zobaczyli [strażnicy], mieli z niego prawdziwą uciechę. Z okrzykami: >>Ty Judaszu, ty SS-mannie, ty faszysto!<< - opluwali go i kopali oficerkami. Potem musiał skakać przez maszyny rolnicze. Tam, gdzie mu się to nie udało, był popychany. Następnie musiał iść do warsztatu, tam zaklinowano mu brodę w imadle. Liczni strażnicy bili go żelaznymi sztabami. Przy tym podpalono mu brodę. L. wyzionął w warsztacie ducha". Zanotowano przypadki, gdy pijani strażnicy Potulic wpadali w nocy do baraków i katowali śpiących więźniów.

 

Z różnych źródeł pochodzą opisy przymuszania więźniów do śpiewania nazistowskich pieśni, za które następnie byli karani przez strażników. Lubował się w tym na przykład komendant obozu w Świętochłowicach, Salomon Morel. "W regularnych odstępach czasu rozkazywał w nocy: >>Śpiewać Horst-Wessel-Lied, szybko<< - wspomina były więzień - a kiedy śpiewaliśmy, sypały się na nas razy gumowych i drewnianych pałek. Pierwszą zwrotkę tej pieśni znałem, śpiewano ją przecież w Trzeciej Rzeszy we wszystkie rocznice i podczas oficjalnych uroczystości. Ale kiedy nie umiałem już dalej śpiewać, Morel wyciągał mnie z grupy i bił. >>Śpiewać, śpiewać<< - krzyczał łamanym niemieckim. Rankiem nauczyłem się drugiej i trzeciej zwrotki tej pieśni, w końcu kwietnia 1945 roku, około dziesięciu dni przed końcem Trzeciej Rzeszy".

 

Niekiedy strażnicy pewni swojej bezkarności organizowali masowe egzekucje, jak na przykład w obozie w Zimnych Wodach. "Rankiem wybierano chorych - pisze historyk Helga Hirsch - zamykano na dzień bez jedzenia w barakach, a po północy pędzono do lasu na skraj okopów. Tam musieli rozbierać się do naga. Z obu końców stały karabiny maszynowe, padała komenda, potem strzały i długi rząd ludzi walił się do rowu".

 

Wyjątkowo nieludzko traktowani byli Niemcy zatrudnieni przy ekshumacji masowych grobów, w których wcześniej hitlerowcy grzebali swoje ofiary. Zmuszano ich do przenoszenia zwłok gołymi rękami, bez strojów ochronnych (co groziło śmiertelnym zakażeniem). W czasie pracy byli nieustannie bici przez strażników, znęcali się nad nimi także przygodni gapie. Zdarzało się, że milicjanci wrzucali Niemców do grobów, kazali im układać się na stosach zwłok, a nawet całować rozkładające się ciała. Takie sadystyczne praktyki często prowadziły do śmierci ofiar, na przykład podczas ekshumacji wykonywanej przez więźniów obozu w Łambinowicach zmarły 64 kobiety i dziewczyny.

 

Na ziemiach zachodnich powszechny był zwyczaj urządzania przez wojsko i milicję marszów ludności cywilnej w rocznicę urodzin Hitlera. "Organizują je po to, byśmy mieli czas zastanowić się, dlaczego wybraliśmy Hitlera - wspomina świadek ze Szklarskiej Poręby. - Z domów wypędzają całe wsie, a więc przeważnie kobiety i dzieci - które przecież Hitlera naprawdę nie wybierały - starych i chorych, i prowadzą ich potem przez około trzy tygodnie po okolicy. Z przodu Polacy na koniach, z tyłu Polacy na koniach. Kto nie może już iść, zostaje na drodze. (...) Te pochody przypominają przemarsz więźniów obozów koncentracyjnych w zimie 1945 roku - tylko że tym razem szły przeważnie kobiety i dzieci".

 

Kim byli kaci i prześladowcy niemieckiej ludności w Polsce? Wbrew pozorom nie zawsze rekrutowali się z osób najbardziej doświadczonych przez reżim hitlerowski. Szeregi milicji i UB zasilały osoby przypadkowe, często o niejasnej przeszłości, przestępcy i awanturnicy, którzy traktowali sprawowane funkcje jako źródło zarobku. Niekiedy wśród obozowych strażników znajdowali się też dawni konfidenci gestapo i kapo z hitlerowskich kacetów. Trzeba również pamiętać, że uwięzionych Niemców traktowano tak samo jak żołnierzy AK, WiN lub wysiedlanych Ukraińców. Winę za ich cierpienia ponosi raczej zbrodniczy charakter systemu niż antyniemieckie nastawienie Polaków.

 

Często okrucieństwem i ostentacyjną pogardą okazywaną Niemcom starano się pokryć własne grzechy lub tchórzostwo. Ci, którzy podczas okupacji dalecy byli od konspiracji i oporu, po wojnie prześcigali się w szykanowaniu przegranych. "Germanożerstwo" uważane było za cnotę główną - pisze o sytuacji na ziemiach zachodnich Polak repatriowany zza Buga - zły stosunek do Niemców dzielących z nami mieszkania był dla niektórych osób główną legitymacją "polskości" i "lojalności". Ludzie zdemoralizowani przez wojnę mogli bezkarnie rabować i zabijać. Urodzeni sadyści - w glorii patriotów i świadomi bezkarności - dać upust zbrodniczym skłonnościom.

 

 

Wysiedlenie Niemców było - co podkreślają historycy i intelektualiści - "złem koniecznym" wynikającym z narzuconego Polsce nowego podziału Europy. Hitlerowskie zbrodnie wymagały surowych wyroków. Lecz kara w większości spotykała nie tych, co powinna. Dygnitarze NSDAP, SS-mani i funkcjonariusze gestapo, ludzie ponoszący faktyczną odpowiedzialność za nazistowski terror mieli najwięcej sposobów, aby uciec przed nadciągającym frontem. Odwet - ten spontaniczny i ten zorganizowany - dosięgał najczęściej niewinnych. Brutalność, a nawet okrucieństwo osób, które doświadczyły tortur gestapo lub straciły rodziny w masowych egzekucjach, można zrozumieć. Ale zrozumieć nie znaczy - usprawiedliwiać.

Piotr Osęka

W pracy wykorzystałem m.in. następujące książki:

Helga Hirsch "Zemsta ofiar. Niemcy w obozach w Polsce 1944-1950",

Bernadetta Nitschke "Wysiedlenie czy wypędzenie? Ludność Niemiecka w Polsce w latach 1945-1949",

Maria Podlasek "Wypędzenie Niemców z terenów na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej. Relacje świadków"

 

 

„WPROST” nr 40(1192), 09.10.2005 r.

DEMOKRACJA URN

SWOJEJ POLSKI, SWOJEJ DEMOKRACJI I SWEGO UDZIAŁU W WYBORACH PO LATACH KOMUNY MUSIMY SIĘ UCZYĆ OD NOWA

W powszechnych wyborach parlamentarnych 60 proc. Polaków, a więc większość społeczeństwa, zdecydowało się nie oddać głosu na żadną opcję, na żaden program społeczny czy gospodarczy. Te wybory przypominają, że cud uchwalenia Konstytucji 3 maja zawdzięczamy absencji wielkiej grupy posłów w sali sejmowej. Podobnie było zresztą podczas uchwalania konstytucji kwietniowej w 1935 r. Te ostatnie, bodaj 21. (licząc od 1919 r.) polskie wybory mają za sobą niewiele ponad 20 lat historii. Reszta to tylko historia gwałtów na polskiej demokracji.

(...)

WIELKIE OSZUSTWO

Już pierwsze powojenne doświadczenia polskiej demokracji (teraz zwanej ludową) okazały się złowieszcze. W 1946 r. komuniści sfałszowali wyniki tzw. referendum. Pytania w owym referendum sformułowano tak, by na żadne z nich nikt zdrowo i po polsku myślący nie mógł odpowiedzieć przecząco. Komuniści i ich zwolennicy głosowali "trzy razy tak". Opozycja mikołajczykowska w odpowiedzi na pierwsze pytanie (nieważne jakie, bo tu nie o pytania chodziło) zdecydowała się odpowiadać - nie! Frekwencja wyniosła 85 proc. Według obliczeń opozycji, 83 proc. narodu opowiedziało się przeciwko nowej władzy, ale oficjalne wyniki przyznawały druzgocące zwycięstwo zwolennikom Moskwy. Podobnie sfałszowano pierwsze powojenne wybory do Sejmu Ustawodawczego w styczniu 1947 r. Szacunkowe dane wskazywały na to, że na Mikołajczyka i PSL głosowało 69 proc. społeczeństwa (w Warszawie nawet 82 proc.). Kiedy jednak komuniści "obliczyli" głosy, ogłosili, że ich blok odniósł przygniatające zwycięstwo, zdobywając 82 proc. głosów.

Ci, którzy ośmielali się protestować, trafiali do więzień czy na zsyłkę. Decyzje polityczne nowej władzy wspierał niespotykany terror, obejmujący dziesiątki tysięcy ludzi, wrzaskliwa propaganda i zaplanowana nędza społeczeństwa. Przywódcy polskiej demokracji zostali zamordowani albo zmuszeni do ucieczki z kraju. Od tego czasu polskie wybory miała charakteryzować jedna lista wyborcza, głosowanie bez skreśleń i prawie stuprocentowa frekwencja.

W 1952 r. nowa ordynacja wyborcza przesądziła, iż lista kandydatów nie może być dłuższa od listy posłów z danego okręgu. Głosujący miał więc tylko wrzucić do urny kartę wyborczą. W owym 1952 r. przy 95-procentowej frekwencji na kandydatów Frontu Narodowego oddano 99,8 proc. głosów. W 1957 r. w ramach popaździernikowej odwilży władza zgodziła się, by 723 osoby ubiegały się o 459 miejsc w parlamencie. Jednocześnie jednak nowy przywódca Władysław Gomułka wezwał naród do głosowania bez skreśleń, bowiem "kto skreśla kandydatów PZPR, ten skreśla Polskę z mapy Europy". Frekwencja wyniosła 94,14 proc. Wszędzie przeszli kandydaci z pierwszych miejsc. Podobnie bez skreśleń przebiegały wybory w roku 1961, 1965 i 1969. Frekwencja wynosiła około 98 proc., a PZPR zachowywała dla siebie większość sejmową w wysokości 55,4 proc. Jedyne, co ulegało wahaniom, to liczba tzw. dyżurnych bezpartyjnych lub posłów katolickiego koła Znak. "Wszelkie skreślenia - jak ostrzegał Gomułka - mogłyby nosić charakter polityczny". Warto dzisiaj przywołać pamięci Polaków tę absurdalną myśl, gdyż jak żadna inna oddaje bezsens ówczesnych wyborów i pozór demokracji ludowej.

Nic poza ekipą rządzącą nie zmieniły także wybory 1972 r. czy 1976 r. Front Jedności Narodu uzyskiwał nieodmiennie 99,53 proc., a frekwencja nadal wynosiła 98 proc. W marcowych wyborach 1980 r. na listę FJN oddano - według oficjalnych komunikatów - 99 proc. głosów, a frekwencja wyniosła 98,9 proc. W polskich wyborach pojawiło się jednak coś zupełnie nowego. Oto po raz pierwszy głos zabrała opozycja. Najpierw ogłaszając przed wyborami, że "pójście do urn ubliża godności obywatelskiej i ludzkiej", a następnie kwestionując wskaźniki frekwencji, która - według KSS KOR wynosiła - 75-85 proc. Pół roku później w Gdańsku i Szczecinie komunistyczne władze podpisywały z "Solidarnością" warunki nowej umowy społecznej. Wśród 21 postulatów zwycięskiej "Solidarności" nie było jednak postulatu wolnych wyborów. Zdawał się on jeszcze przekraczać demokratyczną wyobraźnię. Miały się więc odbyć jeszcze jedne wybory, w 1985 r. - opóźnione, gdyż Sejm stanu wojennego przedłużył własną kadencję.

 

SPADEK PO PRL

Pierwsze częściowo już wolne wybory odbyły się dopiero 4 czerwca 1989 r. Po raz pierwszy od 1974 r. w szranki wyborcze stanęli przedstawiciele opozycji i po raz pierwszy od 1938 r. Polacy naprawdę głosowali. Warto przypomnieć te daty, by sobie uświadomić, że przerwa w demokracji trwała w Polsce ponad 50 lat. By uświadomić sobie, że to, co przed wojną - mimo wszelkich, nierzadko uzasadnionych pretensji wobec polskiej demokracji - definiowało narodową dumę, czyli społeczeństwo obywatelskie, od dawna już nie istniało. Że ludzie w epoce wielkiego kłamstwa PRL zostali pozbawieni demokratycznych nawyków i demokratycznych odruchów. Że wszystkiego, także swojej Polski, musieli i nadal muszą się uczyć od nowa. Warto przypomnieć to wszystko, gdy szuka się odpowiedzi na pytanie o dramatycznie niską frekwencję wyborczą lub niedomagania polskiej demokracji i polskiej klasy politycznej.

Przed wojną na najważniejsze polskie pytania szukał odpowiedzi Stanisław Thugutt, ludowiec, jeden z najciekawszych polskich polityków XX wieku. "Zarzucano nam - pisał - żeśmy w pracy nad konstytucją byli doktrynerami, żeśmy chcieli nadać Polsce ustrój, który by się jej plątał między nogami jak długa koszula. Zdawaliśmy sobie z tego sprawę, ale sądziliśmy, że każdy inny ustrój będzie dla niej również ustrojem na wyrost, bo odwykła ona całkiem od rządzenia sobą". Może warto te słowa dzisiaj powtórzyć.

Dariusz Baliszewski

 

 

"FAKTY I MITY" nr 36, 13.09.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR

POŁÓŻCIE NA SZALI

Zbliżają się nowe wybory, a wraz z nimi „nasi wybrańcy” znów będą przechwalać się, jakie to zasługi ponieśli dla ojczyzny i jak ich przebrzydła komuna męczyła. Jak cierpieli w internowaniu itp.

Ilekroć słyszę, jak różne Kurskie, Cymańskie, Putry, etc., etc. wspominają o internowaniu, nasuwa mi się powiedzenie Bogusia Lindy: „Co wy, k...a, wiecie o internowaniu?!”. Jak internowanie wygląda, mogę Wam opowiedzieć.

Chcecie? Nie? To i tak Wam opowiem.

Jest początek stycznia 1945 r. Małą miejscowość w woj. kieleckim – miasteczko Końskie – akurat wyzwoliła Armia Radziecka. Z „lasu”, a właściwie z tzw. „meliny” wraca do swojego mieszkania oficer AK, aby dokonać zmiany bielizny, wymyć się i ogolić. Jest sam, bo żonę z dzieckiem, z obawy przed aresztowaniem, wysłał do rodziny w inny rejon Polski. Postanawia się wreszcie wyspać we własnym łóżku – wszak miasto jest „wyzwolone” i Niemcy mu już nie zagrażają. O świcie budzi go walenie do drzwi mieszkania, w drzwiach staje NKWD, a właściwie Smiersz (jednostki specjalne do tych poruczeń, wydzielone z NKWD). Zostaje aresztowany i doprowadzony do miejscowego więzienia, gdzie aplikują mu serię przesłuchań. Kończy się to przesłuchanie wybiciem paru zębów. Po paru dniach przez miasteczko przechodzi kolumna paruset jeńców niemieckich i NKWD dołącza do niej wszystkich Polaków dotychczas osadzonych w więzieniu. Kolumna ludzi prowadzona jest pieszo według radzieckich standardów: wartownicy z psami i szag w lewo, szag w prawo – budiem strelat. Na czele kolumny jadą konne podwody z prowiantem i bolnymi – tzn. chorymi opadłymi z sił, którzy nie mogą już maszerować. Mróz powyżej 30 stopni, bolnych przybywa, szczególnie z sił opadają jeńcy niemieccy. NKWD-ziści zachowują się „humanitarnie”, bo nie dobijają strzałami tych, co opadli z sił – jak SS – lecz sadzają ich na wozy. Bezruch na wozach, na 30-stopniowym mrozie, przynosi szybką bezbolesną śmierć – ludzie zamarzają. Oczy wszystkich w kolumnie zwrócone są na te wozy. Nie na wozy wiozące żywność. Na wozy wiozące bolnych. Żywi oczekują na ich szybką śmierć. Bo ci na wozach mają odzież i solidne żołnierskie buty, które zmarłym już nie będą potrzebne, a żywym pozwolą przetrwać mrozy. Kolumna prowadzona jest w kierunku Sandomierza, na postojach rozdawany zmarznięty chleb i kipiatok (wrzątek). To wszystko. Po takim postoju pozostają złożone na poboczu trupy tych, co zamarzli – nagie, bo żywi zabrali im całe odzienie. Oficerowi przypadają solidne żołnierskie, niemieckie buty, bo jego już się rozleciały. Kolumna idzie wolno i nocuje po chłopskich stodołach, gdzie też pozostawia okolicznym mieszkańcom trupy do pochowania – tych, co nocą zamarzli.

NKWD mówiło miejscowej ludności, że prowadzeni to jeńcy niemieccy i zdrajcy współpracujący z Niemcami, „faszystowowska swołocz”. Nikt nie chciał pomóc, nikt nie chciał dać jeść ani rozmawiać. Ściana wrogości. Z Sandomierza kolumna kierowana jest na Kraków – cały czas pieszo. W Krakowie oddzielają Polaków od jeńców niemieckich. Polaków osadzają w więzieniu na Montelupich, jeńców gnają dalej.

Tu po raz pierwszy po pieszym, przeszło 300-kilometrowym marszu w 30-stopniowym mrozie więźniowie mogli się umyć i zjeść ciepłą zupę. Grypsy z zewnątrz powiadamiają, że AK-owcy zatrzymani są do sprawdzenia i zostaną wypuszczeni zaraz po tym sprawdzeniu, jak front przejdzie dalej. Po tygodniu od osadzenia w więzieniu nocą NKWD tworzy szpaler z żołnierzy z psami. Od więzienia aż do Dworca Towarowego szpalerem przepędzają wszystkich więźniów i umieszczają w towarowych wagonach. Transport strzeżony jest przez żołnierzy na stopniach i dachach. Wagon wyposażony w prycze ze słomą, piecyk i kubeł na nieczystości. Więźniom zagrożono, że jak rozpalą ogień w piecu, wszyscy zostaną rozstrzelani. Mimo to zamarzający postanawiają po ruszeniu pociągu rozpalić ogień. Udaje się im to za pomocą znalezionego w którejś kieszeni kamienia do zapalniczki, agrafki i strzępka waty z marynarki. Na nielicznych postojach wagony otwierano, rozdając uwięzionym chleb i kipiatok. Przy sposobności usuwając z wagonów zmarłych. Tych pozostawiano przy torze, ich pochówek zostawiając miejscowym. Po tygodniowej jeździe transport zatrzymuje się w Donbasie. Tam więźniów kierują do obozu pracy przy kopalni węgla. Po raz pierwszy więźniowie mogą się dokładnie wymyć w bani, zostają ostrzyżeni, ogoleni no i dostają czystą bieliznę i odzież – kufajkę, bluzę i spodnie.

Zgromadzonym na placu apelowym, komendant obozu oznajmia: „Wyrokiem sądu w Moskwie zostaliście skazani na bezterminowe internowanie, bez prawa korespondencji”.

Na pytanie jednego z więźniów: „Jak to wyrokiem sądu, ja przed żadnym sądem nie stawałem”, komendant odpowiada: „A na ch.. ty był im potrzebny”.

No i jeszcze jedno: to obóz pracy, kto nie rabotajet, ten nie kuszajet. Poniali?. Obóz wygląda jak typowy obóz niemiecki, różnica w tym, że nie ma komór gazowych, a słupy z drutem kolczastym są drewniane, a nie betonowe. Funkcyjnymi obozu są w większości Niemcy zasiedzieli od Stalingradu.

W obozie osadzone „narody świata”: Niemcy, Rumuni, Węgrzy, Amerykanie, Anglicy i inni „sojusznicy”. Praca w kopalni to szybka śmierć w licznych wypadkach, w gospodarstwach pomocniczych – „kanada”. Oficer zalicza jedno i drugie. Przyplątują się liczne urazy i choroby. Czyraki tnie się brzytwą, rwę kulszową leczy rozgrzaną cegłą, a tyfus – wszami zapieczonymi w cieście chlebowym.

I tak mijał jeden miesiąc za drugim. Z początkiem roku 1950 pozostałych przy życiu Polaków zgromadzono na placu apelowym i oznajmiono: Wy swabodni. Wydano nowe czyste kufajki, po bochenku chleba i wsadzono w transport – już niestrzeżony. Wszystkich wysadzono na stacji w Białej Podlaskiej, gdzie już władze polskie wydały „zaświadczenia o repatryjacji” i dały darmowy bilet na przejazd do miejsca zamieszkania. Byli wolni po czterech latach internowania.

Jeśli więc, Panowie politycy katolicy, będziecie mówić o swoim internowaniu i związanym z nim „męczeństwie”, połóżcie na szali opisane internowanie i zważcie oba. Jak te wasze wyglądały i gdzie byliście „więzieni”, wiemy z Waszych wspomnień.

I jeszcze jedno. Gdy będziecie robić nowy happening pod oknami generała Jaruzelskiego, pomyślcie, że on też mógł Wam zapewnić „internowanie” takie, jak opisane. Miał przecież i siły, i środki, a „sojusznicy” chętnie by Was przyjęli do pracy.

Wiesław z Krakowa

 

 

O MARTYROLOGII KOR... ZA TZW. KOMUNY

PONIEWAŻ - JAK WSZYSTKO, CO ZWIĄZANE Z KOR - TO I TEN OKRES W DZIEJACH JEST ZAKŁAMANY.

Więc by trochę ten obraz odkłamać opiszę go pokrótce pod względem działań kor i aparatu bezpieczeństwa (represji) względem aktywnych politycznie członków tej organizacji („strasznych prześladowań oraz poświęcenia członków kor w wyzwalaniu” (majątków od własności społecznej – obecnie...)).

Inwigilacja, prześladowania, represje itp. („”) wywrotowców, mających podejrzane kontakty, materiały (w tym broń, materiały wybuchowe), źródła pieniędzy, szpiegów, zdrajców, prowadzących, jak kor, inwigilację organów państwowych itp., stanowiących zagrożenie dla ładu społecznego, bezpieczeństwa państwa odbywały się i odbywają w wszystkich krajach. Ale w Polsce represje dotyczyły przede wszystkim osób z poza najsilniejszej, wiadomej, kasty religijnej (aczkolwiek były wyjątki – dotyczące najaktywniejszych politycznie - stanowiących największe zagrożenie - zawodowych członków tej org.) – to, co uchodziło na sucho członkom kor kończyło się problemami, karą dla tzw. „zwykłych ludzi”. Kor interesowała pod tym względem aparat bezpieczeństwa tylko z uwagi na potencjalny i praktyczny wpływ na miliony obywateli. A obowiązkiem władzy jest zapewnienie obywatelom bezpieczeństwa, w tym prawidłowego funkcjonowania gospodarki, środków przekazu, ochrona przed wprowadzającymi zamęt, anarchią (były sytuacje m.in. dewastacji, podpaleń budynków państwowych, zbiorowego plądrowania sklepów, kradzieży broni) itp. Więc gdyby ci członkowie tej org. zajmowali się „tylko” religijnym ogłupianiem i wyłudzaniem od swoich ofiar pieniędzy, nie tylko nie mieliby żadnych problemów, ale wręcz mogliby liczyć na przychylność władzy (tym bardziej za minimalną współpracę, lojalność). Trzeba też skończyć z mitem prześladowania za aktywność religijną. Kto chciał mógł chodzić do kościoła nawet trzy razy dziennie, brać ślub kościelny itp. Jedynie krzywo patrzono, a wyjątkowo spotykały przykrości niektórych wyższych rangą członków partii za obnoszenie się z religijnością; nierozsądnym zawierzaniem, sposobem myślenia; w końcu istniało ryzyko infiltracji, wpływu członków kor, mających kontakty z zachodem, Watykanem na funkcjonariusza partyjnego. Więc gdyby podobny potencjał posiadała i działała jakaś org. ateistyczna to los jej członków nie byłby do pozazdroszczenia! A członków kor i owszem. Przyjeżdżały do nich z zachodu całe obładowane tiry z darami, z żywnością, takimi - wtedy tym bardziej!- rarytasami jak szynki, cytrusy, czekolady (większość ludzi jadła w tedy takie rzeczy kilka razy do roku. Jak teraz...), RTV, AGD itp. Kolejna sprawa to odbywający się hurtowy handel tymi darami... Do tego dodajmy darowane zachodnie samochody (kolejny luksus w tamtych czasach), dolary (następny luksus), wyjazdy na zachód (jeszcze jeden - prawie niedostępny dla „zwykłych ludzi” - przywilej). A otrzymamy obraz uciskanych księży... Więc to nie religia, religijność, katolicka org. były prześladowane, lecz działalność stanowiąca zagrożenie dla ówczesnego państwa. Wyobraźmy sobie, że gdyby obecnie powstała jakaś mająca kilka milionów członków org. islamska i zaczęła współpracować z Rosją, otrzymywać od jej służb specjalnych pieniądze, podejrzane materiały itp., infiltrować organy państwowe; i oczywiście kontaktować się, stosować do dyrektyw swoich najwyższych przełożonych, z siedzibą w którymś z państw arabskich. To jaka byłaby reakcja naszego rządu... A przecież też zostanie on odpowiednio oceniony (a nawet już jest), osądzony...

 

 

"FAKTY I MITY" nr 1, 2010 r.: KOMENTARZ NACZELNEGO

(...) Zgłosiłem się z kolegą na ochotnika do układania książek w bibliotece biskupa. Wolałem to od ciągłego rozładowywania kontenerów z darami (magazyny seminarium od nich pękały, a połowa żywności się psuła), chciałem też zobaczyć pałac biskupi od środka i samego „drugiego Chrystusa” (alter Christus) z bliska. W sumie wszystko się zgadzało – pałac niewiele różnił się od dużego kościoła, a zamiast Pana Jezusa mieszkał w nim jego „zastępca”. Zastaliśmy go na środku pokoju zabudowanego po sufit regałami. Siedząc w antycznym fotelu, podał nam na powitanie pierścień do ucałowania (...).

Jonasz

 

 

"FAKTY I MITY" nr 6, 8-14, 2008 r. LISTY

ONI TEŻ ZGINĘLI

Przez kilka ostatnich miesięcy radio bębniło, a gazety pisały, że w grudniu 1970 roku w czasie protestów robotniczych na Wybrzeżu zginęły 44 osoby. Szkoda ich życia. Ogromny dramat dla ich rodzin. Nie podano jednak, czy w tej liczbie są tylko robotnicy, czy też jest w niej załoga czołgu, który – aby wytworzyć nastrój grozy i rozproszyć tłum – strzelał ślepymi nabojami, bo w tym wypadku sam podmuch coś znaczył. Nie podano też, czy ten tłum stał sobie spokojnie i bezczynnie, czy też atakował i palił budynek KW PZPR, bo to z tego tłumu ktoś skoczył do domu, przyniósł dwa duże kanistry benzyny, po czym oblał i podpalił czołg, w którym załoga spłonęła żywcem.

Dokładnie tyle samo osób cywilnych zginęło od kul policji 29.06.1936 roku w Nowosielcach koło Przeworska w czasie chłopskiego protestu przeciw panującym wówczas stosunkom społecznym. W tamtym kapitalizmie, podobnie jak w obecnym w RP, poniżani, wyzyskiwani i bezrobotni nie żądali wiele – tylko pracy i chleba. A ci w Nowosielcach nie atakowali policji, nie palili budynków państwowych, jednak policja otworzyła do nich ogień.

Od kul zginęła też jedna kobieta z małym dzieckiem. I kiedy przychodzi kolejna rocznica tamtej masakry, nie piszą o niej gazety, nie krzyczy radio i telewizja, a żaden prezydent ani minister nie odgraża się, że wdroży śledztwo i ukarze winnych.

A przecież było to nie tak dawno i była to także strzelanina do cywilów, niewinnych ludzi.

K. Skrzypek, Rzeszów

 

 

„ANGORA” nr 4, 25.01.2009 r.

MOJA OJCZYZNA?

Służba Bezpieczeństwa

PRL jest obiektem stałych,

brutalnych ataków od

1989 roku. Stek obrzydliwych

kłamstw na temat funkcjonariuszy,

to paranoiczne kreowanie wroga,

które ma podnieść poczucie własnej

wartości, a nieudaczników kreować

na bohaterów, ukryć nieudolność

ludzi, którzy władzę otrzymali

na tacy. Komunizm (którego w Polsce

nie było) to, zgodnie z obowiązującą

doktryną, system zbrodniczy.

Wszyscy komuniści to zbrodniarze.

W imię „wolności”, „demokracji”

osoby o innych poglądach są opluwane,

a historia w obrzydliwy sposób

fałszowana. Kto w takiej atmosferze

stanie po stronie „zbrodniarzy”

i „oprawców”?

Jestem emerytowanym oficerem

Służby Bezpieczeństwa. Z SB odszedłem

na własną prośbę, przed

weryfikacją, po 17 latach pracy.

Dziś, po przepracowanych prawie

30 latach (w tym 17 w SB) otrzymuję

niewiele ponad 1500 zł emerytury.

Podobnej wysokości świadczenia

dostają znajomi emerytowani funkcjonariusze

z porównywalnym okresem

pracy. O jakie więc przywileje

chodzi? Dlaczego ci „złotouści”

świadomie wprowadzają ludzi

w błąd? W całym okresie pracy

działałem zgodnie z obowiązującym

prawem. Dlaczego dziś okrzyknięto

mnie oprawcą? Podstawowym zadaniem

Służby Bezpieczeństwa była

ochrona gospodarki narodowej,

a więc to, co dziś robią ABW czy

CBA. Tak jak pracowaliśmy my, pracują

wszystkie służby specjalne,

także CIA czy BND.

Oczywiście, kiedy o sprawozdanie

z wyjazdu służbowego zwracał

się funkcjonariusz SB, to zbrodnia,

a kiedy przy wjeździe do Francji,

RFN czy Wielkiej Brytanii żądano

wypełnienia ankiety wywiadowczej,

to powód do dumy. Rezydent KGB,

to oznaka zniewolenia, rezydent CIA

to symbol wolności i demokracji.

Wkroczenie do Czechosłowacji

– napaść i agresja, Irak – bratnia pomoc

i kaganek wolności. Rosjanie

w Afganistanie – bandyci, Amerykanie

i Polacy – wolność i sprawiedliwość.

Opozycjonistami „solidarnościowymi”

zajmowaliśmy się wtedy, kiedy

mogli stanowić zagrożenie strajkowe,

było ich niewielu. Strajki

w 1981 roku były prowokowane

z byle powodu i bez powodu, w atmosferze

bezkarności jednodniowi

krzykacze hasali, dla rozrywki rujnując

gospodarkę. Działacze „Solidarności”

wyznawali zasadę: im gorzej,

tym lepiej.

Marzec 1981, Bydgoszcz. Jan Rulewski

po wyjęciu sztucznej szczęki

epatuje wybitymi przez ZOMO zębami...

Przykłady takich bojowników

można mnożyć. Wielu dzisiejszych

bohaterów przyznaje, że co prawda

chodzili na pochody pierwszomajowe,

ale chodzili tyłem.

 

System polityczno-gospodarczy

PRL był niewydolny ekonomicznie

i dlatego odszedł do historii, a jego

upadek miał niewielki związek

z działaniem „opozycjonistów”.

Opozycja „antykomunistyczna” „została

powołana do życia” po 1990

roku i z roku na rok jej szeregi i zasługi

rosną.

W okresie pracy w SB nie spotkałem

się z osobą czy publikacją nawołującą

do zmiany ustroju. Były żądania

płacowe, socjalne, ale antykomunizm?

Gdzie były hasła antykomunistyczne

przed 1989 rokiem,

gdzie w postulatach sierpniowych?

To po Okrągłym Stole trzeci garnitur

„opozycji obwiesił się orderami

za walkę z „komunizmem”. Muszą

mieć wroga, żeby uwiarygodnić

swoje zasługi. Powołano nawet IPN,

żeby pisać nową, „prawdziwą” historię.

Do działalności tej instytucji

mają zastrzeżenia także osoby, które

działały w opozycji i ponosiły tego

konsekwencje. A jakże kryształowy

był sposób powołania dzisiejszego

szefa IPN!

 

PRL nie była państwem komunistycznym.

Antykomunistyczna propaganda,

antykomunistyczne hasła,

to amerykańskie wzorce z lat 50.

Upadek polskiego „komunizmu”

ogłosiła... aktorka. Aktorce można

wybaczyć gadanie o upadku czegoś,

czego nie było. Ale walka

z „komuną” trwa, rośnie w siłę, a ludziom

żyje się coraz gorzej. Ponoć

„zysk” z odebranych przywilejów

mają dostać osoby, uznane przez

IPN za pokrzywdzone i mające niskie

dochody. A co z „niepokrzywdzonymi”

o takich samych niskich

dochodach? Niewyszukany żart. Ci

„pokrzywdzeni” mają to, czego

chcieli. Pokrzywdzeni „bojownicy”

mają dostać po 50 tys. zł z budżetu,

a więc z podatków. A co z 26% głodujących

dzieci, co prawie z 50%

społeczeństwa żyjącego na granicy

ubóstwa? Co z bezrobotnymi? Co

z rosnącą liczbą bezdomnych? Itd.,

itp.

Informacja o najwyższych emeryturach

zestawiana jest z emeryturami

najniższymi. A dlaczego nie zestawiacie

zarobków najwyższych

z zasiłkiem dla bezrobotnych? Dlaczego

dyspozycyjni pracownicy telewizji

„publicznej” zarabiają po kilkadziesiąt

tysięcy złotych miesięcznie?

Jakie są zarobki partyjnych

szefów przedsiębiorstw/spółek

Skarbu Państwa?

Panowie „antykomuchy”:

– w PRL nie było głodujących

dzieci,

– w PRL nie było samobójstw

z przyczyn ekonomicznych,

– w PRL nie było haseł o prorodzinnej

polityce i nie znajdowano

noworodków w śmietnikach,

– w PRL były kartki na mięso, ale

spożycie mięsa na głowę było wyższe

niż w RP III/IV,

– w PRL była cenzura, ale dziennikarze

nie musieli pisać pod gust

właściciela wydawcy,

– PRL była, w waszej propagandzie,

państwem policyjnym i wieczorami

można było bez strachu

chodzić po ulicach czy iść na mecz.

Dziś przy ponaddwukrotnie liczniejszych

(Policja, Straż Miejska, ABW,

CBA, Inspekcja Ruchu Drogowego,

Policja Skarbowa, Agencje Ochrony

itd., itp.) służbach siłowych kwitnie

korupcja i przestępczość kryminalna,

a poczucie bezpieczeństwa

obywateli rośnie tylko w statystykach,

– PRL była jednym z większych

eksporterów węgla. RP (bez numeru)

w ramach dywersyfikacji źródeł

energii musi zaimportować w najbliższym

czasie 10 milionów ton węgla.

Import węgla większy od eksportu!

– przywódcy PRL „robili misia”

na lotnisku, ale nie robili żenującego

cyrku samolotowego czy gruzińskiego.

 

Dość gadania o „zniewoleniu”,

„zbrodniczym systemie”, „oprawcach”,

„zbrodniarzach”! Podawajcie

fakty, a nie jakieś swoje prawdy,

„skróty myślowe”. Przestańcie bredzić

o wolności i demokracji, a zacznijcie

przestrzegać zasad normalnej

ludzkiej uczciwości. Jeżeli słyszę,

że „historyk” IPN, oskarżając

KGB o udział w zabójstwie ks. J. Popiełuszki,

stwierdza, że „są to przypuszczenia,

które mogą zostać

uwiarygodnione”, to mogę powiedzieć,

że „pracownicy IPN to niedouki.

Są to przypuszczenia, ale mogą

zostać uwiarygodnione”. Może

wreszcie zaczniecie jedną miarą

mierzyć przeciwników i siebie. Dość

podwójnej moralności, moralności

Kalego.

 

Jestem emerytowanym funkcjonariuszem

Służby Bezpieczeństwa, nie

mam sobie nic do zarzucenia. Działałem

zgodnie z obowiązującym prawem.

Jeżeli złamałem prawo, to proszę

mnie osądzić, skazać. Jeżeli

działałem zgodnie z obowiązującymi

przepisami, to – odczepcie się. Co

Panowie demokraci sądzicie o prawach

nabytych (przestańcie bredzić

o prawach nabytych w złej wierze)?

Co o odpowiedzialności zbiorowej?

Co o ciągłości zobowiązań państwa?

Czy te zasady obowiązują tylko

wtedy, gdy są wygodne?

Możecie, „obrońcy praw człowieka”,

odebrać mi wypracowaną

i przyznaną zgodnie z przepisami

emeryturę, ale przestańcie mówić

o sprawiedliwości. Jestem Polakiem,

choć coraz częściej się tego

wstydzę. Nie pozbawiono mnie obywatelstwa

i żądam, aby moje prawa

były przestrzegane.

 

Nie ma powrotu do PRL, chociaż

spotkałem się z głosami „komuno,

wróć”. Miałem nadzieję, że zostanie

wyciągnięta lekcja z rządów PiS, ale

PO to PiS-bis. Dziś robią to, co krytykowali

wczoraj. Na szczęście jest

Trybunał w Strasburgu. I czyż nie

dziwny jest fakt, że ta „wolna”, „demokratyczna”,

„praworządna” Polska

przoduje w ilości wniesionych

skarg i przegranych przez państwo

spraw.

Bardzo wątpię, żeby to, co napisałem,

skłoniło jakiegoś „antykomucha”

do refleksji. Jestem za stary, żeby

wyjechać. Na zakończenie przypomnę

jedno z haseł PRL „ojczyzna

to wielki zbiorowy obowiązek”.

ESBEK

(nazwisko i adres do wiadomości redakcji)

 

 

"FAKTY I MITY" nr 20, 24.05.2007 r. NA KLĘCZKACH

PIĄTA KOLUMNA

NIE TYLKO SB

...miała swoich informatorów. Także Kościół dysponował zaufanymi ludźmi w służbach PRL (o czym my pisaliśmy w „FiM” 3/2007). Napisał o tym ostatnio historyk IPN Jan Żaryn. Krk nie był więc bierny i bezustannie krzywdzony, jak chce oficjalna propaganda i lustracyjni „badacze”. Oto przykład: w latach 50. szef Wydziału ds. Wyznań w Katowicach, niejaki Stanisław Woźniak, spotykał się potajemnie z bp. Herbertem Bednorzem i jego bratem, przekazując im informacje i przyjmując zlecenia. Woźniak bez problemów akceptował budowę nowych kościołów, ostrzegał też biskupa przed księżmi kapusiami. Jak dużo PRL-owskich urzędników pracowało na dwie strony? IPN nie chce odpowiedzieć na to pytanie. | BS

 

 

"FAKTY I MITY" nr 10, 15.03.2007 r. LISTY

RAPORT O KRK

Po ogłoszeniu raportu Macierewicza dowiedziałem się, jakich to strasznych zbrodni dopuściły się WSI. Jedna z nich to,

cytuję: " aktywne przenikanie agentów służb specjalnych do życia politycznego". Jakoś nikogo nie razi i nie jest zbrodnią

ani przestępstwem proceder trwający od paru ładnych lat, a mianowicie przenikanie funkcjonariuszy Kościoła czy członków

Opus Dei do życia politycznego rzekomo niepodległego państwa polskiego i przejmowanie po kolei jego organów władzy

– dla całkowitego podporządkowania i osiągnięcia celów zgodnych z interesami Watykanu. Jak widać, to po prostu norma!

Ponieważ nie mogę tego zrobić osobiście, proponuję zawiadomienie przez "FiM" odpowiednich organów.

J. Kowalski

 

 

 „FAKTY I MITY” nr 7, 24.02.2005 r.

POD WEZWANIEM JUDASZA

W swoich najlepszych czasach bezpieka korzystała z usług co najmniej trzech tysięcy donosicieli w sutannach. I mimo trwającego wciąż szaleństwa teczkowego nikt jakoś nie chce pamiętać o biskupach i księżach – tajnych i świadomych współpracownikach.

Pojawiają się coraz to nowe pomysły, kogo by tu jeszcze zlustrować. Projekt przygotowany przez prof. Andrzeja Rzeplińskiego zakłada, że do podlegających dziś temu obowiązkowi członków centralnych władz państwowych i adwokatów dołączyliby samorządowcy (wójtowie, burmistrzowie, prezydenci miast oraz radni), notariusze, radcy prawni, kuratorzy sądowi, członkowie sądów dyscyplinarnych, rektorzy i prorektorzy oraz dziekani i prodziekani szkół wyższych, dyrektorzy

 

instytutów naukowych, dyrektorzy szkół publicznych i placówek kulturalnych, prezesi i sekretarze PAN i PAU, oficerowie Wojska Polskiego, Policji i Straży Granicznej, szefowie redakcji zarówno publicznych, jak i prywatnych mediów. W sumie ok. 220 tys. osób, zamiast 27 tys. przy obecnym stanie prawnym.

 

Do inicjatywy prof. Rzeplińskiego próbują się podczepić Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość oraz Liga Polskich Rodzin, wskazując m.in. na kolejne grupy zawodowe (np. lekarze i nauczyciele), które – zdaniem prawicy – warto byłoby prześwietlić.

 

Co ciekawe – wszyscy jakoś zapominają o duchowieństwie!

Gdy Krzysztof Wyszkowski (przed laty działacz opozycji i sekretarz redakcji „Tygodnika Solidarność”, gdzie zaczynała Małgorzata Niezabitowska ps. Nowak) zaapelował niedawno do arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego o zwrot dokumentacji dotyczącej agentury Służby Bezpieczeństwa wśród księży diecezji gdańskiej i chełmińskiej, metropolitę dopadła amnezja: – Nie pamiętam, żebym otrzymał tego typu dokumentację. Osobiście jestem przekonany, że to nie nastąpiło. Być może zostało to przekazane kurii, czyli wikariuszowi generalnemu, ale też nie sądzę, żeby tak się stało – powiedział abp Gocłowski.

 

Czy ewentualna lustracja duchowieństwa dotyczyłaby pojedynczych przypadków, kiedy to bezpieka, przystawiając nóż do gardła i grożąc śmiercią proboszczowi bądź klerykowi, wymusiła zobowiązanie do współpracy (jak próbują zachowania „współbraci w kapłaństwie” tłumaczyć biskupi), czy też tulili się oni do władzy w zamian za korzyści materialne lub tolerowanie przekrętów i tuszowanie skandali?

 

Mamy na ten temat swoje zdanie, ale dla pewności uważnie przestudiowaliśmy najnowszą publikację Instytutu Pamięci Narodowej pod redakcją dra Adama Dziuroka, opatrzoną tytułem „Metody pracy operacyjnej aparatu bezpieczeństwa wobec kościołów i związków wyznaniowych 1945–1989”. Zapoznaliśmy się też z artykułem dra Pawła Skibińskiego pt. „Infiltracja komunistycznych służb specjalnych w polskim Kościele – co już wiemy”, podsumowującym obecny stan badań nt. agentury, a zamieszczonym w roczniku „Teologia Polityczna” (2003/2004).

No i przekonaliśmy się raz jeszcze, że chłopaki w sutannach mają sporo za uszami.

Zacznijmy od liczb:

¤ Bezpieka zaczynała skromnie, bo w końcu 1948 r. zlecone zadania „na odcinku wyznaniowym” realizowała raptem dwudziestoosobowa grupka agentów. W marcu 1949 r. – 70-osobowa, w tym 33 księży. Rok później na rzecz komuny pracowało już 65 donosicieli w sutannach. Historykom wiadomo m.in. o istnieniu na początku lat 50. kilku agentów w kurii warszawskiej (w otoczeniu prymasa kard. Stefana Wyszyńskiego) oraz kieleckiej.

¤ Do roku 1956 stan agentury inwigilującej struktury kościelne wzrósł do ok. 4000 tajnych współpracowników (TW). Wprawdzie brak dokładnych danych, ilu spośród nich to księża lub zakonnicy, jednak historycy są zgodni, że na żołdzie bezpieki pozostawało wówczas co najmniej 300 duchownych (np. w Katowicach ponad 50 proc. z 78 działających TW).

Z pewnością znaleźli się wśród nich (zwerbowani w latach 1953–1956) duchowni z większości kurii biskupich, a także członek władz zakonu franciszkanów. Najaktywniej pracowali dla komuny kurialiści w diecezji tarnowskiej, częstochowskiej, sandomierskiej, kieleckiej oraz lubelskiej.

¤ Polityczna odwilż 1956 r. pociągnęła za sobą znaczne osłabienie aparatu bezpieczeństwa: w roku 1957 funkcjonowało niespełna 400 informatorów, wśród których duchowni stanowili kilkuprocentowy margines.

¤ Do 1962 r. zdecydowało się na współpracę 862 duchownych oraz 30 zakonnic. Było wśród nich 760 księży diecezjalnych (w tym 25 kurialistów, 10 członków Episkopatu, 43 inwigilujących seminaria duchowne – profesorowie lub alumni – oraz 45 dziekanów. Spośród 102 współpracujących zakonników 16 pełniło wyższe i średnie funkcje w swoich zgromadzeniach). W omawianym okresie 11 księży agentów studiowało bądź pracowało w Rzymie.

¤ W grudniu 1964 r. na rzecz pionu wyznaniowego SB pracowało 2633 TW (1601 duchownych i 1032 katolików świeckich).

¤ W 1967 wśród tzw. kurialistów było 82 TW, a w całym kraju pion kościelny posiadał 24 agentów-profesorów wyższych seminariów duchownych oraz 48 alumnów – ujawnił Dziurok na czacie portalu internetowego Wirtualna Polska.

¤ 31 grudnia 1970 r. w polskim Kościele aktywnie działało 3770 TW i stan ten utrzymywał się do 1976 r., co oznacza, że tylu mniej więcej bezpieka pozyskiwała do współpracy, ilu z niej eliminowała (śmierć, odmowa, nieprzydatność, dekonspiracja, „uśpienie”).

¤ „W 1976 r. jednostki operacyjne pionu IV SB miały już 2309 tajnych współpracowników wśród kleru” – czytamy w publikacji IPN.

¤ W pierwszym kwartale 1977 r. Departament IV MSW dysponował siecią liczącą 4332 TW. Wśród agentów było 2760 księży i zakonników (oraz 12 zakonnic), czyli blisko 15 proc. liczącej wtedy ok. 18,5 tys. populacji funkcjonariuszy Kościoła kat. 1486 księży donosicieli pracowało w parafiach wiejskich, 662 – w miejskich, 24 było profesorami Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, 15 – Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, a 39 – wykładowcami bądź alumnami wyższych seminariów duchownych. Na werbunek „oczekiwało” wówczas 1605 kandydatów na TW. Doczekało się ok. 300. Według statystyk Biura „C” MSW (archiwum SB – dop. red.), stan agentury wzrastał w każdym kwartale o 300–400 nowych TW (po odliczeniu tych, z którymi zaniechano współpracy). W końcu 1981 r. Departament IV (wszystkie wydziały, czyli również VII i VIII zajmujące się problematyką wsi) dysponował 9799 TW.

¤ Na dzień 31 grudnia 1982 r. dla pionu wyznaniowego i rolnego SB pracowało łącznie 13 038 TW. Rok później ta liczba wynosiła już 15 370 osób, a w końcu 1984 r. – 18 269.

Wydziały I–VI Departamentu IV, czyli stricte wyznaniowe, obsługiwały pod koniec 1982 r. 8334 TW, w której to liczbie mieściło się ponad 3000 duchownych (kler diecezjalny oraz zakonny), siostry zakonne, a także przykościelny aktyw świecki (liderzy Klubów Inteligencji Katolickiej, duszpasterstwa stanowo zawodowego, akademickiego itp.). W tzw. kontakcie operacyjnym pozostawały wówczas 722 osoby, a liczba kandydatów na TW wynosiła 2017. Wśród ekspozytur terenowych wyżej wymienionych wydziałów najbardziej rozbudowaną siatką agenturalną „szczycił” się Kraków – 368 TW.

 

Historycy nie dysponują jeszcze danymi liczbowymi z okresu schyłku i upadku komuny. Jak wiadomo, wszelką dokumentację dotyczącą księży zniszczono „z uwagi na fakt, że zbierane w ramach teczek materiały nie przedstawiały wartości prawnej i historycznej oraz by w przyszłości nie mogły być przedmiotem konfliktów między państwem a Kościołem” (fragm. notatki z 25 stycznia 1990 r. opracowanej w Departamencie Studiów i Analiz MSW).

 

Jak zatem rozumieć informacje pochodzące od „ludzi dobrze poinformowanych” (stanowczo akcentowane m.in. przez wspomnianego wyżej Wyszkowskiego), że – już po upadku komuny – kierownictwo MSW oraz nieżyjący szef kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy, minister Andrzej Zakrzewski, przekazali biskupom teczki agentury księżowskiej działającej na terenie ich diecezji?

– Owszem dostali, ale wyłącznie materiały archiwalne. Dlatego na „liście Wildsteina” nie powinno być nawet świętej pamięci agentów. No, chyba że przez czyjeś roztargnienie. Gdy w sierpniu 1989 roku został rozwiązany Departament IV oraz jego odpowiedniki w terenie, to niewiele kwitów składali do naszych archiwów. Tym bardziej nie znajdzie się więc akt tych biskupów i księży, którzy byli czynnymi TW do ostatnich dni „czwórki” – wyjaśnia nam były pracownik Biura „C” MSW.

Łatwo w tym kontekście zrozumieć odwagę kard. Józefa Glempa, który stał się ostatnio gorącym orędownikiem lustracji: – Trzeba przyjąć zasadę, że każdy człowiek i całe społeczeństwo powinno wiedzieć, kto i jakimi sposobami donosił na swoich współobywateli – powiedział prymas w wywiadzie dla Katolickiej Agencji Informacyjnej.

Dobrze gra! Bo choć historycy Antoni Dudek i Ryszard Gryz twierdzą („Komuniści i Kościół w Polsce 1945–1989”, Kraków 2003), że „współpraca agenturalna biskupów wciąż pozostaje sprawą otwartą”, to z dużym prawdopodobieństwem należy przyjąć, że jednak pozostanie zamknięta dla opinii publicznej wiedzą

 

oficerów SB, którzy biskupów „prowadzili”. Podobnie jak odpowiedź na pytanie, czy będąc jeszcze młodym profesorem, proboszczem lub nawet alumnem, nie skusił się na współpracę któryś z biskupów mianowanych już po roku 1989... Statystycznie rzecz biorąc i uwzględniając blisko 15-procentowe nasycenie Kościoła agenturą, co najmniej jeden na siedmiu miałby się dzisiaj z czego tłumaczyć lustratorom.

 

A rzeczone pokusy były – przyznajmy – niebanalne. Pozyskany do współpracy ksiądz, jeśli spisywał się należycie, otrzymywał nie tylko gratyfikacje finansowe. Oferowano mu także prezenty – lodówki, pralki, radia, eleganckie zegarki, zastawę stołową itp. Dużym popytem wśród tajnych współpracowników cieszyła się pomoc w wyjeździe zagranicznym oraz uzyskaniu ulg podatkowych.

 

Choć zdaniem historyków księża na ogół nie podejmowali współpracy wyłącznie z pobudek materialnych, to byli grupą najlepiej nagradzanych spośród agentury SB. Wielu (szczególnie ci „prowadzeni” od seminarium) otrzymywało comiesięczne pobory w wysokości średniej pensji krajowej, a najlepsi – premie. Wyżsi rangą (zwłaszcza biskupi) przyjmowali luksusowe prezenty. Parafialną drobnicę obdarowywano – zwłaszcza w latach 80. – kartkami żywnościowymi, talonami benzynowymi i pomocą w zdobyciu materiałów budowlanych.

 

Raz jeszcze oddajmy głos kard. Glempowi: – Działalność takich księży nie przynosiła wielkiej krzywdy innym, ale oczywiście powinni ponosić odpowiedzialność jak wszyscy obywatele. Jako arcybiskup warszawski nie zamierzam przeprowadzać lustracji swoich księży, ponieważ wiem, kto kim był.

Czyli tak: macie prawo wiedzieć, kto kapował, pod warunkiem że nie pytacie o księży!

Anna Tarczyńska

 

 

"FAKTY I MITY" nr 44, 08.11.2007 r. PATRZYMY IM NA RĘCE

W KOŚCIELNYM ZWIERCIADLE

Według najnowszych danych kościelnych, średnio co dziewiąty urzędujący biskup współpracował lub flirtował ze Służbą Bezpieczeństwa. „Ale nie podpisywali zobowiązań do współpracy!” – zastrzega abp Głódź.

Ostatnie z zachowanych – kompletnych i precyzyjnych – zestawień potencjału operacyjnego tzw. pionu IV (wyznaniowego) Służby Bezpieczeństwa dotyczy roku 1983. Z owych danych dowiadujemy się, że na żołdzie bezpieki pozostawało wówczas 3934 tajnych współpracowników rekrutujących się spośród duchowieństwa diecezjalnego oraz 625 zakonników, co – po uwzględnieniu ówczesnej liczby księży i mnichów – dawało w sumie około jednej piątej kościelnego wojska.

Byli w tej grupie aktualni w 1983 roku oraz przyszli – już zwerbowani, ale jeszcze nienamaszczeni – biskupi.

„W udostępnionych przez Instytut Pamięci Narodowej materiałach SB, które dotyczą żyjących biskupów (131 – dop. red.) znajdują się informacje o tym, że kilkunastu spośród nich zostało zarejestrowanych przez organy bezpieczeństwa PRL jako »tajni współpracownicy« lub »kontakty operacyjne«, względnie »kontakt informacyjny«, a jeden został zarejestrowany jako »agent« wywiadu PRL” – czytamy w komunikacie sygnowanym przez ks. dr. Józefa Klocha, rzecznika Kościelnej Komisji Historycznej (KKH).

Organ ów działał przez niespełna rok i 10 października cichcem zakończył swoje prace sprawozdaniem przedłożonym – za pośrednictwem specjalnie ustanowionego „łącznika w osobie abp. Sławoja Leszka Głódzia” – wąskiemu gronu hierarchów wchodzących w skład Prezydium Konferencji Episkopatu Polski. Mroczną przeszłość kolegów znają zatem wyłącznie: przewodniczący abp Józef Michalik (na zdjęciu z prawej), jego zastępca abp Stanisław Gądecki (z lewej) i bp Stanisław Budzik – sekretarz prezydium.

Podczas konferencji prasowej zwołanej z okazji zakończenia prac KKH ks. Kloch unikał szczegółów. Przekonywał, że IPN-owska dokumentacja jest zbyt „niekompletna i chaotyczna”, aby można było na jej podstawie „rzetelnie określić zakres, intensywność i szkodliwość ewentualnej rzeczywistej i świadomej współpracy z organami bezpieczeństwa PRL” biskupów, których teczki odnaleziono w czeluściach archiwów.

A może chociaż ilu hierarchów rzecz dotyczy?

– Pragnę jedynie podkreślić, że żadna z tych osób nie podpisała formalnego zobowiązania do współpracy. Konkretna zaś liczba zarejestrowanych ani też jakiekolwiek nazwiska w ogóle nie zostaną ujawnione – skarcił ciekawskich abp Głódź.

Najwyraźniej zapomniał o przyjętym 25 sierpnia 2006 r. i z wielką pompą ogłoszonym „Memoriale Episkopatu Polski w sprawie współpracy niektórych duchownych z organami bezpieczeństwa w Polsce w latach 1944–1989” (por. „Pro memoria-ł” – „FiM” 35/2006). Przypomnijmy zatem, że „współpracujący z wrogami Kościoła, bez formalnego zobowiązania, byli z reguły źródłem informacji o jego sprawach. Grzech ten obciąża ich sumienia, lecz nie zamyka drogi do naprawy (...). Uwzględniając społeczny wymiar grzechu i zadośćuczynienia, muszą być gotowi wziąć za to także odpowiedzialność publiczną”.

Jeśli zaś chodzi o liczby...

„Kilkunastu” na 131 hierarchów oznacza, że nasycenie Episkopatu agenturą nieboszczki bezpieki oscyluje w przedziale 8,3–14,5 proc., a jego środek wypada na 11,4 proc. Jak ten wynik interpretować?

Odpowiedź jest równie prosta, co zdumiewająca: minimum co dziewiąty z żyjących biskupów kooperował z peerelowskimi specsłużbami!

Dlaczego „minimum”, choć średnią jest 11,4 proc.?

Otóż w komunikacie KKH czytamy, że niektórzy z dzisiejszych biskupów „zostali zarejestrowani jako kandydaci na tajnych współpracowników. Kategoria »kandydat na TW« wskazuje, że SB chciała pozyskać daną osobę do współpracy, zbierając wszelkie informacje na jej temat, które miały w tym pomóc. Kategorii »kandydat na TW« nie można utożsamiać z jakąkolwiek formą współpracy z organami bezpieczeństwa PRL, była to bowiem forma represji”.

Poprosiliśmy o wyjaśnienie tej kwestii specjalistę spoza Kościoła.

– Owszem, jak sama nazwa wskazuje, rejestracja „kandydata na TW”, dowodzi pragnienia pozyskania do współpracy. Ale pragnienia opartego na realnych perspektywach, wynikających z prowadzonego już dialogu operacyjnego lub innych silnych przesłanek, pozwalających liczyć na sukces. Takich rejestracji oficerowie pionu IV dokonywali bardzo ostrożnie, bo niepowodzenie dowodziło pewnej nieporadności i rzutowało na ich opinię służbową. Jeśli więc jakiegoś duchownego zakwalifikowano jako „kandydata”, to możecie być pewni, że prowadzący sprawę oficer odbył z nim minimum 2–3 w miarę przyjazne i zatajone przed ordynariuszem rozmowy – objaśnił nam „formę represji” jeden z byłych szefów łódzkiej bezpieki.

¤ ¤ ¤

KKH ograniczyła swoje badania do członków episkopatu, uzasadniając zawężenie sfery zainteresowań trwającymi już zaawansowanymi pracami diecezjalnych komisji historycznych.

Usiłowaliśmy tu i ówdzie zasięgnąć języka. Dowiedzieliśmy się, że w prawie wszystkich spośród 41 diecezji takie komisje faktycznie powstały, a w niektórych... działają już od wielu lat (np. w tarnowskiej – od 2001 r., a w gnieźnieńskiej i włocławskiej – od 2005 r.). Wszędzie zaś prognozują, że pełnych wyników prac można się spodziewać nie wcześniej niż po... 5–8 latach.

Wyjątkiem jest archidiecezja katowicka, gdzie poszło szybko

i jak po maśle. Oto po niespełna 9 miesiącach pracy Archidiecezjalna Komisja Historyczna powołana do „zbadania i weryfikacji materiałów dotyczących postaw duchowieństwa Kościoła katowickiego w latach 1945–1989, ze szczególnym uwzględnieniem spraw związanych z ewentualną współpracą niektórych osób duchownych z organami bezpieczeństwa PRL” ogłosiła:

¤ Tylko 17 księży było zarejestrowanych jako tajni współpracownicy SB;

¤ „Większość przypadków, to sprawy błahe, wynikające raczej z nieostrożności niż rzeczywistej współpracy” – jak to określił rzecznik komisji ks. kanonik Paweł Buchta, proboszcz katowickiej parafii św. Apostołów Piotra i Pawła;

¤ Dwa, góra trzy przypadki wydają się na tyle niepokojące, że nie są wykluczone procesy kanoniczne przed sądem biskupim;

¤ Jeden podejrzany przyznał się arcybiskupowi Damianowi Zimoniowi, że kapował świadomie i za wymierne korzyści.

Z kontrolowanych przez kurię przecieków wynika ponadto, że nieszczęśnicy pozostawieni przez bezpiekę w kartotekach to w większości proboszczowie w wieku 60–70 lat.

– Zostali zarejestrowani jako tajni współpracownicy bez ich wiedzy i, jak należy zakładać, bez ich woli. W żadnym przypadku w aktach nie znaleziono podpisanej deklaracji współpracy – zapewnił ks. Buchta.

A cały dowcip polega na tym, że we wspomnianym na wstępie zestawieniu z 1983 r. czytamy, iż Wydział IV SB w Katowicach raportował Centrali o 264 tajnych współpracownikach, wśród których byli m.in.: jeden członek Komisji Episkopatu, dziesięciu kurialistów, 27 dziekanów i wicedziekanów, 123 proboszczów, 31 wikariuszy, jeden wykładowca Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, dwóch z Akademii Teologii Katolickiej i trzech z Wyższego Seminarium Duchownego. Cóż, 264 jest niewątpliwie większą liczbą niż 17...

Jeśli zaś chodzi o zasoby w zakonach, to ówczesny szef Wydziału IV, ppłk Jerzy B., wyliczał: 3 agentów uplasowanych we władzach prowincjalnych, 4 przełożonych placówek zakonnych oraz po 7 proboszczów i misjonarzy.

¤ ¤ ¤

Na tle katowickiego przykładu mamy radę dla biskupów, którzy jeszcze nie ujawnili efektów prac „swoich” komisji: nie róbcie z publiki idiotów i doprawdy dajcie już sobie, chłopaki, spokój z tymi teczkami...

Dominika Nagel

 

 

"WPROST" nr 6/2009 (1361)

KWADRATURA „OKRĄGŁEGO STOŁU”

Z „okrągłym stołem” jest jak z pogodą. Każdy ma na ten temat wyrobiony pogląd, choć wiedza większości o tym, co właściwie się wydarzyło przed dwudziestu laty, pozostawia wiele do życzenia. Najczęściej stanowi bowiem odbicie jednej z dwóch uporczywie rozpowszechnianych od lat legend.

Zdecydowanie silniejsza jest biała legenda, wedle której negocjacje toczone od lutego do kwietnia 1989 r. w obecnym Pałacu Prezydenckim były pokazem wspaniałomyślności rządzących Polską komunistycznych generałów. W odruchu szlachetności oddali pokojowo władzę solidarnościowej opozycji. Ostatnio do zwolenników tej legendy dołączyli posłowie, przyjmując uchwałę, w której wyrazili „uznanie dla mądrości i dalekowzroczności autorów ówczesnych przemian". Ci ostatni mają się zresztą całkiem dobrze.

 

Jak przypomnieli posłowie, „do rangi symbolu urasta fakt, że w wyniku bezpośrednich wyborów prezydentami zostali uczestnicy obrad "okrągłego stołu": Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski i Lech Kaczyński". Zastanawiające, dlaczego nie wymieniono czwartego z prezydentów, który wprawdzie nie został wybrany w wyborach powszechnych i w obradach nie uczestniczył, ale był tym, bez którego „okrągły stół” nie doszedłby do skutku. Chodzi oczywiście o gen. Wojciecha Jaruzelskiego. „?Okrągły stół? jest ideą władzy. (...) Widzę różnicę między ?okrągłym stołem? tutaj, na Krakowskim Przedmieściu, dyskusją, która tu się toczy, a okrągłym stołem, który stał w sali BHP w Stoczni Gdańskiej w roku 1980. To są zupełnie inne jakości polityczne” – mówił w lutym 1989 r. na posiedzeniu Biura Politycznego PZPR Aleksander Kwaśniewski. Różnica była jakościowa, bo – inaczej niż w 1980 r. – to kierownictwo PZPR było inicjatorem rozmów. Inaczej też niż dziewięć lat wcześniej były one prowadzone. W trakcie sierpniowego strajku całość negocjacji była transmitowana przez stoczniowy radiowęzeł, natomiast w 1989 r. najważniejsze sprawy uzgodniono podczas tajnych rozmów prowadzonych głównie w ośrodku MSW w Magdalence.

Tajność magdalenkowych negocjacji w połączeniu z imponującymi karierami części ich uczestników stały się fundamentem czarnej legendy „okrągłego stołu". Wedle niej, doszło wówczas do makiawelicznej zmowy komunistów z częścią opozycji (w większości tej o PZPR-owskich korzeniach), na mocy której ci pierwsi oddali władzę w zamian za złoty spadochron umożliwiający im wygodne urządzenie się w nowej rzeczywistości. Szkopuł w tym, że żadna z legend, których wyznawcy od lat się ścierają, nie wytrzymuje konfrontacji z faktami. Co nie znaczy, że nie ma w nich ziarna prawdy. „Okrągły stół” rzeczywiście stanowił istotny etap w procesie destrukcji komunistycznej dyktatury, choć stało się tak wbrew planom władz PRL. Pod koniec lat 80. ekipa Jaruzelskiego znalazła się w trudnym położeniu. Reformy Gorbaczowa uczyniły straszak sowieckiej interwencji niewiarygodnym, a chroniczny kryzys gospodarczy nie tylko zwiastował kolejny wybuch społecznego niezadowolenia, ale także podkopywał morale tych grup, na których opierał się reżim: korpusu oficerskiego wojska, milicji, a nawet bezpieki. Wprawdzie w kwietniu 1988 r., gdy doszło do pierwszej, bardzo słabej fali strajków, gen. Czesław Kiszczak wydał tajny rozkaz rozpoczęcia przygotowań do wprowadzenia stanu wyjątkowego, ale choć prowadzono je do czasu powstania rządu Tadeusza Mazowieckiego, to z każdym miesiącem stawało się jasne, że powtórka operacji z 13 grudnia 1981 r. jest coraz mniej realna. Jaruzelski stopniowo dojrzewał do decyzji, której podjęcie od 1987 r. sugerowali najprzytomniejsi z jego doradców. Wobec totalnej kompromitacji PZPR, proponowali, by generał opuścił tonący okręt i przeniósł się – już jako bezpartyjny – na stanowisko prezydenta wyposażonego w liczne uprawnienia. Miały one wynikać z konstytucji, którą zamierzano znowelizować. Komuniści mieli w Sejmie wystarczającą większość, by dokonać zmian, problem tkwił jednak w tym, że taka operacja byłaby społecznie mało wiarygodna. Ostateczną decyzję Jaruzelski podjął na początku grudnia 1988 r., znajdując się w stanie depresji po telewizyjnej debacie Lecha Wałęsy z Alfredem Miodowiczem, na którą pozwolił, licząc na to, że lider prorządowego OPZZ skompromituje przywódcę „Solidarności". „Sprawa ciągle sprowadza się do ?Solidarności?. (...) I dlatego jeśli już mówimy o tej rozmowie nieszczęsnej, to ona jednak wyrządziła pod tym względem wielkie szkody. Gwałtownie nastąpił przyrost tych, którzy uważają, że ?Solidarność? trzeba zalegalizować. (...) Zmienił się wizerunek Wałęsy (...)” – tak gen. Jaruzelski oceniał debatę Wałęsa – Miodowicz.

 

Ponieważ zaś uważał, że „najgorsze jest trwać na takich okopach, które wiadomo, że kiedyś trzeba oddać", wyraził zgodę na legalizację „Solidarności”, zapalając zielone światło dla „okrągłego stołu”. Cel strategiczny, który ekipa Jaruzelskiego wyznaczyła sobie przy „okrągłym stole”, został pozornie osiągnięty. Czołowi przywódcy „Solidarności” i przedstawiciele Kościoła zgodzili się na przekształcenie komunistycznej dyktatury w półautorytarny system prezydencki, w którym głowa państwa miała przez sześć lat sprawować kontrolę nad armią, milicją i służbami specjalnymi, kierować de facto polityką zagraniczną, a w wypadku konfliktu z parlamentem mogła go rozwiązać. Wprawdzie w okrągłostołowym porozumieniu nie napisano, że prezydentem ma zostać gen. Jaruzelski, ale sposób podziału mandatów do Sejmu zdawał się to gwarantować. Aby to uzyskać, gen. Jaruzelski oddał jednak o jedną linię okopów za dużo. Zgodził się, by mający powstać Senat wybierano w wolnych wyborach. Sztabowcy generała wymyślili większościowy system wyborczy do Senatu, który miał zapewnić PZPR i jej sojusznikom zwycięstwo poza największymi miastami – bastionami opozycji. Nie dopilnowali też, by ordynacja wyborcza do Sejmu dawała gwarancję wyboru 35 przywódcom koalicji rządowej z tzw. listy krajowej. Klęska wyborcza poniesiona 4 czerwca 1989 r. przez PZPR i jej sojuszników zapoczątkowała proces rozkładu systemu i choć Jaruzelskiemu udało się zostać prezydentem, to sposób, w jaki się to stało, przekreślił możliwość wprowadzenia systemu rządów zaprojektowanego przy „okrągłym stole”. Trzeba podkreślić: upadek dyktatury Jaruzelskiego nastąpił wbrew temu, co wynegocjowano przy „okrągłym stole”, ale jest też faktem, że podjęte decyzje okazały się katalizatorem zmian. „Okrągłemu stołowi” należy się istotne miejsce w historii upadku reżimu komunistycznego w Polsce, ale czynienie z niego aktu założycielskiego III RP przypomina próbę uznania daty utworzenia Rady Regencyjnej za dzień narodzin jej poprzedniczki. Natarczywość, z jaką niektóre środowiska od lat wmawiają Polakom, że „okrągły stół” był cudem, ewenementem na skalę światową i wzorem pokojowego przekazania władzy, stała się naturalną pożywką dla tych, którzy w wydarzeniach z początku 1989 r. doszukują się śladów superspisku. Nie przekonały ich nawet dokładne notatki z tajnych spotkań w Magdalence, sporządzone niezależnie przez ks. Alojzego Orszulika i Krzysztofa Dubińskiego (sekretarza gen. Kiszczaka). Brak dekomunizacji po 1989 r., co czkawką odbija się nam do dziś, biorą za dowód zmowy, która spętała ręce kolejnym ekipom solidarnościowym rządzącym do 1993 r. To, co było konsekwencją błędnej oceny sytuacji przez takich polityków jak Tadeusz Mazowiecki czy Lech Wałęsa, a także zaniku instynktu samozachowawczego wśród części postsolidarnościowej elity władzy, wolą uważać za konsekwencję agenturalnych uwikłań i zdradzieckich knowań. Z tej kwadratury „okrągłego stołu”, którą wspólnie stworzyli nam jego fanatyczni wyznawcy i równie zacietrzewieni krytycy, szybko nie uda nam się wybrnąć. Za dużo tu emocji, za mało zdrowego rozsądku. Ale jakie to polskie.

Autor: Antoni Dudek

 

 

"NEWSWEEK" nr 48, 03.12.2006 r. PRAWO

LUSTRACJA PO TRUPACH

Jeśli piszę o lustracji, to nie dlatego, że wiem, jak wyjść bez szwanku z peerelowskiego bagna. Nie wiem i coraz częściej wydaje mi się, że nie ma dobrych rozwiązań. Ujawnić agentów? W porządku, ale jak zachować przy tym umiar i jak nie zatracić zwykłej ludzkiej przyzwoitości oraz umiejętności rzetelnej oceny ludzkich zachowań?

Jeśli piszę o lustracji, to nie dlatego, że wiem, jak wyjść bez szwanku z peerelowskiego bagna. Nie wiem i coraz częściej wydaje mi się, że nie ma dobrych rozwiązań. Ujawnić agentów? W porządku, ale jak zachować przy tym umiar i jak nie zatracić zwykłej ludzkiej przyzwoitości oraz umiejętności rzetelnej oceny ludzkich zachowań?

Rozmawiam o sprawach lustracji, słucham rozmów i dyskusji i mam coraz więcej pytań, na które nie słyszę rozsądnych odpowiedzi. Dlaczego najbardziej radykalne poglądy w sprawie lustracji reprezentują z reguły ludzie, którzy w czasach PRL nie działali w opozycji, nie ryzykowali, a często korzystali z "dobrodziejstw" systemu, z istniejących układów politycznych i towarzyskich? Nie byli TW, nie donosili. Czy więc dla nich ogłoszenie listy agentów nie będzie potwierdzeniem, że są i byli w porządku? Winni zostali wskazani, listę urzędowo ogłoszono, odczepcie się od nas. Oto ci, którzy są wcieleniem zła. Czy takie rozumowanie nie oznacza zagubienia właściwej skali ocen popełnianych w tamtych czasach niegodziwości?

Jaką miarą mierzyć niegodziwości niejednokrotnie dające skutek taki sam bądź gorszy nawet niż współpraca? Ktoś, kto wprawdzie nie donosił i nie współpracował, mógł spokojnie wykorzystywać swoją pozycję do robienia kariery per fas et nefas. Znam takich. Można ich znaleźć również wśród entuzjastów, a nawet budowniczych IV Rzeczypospolitej. Czy bezpartyjny dziennikarz, który z pełną świadomością pisał na zamówienie "towarzyszy" nieprawdę o człowieku z opozycji, nie zasługuje bardziej na potępienie i brak zaufania niż niejeden TW lub tym bardziej OZI, który nawet nie wiedział, że jest "źródłem?". Czy sędzia ferujący surowe wyroki w procesach ludzi opozycji nie postępował bardziej nagannie niż niejeden TW?

Czy nie należy więc, i do tego chciałbym namawiać, mierzyć stopnia niegodziwości kryteriami innymi niż potencjalna przydatność dla wykończenia politycznego przeciwnika? Jeżeli ktoś twierdzi, że ujawnianie pełnej prawdy o agenturze jest warunkiem zrozumienia metod peerelowskiego systemu, deformuje skomplikowaną rzeczywistość totalitaryzmu.

 

Nie namawiam nikogo do tworzenia nowych list proskrypcyjnych i poszukiwania definicji dla rozmaitych niegodziwości popełnianych w PRL. Namawiam do zadawania pytań. Obiektywną oceną ludzkich zachowań zajmie się historia, a dziś ludzie bywają oceniani w swoich środowiskach, przez swoich bliskich. Nie jest to zadanie ani dla organów państwa, ani dla samozwańczych inkwizytorów, także tych, którzy szukają haków na bliźnich z racji całkowicie doraźnych interesów.

Czy kryterium TW lub OZI ma się stać instrumentem podziału społeczeństwa na uczciwych i sprawiedliwych, którzy nie mają sobie nic do zarzucenia, oraz złych i niegodnych? Odpowiada nam taki model? Przypomnijmy ewangeliczną opowieść o jawnogrzesznicy. Jezus, ratując ją przed ukamienowaniem, zwraca się do

tłumu: "Kto z was jest bez winy...". Winy są rozmaite, a wśród nich nie najmniejsza - wina zaniechania. Niech przypomną

sobie o tym ci, którzy w okresie PRL

byli widzami, biernymi świadkami albo bezrefleksyjnymi konsumentami beneficjów autorytarnego systemu. Pierwsi rzucicie kamieniem?

Niepokoić musi selektywność udostępniania zawartości informacji gromadzonych, podkreślmy - za pomocą nielegalnych metod - w aktach służb. Nie są tu zachowywane ani standardy konstytucyjne, ani standardy zwykłej przyzwoitości. Według jakich to zasad, bo przecież nie wynikających z obowiązującej jeszcze ustawy, media uzyskują dokumenty i informacje, które zgodnie z prawem nie powinny być udostępniane każdemu na życzenie? Metoda selektywnego ujawniania danych, bez możliwości ich weryfikacji, jest bronią zabójczą, stosowaną również wobec osób, które nie podlegają lustracji nie tylko obecnie, ale nawet na mocy przepisów mających dopiero wejść w życie.

Jestem za tym, by osoby działające w szeroko rozumianej przestrzeni publicznej były poddane weryfikacji, bo wiedza o ich przeszłości jest także instrumentem kontroli sprawowanej przez opinię publiczną w społeczeństwie obywatelskim. Jest to jednak wiedza na tyle ważna i na tyle wrażliwa, że jej ujawnianiu muszą towarzyszyć kryteria rzetelności spełniające najwyższe standardy. W państwie prawa nie można ich zapewnić inaczej niż poprzez sprawiedliwy proces sądowy, z szansą na skuteczną obronę i przy zachowaniu wszelkich gwarancji uczciwości w dążeniu do wyjaśnienia prawdy. Obawiam się, że podpisana niedawno ustawa lustracyjna tych kanonów uczciwości i rzetelności nie spełnia.

 

Jeśli piszę o lustracji, to nie dlatego, że wiem, jak wyjść bez szwanku z peerelowskiego bagna. Nie wiem i coraz częściej wydaje mi się, że nie ma dobrych rozwiązań. Ujawnić agentów? W porządku, ale jak zachować przy tym umiar i jak nie zatracić zwykłej ludzkiej przyzwoitości oraz umiejętności rzetelnej oceny ludzkich zachowań?

Musi więc nasuwać się pytanie, czy rozwiązania prawne obarczone co najmniej istotnym podejrzeniem niekonstytucyjności powinny być w ogóle wprowadzane w życie? Czy poszukując jakiegoś ułomnego kompromisu pomiędzy racjami politycznymi, racjami prawa, racjami związanymi z dążeniem do przejrzystości życia publicznego - nie wkraczamy na ryzykowną i wątpliwą moralnie drogę poszukiwania alternatywy pomiędzy mniejszym lub większym złem?

Prof. Marek Safjan

 

 

"FAKTY I MITY" nr 6, 15.02.2007 r.

BALLADA WIĘZIENNA

Kiedy już wreszcie skończy się źle pomyślana i jeszcze gorzej przeprowadzana próba naprawy Polski, czyli przerabianie jej na IV RP, trzeba będzie coś zrobić z jej twórcami. Architekci tego paranoicznego bałaganu nie tylko odejdą w niesławie. Wygląda na to, że odejdą na parę lat do więzienia.

Odkąd tylko istnieją „Fakty i Mity”, zawsze krytykowaliśmy lustrację, czyli ustawowe ujawnianie współpracowników tajnych służb PRL. Czasem wprawdzie sami ujawniamy niektórych współpracowników tychże służb, ale robimy to tylko wtedy, gdy należą oni do zwolenników lustracji (prawicowców, kleru itp.). Ujawniamy po to, aby głupi pomysł lustracji tym bardziej ośmieszyć i skompromitować.

Lustracji nie lubimy nie dlatego, że podobała nam się jednopartyjna dyktatura czasów PRL. Nie dlatego także, że podobały nam się metody pracy ówczesnych służb. Przeciwnie – lustrację odrzucamy, ponieważ nie chcemy kontynuacji dawnych praktyk. Chcemy rządów prawa, choć nie Prawa i Sprawiedliwości, rzecz jasna. A lustracja to pomysł bezprawny, sprzeczny z konstytucją, co wielokrotnie dowiedliśmy na tych łamach. Państwo nie ma prawa nękać ani ujawniać dawnych funkcjonariuszy systemu (chyba że naruszyli wówczas obowiązujące prawo), ponieważ nie należy to do jego kompetencji.

Ponieważ twórcom IV RP i związanym z nimi dziennikarzom mało było atakowania współpracowników SB, zajęto się także niszczeniem wywiadu wojskowego i ujawnianiem jego agentów.

Nie chodzi już nawet o wywiad PRL-owski, ale nawet ten z III RP! Najpierw opadła mi szczęka, gdy doczepiono się do Wołoszańskiego za to, że „szpiegował Polonię brytyjską”, choć zbierał informacje dla potrzeb kraju, którego był obywatelem. Zupełnie jednak ścięło mnie z nóg ujawnienie nazwiska byłego szefa „Teleexpressu”, który w połowie lat... 90. rozpoczął pracę dla Wojskowych Służb Informacyjnych. Jak może ostać się państwo, które niszczy własnych funkcjonariuszy i współpracowników?! Nawet Bronisław Komorowski z PO w wywiadzie dla „Trybuny” skandalem nazwał to, co się dzieje wokół służb wojskowych, choć jego partia jeszcze niedawno chciała budować z Kaczyńskimi IV RP, a obecnie jakoś mało gorliwie sprzeciwia się temu budowaniu bezprawia i niesprawiedliwości. Jak powiedział Komorowski, „już chyba tylko wariaci będą gotowi ze służbami współpracować”, a do tego „w Moskwie musieli się bardzo cieszyć”, kiedy Macierewicz likwidował „oczy i uszy polskiej armii”. Obok Macierewicza za to ewidentne działanie na szkodę polskiej obronności odpowiada politycznie jego szef – Jarosław Kaczyński. Miejmy nadzieję, że rozbudowując troskliwie polski system więziennictwa, panowie z PiS przewidzieli też przytulne miejsca za kratkami dla samych siebie.

Adam Cioch

 

 

"FAKTY I MITY" nr 12, 29.03.2007 r.

INKWIZYCJA XXI WIEKU

ROZMOWA Z PROFESOREM RYSZARDEM PARADOWSKIM, POLITOLOGIEM, WYKŁADOWCĄ UNIWERSYTETU WARSZAWSKIEGO I UNIWERSYTETU IM. ADAMA MICKIEWICZA W POZNANIU

– Dwukrotnie na łamach „Faktów i Mitów” podważał Pan zgodność lustracji z tradycją demokratyczną, porównywał lustrację do inkwizycji. Mówi Pan wręcz o całym systemie inkwizycyjnym, totalitarnym. Czy to nie przesada?

– Pojęcie „system inkwizycyjny” jest oczywiście metaforą, jeśli się ma na myśli skazywanie albigensów na spalenie za nieuznawanie przewodniej roli Rzymu, a kobiet – za rzekome spółkowanie z diabłem. Chociaż sankcje wobec osób, które za Hitlera ośmielały się być Żydami, czy wobec tych, którzy za Stalina wyznaczani byli do roli wrogów ludu, były nie mniej drastyczne. W porównaniu z tym nasz system inkwizycyjny jest jeszcze w powijakach: na razie Instytut Pamięci Narodowej z lekka miesza role sędziego i prokuratora, a nawet adwokata diabła, kiedy zachęca (sam zachęcony odpowiednią ustawą) do przychodzenia po zaświadczenie o niewinności; kiedy prokuratura próbuje „dyscyplinować” sędziów; kiedy szuka się haków na adwokatów. Nasz system inkwizycyjny dopiero się rozwija, daleko więc mu, na szczęście, do totalitaryzmu. Wiele jednak wskazuje na to, że kierunek został wytyczony. Jeśli uda się koalicji rządzącej wyłuskać nas z Unii Europejskiej (a starania w sferze czynów trwają), proces transformacji ustrojowej pójdzie szybciej. Przesłanie rządu jest czytelne i wypływa z ducha inkwizycji: każdy może zostać zlustrowany, bo każdy może zostać nazwany agentem, tajnym współpracownikiem albo przynajmniej – co za świetny wynalazek! – osobowym źródłem informacji.

– Państwo zaczyna się karmić strachem własnych obywateli. To Pana słowa wypowiedziane po opublikowaniu listy Wildsteina. To znaczy, że jesteśmy już państwem terroru?

– Gdybyśmy już nim byli, to nasza rozmowa nie mogłaby się odbyć. Ale analogie się nasuwają. Był taki etap w rozwoju III Rzeszy, kiedy wiele osób mówiło: nie mamy się czego obawiać, chodzi tylko o Żydów... Dziś niejeden się zastanawia, czy jest już zaliczony do kategorii objętej lustracją i oddycha z ulgą, kiedy się dowiaduje, że ustawa nic jeszcze nie mówi o tych, którzy kiedykolwiek rozmawiali z jakimkolwiek pracownikiem SB, albo mieli kogoś takiego w rodzinie. Ale wszystko jeszcze przed nami – zwłaszcza kiedy oddychamy z ulgą, bo albo nie jesteśmy Żydami (jak w III Rzeszy), albo starymi profesorami lub potomkami szlachty (jak w Rosji bolszewickiej), albo komunistami, jak w Ameryce w czasach McCarthy’ego, albo sądzimy, że nie możemy mieć żadnej teczki (teczki są na innych) i uważamy, że nas to nie dotknie, bo my jesteśmy niewinni.

W systemie autorytarnym (choćby nawet raczkującym) nie ma ludzi niewinnych. Każdy musi prosić o rozgrzeszenie. Dobrze jest też pamiętać, że nie jest ono udzielane raz na zawsze. Zawsze mogą się pojawić „nowe dokumenty”. A wracając do pańskiego pytania – obawiam się, że za mało się boimy. I za mało nas już dziwi...

– Andrzej Dominiczak z Towarzystwa Humanistycznego zwrócił uwagę, że państwo nie ma prawa przeprowadzać lustracji, bo wykracza ona poza konstytucją kompetencje władzy państwowej. Czy podziela Pan tę opinię?

– To nie tylko kwestia konstytucyjnych kompetencji, to kwestia zasad ustrojowych. Jeśli zaczynamy grać według nowych reguł (według reguł demokratycznych umówiliśmy się grać w roku 1989), to ludzi oceniamy według stosowania się, bądź niestosowania się do nich, a nie według tego, co robili pod działaniem innych reguł, reguł innego ustroju, ani według tego, czym się zajmował ich dziadek albo czy ktoś miał matkę Żydówkę. Dlatego Mazowieckiego idea „grubej kreski” była wielką ideą demokratyczną. Tylko że nie poszło za tym domaganie się przestrzegania reguł i zasad demokratycznych. Co więcej, zostały one zastąpione autorytarnymi w istocie „wartościami chrześcijańskimi” i nie mniej autorytarnymi mitami narodowymi.

– Uważa Pan, że wartości totalitarne były naszemu społeczeństwu wpajane przez Kościół rzymskokatolicki. Czy chodzi o instytucję spowiedzi i wmawianie poczucia winy?

– Tak, napomknąłem już zresztą o instytucji „rozgrzeszenia”, chociaż słowo „totalitarny” może tu być mylące – lepiej mówić o wartościach autorytarnych. „Grzech pierworodny” to nic innego, jak autorytarna zasada domniemania winy: jesteś winny, dopóki nie udowodnisz swojej niewinności, ciąży na tobie grzech, dopóki nie uzyskasz rozgrzeszenia. Kultura chrześcijańska (nie tylko Kościół katolicki, chociaż on ma na tym polu największe osiągnięcia) podzieliła społeczeństwo na tych, którzy podlegają odpuszczaniu win (o ile na to zasługują), i tych, którzy są powołani do ich odpuszczania (albo do tego, by takiego odpuszczenia odmówić). Niepewność, czy dostaniemy rozgrzeszenie, czy zostanie nam odpuszczona wina, czy zostaniemy uznani za niewinnych – to chrześcijańskie korzenie europejskiej kultury, które myśl demokratyczna i demokratyczna praktyka próbują podciąć, przeciwstawiając chrześcijańskiej i ogólnie autorytarnej zasadzie domniemania winy – demokratyczną zasadę domniemania niewinności, a autorytarnej zasadzie odpowiedzialności zbiorowej – demokratyczną zasadę odpowiedzialności indywidualnej.

– Lustrację zaprojektowali w Polsce gorliwi katolicy z poparciem Kościoła. Złośliwość losu sprawiła jednak, że w ostatnich miesiącach to właśnie Kościół najwięcej stracił na lustracji. Jak Pan ocenia fakt bezlitosnego zwrócenia się prawicowych elit katolickich przeciwko własnym pasterzom?

– Tak zwana „rewolucja konserwatywna”, która, o czym warto pamiętać, poprzedzała pojawienie się faszyzmu, a która kwitnie u nas w najlepsze, nie toleruje konkurencyjnego przywództwa, tak jak nie tolerował jej bolszewizm. Można tylko ubolewać, że Kościół katolicki w Polsce nie wyciągnął lekcji z doświadczenia radzieckiego czy czeskiego, gdzie Kościoły poniosły wielkie straty, ani z doświadczenia niemieckiego, które przyniosło Kościołowi katolickiemu wiele wstydu. Ani z doświadczenia współpracy z autorytarnymi reżymami w Hiszpanii czy w Ameryce Łacińskiej. Czujność Kościoła polskiego uśpiona została przez względnie komfortowe warunki kohabitacji i kolaboracji z tak zwanym Peerelem. Kościół katolicki w Polsce nigdy nie zrozumiał, że trwałe bezpieczeństwo dać mu może tylko status jednego z wolnych związków i stowarzyszeń w demokratycznym państwie prawa, a nie w państwie konkordatowego przywileju. Kościół w Polsce nie zaakceptował demokracji – przeciwnie, od początku chciał zająć miejsce Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Ironia historii spowodowała, że zajął miejsce obok SB.

– Samego istnienia i sensu lustracji nikt już właściwie nie podważa. Żadne medium głównego nurtu, żadna z najważniejszych partii politycznych. Chce jej większość Polaków. Skąd to powszechne szaleństwo?

– To nie szaleństwo, lecz norma kulturowa kultury tradycyjnej, kultury chrześcijańskiej – myślenie kategoriami grzechu, a nie kategoriami prawa. Na tradycję chrześcijańską nakłada się zasada leninowska, że lepiej, żeby dziesięciu niewinnych ucierpiało, niż żeby jeden winny się wywinął, oraz zasada stalinowska o wiórach, które lecą, gdy drwa rąbią. Lepiej – to u nas – 400 tysięcy upokorzyć przymusem składania oświadczeń, niżby jakaś liczba „winnych” miała pozostać nienapiętnowana. Ale w gruncie rzeczy bardziej chodzi o upokorzenie wielu, niż o napiętnowanie nielicznych. Mamy też do czynienia z konsekwencją tego, że Polska, bodaj od końca XVI wieku, właściwie nie miała państwa. To puste miejsce zajęte było od czasów kontrreformacji przez Kościół, i zajęte jest do tej pory. Inaczej nie doczepiono by do konstytucji, w postaci preambuły, stwierdzenia, które wartości, a w konsekwencji i prawo, wyprowadza od Boga – stwierdzenia, które expressis verbis przeciwstawia autorytarne zasady konstytucyjne zasadom demokratycznym; nie próbowano by sprowadzać kobiety do jej funkcji rozrodczej, odmawiając jej tym samym człowieczeństwa; nie zastępowano by wychowania obywatelskiego wychowaniem religijnym. Ale co mówić o „większości Polaków”, skoro „elity” często nie odróżniają autorytarnej władzy od demokratycznej reprezentacji, przypisują Kościołowi rolę autorytetu moralnego w demokracji i nie mają nic przeciwko temu, by autorytarne chrześcijańskie zasady panowania i posłuszeństwa kierowały demokratycznym porządkiem. Skoro dziennikarze demokratycznych rzekomo środków przekazu dają sobie narzucić język autorytarnego dyskursu i bardzo nieśmiało odwołują się do języka demokratycznego, nie zadając sobie jednak trudu, żeby na przykład językowi „obrony życia” przeciwstawić język prawa, umowy społecznej i równej kompetencji w stanowieniu zasad. I wolą mówić o człowieczeństwie zarodka niż o prawie kobiety do swobodnego dysponowania swoją kobiecością i o prawach obywatelskich.

– Zapowiada Pan, że w końcu to sami lustratorzy padną ofiarą rozkręconego przez siebie systemu. Upadek konserwatywnego arcybiskupa Wielgusa wydaje się być tego zapowiedzią.

– Lustratorzy może i padną, ale wolałbym, by padli razem z antydemokratycznym ruchem, który dziś opanował Polskę, ale może też być tak, że padną, bo zlustrują ich – i zastąpią – jeszcze radykalniejsi lustratorzy. Chyba więc nie czas na optymizm – czas na demokratyczną mobilizację.

Rozmawiał Adam Cioch

 

                                                                                                                                                                    

„FAKTY I MITY” nr 16, 26.04.2007 r.

POZA GRANICAMI CYWILIZACJI

W kraju i za granicą nie milkną głosy potępienia dla ustawy lustracyjnej wypichconej przez Kaczyńskich. Zagrożenie, jakie ona ze sobą niesie, sprawia, że nawet osoby znane dotąd raczej z bezsensownego bełkotu zaczynają przemawiać ludzkim głosem.

Na łamach „Financial Times” – czołowej gazety ekonomicznej świata – gromy na ustawę lustracyjną rzucił profesor Jan Winiecki, były prezes Towarzystwa Ekonomistów Polskich. Winiecki bardzo trafnie ocenił ustawę lustracyjną, a samych Kaczyńskich i ich akolitów nazwał „narodowymi bolszewikami, którzy stawiają się poza granicami zachodniej cywilizacji”.

Profesor przekonuje, że ustawa lustracyjna jest nie do przyjęcia pod względem moralnym i prawnym. Moralnym – bo chce dręczyć ofiary poprzedniego systemu, nakłonione do współpracy często groźbą i szantażem. Podstawową wadą prawną ustawy jest natomiast fakt, że prześladuje ona za coś, co nie jest przestępstwem i nigdy nim nie było, czyli za współpracę ze Służbami Bezpieczeństwa. Aby za to prześladować, należałoby najpierw dowieść prawnie, że SB i pokrewne organizacje były organizacjami przestępczymi, a nikt tego dotąd w Polsce nie udowodnił. Winiecki wskazuje, że wykorzystywanie prawa do ścigania naruszeń zasad moralnych, a nie prawnych, nie stosuje się w Europie od XVI wieku. O 500 więc lat próbują Polskę cofnąć bracia Kaczyńscy...

Winiecki dowodzi także, że ludzie niesłusznie przez ustawę pomówieni będą mogli dowodzić swej niewinności (sic!) przed sądami cywilnymi, co jest szyderstwem z prawa, bo w cywilizowanym kraju to przestępcy udowadnia się winę, a nie na odwrót.

Ustawę lustracyjną potępiają także międzynarodowe organizacje dziennikarskie. Międzynarodowy Instytut Prasowy potępił ustawę, ponieważ za jej pośrednictwem „polskie władze stworzyły potężne narzędzie pozwalające im decydować, kto ma prawo uprawiania zawodu dziennikarza”. Ponadto według MIP, ustawa odbiera wydawcom i nadawcom swobodę podejmowania decyzji o tym, kogo mogą zatrudnić.

Wcześniej knot prawny sporządzony przez PiS i partie koalicji potępiła Europejska Federacja Dziennikarzy oraz szwedzki dyplomata Thomas Hammarberg, komisarz Rady Europy ds. praw człowieka.

Cóż jednak z tych głosów protestów, które rzeczywiście stawiają rząd polski „poza granicami cywilizacji”, skoro dla Kaczyńskich i spółki to oni sami są dla świata wzorem i przykładem „cywilizacji życia i wartości chrześcijańskich”. To od Polski pogrążającej się z wolna w bezprawiu i barbarzyństwie świat ma brać wzór, a nie na odwrót!

Adam Cioch

 

 

 www.wprost.pl / Forum „Główne” Autor: Karolina, Data 2007-05-13 23:25

ZOMOWIEC

Całym uzbrojeniem szeregowego Zomola z BCP był kask, giętka gumowa pała szturmowa, i tarcza najpierw z laminatu czyli prasowanej waty szklanej oraz żywicy epoksydowej a na początku lat 80 na wyposażenie weszły tarcze z pleksiglasu ze skośnym napisem MILICJA.

Za uniform mieli mundur ćwiczebny bez nakolanników kamizelek i osłon, nie znali strzelb gładkolufowych ani gumowej amunicji, nie posiadali paralizatorów ani pałek tonfa które przetrącają kości jednym uderzeniem.

W porównaniu z dzisiejszą policją Zomowcy wyglądali jak dziady i tyle samo w zasadzie mogli zdziałać w starciu ze zdesperowanym tłumem.

 

 

CO BYŁO PRZYCZYNĄ UPADKU POPRZEDNIEGO SYSTEMU POLITYCZNO-GOSPODARCZEGO?

– Zamknięcie granic na zachód. To wszystko. Gdyby granice były otwarte, to do Polski napływałyby dewizy, nowoczesne maszyny, nowe technologie, wiedza, doświadczenie; rosłaby przedsiębiorczość; rósłby dobrobyt; dochodziłoby do zmian gospodarczych, politycznych; nie byłoby tylu powodów do narzekań, przyczyny do obalenia ustroju (komuś się nie podoba, to proszę bardzo – droga „do raju” jest wolna).

Czyli to, co miało chronić ustrój, przyczyniło się do jego upadku.

 

 

 

 

 

 

 


 www.nowyekran.pl / [Jeden z materiałów:] http://kosciesza.nowyekran.pl/post/47488,czesc-6a-klamstwa-zalozycielskie-i-i-ii-prl-o-ii-r-p | 10.01.2012 16:01

Kościesza - Autor ukazuje wstydliwe i wręcz haniebne i utrwalone przez aparatczyków.I i II PRL ,,białe plamy” dziejów najnowszych i przywłaszczoną sobie przez NICH, a skradzioną nam polską tożsamość - zawłaszczoną na obszarze historycznym, politycznym

 

Część 6a. KŁAMSTWA ZAŁOŻYCIELSKIE I i II PRL o II RP

Rola szeptanej propagandy: od agentów wpływu do „użytecznch idiotów” na przykładzie jej zastosowania na portalu NE.

Peerelowskie liczby i”fakty” kłamały i kłamią tak jak ich twórcy – uprzednio zwykle cenzorzy i propagandziści w I PRL, a obecnie  działający pod szyldem dziennikarstwa lub „auorytertów agenci wpływu obcych wywiadów w II PRL. Niestety kłamstwa te i manipulacje trafiają na podatny grunt jaki stanowią rozsiewający je powszechnie wśród całego społeczeństwa tzw. „użyteczni idioci”. A tych ostatnich za sprawą komunistycznej pseudoedukacji uprawianej wobec trzech ostatnich pokoleń w narodzie nie brakuje. Ewidentny i wręcz klasyczny przykład tak uprawianej przez rozsiewanie antypolskiej propagandy stanowi sprawa zamieszczonego na NE postu: http://jkm.nowyekran.pl/post/37757,liczby-rozstrzygaja

 

Jak twierdzi, a raczej powtarza (bezmyślnie czy umyślnie?- każdemu pod rozwagę) Janko Mikki: „Pod okupacją "bandyty spod Bezdan” i jego towarzyszy "do końca swojego istnienia II RP nie zdołała osiągnąć poziomu gospodarczego z r. 1913”. Jestem zawziętym wrogiem II RP. Krzysztof Pilawski przypomina w „Przeglądzie”, że II RP pod okupacją „Bandyty spod Bezdan” i Jego towarzyszy „do końca swojego istnienia nie zdołała osiągnąć poziomu gospodarczego z r. 1913...Zbigniew Landau i Jerzy Tomaszewski wyliczyli, że w porównaniu z 1913 r. spadek produkcji przemysłowej na mieszkańca w 1938 r. - w roku najlepszej koniunktury – wynosił 18%”.

I dalej ciągnie „Polska się nie rozwijała właśnie dlatego, że II RP niszczyła podatkami prywatny przemysł i rolnictwo – a zrabowane pieniądze wydała m.in. w te absurdalne Wielkie Budowle Socjalizmu jak COP, czy Gdynia”

        Po takim poście nasuwa się myśl, co może łączyć etatowego medialnego „prawicowca”, za jakiego ma uchodzić Janko Mikki, z komunistycznymi demagogami (Pilawski, Landau, Tomaszewski), których propagandowe wypociny służące utrwalaniu I PRL, tak namiętnie cytuje niczym niepodważalne boskie prawdy objawione? Zacznijmy od autorytetów naukowych Jasia Mikki: duetu Landau-Tomaszewski.

Obaj z autorzy cytowanego przez Mikki,ego „dziełka” całe swoje „profesorskie kariery” wywodzą się z okresu komunistycznego, ,gdy tytuł naukowe mogły uzyskać jedynie osoby w pełni akceptujące tzw. zasady ustrojowe PRL i kierujące się nimi w swojej działalności (art. 30 ust.6 ustawy o stopniach naukowych z 31.03.1965 r.).

           „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. To popularne w PRL porzekadło odnosiło się nie tylko do wojska i milicji. Było aktualne w każdej sferze życia. Tak rodzili się także „profesorowie” znający jedynie słuszną drogę – wdrażania choćby i po trupach kryptorasistowskej dialektyki i praktyki tzw. marksizmu-leninizmu

Tak też ,gdy oba „autorytety naukowe” Mikki’ego ds. II RP  zaczynali piąć się po szczeblach uniwersyteckiej kariery, ani realne wykształcenie i umiejętności nie decydowały i nie miały w tej kwestii znaczenia! Karierę w nauce ułatwiały liczne nadawane a priori z góry formalne stopnie, tytuły i stanowiska — ponieważ w opinii władz ministerialnych i partyjnych od dokonań merytorycznych liczyły się bardziej dokonania organizacyjne i członkostwo w PZPR; Im ktoś był większą świnią, moralną mendą i kapusiem wobec bliźnich, tym wyżej awansował, a PZPR była dla owych karierowiczów matecznikiem i przepustką do zaszczytnych wyniesień.

 

Sowiecka ekspozytura na Polskę -MBP/PPR/ PZPR- lansowała program pełnej bolszewizacji szkolnictwa wyższego w Polsce, realizowanej poprzez unifikację szkół wszystkich typów, eliminację wybitnych uczonych, reorientację utylitarną programów nauczania;. Autonomię uczelni zniesiono ustawą z 15 XII 1951; rozbudowano cenzurę, w sposób zorganizowany inwigilowano środowisko, uruchomiono ofensywę ideologiczną „na froncie nauki”. Każda z nauk ma przede wszystkim służyć indoktrynacji i wynarodowieniu kolejnych pokoleń i przerobieniu ich wg wzorca sowieckiego w niewolnika, zaś rzetelność, wiarygodność dobieranych w tym celu naukowców była sprawą najwyżej trzeciorzędną lub w ogóle nie istotną. W tym celu 17 stycznia 1950 r. Biuro Polityczne postanowiło powołać Instytut Kształcenia Kadr Naukowych przy KC. Utworzono wydziały ekonomii politycznej, historii, filozofii. Ruszono oczywiście z imieniem Stalina na ustach; rozbudowywano komunistyczną administrację wszystkich szczebli, co pozwoliło kontrolować i w pełni infiltrować bezpiece poprawność polityczną nowych kadr naukowych. Pozwoliło to zniszczyć morale oraz  więzi środowisk uniwersyteckich;

W ten sposób uczelniami zawładnęła  żydo-bolszewicka „oprycznina”. Zwrócili na to uwagę nawet sowieccy  wizytatorzy PRL. Według ich raportu IKKN promowała głównie „niepolskich” specjalistów, uznając że „Polacy nie nadają się do pracy naukowej”[1] Zadekretowano, że w Polsce wolno uprawiać tylko naukę opartą na sowieckim światopoglądzie walki klas. To znaczy taką, która przyjmuje za aksjomat, że każda  nauka (w tym także historii) inna niż w danej chwili obowiązująca, ma charakter burżuazyjny, antyradziecki, faszystowski. Wyszkoleni na IKKN naukowcy zajęli wkrótce miejsca wyrzucanych z uczelni polskich filozofów, historyków i ekonomistów.

Reżim bolszewicki przejął całkowitą kontrolę nad wydawnictwami naukowymi, które podano biurokratycznej kolektywizacji powołano Państwowe Wydawnictwo Naukowe (PWN), wydawnictwo opartej o wzór sowiecki PAN i wiele innych, gdzie wielkie nakłady uzyskiwała drukowana bolszewicka propaganda pod szyldem tzw. literatury społeczno-politycznej o właściwie zerowym poziomie merytorycznym.(do takich ówczesnych pseudonaukowych gniotów należy właśnie wydane w 1960 r., a obecnie cytowane przez Janka Mikki’ego dziełko towarzyszy Landaua i Tomaszewskiego (kwestia merytorycznej wartości tego „dziełka” podjęta zostanie dalej). Publikacje odgórnie uznane za obce ideologicznie, np. podważające wiarygodność obowiązujących wtedy przejść. Nie mogły, mimo tzw. „odwilży 1956” stosunek sowieckiego reżimu  PRL do nieśmiałych prób rehabilitacji II Rzeczypospolitej i w ogóle do rzetelnego sposobu uprawiania nauki historycznej pozostawał jak w okresie stalinowskim jednoznacznie represyjny.

 

Także zmiany, które nastąpiły po mistyfikacji „odwilży 1956 r.” były bardzo powierzchowne i dla nauki nadal negatywne. Z odchodzącym pokoleniem przedwojennych uczonych znikał również tradycyjny etos ludzi nauki; rozwijała się sfera działań pozornych i wygodna zasada brania apanaży na wielu posadkach „naukowych”.

Już wtedy wyraźnie widoczne były efekty polityki kadrowej reżimu PRL prowadzonej od 1945 r. Istniała już na uczelniach stosunkowo liczna grupa profesorów i samodzielnych pracowników naukowych – członków PZPR,. Do tego dochodziła młodsza kadra naukowa, dobierana już głównie w okresie stalinowskim i w znacznie większym stopniu związana z PZPR. Najsilniej własne zmiany te było widać wśród historyków dziejów gospodarczych i najnowszych (XIX i XX w.). Wśród tych ostatnich szybką karierę robili popierani przez władze absolwenci IKKN/INS – przeważnie litwackie bękarty, którzy dominowali zwłaszcza w ośrodku Warszawki. Spośród owych demagogów-„historyków” dziejów najnowszych absolwentem IKKN/INS jest właśnie współautor cytowanego przez Mikki’ego „dziełka” Jerzy Tomaszewski.

 

Warto więc może nawiązać do zrobienia błyskotliwych karier przez obu autorów „dziełka” w przedstawionych ówczesnych realiach upadku i niszczenia nauki w Polsce...

Zbigniew Władysław Landau ur. 1931 r. Od września 1948 r. należał do ZMP, równocześnie pracując jako przewodniczący zespołu redakcyjnego biuletynu “Wasza Praca”. W grudniu 1949 r. wstąpił na Wydział Planowania Finansowego Szkoły Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie. Prace redakcyjne kontynuował po wstąpieniu na SGPiS w gazetce dziennej ZMP, a później w ZSP. „Robotę naukową” rozpoczął Z. Landau-początkujący student, jako zastępca asystenta przy Katedrze Materializmu Dialektycznego i Historycznego SGPiS w roku 1950/51! Stopień magistra ekonomisty uzyskał jeszcze w okresie tzw. czasów stalinowskich 1 lipca 1955 roku. Również w tym okresie otworzył przewód doktorski przy Katedrze Historii Gospodarczej SGPiS. Jerzy Tomaszewski (ur. w 1930); tytuł magistra od historii gospodarczej uzyskał w Szkole Głównej Planowania i Statystyki w 1954(!). Zatrudniony już jako student w SGPiS w okresie terroru stalinowskiego  1950-1954 jako zastępca asystenta i asystent (Katedra Historii Gospodarczej), następnie kolaborował jako aspirant w Instytucie Nauk Społecznych przy KC PZPR. w latach 1954-1956.

 

Jak właśnie te czasy zdobywania pierwszych szlifów przez przyszły duet „naukowców” SGPiS opisuje były profesor SGH Drewnowski: „Do Warszawy przyjechałem 23 lutego 1946 i tego dnia wieczorem zgłosiłem się do SGH. Szkołę zastałem w postaci takiej, jaką miała przed wojną, a więc jako prywatną uczelnię posiadającą pełnie prawa akademickie i działającą na podstawie ustawy z 1933 roku. W połowie września 1949 nastąpiła sowietyzacja SGH. Operacja ta była przeprowadzona bez uprzedzenia uczelni, chociaż oczywiście była poprzedzona plotkami, że coś się szykuje. Nastąpiła w ciągu jednego dnia. Dowiedzieliśmy się więc, że SGH została upaństwowiona, że zmieniła nazwę na Szkołę Główną Planowania i Statystyki, że utworzono w niej cztery wydziały, że ma nowego rektora - prof. Czesława Nowińskiego i siedmiu nowych profesorów. Sciślej mówiąc zastępców profesorów, bo żaden z nich nie miał kwalifikacji akademickich. Dla każdego z nich utworzono nową katedrę. Byli to B. Blass, W. Brus, B. Minc, K. Owoc, L. Pawłowski, J.Z. Wyrozembski, S. Żurawicki. Dawnych profesorów odsunięto od wpływu na kierowanie uczelnią. Starszych profesorów przeniesiono na emeryturę, dotychczasowego prorektora prof. Edmunda Dąbrowskiego zwolniono z pracy. "Zdejmowanie" z katedr nastąpiło w roku następnym 1950/51, kiedy utworzono katedry zbiorowe. W roku 1952 rektorem SGPiS został (były agent NKWD) prof. Oskar Lange[2]. W Szkole w dalszym ciągu rządzili w niej przybysze z roku 1949. Nowy rektor zajmował wysokie stanowiska państwowe i Szkołą mało się interesował. Młodą kadrę naukową zlikwidowano natomiast od razu, zwalniając natychmiast z pracy prawie wszystkich asystentów. Przerwano także wszystkie przewody doktorskie. Na to miejsce przydzielono do uczelni około dwudziestu wykładowców i kilku asystentów, przeważnie PPR-owców z różnych resortów gospodarczych. Ponadto wielu związanych z PZPR-em studentów III roku awansowało na asystentów. ”Właśnie w tym czasie, w tym miejscu i sytuacji zaczynali jako studenci-asystenci: Landau i Tomaszewski- autorety naukowe Miki’ego! Sam prof. Drewnowski przedstawia dalszy rozwój komunistycznej kuźni kadr SGPiS: „Po powrocie z Ameryki we wrześniu 1959 r. stwierdziłem, że w SGPiS nastąpiły zmiany na gorsze. Wydział Ogólno-Ekonomiczny, którego byłem dziekanem, został zniesiony, a mnie zdjęto z katedry ekonomii politycznej, którą miałem na tym wydziale. Katedrę moją objął prof. Bronisław Minc (prowadzący „dziełko Landau’a i Tomaszewskiego). W 1969 r. zdecydowałem się pozostać za granicą i po zakończeniu kontraktu w ONZ znaleźć inną pracę.”

Więcej z Autobiografii prof. Jana Drewnowskiego patrz: http://akson.sgh.waw.pl/~lijas/archiwum/139/t15.htm

 

W takiej właśnie sytuacji, w opisanym okresie lawinowo postępujących wynaturzeń w nauce Landau wraz Tomaszewskim wydają wg obowiązujących wytycznych komunistycznej partii „Zarys historii gospodarczej Polski 1918−1939.” Owo dziełko ukazało się w 1960 r., a w 1962 r. wyszło drugie, a w latach 1971, 1981,1986, 1999 kolejne wydania.

Podstawowa teza zawarta w „dziełku” (ta ulubiona Janka Mikki’ego i tow. K Pilawskiego o produkcji przemysłowej II RP) zasadza się na twierdzeniu: „Jeżeli przyjmiemy produkcję wyrobów przemysłowych w 1913 r. za 100, to wskaźnik produkcji w roku 1938 wyniesie 94,5. Świadczy to o pewnym spadku produkcji przemysłowej w Polsce międzywojennej... Po pierwsze rok 1938 był poza rokiem 1939 rokiem największej koniunktury gospodarczej w całym dwudziestoleciu międzywojennym, a wiec przeciętnie biorąc poziom produkcji w latach 1919-1937 był niższy niż przed I wojna światową. Po drugie – w okresie tym poważnie wzrosła liczba ludności zamieszkującej na ziemiach polskich; z 27,4 mln w 1921 r. do 35,1 mln w roku 1939. Tym samym produkcja liczona na 1 mieszkańca poważnie spadła, w porównaniu z rokiem 1913 spadek ten wynosił w roku 1938 aż 17,,8 %, co świadczy o uwstecznieniu naszej gospodarki, o wzroście zacofania w porównaniu z innymi krajami kapitalistycznymi”.

Owa hipoteza opiera się na jednym i jedynym ,nikomu obecnie nieznanym i niedostępnym źródle przywołanym jedynie w przypisach, (mimo iż kluczowym dla puenty to nawet nie obecnym we fragmencie w złączniku do „dziełka”!), na jednokrotnie (sic!) wydanej propagandowej pozycji w jeszcze okresie tzw. stalinowskim: „Materiały do badań nad gospodarką Polski” cz. I ,Aneksy 1,2  str 161, 166! W opracowaniu tego podstawowego dla autorów “źródła” udział wzięli nieznani z jakichkolwiek ważnych dokonań naukowych ówcześni “naukowcy” SGPiS ze stalinowskim rodowodem: Lidia Beskid oraz Zygmunt Jan Wyrozembski. (To właśnie ten Wyrozembskidelegowany przez Bermana i spółkę, jako jeden z desantu, komunistycznego awansu IKKN „profesorów” na SGH w 1949 r. ,co doprowadziło do jej upaństwowienia i przekształcenia w wylęgarnię komunistycznego chowu nieudaczników dyrektorów - SGPiS!).

Dalszych jakichkolwiek naukowych zasług autorów cytowanego “źródełka” brak w oficjalnym obiegu! Co istotne, następnych części owych„Materiałów do badań nad gospodarką Polski” tak i żadnych wznowień tego odkrywczego dla tow. Landaua i tow. Tomaszewskiego źródełka wiedzy o produkcji w II RP nie popełniono nigdy więcej nawet w I PRL! Musiało być więc ono rzeczywiście odkrywcze, ale tylko dla obu autorów. Sam okres i miejsce wydania tego „źródełka wiedzy o II R.P. (Wydane przez Polska Akademia Nauk. Zakład Nauk Ekonomicznych. Wyd. W-wa 1956 r.) mówi sam za siebie o kwestii jego typowo radzieckiej „rzetelności” i „bezstronności” w kwestii podjętego tematu!

 

Wracając do autorów rzekomego „źródełka” dla „dziełka”: Zygmunta Jana Wyrozembskiego " brak innych niż tu przytoczone informacje o tak „zasłużonym naukowcu” w internecie. Brak też jakiegokolwiek dorobku wśród rzetelnych pozycji naukowych! Beskid Lidia także brak innych informacji poza jakimiś śladami autorstwa niewiele mówiących (i niewiele znaczących) skryptów akademickich SGPiS z okresu I i II PRL!

Tak że samo utajnienie nieznanej dotąd metody badań oraz otrzymania takich, a nie innych wyników produkcji w obszarach późniejszej II RP, jeszcze z 1913 r. przez spółkę autorów Beskid i Wyrozembski wydaje się logiczną konsekwencją oczywistego przekrętu. Przy znaczącej dozie odwagi cywilnej i elementarnej uczciwości naukowej (jakiej zdecydowanie brakuje obu autorom) “dziełka”, możliwe było co najwyżej określenie wielkości i proporcji  produkcji (choć bez militarnej!) z poszczególnych lat okresu niepodległości na podstawie wydawanego już wtedy w Polsce Rocznika Statystycznego (którego danymi zresztą też można manipulować, co zresztą stale czynią Landau i Tomaszewski za pomocą wybiórczego stosowania roczników). Ale gdyby po ich stronie była rzetelność, to nie byłoby ich “naukowych” karier i nie otrzymaliby profesorskich tytułów w I PRL. Jeszcze znacznie trudniej, nawet przy zachowaniu elementarnej uczciwości naukowej będzie z tą rzetelnością w odniesieniu z 1913 r. Mając nawet lotny umysł, trudno sobie jednak wyobrazić, skąd uzyskać dane o wielkości produkcji z 1913 r. uzyskanej na obszarze trzech różnych państw przez wszystkie poszczególne zakłady, które po latach znajdą się w obszarze państwa, którego powstania wtedy (poza określanym przez Janka Mikki jako “bandyta z Bezdan”) nikt nie przewidywał! Siłą rzeczy nie prowadzono dla tych wybranych obszarów przyszłej Polski oddzielnej ewidencji produkcji ani w Austro-Węgrach, ani w Rosji, ani w Niemczech, o ile w ogóle w tym okresie prowadzono jakiekolwiek statystki produkcji dla całości któregoś tych państw (jest to okres wyścigu i utajniania wielkości zbrojeń przed wzbierającą wojną Europie)!

Sami zresztą autorzy w pewnym momencie przy temacie wielkości zatrudnienia w przemyśle na obszarze II RP zaliczają ewidentną wpadkę i niechcący przyznają się do naciągań tych “wyników” dyskredytując tym samym własną tezę odnoszącą się do wielkości produkcji do 1913 r. pisząc: O stopniu rozwoju przemysłu polskiego w latach 1913-1939 mogłoby świadczyć porównanie liczby czynnych zakładów przemysłowych i zatrudnionych przez nie robotników w obu podanych latach. Dokładne porównanie jest jednak w tym wypadku niemożliwe, gdyż brak jest szczegółowych danych, zarówno o liczbie przedsiębiorstw przemysłowych na ziemiach polskich przed I wojną światową, jak i o liczbie pracowników tych przedsiębiorstw. Możliwe są tylko porównania wycinkowe.[3]

Samo to wystarczy, jako świadectwo co najmniej wątpliwej, o ile wręcz nie zerowej wiarygodności “dziełka” – czy raczej nazywając po imieniu propagandowego paszkwilu duetu towarzyszy Landau –Tomaszewski. Po prostu odbyto, jak to zwykle w I PRL propagandowe czary mary i otrzymano z góry oczekiwane przez partyjnych zleceniodawców “wyniki”. I ten ewidentny fałsz popełniają dotąd wszystkie kolejne od 1960 r. wydania tego komunistycznego paszkwilu. Obu też “autorytetom” owa “krecia robota” się opłaciła. Za owe przedstawione i dalsze podobne “zasługi” na polu antypolskiej działalności uprawianej także w preparowaniu kłamstw ustrojowych mających służyć utrwalaniu i uwiarygodnianiu PRL, obaj autorzy “dziełka  zostali sowicie obsypani licznymi zaszczytami, tytułami i przywilejami przez decydentów “Polski lubelskiej”. 

 

Z. Landau w styczniu 1964 r. otrzymał stopień docenta. W latach 1965−1970 był kierownikiem Zakładu Najnowszej Historii Gospodarczej Polski w Katedrze Historii Gospodarczej SGPiS, w latach 1966−1967 dyrektorem Biblioteki SGPiS. Od roku 1975 do 1978 był prodziekanem do spraw nauki na Wydziale Ekonomiczno-Społecznym, a od 1978 r. wicedyrektorem Instytutu Ekonomii Politycznej. Był także nieprzypadkiem konsultantem ds. gospodarczych Pracowni Stosunków Polsko-Radzieckich PAN. Za te i podobne „zasługi” jak ów cytowany paszkwil jeszcze w czasach I PRL w lipcu 1980 r. nadano Z. Landauowi tytuł profesora zwyczajnego nauk ekonomicznych. Od dnia 1 października 1987 roku Z.Landau jest kierownikiem Katedry Historii Gospodarczej SGPiS używającego bezprawnie w ramach „transformacji” przybranego szyldu Szkoły Głównej Handlowej. 

 

J. Tomaszewski - przez parę dziesięcioleci zdobywał ostrogi na deformowaniu historii Polski Niepodległej 1918-1939, żydo-bolszewicką propagandą, przedstawianiu jej jako kraju absolutnej nędzy i stagnacji. Dziesięciolecia kłamstw o stagnacji gospodarki Drugiej Rzeczpospolitej Tomaszewski musiał przerwać w latach, gdy oczernianie dorobku Polski 1918-1939 stało się wskutek ogłoszenia „upadku komunizmu” trochę niemodne. Tomaszewski błyskawicznie przerzucił się na tematykę mniejszości narodowych. Z dnia na dzień stał się głównym specjalistą od badań stosunków polsko-żydowskich. Od 1985 bierze na etacie w Zarządzie Żydowskiego Instytutu Historycznego, Członek Rady programowej żydo-masońskiego antypolskiego stowarzyszenia „Otwarta Rzeczpospolita”. Fałszując nadal historię, jak kłamał tak i kłamie dalej. Kto raz przywykł do kłamania o historii, inaczej nie potrafi, a stracić może zagranicznych sponsorów od tak zawsze oczekiwanych srebrników. Więcej o owym „autorytecie naukowym” Janka Mikki’ego patrz http://www.jerzyrobertnowak.com/artykuly/Nasza_Polska/lobby_filosemickie2.htm

 

Komunistyczna korporacja profesorów istnieje do obecnej chwili i ma się świetnie, niczym w I PRL. Opisani tu profesorowie, to tylko ewidentny przykład z całej masy podobnych im „autorytetów”. Osobników, którzy doszli do swej pozycji wyłącznie zaprzedaniem się obcej służbie za wszelką cenę, „po trupach” i przeciw własnej Ojczyźnie. Co za tym oczywiste, by utrwalić uzyskany tą drogą swój status, gotowi są podjąć wszelkie działania ze zdradą Kraju raz kolejny włącznie, przeciw każdej próbie weryfikacji ich faktycznych kwalifikacji. Weryfikacji, jaką może jedynie przynieść odzyskanie autentycznej polskiej państwowości i jej instytucji. Autentycznej, czyli nie takiej, jaką stanowi tracąca polityczny byt fasadowa, mafijno-korporacyjna państwowość tzw. „III RP”, ale jaką  właśnie  stanowiła, szczególnie od 1926 r. II RP! To też siłą rzeczy jedna z grup zainteresowanych utrzymaniem i szerzeniem kłamliwej propagandy o II Rczeczypospolitej-prawdziwej Polsce okresu niepodległości.

A to są właśnie autorytety naukowe „prawicowca” Janka Mikki’ego, który przeciwstawia je „Bandycie spod Bezdan” i krwiopijczej II RP! Co w takim razie łączy deklarującego się jako „prawicowca” Janka Mikki’ego ze stalinowskim agitatorem uprawiającym od dziesięcioleci po dziś dzień żydo-komunistyczną propagandę o I PRL? Co może skłaniać go do publicznego rozpowszechniania jako naukowych, spreparowanych na kłamstwach tez bolszewickiej propagandy. Propagandy mającej zdyskredytować kolejnym pokoleniom Niepodległą Polskę po to, aby móc utrzymać uzyskanie za I i II PRL Stauts quo.

Czy w tej rozgrywce o polską państwową tożsamość Janko Mikki robi świadomie, jak tzw. „autortytety naukowe”, za agenta wpływu, czy jest jedynie użytecznym idiotą? Idiotą, jakich za sprawą sowieckiej pseudoedukacji uprawianej wobec trzech ostatnich pokoleń wśród Polaków niestety także nie brakuje?

 

CDN

 

[1]  W sprawozdaniu za okres od kwietnia do października 1951 r. sporządzonym przez G. Wasieckiego, M. Osadkę, N. Niekrasowa i A. Romanczenkę, Niekrasow pisał: „Schaff, Adler, Brus – polscy Żydzi popierani przez członków kierownictwa PZPR – przeprowadzają swoją linię w doborze kadr kierowniczego ogniwa wykładowców instytutu i aspirantów”. Na poparcie tej tezy wymienił m.in. Stanisława Ehricha, Jadwigę Siekierską, Leona Grosfelda, Stanisława Arnolda, Józefa Minca (brata Hilarego, ekonomistę). Wasiecki uznał politykę kadrową Instytutu za przejaw „rasistowskich teoryjek” o szczególnej predyspozycji Żydów do pracy naukowej i braku umiejętności Polaków w tej dziedzinie” (Anna Sobór-Świderska, „Jakub Berman. Biografia komunisty”, s. 378–379,

[2]Oskar Lange był Żydem, który w 1938 r. wyemigrował z Polski do Chicago, gdzie działał jako agent NKWD. a następnie - po zdradzie jałtańskiej oddelegowany ze Związku Sowieckiego do Polski, by oddać się wdrażaniu krptorasistowskiego komunizmu. Lange był m.in. zastępcą Przewodniczącego Rady Państwa PRL w latach 1961-64, kiedy premierem PRL był żyd Cyrankiewicz, który po październiku 1956 r. obiecał publicznie, obcinać będzie wszystkim Polakom ręce.którzy je podniosą na tzw. „władzę ludową”    Lange był marksistą, teoretykiem tzw. ekonomii politycznej socjalizmu, mętnej pseudonauki, którą propaganda żydokomunistyczna mąciła tylko młodym ludziom w głowach. W praktyce Lange był figurantem wykorzystywanym do podpisywania planów eksploatacji ekonomicznej Narodu Polskiego przez kolonialno rabunkowy system sterowanej nakazowo z Moskwy żydokomunistycznej RWPG.

[3] Landau ,Tomaszewski „„Zarys historii gospodarczej Polski 1918−1939” wyd 1962r, str 243

 

 

 

 

 www.nowyekran.pl / http://zakazanahistoria.nowyekran.pl/post/46425,z-uop-owskiej-nedzy-do-wielkich-pieniedzy | 02.01.2012 18:01

Zakazana historia

Leszek Pietrzak - Doktor historii. Były pracownik Urzędu Ochrony Państwa (1990-2000). Były Pracownik Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Wykładowca akademicki.

 

Z UOP-owskiej nędzy do wielkich pieniędzy

Zatrzymanie w ubiegłym roku byłego szefa UOP - gen. Gromosława Czempińskiego, choć jest wydarzeniem bez precedensu po 1989 r., nie świadczy, że służby przestały mieć wpływ na wielki biznes.

 

Tekst opublikowany w "Gazecie Warszawskiej".

W Polsce od 20 lat największymi beneficjentami przy prywatyzacjach gospodarki byli oficerowie służb PRL, którzy dysponują wiedzą na temat ludzi polityki i biznesu.Państwo, aby odsunąć służby od wpływu na gospodarkę, musi stworzyć mechanizmy prawne, jasno określające granicę pomiędzy światem biznesu i służb.

 

Tylko to może zapobiec patologiom z udziałem ludzi służb. Takich granic rząd PO nie ustalił i jak sądzę ich nie planuje. Zamieszanie z zatrzymaniem generała, gdy tylko doprowadzi do spodziewanego efektu, np. odsunięcia od planowanych prywatyzacji oligarchów związanych z lewicą, zakończy się.

 

Od Czempińskiego do Bondaryka

Na kanwie sprawy gen. Czempińskiego, rodzi się pytanie: czy oficerowie służb specjalnych, zwłaszcza ci wywodzący się ze służb specjalnych PRL, powinni zajmować się działalnością biznesową uczestnicząc w procesach prywatyzacyjnych polskich przedsiębiorstw? Zawsze, gdy pada takie pytanie przedstawiciele środowiska służb specjalnych wskazują, że w każdym państwie oficerowie służb zakładają spółki i zasiadają w radach nadzorczych wielu strategicznych firm. Jako przykład podają model amerykański. Jednak Ameryka ma ustabilizowaną demokrację, ponad dwustuletni okres kapitalizmu i nie prywatyzuje dużych firm państwowych. Tymczasem Polska to robi nadal. Wiedza jaką wynoszą ze służby oficerowie spec służb może być wykorzystywana do budowy przez nich swojego gospodarczego zaplecza, co w czasach transformacji gospodarki jest groźne dla państwa, sprzyja kradzieży majątku narodowego i korupcji. W Polsce dzieje się tak od 20 lat, a największymi beneficjentami tego zjawiska są oficerowie PRL-owskich służb specjalnych.  Bo to oni dysponują wiedzą, dotyczącą ludzi polityki i biznesu, wykorzystując ją, by ulokować się w biznesie i czerpać z niego zyski. Co gorsza, polskie prawo umożliwia drogę w odwrotną stronę - z powrotem z biznesu do służb, czego przykładem jest kariera obecnego szefa ABW, Krzysztofa Bondaryka. To w jeszcze większym stopniu umożliwia generowanie patologii przez ludzi służb. W Polsce należy stworzyć mechanizmy, które oddzieliłyby ludzi służb od wpływu na biznes. Dopiero wtedy polska gospodarka i prywatyzacje polskich przedsiębiorstw będą mogły odbywać się według zdrowych zasad, a skarb państwa będzie znacznie zasobniejszy.

 

Rzeczpospolita specafer

Dopóki nie zostaną stworzone, nie ma się co łudzić, że takie akcje jak zatrzymanie gen. Czempińskiego to nowa polityka władzy walki z korupcją, w której ludzie służb nie będą oszczędzani przez polskie organy ścigania. Polski wymiar sprawiedliwości w przeszłości nie był w stanie poradzić sobie z aferą PRO CIVILI, gdzie oficerowie WSI wyprowadzili z Polski setki milionów dolarów i z wieloma innymi aferami. W III RP ludzie służb zbili fortuny na prywatyzacjach, korupcji, łupieniu społeczeństwa poprzez udział w licznych przekrętach na masową skalę jak afery: hazardowa, paliwowa, FOZZ, kantorowa, alkoholowa, Art-B, Bezpieczna Kasa Oszczędności Grobelnego, Colloseum, rublowa, Dochnala, osocza, tytoniowa, paliwowa, PZU, moskiewskiej pożyczki, DT Centrum, mostowa, kantorowa, sprzedaży kamienic ma martwe dusze, PZPN, jednorękich bandytów, żelatynowa itd. Większość z nich nie została rozliczona,mimo, że na patologie gospodarcze z udziałem ludzi służb wskazywały raporty różnych komisji i materiały śledcze prokuratur. Faktem jednak jest, że po raz pierwszy po roku 1989 zatrzymano w Polsce byłego szefa służb specjalnych i to pod zarzutem korupcji. Prokuratorzy postawili generałowi i czterem innym osobom zarzuty korupcji i prania „brudnych” pieniędzy przy prywatyzacji firm LOT i STOEN w latach 1998-2004. Cała sprawa rzekomo toczy się od 2009 r, ale dopiero teraz strona polska otrzymała od Szwajcarów wyciągi kont bankowych generała w Coutts Banku i inne niezbędne dokumenty. Działalność tego banku kryje tajemnice związane z prywatyzacją wielu polskich przedsiębiorstw, z których zyski zasiliły nie tylko konta generała i jego kolegów ze służb, ale także konta wielu polskich polityków, zwłaszcza lewicy. Tam deponowały pieniądze spółki-widma powiązane z  stworzoną przez oficerów WSI Fundacją Pro Civili. Tak się zdarzyło, że ten szwajcarski bank miał w sporej części polską obsługę. To nie tylko powiązany z PRL-owskimi służbami Peter Vogel – „skarbnik” polskiej lewicy, notabene dawny genewski kolega zatrzymanego generała UOP, ale także oficerowie WSI, zatrudnieni w pionie ochrony tego banku.

 

Dostrzeżony przez UW i Wałęsę

Charakterystyczne, że droga życiowa generała Cz. jest reprezentatywna dla przedstawicieli tej części środowiska służb specjalnych, które swoją karierę zaczynało w czasach PRL i w pełni ją zrealizowało już w wolnej Polsce. W czasach PRL Gromosław Czempiński twardo stał na straży interesów i sojuszy socjalistycznej ojczyzny. Miał spore sukcesy, m.in. na polu zwalczania Polonii w Ameryce, nieprzyjaznych organizacji międzynarodowych, wrogich NATO-wskich wywiadów i Watykanu. Realizując te zadania miał wiele tożsamości, pseudonimów i funkcji w PRL-owskim wywiadzie. Podczas pracy w rezydenturze w Genewie postanowił sygnować swoje działanie operacyjnym pseudonimem „Acca” pochodzącym od nazwiska niedoszłego zabójcy papieża. Gdy w 1989 r. doszło w Polsce do politycznych zmian, był jednym z oficerów optujących za współpracą z amerykańskimi służbami. Wiedział, że w ten sposób może zasłonić swoją przeszłość i zyskać wizerunek oficera wywiadu zawsze pracującego dla Polski. Ten moment był kluczowy w jego dalszej karierze już w UOP. Gdy wybuchła wojna w Kuwejcie, Amerykanie potrzebowali kanałów łączności i kontaktów w Iraku, bo ich ludzie byli tam zagrożeni. Wywiezienie amerykańskich oficerów z Iraku w ramach operacji „Samum” nie było przedsięwzięciem trudnym w aspekcie działań wywiadowczych, ale amerykańskie pochwały odznaczenia i dyplomy okazały się bezcenne. Do tego generał dołożył legendę swojego osobistego wkładu w obniżenie polskiego długu. W ten sposób został dostrzeżony przez wiele kręgów politycznych, począwszy od liderów Unii Wolności, po ekipę Prezydenta Lecha Wałęsy.

 

Tajna wiedza zaprocentowała

W 1993 r. dzięki wsparciu tych środowisk został szefem UOP. Funkcje tą sprawował do lutego 1996 r. Wówczas w Polsce rozpoczęły się procesy prywatyzacyjne wielu przedsiębiorstw państwowych i przygotowania do prywatyzacji pozostałych. Generał zbierał strategiczne informacje o tych procesach, nawiązywał znajomości z ministrami i biznesmenami. Cieszył się wsparciem politycznym Wałęsy. Jednak, gdy ten w grudniu 1995 r. przegrał on wybory prezydenckie, Czempiński umiejętnie odciął się od niego i rozpętanej „afery Olina” – dzieła podległego mu wywiadu. Odszedł ze służby i skupił się na biznesie. A wchodził do niego z aportem ogromnej wiedzy na temat polskich przedsiębiorstw, ich prezesów, biznesmenów zainteresowanych ich prywatyzacją, a także na temat ministrów i polityków różnych partii. Szybko zaczęło to procentować. W latach 1996-2011 generał zasiadał w wielu spółkach, doradzał wielu firmom i biznesmenom i sam posiadał wiele firm doradczych. Nazwisko generała pojawiało się m.in. w sprawieprzejęcia Optimusa Romana Kluski przez BRE Bank, skandalicznej prywatyzacji Telekomunikacji Polskiej SA., wielu spółek energetycznych i paliwowych oraz w toczących się sprawach przeciwko Peterowi V., Markowi D. i wielu innym rekinom polskiego biznesu. Generał wielokrotnie składał wyjaśnienia przed komisjami sejmowymi i różnymi jednostkami prokuratury. Jednak przez wiele lat udało mu się unikać odpowiedzialności za swoją biznesową działalność, pomimo, że stawiane były zarzuty wielu jego biznesowym kolegom. Mało prawdopodobne jest, żeby zatrzymanie generała było równoznaczne z rozliczeniem wszystkich prywatyzacji w których brał on udział.

 

 

 http://www.gazetapolska.pl/7721-samobojstwa-doskonale | Nr 34 z 24 sierpnia 2011

SAMOBÓJSTWA DOSKONAŁE

Choć w III RP nie giną jeszcze niewygodni dziennikarze, trudno nie zauważyć, że okres obecnych rządów to czas, gdy śmierć „w niewyjaśnionych okolicznościach” zagościła na stałe w naszej rzeczywistości. Oceniając kolejne, coraz liczniejsze przypadki, nie sposób zapomnieć o złotej myśli zabójców z KGB: „Każdy głupiec potrafi popełnić morderstwo, ale trzeba być artystą, by popełnić naturalną śmierć”.

 

Przez historię XX wieku przewija się długa lista organizacji przestępczych, które na „zbrodni doskonałej” zbudowały fundamenty komunistycznego porządku: Grupa Jaszy, Wydział II NKWD, Zarząd IV, Wydział DR MGB, Wydział IX WGU, Departament XIII PGU, VIII Departament Zarządu „S” PGU, Grupa „D” MSW... Zastępy koncesjonowanych morderców, „nieznani sprawcy”, specjaliści od eliminacji idealnej. Działający w systemie, który ze zbrodni uczynił rzecz banalną i powszechną.

 

Do dziś rosyjskie służby i ich filie w państwach bloku wschodniego stosują śmierć jako narzędzie nacisku i kontroli. Zabójstwa przeciwników politycznych, niewyjaśnione zgony rywali czy samobójstwa niewygodnych świadków nikogo nie dziwią, a świat Zachodu ze zrozumieniem przyjmuje tę współczesną postać opriczniny. W ciągu dziesięcioleci to piętno „zbrodni doskonałej” najpełniej wskazuje na przynależność do kręgu moskiewskiego dominium i wyznacza obszar wpływów kremlowskich suwerenów.

 

Piętno obcego elementu

III RP, której fundamenty zbudowano na zabójstwie ks. Jerzego Popiełuszki, przez ostatnie 20 lat doświadczyła również aktów takiej zbrodni. Jadwiga Popiełuszko, ks. Stanisław Suchowolec, ks. Stefan Niedzielak, ks. Sylwester Zych, Walerian Pańko, Michał Falzmann, Marek Karp, ale też Stanisław Trafalski, Piotr Jaroszewicz, Sylwester Kaliski, Jerzy Fonkowicz, Tadeusz Steć, Ireneusz Sekuła, Jeremiasz Barański „Baranina” to tylko najbardziej znani ludzie, których dopadli specjaliści od eliminacji.

 

Od czasu dojścia do władzy płk. Putina i przejęcia rządów przez grupę siłowików „eliminacja doskonała” stała się w Rosji nie tylko narzędziem umacniania wpływów, ale również metodą rozwiązywania konfliktów. Obok zabójstw Aleksandra Litwinienki, Anny Politkowskiej, Natalii Estemirowej czy dziesiątków niewygodnych dziennikarzy reżim Putina nie waha się sięgać po środki ostateczne również wobec własnych niewygodnych funkcjonariuszy. Rozpętana przez Putina „wojna służb” przynosi każdego roku kolejne ofiary, które w oficjalnych statystykach figurują jako „akty samobójcze” i „nieszczęśliwe wypadki”.

 

We wrześniu 2008 r. w katastrofie samolotu na Uralu zginął gen. Giennadij Troszew – doradca Putina do spraw kozackich, zwolennik publicznych egzekucji Czeczenów. 21 czerwca 2009 r. w Moskwie w niewyjaśnionych okolicznościach zginął gen. mjr Konstantin Petrow, a 23 listopada tego samego roku został otruty w kawiarni w Iżewsku pułkownik GRU Anton V. Surikow. W sierpniu 2010 r. „utopił się” mjr Jurij Iwanow, zastępca szefa Głównego Zarządu Wywiadu (GRU), a dwa miesiące później były szef Federalnej Służby Ochrony gen. Wiktor Czerwizow wyszedł na klatkę schodową w swoim domu tylko po to, by strzelić sobie w głowę z pamiątkowego makarowa. Nie upłynął miesiąc, gdy w identyczny sposób rozstał się z życiem główny ekonomista Gazpromu, Siergiej Kljuka.

 

Przywołuję realia współczesnej Rosji, by wskazać, że po 2007 r. również w polskim życiu publicznym odciska się piętno „obcego elementu”. W logice działań grupy rządzącej można dostrzec wiele źródeł rosyjskich inspiracji, nawet wówczas, gdy wymóg zachowania fasadowej demokracji wymusza modyfikację metod.

 

Gdy przed kilkoma laty Wiktor Suworow ostrzegał: „Kiedy u was w tajemniczych okolicznościach zaczną ginąć dziennikarze, to będzie znak, że władza moskiewskich służb rozlewa się na Polskę”, niewiele osób chciało wierzyć, że „wtedy będzie za późno”. I choć w III RP nie giną jeszcze niewygodni dziennikarze, nie sposób nie zauważyć, że okres obecnych rządów to czas, gdy śmierć „w niewyjaśnionych okolicznościach” zagościła na stałe w naszej rzeczywistości. Oceniając kolejne, coraz liczniejsze przypadki, trudno zapomnieć o złotej myśli zabójców z KGB: „Każdy głupiec potrafi popełnić morderstwo, ale trzeba być artystą, by popełnić naturalną śmierć”. W tym „artystycznym” pojęciu naturalnej śmierci zawiera się również akt samobójstwa – jako najbardziej dojrzała forma zbrodni doskonałej.

 

Polski korowód śmierci

Po 2007 r. mamy zatem do czynienia ze złowrogą sekwencją zdarzeń. Można ją dostrzec w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika, gdzie doszło do śmierci niewygodnych świadków, aktów zastraszania, niszczenia dowodów oraz wielu innych zdarzeń wskazujących na poczucie bezkarności mocodawców tej zbrodni. Cena „złotego milczenia” wymagała sięgnięcia po tak dobrane środki, by wykrycie prawdziwych przyczyn zgonu stało się niemożliwe.

 

W kwietniu 2008 r. „samobójstwo” popełnił Sławomir Kościuk – jeden ze skazanych za zabójstwo Olewnika. W styczniu 2009 r. w celi więziennej w Sztumie w identyczny sposób doszło do „samobójstwa” drugiego ze sprawców, Roberta Pazika, a w lipcu na rozstanie z życiem zdecydował się strażnik więzienny, który pełnił dyżur w olsztyńskim więzieniu, gdy w celi powiesił się Wojciech Franiewski – przywódca grupy porywaczy. Już jeden przypadek równie zdumiewających, desperackich czynów stanowiłby ostrzeżenie dla każdej praworządnej demokracji. W Polsce ta potrójna samobójcza sekwencja wywołała ledwie kilka lakonicznych komunikatów prokuratury, w których zapewniono społeczeństwo, że samobójstwa zatwardziałych recydywistów należą do epizodów równie oczywistych, co incydentalnych.

 

W tej samej konwencji przedstawiono Polakom inne, tajemnicze wydarzenia.

19 stycznia 2009 r. w swoim domku letniskowym w Owczygłowach k. Obornik powiesiła się funkcjonariuszka ABW ppłk Barbara P. Choć zmarła zostawiła list pożegnalny do rodziny, przyczyny targnięcia na życie nie zostały wyjaśnione i podane do publicznej wiadomości. „Barbara P. za rządów PiS zajmowała się najpoważniejszymi sprawami w ABW. Gdy do władzy doszła PO, oficer została odsunięta od śledztw” – twierdził wówczas portal Dziennik.pl. Kobieta w liście pożegnalnym oskarżyła obecne kierownictwo agencji o nagonkę oraz nękanie „w związku z pełnieniem ważnych funkcji w czasach PiS”.

 

13 kwietnia 2009 r. zaginął chorąży Służby Wywiadu Wojskowego Stefan Zielonka, służący w wojskowych służbach od 30 lat. Zielonka dysponował wiedzą o tajnikach łączności w NATO oraz miał dostęp do najściślejszych danych, m.in. wiadomości nadawanych z placówek zagranicznych do centrali. Wielomiesięczny teatr medialnych spekulacji i celowych dezinformacji zakończono wiadomością o rzekomym samobójstwie szyfranta i odnalezieniu jego zwłok w Wiśle. W kreacji scenariusza samobójstwa posunięto się tak daleko, że przy ciele mężczyzny wyłowionego z rzeki odnaleziono torbę z dokumentami, wśród których znajdować się miały m.in. wyciągi z kont bankowych na nazwisko Stefana Zielonki. Informacja ta była sprzeczna z treścią pierwszych doniesień po zaginięciu szyfranta, w których podkreślano, że Zielonka zabrał z domu różnego rodzaju rzeczy pamiątkowe, ale pozostawił wszystkie dokumenty. Przyczyny śmierci Stefana Zielonki nie zostały ustalone, a prokuratura nie potwierdziła, że żołnierz popełnił samobójstwo.

 

Kilka miesięcy później, 23 grudnia 2009 r., w niezwykle zagadkowych okolicznościach samobójstwo przez powieszenie popełnił Grzegorz Michniewicz, dyrektor generalny Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, członek Rady Nadzorczej PKN Orlen. Natychmiast po śmierci Michniewicza zniknęła z internetu większość wiadomości i artykułów związanych z osobą samobójcy. Ponieważ operację w takim zakresie mogły przeprowadzić tylko służby ochrony państwa, zasadne wydaje się pytanie: jakie informacje i przed kim starano się ukryć? Na temat śmierci Michniewicza pojawiły się liczne hipotezy. Po 10 kwietnia 2010 r. zwracano uwagę, że w dniu domniemanego samobójstwa do Polski wrócił remontowany w rosyjskiej Samarze Tu-154M nr 101, który potem uległ katastrofie pod Smoleńskiem, a śmierć urzędnika może mieć związek z organizacją wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. Również postępowanie prokuratury wzbudziło zasadne wątpliwości. W śledztwie nie sprawdzono billingów rozmów Michniewicza. Nie zbadano także uwarunkowań zawodowych urzędnika, z których wynikało, że miał on dostęp do tajnych informacji w kancelarii Donalda Tuska. Lekarz dokonujący sekcji zwłok nie określił nawet godziny zgonu Michniewicza, a prokuratura nie odtworzyła przebiegu ostatnich godzin z życia rzekomego samobójcy. Prokurator uznał, że nie doszło do ingerencji osób trzecich, a śledztwo szybko zakończono.

 

12 czerwca 2011 r. samobójstwo przez powieszenie popełnił oficer Służby Kontrwywiadu Wojskowego, służący w Centrum Wsparcia Teleinformatycznego i Dowodzenia Marynarki Wojennej w Wejherowie. Centrum jest jednostką zabezpieczenia operacyjnego i odpowiada za całokształt przedsięwzięć związanych z funkcjonowaniem systemów łączności i informatyki Marynarki Wojennej. Żołnierz posiadał najwyższą klauzulę dostępu do materiałów niejawnych. Samobójstwo oficera SKW miało nastąpić po godzinach służbowych i poza miejscem wykonywania obowiązków.

 

5 sierpnia br. w siedzibie Samoobrony w Warszawie znaleziono zwłoki byłego wicepremiera Andrzeja Leppera. Zdaniem policji i prokuratury, Lepper miał popełnić samobójstwo przez powieszenie. Taką wersję podano natychmiast po ujawnieniu zdarzenia, sugerując jednocześnie, że przyczyną samobójstwa miały być problemy finansowe zmarłego. Dwa dni później redaktor naczelny „Gazety Polskiej” Tomasz Sakiewicz zgłosił się do prokuratury, by przekazać dowody wskazujące, że Andrzej Lepper chciał potwierdzić zeznania Jarosława Kaczyńskiego ws. afery gruntowej oraz że obawiał się o swoje życie. Sekcję zwłok rzekomego samobójcy przeprowadzono z trzydniowym opóźnieniem, nie stwierdzając „obrażeń, które wskazywałyby na udział osób trzecich”. Lepper jako były wicepremier miał dostęp do wielu informacji niejawnych, był również ważnym świadkiem w sprawach prokuratorskich i sądowych.

 

Mord – przemilczana codzienność?

Wszystkie wskazane powyżej zdarzenia łączą dwie zasadnicze cechy. Po pierwsze, dotyczą osób, które z racji pracy zawodowej lub zajmowanego stanowiska posiadały unikalną, tajną wiedzę. W każdym przypadku były to informacje dotyczące bezpieczeństwa państwa lub spraw związanych z działalnością ośrodków władzy i najwyższych rangą decydentów. Depozyt takiej wiedzy stanowił o wyjątkowej pozycji zmarłych, ale niósł również realne zagrożenia dla ich osobistego bezpieczeństwa.

 

Drugim wspólnym wyróżnikiem są niejasne okoliczności, w jakich miało dojść do samobójstw, brak istotnych ustaleń oraz charakterystyczne działania organów śledczych. W każdej ze spraw niemal natychmiast przyjęto wersję o śmierci samobójczej, choć późniejsze informacje ujawniały błędy lub zaniechania prokuratury i służb.

 

Można oczywiście zakładać, że spektakularne samobójstwa dokonywane przez najwyższych urzędników państwowych i oficerów służb specjalnych stanowią zaledwie ciąg przypadkowych incydentów, niemających związku z sytuacją, w jakiej znalazła się Polska po roku 2007. Można zakładać, że służby ochrony państwa działają wzorowo, a III RP stanowi oazę, wolną od ingerencji obcych mocarstw, wewnętrznych konfliktów i walk grup interesów.

 

Wolno również sądzić, że brak kontroli nad służbami, poszerzanie ich uprawnień oraz wprowadzanie represyjnych ustaw nie dowodzi inspiracji putinowskim modelem władzy i nie ma związku z polityką „pojednania” zawartego nad grobami ofiar Smoleńska.

 

Taka wiara cechuje jednak osoby żyjące w ahistorycznej amnezji, które z tchórzostwa lub wyrachowania rezygnują z daru samodzielnego myślenia i zadowalają się medialnym schematem interpretacji zdarzeń.

 

Tymczasem w każdym państwie tak niezwykła sekwencja aktów samobójczych musiałaby wzbudzić reakcję organów władzy, wywołać niepokój społeczeństwa i prowokować dziesiątki zasadnych pytań. Nie przypadkiem wskazuję w tym kontekście na realia rosyjskie, bo tylko tam „doskonałe samobójstwa”, a nawet mordy polityczne stanowią przemilczaną codzienność i tylko tamtejsze społeczeństwo potrafi przyjąć je jako zdarzenia naturalne. Jeśli takie postawy zaczną dominować również wśród Polaków, nie musimy oczekiwać innych znaków, by już dziś wiedzieć, że „władza moskiewskich służb rozlewa się na Polskę”.

Kategorie:

 

Autor: Aleksander Ścios

 

 

 www.nowyekran.pl / http://salski.nowyekran.pl/post/27013,kiedy-psychopaci-zdobywaja-wladze-i-dobrobyt-staja-sie-sklonni-do-uznania-siebie-za-kryterium-normalnosci  | 17.09.2011 02:09 8 Serendipity - Niezależny wędrownik po necie, czasem komentujący...

Kiedy psychopaci zdobywają władzę i dobrobyt — a więc stają się patokracją[iii] — stają się skłonni do uznania siebie za kryterium normalności, a tym samym ludzi normalnych za wadliwych

 

Osobnicy psychopatyczni i część innych dewiantów tworzą ponerogennie aktywną siatkę porozumień mafijnych

 

W pisanej przez niego trzykrotnie[i] książce "Ponerologia Polityczna. Nauka o naturze zła w adaptacji do zagadnień politycznych" — psycholog Jan Łobaczewski pisze:

 

"W każdym kraju świata osobnicy psychopatyczni i część innych dewiantów tworzą ponerogennie aktywną siatkę porozumień, po części wyobcowaną z więzi społecznej normalnych ludzi. Wydaje się także, że pewna inspiracyjna rola psychopatii właściwej w tej siatce jest zjawiskiem powszechnym. W poczuciu swojej odmienności zdobywają oni specyficzne doświadczenie życiowe i odkrywają swoje odmienne sposoby działania i walki o byt. Ich świat pozostaje zawsze podzielony na "my i oni", na ich światek o swoistych prawach i obyczajach i tamten świat im obcy, który ma swoje przemądrzałe idee i obyczaje, wedle których oni bywają moralnie potępiani.

 

Ich poczucie honoru, szczególnie tych inspiratorów, nakazuje im oszukiwać i wyszydzać tamten świat ludzki, obiecać, zapewnić, podpisać, a niczego nie dotrzymać, jest postępowaniem właściwym. Przecież "tamci" są komicznie naiwni. Uczą się także i tego, jak ich osobowości mogą wpływać traumatyzująco na ludzi normalnych i wyzyskiwania tego jako środka terroru użytecznego dla osiągania swoich celów. Ten podział na dwa światy jest trwały i nie znika nawet wtedy, kiedy udało się im zrealizować ich marzenie młodości i zdobyć władzę nad "masami" ludzi normalnych. Jest to tragiczny dowód biologicznego uwarunkowania tego dziwnego podziału

 

Jak utopia młodości, rodzi się wśród takich ludzi marzenie o takim świecie, o takim ustroju społecznym "sprawiedliwym", gdzie oni nie będą odtrącani, ani przymuszani do podporządkowywania się obyczajom i prawom, których sens jest dla nich trudno zrozumiały. Marzą o takim świecie, w którym dominowałby ich sposób przeżywania i pojmowania rzeczywistości - prosty i radykalny. Oczywiście, w takim ustroju mieliby zabezpieczony dobrobyt bezpieczeństwo, bo oni stworzą nową władzę. Tamci odmienni, ale bardziej sprawni w różnych zawodach, powinni pracować, aby im to zapewnić. O taki nowy wspaniały świat gotowi są walczyć, dla niego cierpieć i zadawać cierpienia tamtym. W imię takiej wizji można zabijać ludzi, których los nie budzi współczucia, bo są odczuwani jako niezupełnie współgatunkowi. Nie mają pełni świadomości tego, że dla tamtych ludzi będzie to świat koszmarny i dlatego będą stwarzać opór, który może trwać przez pokolenia."

 

Podporządkowanie człowieka normalnego osobnikom psychicznie nienormalnym działa na jego osobowość traumatyzująco, fascynująco, zniekształcająco i nerwicorodnie. Dzieje się to w sposób, który unika zazwyczaj dostatecznej kontroli świadomości. Mimo więc oporów, psychicznie zmienione tworzywo przenika do jego osobowości. Taka więc sytuacja pozbawia człowieka jego naturalnego prawa do zachowania własnej higieny psychicznej, dostatecznej autonomii swojej osobowości i częściowo możliwości używania swojego zdrowego rozsądku. W świetle więc prawa naturalnego, jest to rodzaj krzywdy i bezprawia, które mogą występować na każdą skalę społeczną. Niestety, nie są one wymienione w żadnym kodeksie prawa."[ii]

 

* * * * *

 

Postsowiecka, agenturalna władza w PRL-bis, nienawidząc uczciwej oraz myślącej części społeczeństwa — sama działa jako znacząca siła destruktywna w państwie. Jest to postsowiecka i postkomunistyczna agenturalno-mafijna i antynarodowa władza. Jest to władza tworząca swój "światek o swoistych prawach i obyczajach”, w jakim odbieranie instrukcji przez posłów PO od mafii w czasie spotkań na cmentarzu — nie jest kryminalnym czynem prawnie zabronionym, nie jest także i aferą hazardową. Jest to postsowiecka władza, działająca jak władza sowiecka, a więc władza gotowa nawet do "wyrzynania watah”, byleby tylko — nawet za cenę zniszczenia państwa oraz Narodu — utrzymać się przy ukochanej przez nich władzy…

 

Właśnie w ten sposób psychopatyczni przywódcy PRL-bis "odkrywają swoje odmienne sposoby działania i walki o byt" — o czym szerzej pisze Jan Łobaczewski w znakomitej "Ponerologii Politycznej."

 

"Kiedy psychopaci zdobywają władzę i dobrobyt — a więc stają się patokracją[iii] — stają się skłonni do uznania siebie za kryterium normalności, a tym samym ludzi normalnych za wadliwych."[iv]

 

[W demokracji, podczas gdy większość wyborców jest nierozumna, niedoinformowana, zmanipulowana, a część jeszcze psychopatyczna, debilna, destrukcyjna, autodestrukcyjna, a mimo to są nie tylko dopuszczani do głosowania, ale i PREFEROWANI – cała kampania wyborcza jest właśnie do nich kierowana, zawsze dochodzili i będą dochodzić do władzy psychopaci i ich współpracownicy: debile! – red.]

 

Pisząc o narastaniu takiej rakowej narośli w społeczeństwach, narośli nazwanej patokracją — Łobaczewski pisze o zjawiskach makrosocjalnych.

 

 

[i] "The original manuscript of this book went into the furnace minutes before a secret police raid in Communist Poland. The second copy, painfully reassembled by scientists working under impossible conditions of violence and repression, was sent via courier to the Vatican. Its receipt was never acknowledged — the manuscript and the valuable data lost. In 1984, the third and final copy was written from memory by the last survivor of the original researchers: Andrew Łobaczewski. Zbigniew Brzezinski blocked its publication. After half a century of suppression, this book is finally available. "

 

Cytowane za Andrzej M. Łobaczewski "Political Ponerology (A Science on The Nature of Evil adjusted for Political Purposes)", Red Pill Press, 2nd edition, Canada 2007.

 

[ii] Cytowane za: "Ponerologia naukowa",  http://arkadiusz.jadczyk.salon24.pl/66327,ponerologia-naukowa.

 

[iii] "Pathocracy is a disease of great social movements followed by entire societies, nations, and empires. In the course of human history, it has affected social, political, and religious movements as well as the accompanying ideologies… and turned them into caricatures of themselves… This occurred as a result of the … participation of pathological agents in a pathodynamically similar process. That explains why all the pathocracies of the world are, and have been, so similar in their essential properties." Cytowane za: "Political Ponerology: A Science on The Nature of Evil adjusted for Political Purposes" with commentary and additional quoted material by Laura Knight-Jadczyk,  http://www.cassiopaea.org/cass/political_ponerology_lobaczewski.htm.

 

[iv] Andrzej Łobaczewski "Ponerologia polityczna",  http://pracownia4.wordpress.com/2011/08/10/psychologia-i-psychiatria-pod-panowaniem-patokracji. 

 

 

 

 

 

 

 


ZA GRANICĄ

 

„WPROST” nr 25(1278), 24.06.2007 r.

MISTRZOWIE HITLERA

REWOLUCJA FRANCUSKA NAUCZYCIELKĄ LUDOBÓJCÓW

Jak sprawnie pozbyć się dużej liczby "wrogów ludu"? Pierwsi ten problem podnieśli twórcy rewolucji francuskiej. "Ostatni kamień wyrwany przy burzeniu Bastylii posłużył jako pierwszy kamień do budowy komór gazowych w Auschwitz" - podsumował ich osiągnięcia żydowski historyk Israel Eldad.

14 lipca 1789 r. paryscy rewolucjoniści zdobyli Bastylię - ciężkie więzienie królewskie, symbol ucisku starego reżimu. Uwolnili wszystkich siedmiu więźniów: czterech fałszerzy, hrabiego oskarżonego o kazirodztwo i dwóch szaleńców. "Walczący o wolność" rewolucjoniści wymordowali strażników (głównie weteranów i inwalidów wojennych), a następnie odrąbali głowę gubernatorowi więzienia, nabili ją na pikę i tak paradowali po mieście. Dzień ten słusznie stał się symbolicznym początkiem rewolucji francuskiej. Jej symbolicznym narzędziem stała się zaś paryska gilotyna. Ale w najbardziej wstrząsający sposób bezprawie i pogarda dla życia ludzkiego ujawniły się w Wandei. W tym zachodnim regionie Francji 7 marca 1793 r. wybuchło powstanie w obronie dawnych wolności, wiary i króla. Wywołało to wściekłość w Paryżu, nie tylko ze względu na zagrożenie militarne, ale przede wszystkim dlatego, że obnażało podstawowy fałsz rewolucji: oto prości ludzie gotowi byli umierać w obronie starego porządku, od którego rewolucja chciała ich wyzwolić.

Rewolucjoniści zareagowali w sposób znany już z Bastylii, ale na dużo większą skalę. Konwent stwierdził, że "ta zbuntowana rasa ma zostać unicestwiona" i przyjął dwie ustawy nakazujące eksterminację mieszkańców Wandei oraz zniszczenie ich domów, kościołów, lasów i pól. W ten sposób wyznaczono na następne dwa wieki oświecony standard postępowania wobec ludzi broniących swoich praw przed nieubłaganym postępem. Było to również impulsem do poszukiwania bardziej wydajnych niż gilotyna sposobów mordowania ludzi.

OSTATECZNE ROZWIĄZANIA

Pierwszym pomysłem na wykonanie ustaw Konwentu na masową skalę było zagazowanie ludności. Eksperymenty przeprowadzone na owcach (w obecności członków Konwentu) nie dały jednak zadowalających rezultatów. W XVIII wieku Francuzi nie dysponowali jeszcze odpowiednią techniką, a zwłaszcza szczelnymi komorami gazowymi. Równie nieskuteczne okazało się systematyczne rozmieszczanie min - żołnierze rewolucji ginęli na nich równie często jak miejscowi mieszkańcy. Nie sprawdził się także pomysł zatrucia wody, chleba i alkoholu arszenikiem.

 

Przywódcy rewolucji żądali jednak "skutecznej, szybkiej i taniej eksterminacji" Wandejczyków. Generał Turreau, dowódca wojsk rewolucyjnych, rozkazał więc: "Powstańcy złapani z bronią w ręku mają być przebici bagnetem. Ich kobiety i dzieci również. Osoby tylko podejrzane także nie zostaną oszczędzone. Wszystkie wioski, folwarki, lasy, uprawy i wszystko inne, co tylko można, należy spalić. Powtarzam, konieczne jest spalenie miasteczek, wsi i folwarków - jeśli się da, to razem z mieszkańcami". Rewolucjoniści gilotynowali, zakłuwali szablami, topili barki z więźniami, rozstrzeliwali, rozbijali głowy pałką. Wysokie koszty tych egzekucji, wynikające z ogromnej liczby mordowanych, starano się rekompensować przez obcinanie włosów, wyrywanie zębów i ich sprzedaż razem z zebranymi ubraniami i butami.

W raportach dowódców pisano: "Rozstrzeliwujemy wszystkich, którzy wpadną nam w ręce, jeńców, rannych, chorych w szpitalach" (Rouyer); "Spaliłem wszystkie domy i poderżnąłem gardła wszystkim mieszkańcom, których tam znalazłem" (Duquesnoy); "Kazałem przebić bagnetem około 600 osób obojga płci" (Cordelier). W liście przedstawiciela Komitetu Ocalenia Publicznego znalazło się zdanie: "Zapewniono mnie, że armia Bresta zabiła 3000 kobiet".

Odpowiedzialny za pacyfikacje generał Carrier szczególnie nienawidził dzieci, które nazywał "przyszłymi buntownikami". Na jego rozkaz w tak zwanych "kąpielach narodowych" tylko w grudniu 1793 r. utopiono w Loarze 400 dzieci i 6000 dorosłych więźniów. Niedługo potem w Lucs-sur-Boulogne zamordowano 110 dzieci mających mniej niż 7 lat. W tym samym czasie w Mans żołnierze rewolucji zabijali dzieci, gwałcili kobiety, jeszcze żywe nabijali na widły, a w ciała ofiar wpychali pojemniki z prochem, który następnie podpalali.

 

AWANGARDA ZBRODNI

Trudno się dziwić, że armia rewolucyjna została nazwana "piekielnymi kolumnami". To, co robili, wydaje się tak zdegenerowane, szalone i wręcz diaboliczne, że aż nierzeczywiste, jakby z wizji piekła Hieronima Boscha. Uderzające jest, że także okropieństwa, jakie kojarzą nam się z niemieckimi obozami zagłady, zostały wcześniej wypróbowane właśnie przez francuskich rewolucjonistów.

Krematoria to wynalazek nie nazistów, lecz "szlachetnych" rewolucjonistów francuskich. Republikańscy komisarze zeznający przed Konwentem w 1794 r. (cytat za książką francuskiego historyka Reynalda Sechera "Le génocide franco--français" ("Ludobójstwo francusko-francuskie") twierdzili: "Generał Amey kazał dobrze rozpalić w piecach i wrzucać tam kobiety i dzieci. Gdy ktoś ośmielił się zwrócić mu uwagę, odpowiedział: »W ten sposób Republika chce upiec swój chleb«. Na początku na taką śmierć skazywano żony buntowników, więc nie mówiliśmy nic, ale któregoś dnia krzyki tych nieszczęsnych kobiet tak rozbawiły żołnierzy i generała Turreau, że kiedy zabrakło rojalistek, a oni chcieli bawić się dalej - porwali żony miejscowych zwolenników rewolucji".

 

Także rewolucjoniści pierwsi zajmowali się utylizacją ludzkiego tłuszczu: "6 kwietnia w Clisson, na brzegu rzeki, w zaimprowizowanym piecu wytopiono tłuszcz z ciał 150 kobiet, a dziesięć uzyskanych baryłek wysłano do Nantes". Podobnie było z garbowaniem ludzkiej skóry: "Saint-Just stwierdził, że Francji brakuje podstawowych materiałów na ubrania dla żołnierzy i oficerów. Nakazał więc stworzenie wojskowych garbarni skór ludzkich. Jedna z nich działała w Ponts-de-Cé i została dokładnie opisana przez współczesnych: jak obdzierano ze skóry Wandejczyków, jak obcinano mężczyznom genitalia, żeby zawieszać je sobie jak medale i pokazać, ilu się dziś zabiło" (R. Secher). Również pierwowzorem samych obozów koncentracyjnych były obozy, w których najpierw przetrzymywano księży odmawiających wyparcia się Kościoła, a potem także zwykłych mieszkańców Wandei.

Trudno dziś ocenić dokładną liczbę ofiar rewolucyjnego ludobójstwa. Szacuje się, że mogło to być nawet ćwierć miliona osób, czyli prawie jedna trzecia ówczesnej populacji Wandei. Władze cywilne rewolucji zdążyły zniszczyć wiele dokumentów, ale pisarz Vladimir Volkoff dotarł w archiwach wojskowych do dowodów wskazujących, że miał to być dopiero początek: istniał plan systematycznej eksterminacji wszystkich wrogów rewolucji. "Wandea była polem doświadczalnym: niedawno odnalazłem dokument przewidujący na maj 1794 początek akcji całkowitego zniszczenia Bretanii i Bretończyków" - pisał Volkoff.

 

ŚWIĘTO LUDOBÓJSTWA

Czy można patrzeć na rewolucję francuską z perspektywy Wandei? A czy można patrzeć na III Rzeszę z perspektywy Auschwitz, a na Związek Sowiecki z perspektywy Gułagu? Lenin wielokrotnie odwołujący się do "wielkiego terroru" we Francji i Stalin oraz kopiujący ich rozwiązania Hitler borykali się, tak jak rewolucjoniści francuscy, z nieefektywnością środków, jakimi dysponowali dla mordowania ludzi. Rozstrzeliwanie, wieszanie, głodzenie przebiegało zbyt wolno jak na planowaną liczbę ofiar, angażowało zbyt dużą część personelu wojskowego i okazywało się bardzo kosztowne. W XX wieku zrobiono więc twórczy użytek z doświadczeń i eksperymentów rewolucji francuskiej: z masowych egzekucji wrogów ludu, obozów koncentracyjnych, komór gazowych, utylizacji ludzkich włosów, zębów, tłuszczu, skóry, topienia łodzi z więźniami. Przede wszystkim jednak rewolucja francuska pozostawiła dwudziestowiecznym totalitaryzmom podstawowe przykazanie: "nowy lepszy świat" trzeba budować na trupach wrogów, którzy nie tylko nie mają żadnych praw, ale wręcz tracą człowieczeństwo - stają się zwierzętami, podludźmi.

 

W nazistowskich obozach koncentracyjnych zginęło około 11 mln ludzi. W sowieckich łagrach zginęło do 1956 r. około 60 mln ludzi (dla porównania, cała II wojna światowa pochłonęła około 55 mln ofiar.) Nic dziwnego, że w XXI wieku w Niemczech urodziny Führera świętują już tylko grupki neonazistów. W Rosji prezydent Putin niedawno zniósł święto rewolucji bolszewickiej i pochody organizuje już tylko partia komunistyczna. Natomiast we Francji 14 lipca znów prawie cały kraj będzie świętował kolejną rocznicę wielkiej rewolucji. Ciekawe, który z więźniów uwolnionych 218 lat temu z Bastylii najlepiej nadawałby się na patrona tego święta: oszust, dewiant czy szaleniec?

Marek Kaduczak

 

 

"WPROST" nr 10(1263), 11.03.2007 r. HISTORIA

GŁÓD POTĘPIENIA

WŁADZE II RZECZYPOSPOLITEJ NAJWIĘCEJ WIEDZIAŁY O WIELKIM GŁODZIE NA UKRAINIE

Dramat Wielkiego Głodu na Ukrainie rozgrywał się przy całkowitej obojętności Zachodu. Ale w Polsce najlepiej wiedziano o sytuacji za Zbruczem. Do Warszawy regularnie nadchodziły raporty dyplomatyczne i informacje Oddziału II Sztabu Głównego, czyli wywiadu.

Paradoks Wielkiego Głodu polega na tym, że Ukraina przez stulecia była jednym z największych producentów zboża w Europie. Bolszewicy ze spichlerza Europy uczynili obszar nędzy i niedoboru. Kolektywizacja, rozkułaczanie, nadmierne kontyngenty i bezwzględne rekwizycje zboża rozpoczęte w 1929 r. przez Stalina doprowadziły ukraińskie rolnictwo do ruiny, a chłopów - do straszliwego głodu (ukr. hołodomor). W latach 1932-1933 zmarło z tego powodu co najmniej 3 mln osób. Wielki Głód jest jedną z największych tragedii europejskich XX wieku, a także jedną z największych zbrodni reżimu bolszewickiego. Aż do czasów Gorbaczowowskiej pierestrojki ta zbrodnia była przez komunistów negowana.

 

BOLSZEWICKI RAJ

Polskie konsulaty w Charkowie i Kijowie, a także poselstwo w Moskwie czerpały wiadomości o Wielkim Głodzie od petentów, a także z nadchodzącej korespondencji. Niejednokrotnie polscy dyplomaci mogli na własne oczy zaobserwować przerażającą nędzę, w której znaleźli się mieszkańcy bolszewickiego państwa. Jan Karszo-Siedlewski, kierownik Konsulatu Generalnego RP w Charkowie, 16 marca 1933 r. informował, że robotnicy miejscy, którzy przywożą dla konsulatu drewno, węgiel i inne produkty, na oczach pracowników placówki rzucają się na obierzyny kartofli i inne resztki znalezione w śmietniku. Z kolei robotnicy, którzy wywozili śmieci, zjadali na podwórzu konsulatu pokarm przygotowany dla psów.

W polskich raportach z lat 1932-1933 dobrze opisano ówczesną rzeczywistość "bolszewickiego raju": niegospodarność w kołchozach, brak zainteresowania chłopów pracami polowymi, tragiczny stan żywego inwentarza, zwłaszcza koni, a także katastrofalną sytuację głodującej ludności.

Apogeum głodu przypada na wiosnę 1933 r. Jan Karszo-Siedlewski 12 kwietnia 1933 r. alarmował, że sytuacja na Ukrainie ewoluuje ku powszechnej nędzy. Niektóre wsie, na przykład w okolicach Sum, które miały około tysiąca mieszkańców, opustoszały albo zostało w nich po 150-200 osób. Ludzie żywili się wtedy przeważnie makuchami (wytłokami z rzepaku) i obierzynami z kartofli, jedli też psy, koty, zdechłe konie. Zdarzały się nawet wypadki ludożerstwa.

Porucznik Jerzy Niezbrzycki, kierownik referatu Wschód Oddziału II Sztabu Głównego (wywiad), na podstawie przekazanych mu informacji tak opisywał sytuację na Ukrainie między 15 maja a 25 czerwca 1933 r.: "Głód na Ukrainie bardzo wielki. Wsie liczące ongiś 5-6 tys. ludności zamieszkiwane są obecnie przez 20-30 rodzin. W jednej wsi, liczącej przedtem ok. 1000 osób, w maju zmarło ok. 50 młodych ludzi w wieku 16-20 lat. Z powodu braku ludzi do grzebania trupów w niektórych wsiach początkowo trupy były wrzucane do piwnic opustoszałych domów, a kiedy zabrakło ludzi trudniących się wrzucaniem trupów do piwnic, trupy leżały nie chowane przez dłuższy czas w domu. Na porządku dziennym trupów nie chowało się przez 3-4 dni. W związku z tym w niektórych wymarłych prawie zupełnie wsiach panuje smród nie do zniesienia".

Niezbrzycki pisał, że do więzień trafiało coraz więcej ludożerców. Na ulicach miast leżały osoby umierające z głodu, przeważnie młodzi. We wsi Czerkasy koło Białej Cerkwi z 2500 mieszkańców pozostało zaledwie 80 mężczyzn i 140 kobiet. We wsiach Żydowczyk i Budzionówka zmarło z głodu ponad 80 proc. mieszkańców, a we wsi Dubriwka - 50 proc. W wielu wsiach nie miał kto zbierać plonów, choć zboże obrodziło.

 

KANIBALE Z SĄSIEDZTWA

W dokumentach polskich placówek można znaleźć informacje o licznych aktach ludożerstwa. Do pierwszych takich zdarzeń doszło wczesną wiosną 1932 r. Wiadomości były tak potworne, że niektórzy polscy dyplomaci nie chcieli w to wierzyć. Radca handlowy poselstwa RP w Moskwie A. Żmigrodzki pisał 7 maja 1932 r. do ministra przemysłu i handlu w Warszawie, że "roi się tu od plotek o kanibalizmie". I dodawał, iż "to są oczywiście brednie". Mniej sceptyczny był Henryk Jankowski, konsul RP w Kijowie, który 11 maja 1932 r. informował posła RP w Moskwie, że rozboje i morderstwa na tle głodowym na wsi ukraińskiej są na porządku dziennym.

O prawdziwej pladze ludożerstwa dyplomaci oraz polski wywiad informowali na początku 1933 r. Jan Karszo-Siedlewski pisał, że 21 lutego 1933 r. przyłapano na ludożerstwie stróża kolejowego na stacji Pieczanowska w okręgu berdyczowskim. Wydała go własna żona, którą terroryzował, każąc jej gotować obiady z mięsa zabijanych ludzi, których ściągał do swego domu pod pretekstem udzielenia noclegu. Mięso mordowanych stróż także sprzedawał sąsiadom.

 

NIE PROWOKOWAĆ!

Mimo wiarygodnych informacji o głodzie na Ukrainie polscy politycy nie rozgłaszali tego, aby nie prowokować Sowietów (w lipcu 1932 r. Polska podpisała z ZSRR pakt o nieagresji). Jan Karszo-Siedlewski w raporcie z 6 marca 1933 r. sugerował MSZ, że warto by było z tym stanem rzeczy zapoznać polskie społeczeństwo, zwłaszcza mieszkańców Kresów Wschodnich, nie zawsze zdających sobie sprawę z niebezpieczeństwa płynącego z Ukrainy. Jego inicjatywa pozostała jednak bez odpowiedzi. Polskie władze nie chciały zaogniać stosunków z ZSRR, tym bardziej że akurat wtedy zabito sekretarza konsulatu sowieckiego we Lwowie Aleksieja Majłowa. Zabójcą był członek Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów Mykoła Łemyk. Podczas procesu Łemyka sąd nie zezwolił - ze względów politycznych - na przytaczanie "faktów obecnego stanu na Ukrainie".

Wymowne jest pismo poselstwa RP w Moskwie z 24 stycznia 1934 r., gdzie ustosunkowano się do raportu konsulatu RP w Kijowie w sprawie głodu na Ukrainie. Skrytykowano raport za zbytnie generalizowanie wiadomości o głodzie, nędzy czy prześladowaniach ludności.

 

WEWNĘTRZNY PROBLEM

Sprawy głodu na Ukrainie nie chcieli podnosić nie tylko Polacy, ale też inne państwa europejskie oraz USA. Uważano, że ważniejsze są dobre stosunki z ZSRR, szczególnie w obliczu zwiększającego się niebezpieczeństwa ze strony hitlerowskich Niemiec. Dramat na Ukrainie uznawano za "wewnętrzny problem ZSRR". Trafnie przedstawił to przewodniczący Klubu Ukraińskiego w Genewie Jewhen Baczynski w liście do Społecznego Komitetu Ratunku Ukrainy we Lwowie z 14 kwietnia 1934 r. "W Genewie wszędzie panuje skrajna obojętność polityczna na los głodujących Ukraińców. W to nie wierzą i nie chcą się wtrącać. Koła dyplomatyczne zajmują się wielką polityką, w której pierwsze miejsce zajmuje kwestia wstąpienia Związku Radzieckiego do Ligi Narodów. Śmierć milionów chłopów tych polityków w ogóle nie obchodzi" - pisał Baczynski. Piotr Kurnicki, wicekonsul RP w Kijowie, zauważył natomiast, że na Zachodzie obserwuje się swego rodzaju modę na Sowiety, więc zbrodni się im nie wypomina.

 

KANIBALIZM PODCZAS WIELKIEGO GŁODU NA UKRAINIE

Najbardziej potworną konsekwencją głodu były akty antropofagii. Głód działał na psychikę ludzką w różnoraki sposób. Jedni umierali w domach w samotności, jeszcze inni posuwali się do aktów kanibalizmu. Z punktu widzenia medycznego organizm człowieka, który nie dostaje pożywienia, spala własne białko (katabolizm). Codziennie spada masa ciała. Pojawiają się bóle żołądka, które po jakimś czasie zanikają. Człowiek wpada w letarg. Dochodzi do zaburzeń umysłowych.

„Z powodu głodu - mówił jeden ze świadków - ludzie zatracili wszelkie ludzkie uczucia i stali się dzikimi zwierzętami zjadającymi swoje dzieci". O kanibalizmie pisano w tajnych raportach partyjnych, milicji i GPU, potwierdzają to też naoczni świadkowie. Do pierwszych aktów ludożerstwa doszło już w marcu 1932 r. Wiele aktów kanibalizmu popełnili rodzice, którzy zabijali własne dzieci, próbując ratować przed śmiercią siebie i pozostałe dzieci.

Zastępca naczelnika milicji rejonu berdiańskiego (obwód dniepropietrowski) Rudow informował 22 sierpnia 1932 r. główny zarząd milicji w Charkowie o kanibalizmie we wsi Sofijiwka. W dokumencie opisywał, że 6 lipca 1932 r. mieszkaniec Berdiańska Nikołaj Czułkow zawiadomił o zaginięciu półtorarocznej córki Walentyny, która była pod opieką jego byłej żony Kseni Bołotnikowej, mieszkanki wsi Sofijiwka. W śledztwie ustalono, że kobieta mająca na utrzymaniu dwójkę dzieci za pracę w kołchozie w 1931 r. otrzymała 133 kg zboża. W grudniu 1931 r., nie mając karmy dla zwierząt, zarżnęła krowę i świnię. Wtedy skończyły się jej zapasy zboża, od tego czasu spożywała jedynie mięso zarżniętych zwierząt. Na początku marca 1932 r. mięso się skończyło, Bołotnikowa odżywiała się już tylko wywarem z kości. Z powodu braku żywności kobieta zaczęła puchnąć. Kilka razy bezskutecznie zwracała się o pomoc do rady wiejskiej i zarządu artelu. Nie mając nadziei na uzyskanie pomocy, postanowiła zabić i zjeść własną córkę.

Pod koniec marca 1932 r., kiedy usnął syn, zawołała do siebie córkę, następnie wziąwszy nóż stołowy, poderżnęła jej krtań. Później położyła jej ciało na ławce, przykryła i poszła spać. Następnego dnia odcięła dziewczynce głowę i włożyła do kotła. Pozostałą część ciała pokroiła i zakopała w gnoju.

Iwan Wołosenko (wieś Steciwka, obwód kijowski) wspomina, jak udało mu się uniknąć śmierci. „Było to wiosną 1933 r., kiedy brat Mitia poszedł do szkoły, mama poszła do sieni i zablokowała ryglem drzwi, żeby nikt nie mógł wejść do chaty. Sama pozostała w sieni, żeby nie patrzeć na to, co się miało stać. Ojciec zaczął ostrzyć nóż: pewnie myślał (a może był już zupełnie nieprzytomny), że nic nie rozumiem (miałem wtedy sześć lat). Patrzę na nóż, ogarnia mnie strach (rzecz jasna domyśliłem się, po co ostrzy się nóż) i zacząłem straszliwie krzyczeć. A ojciec choćby co - nadal ostrzył nóż. Widocznie z głodu stracił rozum. Słysząc mój krzyk, przybiegł do naszej chaty sąsiad Fedir Pikowśkyj, który mnie uratował."

Istniały też grupy, zajmujące się mordowaniem ludzi, których następnie zjadano, niejednokrotnie przy tym sprzedawano ludzkie mięso na bazarach.

Dokładnie nie wiadomo, do ilu aktów kanibalizmu doszło podczas Wielkiego Głodu na Ukrainie. Kijowskie GPU 12 marca 1933 r. informowało szefa GPU USRR, że „ostatnio" codziennie z rejonów obwodu otrzymuje dziesięć i więcej doniesień o kanibalizmie. Pewne pojęcie o liczbie aktów ludożerstwa dają materiały Archiwum Państwowego MSW Ukrainy. W 1933 r. za kanibalizm skazano na okres od 3 lat do 5 lat łagrów 1483 osoby. 1022 sprawy dotyczą osób skazanych za popełnienie aktów antropofagii na karę 10 lat łagrów lub śmierci. Z tych danych wynika, że w latach 1932-1933 skazano za kanibalizm co najmniej 2505 osób. Należy pamiętać, że często jedna skazana osoba miała na sumieniu kilka lub kilkanaście ofiar, więc można sobie uświadomić, ile osób poniosło śmierć w ten właśnie sposób.

Robert Kuśnierz

 

 

„POLITYKA” nr 48 (2532) 03.12.2005; s. 50 TURCJA

KREW ZATRUTA NIENAWIŚCIĄ

Czy słynny pisarz turecki Orhan Pamuk zostanie skazany za oczernianie własnego narodu?

Turcja ma nadzieję wstąpić do Unii Europejskiej w 2015 r. Byłaby w tym jakaś niesamowita symbolika historyczna, bo przyjęcie Turcji zbiegłoby się z okrągłą, setną rocznicą początku masowych prześladowań Ormian pod koniec Imperium Osmańskiego. To, co Turcy zrobili z Ormianami w latach I wojny światowej, niektórzy uważają za matrycę następnych tragedii XX w., których ofiarami padały całe narody.

 

Turcja aspiruje do Wspólnoty Europejskiej, więc Europa patrzy, jak Turcy radzą sobie z tym mrocznym rozdziałem swej historii i czy są gotowi do pojednania z Ormianami. Takie rozrachunki kładły po II wojnie światowej moralny fundament pod nową Europę i podobnej postawy Unia Europejska oczekuje od Turcji. Wymaga to determinacji i odwagi cywilnej, zwłaszcza od polityków i badaczy, ale od Francji przez Niemcy po Polskę wysiłek podjęto. I dlatego z takim zaskoczeniem Europa przyjęła wieść o postawieniu prokuratorskich zarzutów znanemu pisarzowi tureckiemu Orhanowi Pamukowi.

 

 

53-letni Pamuk jest ulubieńcem Zachodu. O mały włos nie dostał ponoć w tym roku literackiej Nagrody Nobla. Obsypany już i tak licznymi nagrodami – ostatnio pokojową nagrodą księgarzy niemieckich i francuską Prix Medicis – tłumaczony na blisko 30 języków, mówiący świetnie po angielsku, ma też mnóstwo wielbicieli w ojczyźnie.

 

Po ataku na World Trade Center Pamuk napisał w amerykańskim piśmie literackim „The New York Review of Books”, że w stambulskiej kafejce, gdzie oglądał wraz z innymi telewizyjną relację z dramatu Ameryki, poczuł się „rozpaczliwie samotny”, bo ludzie w lokalu patrzyli na te same obrazy zdumieni, ale nie wstrząśnięci. A kiedy wyszedł później na ulicę w swym ukochanym Stambule, usłyszał od sąsiada, że Ameryce się należało.

 

Co popycha stambulskiego biedaka do rozgrzeszania terrorystów? – zastanawia się Pamuk – „Na pewno nie islam i nie te idiotyzmy o zderzeniu Zachodu i Wschodu ani nie bieda. Popycha go w tę stronę poczucie bezsilności płynące z degradacji, z tego, że nie jest rozumiany ani słyszany”. Niedawno zaś w wywiadzie dla „Le Nouvelle Observateur” mówił: „Problemem Turcji jest bieda. Ale Europa nie śmie powiedzieć: My nie lubimy biedaków. Ona mówi: Nie lubimy waszej kultury ani religii” (FORUM 47). Mimo tego gestu solidarności z „wyklętymi”, jak ich nazywa, rodakami, obrońcy tureckości zaatakowali Pamuka, kiedy dotknął tabu: sprawy ormiańskiej.

 

W lutym pisarz rozmawiał ze szwajcarską gazetą „Tagesanzeiger”. Powiedział o jedno zdanie za wiele – że w Turcji wymordowano milion Ormian i 30 tys. Kurdów, a prawie nikt nie ma odwagi o tym mówić, tylko on, za co nienawidzą go tureccy nacjonaliści. Zdanie wróciło jak bumerang – jeden z prokuratorów uznał, że Pamuk dopuścił się przestępstwa ściganego przez kodeks karny: zniesławił naród i państwo tureckie. Pisarz ma stanąć przed sądem w połowie grudnia. Grozi mu kara od sześciu miesięcy do trzech lat więzienia.

 

Media europejskie nadały sprawie Pamuka wielki rozgłos; w jego obronie – i w obronie wolności słowa – stanęli światowej sławy intelektualiści i pisarze oraz organizacje strzegące tego prawa.

 

Przypomniano, że w Turcji podobne represje dotykały już niejednego pisarza: w przeszłości słynnego poetę Nazima Hikmeta czy Orhana Kemala, w ostatnich latach Aziza Nesina, a całkiem nedawno dziennikarzy Emina Karaca i Hranta Dinka. Ten ostatni, etniczny Ormianin, dostał pół roku w zawieszeniu z identycznego co Pamuk oskarżenia o oczernianie tureckości. Sąd uznał, że wzywając Ormian, by nie zatruwali swej krwi nienawiścią do Turków, Dink sugerował, że krew turecka jest zatruta nienawiścią do Ormian.

 

Na domiar złego prasa światowa podała, że w Isparcie lokalne tureckie władze nakazały konfiskatę książek Pamuka z bibliotek publicznych (z czego szybko się jednak wycofały). Pisarz otrzymał pogróżki, w niektórych tureckich gazetach nazwano go zdrajcą narodu. „Czy wolność słowa daje prawo do zdrady narodu?” – pytał retorycznie jeden z dzienników, inny nazywał Pamuka „autorem czarnej literatury”, który nie zasługuje nawet na nienawiść. Tylko profesor Halil Berktay z Uniwersytetu Bosforu potwierdził publicznie, że Pamuk powiedział prawdę.

 

 

Ale jaka jest prawda? Pamuk podkreśla, że w szwajcarskim wywiadzie nie użył słowa „ludobójstwo”. Ma to kluczowe znaczenie i dla sądu, i dla sedna sprawy. Oficjalna Turcja nie zaprzecza, że gehenna osmańskich Ormian miała miejsce, ale gwałtownie protestuje przeciwko nazywaniu jej ludobójstwem.

 

Dzięki akcjom ormiańskim pamięć o tragedii sprzed prawie wieku jest wciąż żywa. Nie trzeba jechać do Armenii, żeby się o tym przekonać. W dzielnicy ormiańskiej w Jerozolimie sam widziałem plakaty i wstrząsające fotografie na ten temat. Niedawno dokumentalną wystawę o masakrze pokazano we Wrocławiu. Pamięć jest żywa, ale ormiańska wygląda całkiem inaczej niż turecka – znamy ten problem dobrze z naszych stosunków z Żydami, Ukraińcami, Niemcami, Rosjanami. Ormianie mówią: to było ludobójstwo. W 1915 r. ówczesne władze państwowe zarządziły eksterminację tureckich Ormian pod pretekstem, że są oni „piątą kolumną” działającą na szkodę Turków, którzy w latach I wojny światowej stanęli po stronie państw centralnych przeciwko Anglii, Francji i Rosji. Ormian pędzono w marszach śmierci ku miejscom odosobnienia w Syrii i Palestynie. Kto nie zginął podczas tych deportacji, umierał z głodu i wycieńczenia na pustyni – starcy, kobiety, dzieci. Dopuszczano się grabieży, zbrodni i gwałtów na bezbronnych cywilach. Liczbę ofiar szacuje się na około 1–1,5 mln. Ludobójstwem Ormian miał kierować turecki rząd, który przeprowadził je planowo i systematycznie. To było pierwsze w XX w. zastosowanie zbrodniczej zasady odpowiedzialności zbiorowej całego narodu.

 

Takie są fakty – głoszą Ormianie i sympatyzujący z nimi badacze i politycy na Zachodzie – i pasują one jak ulał do przyjętej w prawie międzynarodowym definicji ludobójstwa jako działania z zamiarem unicestwienia w całości lub części jakiejś dającej się wyodrębnić grupy ludzi. Świat oczekuje od Turcji porzucenia obecnej polityki zaprzeczania tym faktom, wyjawienia całej prawdy, naprawienia szkód wyrządzonych Ormianom i stosownych przeprosin.

 

– I tu mamy pierwszy problem – mówi turkolożka z Uniwersytetu Warszawskiego, Anna Sulimowicz. – Turcy oczywiście powinni wyjaśnić sprawę Ormian, ale w mentalności tureckiej nie ma czegoś takiego jak chrześcijańskie podejście „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. Turcy uważają, że to nie było ludobójstwo, tylko wynik działań wojennych, kiedy ofiary padają po obu stronach. Ale i tak zrobili ogromny postęp. Kiedy 20 lat temu pytałam w Turcji o sprawę ormiańską, odpowiadali: Jacy Ormianie? To wszystko kłamstwa, to Ormianie mordowali Turków, a Turcy tylko bronili swego państwa. Dziś przynajmniej nikt nie zaprzecza, że Ormianie ginęli.

 

Nie zaprzecza na przykład amerykański historyk prof. Guenter Lewy, specjalista od ludobójstwa, ale w swej głośnej rozprawie, ogłoszonej niedawno w „The Middle East Quarterly”, punkt po punkcie podważa koronne argumenty za kwalifikacją dramatu Ormian jako ludobójstwa. Jego zdaniem, nie ma dostatecznie udokumentowanych podstaw, by oskarżać ówczesny rząd turecki o świadome zaplanowanie i wykonanie eksterminacji Ormian – ludobójstwa nie było i takie są fakty. Do tego samego wniosku doszedł orientalista prof. Bernard Lewis.

 

Tureccy lub protureccy badacze korygują liczbę ofiar – nawet do około 300 tys. – i przypominają, że w tym samym czasie Ormianie zabili tysiące (pada nawet liczba pół miliona!) Turków, a ormiańskie bojówki mszcząc śmierć rodaków zabijały tureckich dygnitarzy. To światowe lobby ormiańskie – powtarzają Turcy – uprawia antyturecką propagandę wymyśloną jeszcze przez zachodnich zaborców i naciska ono dla celów politycznych także na dzisiejsze rządy, zwłaszcza w krajach anglosaskich i Francji.

 

Ormianie odrzucają hurtem te wszystkie zarzuty; czołowy ormiański badacz tragedii lat 1915–16 dr Vahakn Dadrian nie zostawił na publikacji prof. Lewy’ego suchej nitki. Czytelnik, który nie jest Turkiem, Ormianinem ani specjalistą, może poczuć się bezradny. A zwykły Turek? – Nie ma co tego odgrzebywać – mówi Murat Hark, od 15 lat mieszkający w Polsce. – Nasz rząd obiecuje, że otworzy archiwa i proponuje Ormianom to samo. Jeśli zostanie udowodnione, że to było ludobójstwo, będę za tym, by Turcja przeprosiła, ale jak rozwiązana zostanie sprawa Ormian, to znajdzie się inna, byle tylko utrudnić nam przystąpienie do Unii. Anna Sulimowicz dopowiada: – Podejście obu stron do konfliktu jest tak emocjonalne, że dziś nie widzę rozwiązania, które by satysfakcjonowało i Turków, i Ormian.

 

Orhan Pamuk zapewne nie pójdzie do więzienia: to byłby polityczny gol samobój i Ankara wie o tym doskonale. Władze już robią pojednawcze gesty pod adresem Brukseli, a nawet Armenii. Lecz tymczasem pisarzowi wyrasta literacki rywal, Burak Turna. W bestsellerze „III wojna światowa” roztacza wizję Turcji, która w 2010 r. po odrzuceniu przez Unię Europejską jej wniosku o członkostwo sprzymierza się z Rosją i atakuje Europę. Pamuk czy Turna: który pisarz lepiej słyszy, co gra w tureckiej duszy?

Adam Szostkiewicz, współpraca Agnieszka Mazurczyk

 

 

"FAKTY I MITY" nr 8, 01.03.2007 r. W IMIĘ BOGA

JASENOVAC – BAŁKAŃSKI AUSCHWITZ

W IV RP STAŁO SIĘ MODNE ROZTRZĄSANIE HISTORII... Z NACISKIEM NA ZBRODNIE II WOJNY ŚWIATOWEJ.

NO TO MY PRZYPOMINAMY JEDNĄ Z NICH:

JASENOVAC – BAŁKAŃSKI OŚWIĘCIM.

Katolicka cenzura przykrywa i tę potworną zbrodnię zasłoną milczenia. Próżno szukać jakichś informacji, zwłaszcza w języku polskim. Poza portalami internetowymi nie poddającymi się katolickiej cenzurze nie znajdziemy NIC. Oto „wolność słowa” w IV RParafialnej, państwie wyznaniowym. Na forum pojawił się głos, że o tumulcie toruńskim pisały „Mówią Wieki” w numerze 2/2006. Tylko że na portalu kwartalnika ten jeden numer jest pozbawiony spisu treści! Czy to przypadek?

21 kwietnia 2006 r. odbyły się w Jasenovacu uroczystości z okazji 61 rocznicy wyzwolenia obozu zagłady. Prezydent Chorwacji, katolik Mesić, przyznał, że „Jasenovac był widownią ludobójstwa, holokaustu i zbrodni wojennych... Honor narodu chorwackiego ocalili w tych dniach bojownicy antyfaszystowscy, którym na zawsze powinniśmy być za to wdzięczni”. Kto zatem honor narodu chorwackiego splamił?

W 1941 r., po ataku Hitlera na Jugosławię, Ante Pavelić proklamował Niezależne Państwo Chorwackie (NDH), satelitę faszystowskich Niemiec. Państwowym programem katolickiego NDH była eksterminacja Żydów, Cyganów i prawosławnych Serbów w celu pełnej faszyzacji i katolicyzacji kraju. Piusowi XII, „papieżowi Hitlera”, marzyła się krucjata na bolszewików, zniszczenie prawosławia i „nawrócenie Rosji”. Cel ten widział już blisko – w wyprawie Hitlera.

Chorwacja to przypadek szczególny. Kler prawie zawsze dokonywał zbrodni cudzymi rękami, wykorzystując podporządkowaną sobie władzę świecką. Nawet wyroki kościelnej inkwizycji wykonywali cywile, co dzisiaj daje kościelnym fałszerzom historii okazję do umywania rąk i uchylania się od odpowiedzialności za zbrodnie. TO NIE MY! A że z boku zawsze stał ksiądz...

W NDH puściły wszelkie hamulce – duchowni katoliccy mordowali ludzi własnymi rękami. Według historyków, aż 953 duchownych katolickich brało czynny udział w rzeziach! Katoliccy księża i mnisi przewodzili wielu bandom ustaszowskich morderców, a franciszkański zakonnik Miroslaw Filipowić został komendantem obozu zagłady w Jasenovacu – „bałkańskim Oświęcimiu”. Do prześladowań kler katolicki nawoływał Chorwatów z ambon. Minister oświaty Budak jawnie głosił: Część Serbów wybijemy, część wygnamy, a resztę, która musi przyjąć religię katolicką, włączymy do narodu chorwackiego... Wszystkie nasze poczynania wynikają z wierności wobec religii i Kościoła katolickiego.

Wymordowali w niewielkiej Chorwacji około 600 tys. Serbów, 60 tys. Żydów i 27 tys. Cyganów. Zburzyli lub ograbili setki cerkwi i klasztorów, w wielu z nich urządzili sale tortur, używając najbardziej wymyślnych narzędzi. Nie oszczędzali nikogo: kobiet, dzieci ani starców. Furia morderców była tak wściekła, że zdarzało się, iż nawet Niemcy rozbrajali oddziały ustaszów, a przerażeni Włosi ratowali w swojej strefie cywilów, nawet Żydów. Tymczasem niezadowolony abp Stepinac żalił się, że „na chorwackich obszarach przyłączonych do Włoch postępuje ciągły upadek życia religijnego i tendencja do przechodzenia na schizmę!”.

Świadek tamtych wydarzeń – włoski reporter (a więc sojusznik faszysta, nie wróg!) Falconi – napisał, że... „prawie nie sposób wyobrazić sobie ekspedycję karną straszliwej kadry ustaszów bez księdza, w szczególności franciszkanina, który im przewodzi i podbechtuje ich”. Inny Włoch, prezes Włoskiego Towarzystwa Geograficznego Zoli, potwierdza to: „(...) ci jego [św. Franciszka] uczniowie i duchowi potomkowie, żyjący w NDH, zionąc nienawiścią, zabijają niewinnych ludzi, swych braci w Ojcu Niebieskim, mających ten sam język, tę samą krew, ten sam kraj rodzinny, mordują ich, grzebią ich żywcem...”. Ale nie tylko franciszkanie brali udział w rzezi. Na przykład jezuita Kamber był szefem policji w Doboj w Bośni. Opisy jego tortur i morderstw dorównują sadyzmem mordom UPA na Polakach na Wołyniu. Gorliwi katoliccy ustasze lubili fotografować się w czasie akcji, dzięki czemu dobrze udokumentowali swoje zbrodnie. Masowe groby także pozostały.

Elementem systemu zagłady były obozy koncentracyjne. Największe z nich to Jasenovac, Stara Gradiska i Danica. Jasenovac, w którym zamordowano około 120 tys. ludzi, w tym 19 tys. dzieci, nazywany jest bałkańskim Oświęcimiem. Przez pewien czas jego komendantem był wspomniany franciszkanin Filipović, powszechnie zwany szatanem. Jego specjalnością było mordowanie ludzi motyką. Także kobiet i dzieci... Do pomocy Jasenovac miał dziesiątki innych katolickich duchownych. Czy wobec tego ten obóz zagłady nie zasługuje na miano katolickiego Oświęcimia? Wszak walczymy o nazwanie Oświęcimia obozem niemieckim. Jasenovac znany był z masowego ścinania głów ludziom (w ten sposób oszczędzano kule). 28 sierpnia 1942 r. załoga obozu urządziła zawody. Zwycięzca, katolicki duchowny franciszkanin Brzica, w jeden dzień specjalnym nożem ściął głowy 1360 ludziom!

Watykan wiedział o zbrodniach w Chorwacji; miał tam swojego nuncjusza. I ani słowa protestu, a wręcz przeciwnie, pełne poparcie. W maju 1941 r., w czasie największych rzezi, papież Pius XII przyjął na uroczystej audiencji i błogosławił Pavelicia, przywódcę ustaszowskich zbrodniarzy. Papieżowi nie przeszkadzało, że już wtedy ciążyły na Paveliciu wyroki śmierci wydane w Jugosławii za podwójne morderstwo oraz w 1936 roku we Francji i w Jugosławii za współorganizację zamachu, w którym zamordowano w Marsylii króla Jugosławii i ministra spraw zagranicznych Francji. O tym zbrodniarzu abp Stepinac pisał: „Poglawnik (führer) jest szczerym katolikiem”.

Stepinac, arcybiskup Zagrzebia i prymas Chorwacji, duchowy „opiekun” ustaszów, w 1942 r. został ich duszpasterzem. Musiał wiedzieć o zbrodniach oraz wyczynach swoich duchownych, skoro w krótkim czasie pod ich przywództwem militarnym lub duchowym wymordowano prawie milion ludzi, a dwa miliony Serbów przymusowo ochrzczono. Uzgodnił nawet przejmowanie serbskich cerkwi, a przymusowe nawracanie Serbów z prawosławia nazywał dziełem bożym. W 1943 r. przedstawiał kurii zasługi ustaszów w nawracaniu na katolicyzm, dziękował duchownym, zwłaszcza franciszkanom. W tramwajach, urzędach, sklepach i restauracjach Zagrzebia nakazał rozwiesić tabliczki o treści: „Serbom, Żydom, koczownikom i psom wstęp wzbroniony”. Kiedy do wojny przystąpiły Stany Zjednoczone, a wkrótce nad Hitlerem zawisło widmo klęski, Stepinac zaczął nagle mówić o prawach człowieka. Nawet pomagał niedobitkom. Ale obozy zagłady działały nadal – aż do końca wojny.

Po wojnie żaden ze zbrodniarzy w sutannach nie poniósł kary kościelnej. Przeciwnie, Kościół pomógł im w ucieczce i ukryciu się. Zrabowany ofiarom olbrzymi majątek został zabezpieczony, i to nie bez pomocy Watykanu. Dzięki temu zapleczu finansowemu ustasze dokonywali dalszych terrorystycznych zamachów przeciwko Jugosławii.

W nowej Jugosławii stracono m.in. 139 franciszkańskich zbrodniarzy, a Kościół poddano represjom. Z natury rzeczy przeciwstawiał się temu Stepinac i to dało mu okazję do wskoczenia w wymarzone przez kler buty... męczennika, bo został skazany na 16 lat więzienia. Przed sądem, oczywiście, na temat zbrodni ustaszów „nic nie wiedział”. Po 5 latach przeniesiono go do aresztu domowego i tak „męczył się” w zaciszu domowym do śmierci. Reakcja Kościoła była znamienna:

w 1953 r. Pius XII mianował Stepinaca kardynałem. Tamtą decyzję świetnie mogą tłumaczyć słowa prezydenta USA Trumana o dyktatorze Trujillo: Wiem, że to skurwysyn, ale to NASZ skurwysyn”.

Ale to jeszcze nic! Jan Paweł II „kardynała męczennika” beatyfikował – mimo ogromnych protestów ze strony prawosławia, Serbów i Żydów. Można się do niego modlić... tylko o co? Parlament wolnej, znów czystej, bo katolickiej Chorwacji zrehabilitował go, czemu akurat nie należy się specjalnie dziwić.

Bezpośrednio odpowiedzialny za ludobójstwo Pavelić uszedł kary. Dzięki pomocy Kościoła zbiegł do katolickiej Argentyny i żył tam spokojnie do zamachu, który zorganizowały na niego służby Jugosławii. Pavelić jednak przeżył i uciekł do katolickiej Hiszpanii pod opiekę gen. Franco, wiernego sojusznika Watykanu. Zmarł w Madrycie w 1959 r.

Lux Veritatis

 

 

"FAKTY I MITY" nr 47, 29.11.2007 r. MROCZNE KARTY HISTORII KOŚCIOŁA (82)

CHORWACJA USTASZÓW

Chorwacja przed pierwszą wojną światową była jedną z prowincji Austro-Węgier. Po wojnie weszła w skład Królestwa SHS (Serbowie, Chorwaci i Słoweńcy).

W 1929 roku król zmienił nazwę państwa na „Jugosławia”.

Wprawdzie w królestwie nasilały się niesnaski i konflikty między Serbami (prawosławni) i Chorwatami (katolicy), lecz religia katolicka (wśród 12 mln ludzi było 5,5 mln prawosławnych i 4,7 mln katolików) nie doznawała ucisku, a nawet przeciwnie – rozwijała się pomyślnie. Podręcznik historii Kościoła podaje: „Życie kościelne rozkwitało. Rozwój dawał się zauważyć szczególnie w prasie, szkolnictwie i organizacjach, w duszpasterstwie i zakonach”.

W roku 1935 zawarto konkordat ze Stolicą Apostolską. Wyjątkowe jest nie tylko to, że konkordat podpisano, mimo że religia katolicka stanowiła w Jugosławii mniejszość, ale i fakt bardzo korzystnych dla niej ustanowień. Watykan reprezentował E. Pacelli, przyszły Pius XII. Art. 1 stwierdzał, że Kościół katolicki ma pełne prawo do swobodnego i publicznego pełnienia swej misji. Duchowieństwu przyznano przywileje i państwową ochronę spełniania swych funkcji (naruszenie tych praw, np. poprzez obrazę, miało być karane zgodnie z prawem państwowym). Dochody kleru otrzymywane z tytułu pełnienia funkcji miały być zwolnione od podatku – tak jak dochody funkcjonariuszy państwowych. Kościołowi przyznano subwencje proporcjonalnie odpowiednie jak dla innych wyznań. Nauka religii dla katolików miała być przedmiotem obowiązkowym. Szkoły wyznaniowe mogły otrzymać prawa szkół publicznych. Małżeństwa kanoniczne zrównano z cywilnymi (sprawy o unieważnienie pozostawały w gestii sądów kościelnych). Jak więc widać, znacznie przesadzono z przywilejami, które byłyby bardzo korzystne nawet dla państwa całkowicie katolickiego. Zwieńczeniem tych nadmiernych przywilejów było chyba ustanowienie nuncjusza papieskiego dziekanem całego korpusu dyplomatycznego w Jugosławii, co jest doprawdy niebywałe, gdyż występuje to tylko w krajach tradycyjnie katolickich, i to nie wszystkich. Jednak na skutek przerostu przywilejów nigdy nie udało się ratyfikować tego konkordatu i przez to nie wszedł on w życie. W związku z tym zawiedziony Pacelli powiedział na spotkaniu konsystorza coś bardzo złowieszczego: „Nadejdzie jeszcze dzień, kiedy niemała będzie liczba tych, którzy gorzko pożałują, że odtrącili to dzieło dobre, wielkoduszne i z wielkiego serca poczęte, które zaofiarował ich krajowi namiestnik Chrystusa”.

Nim przejdziemy do omawiania losu, jaki katolicy mieli zgotować prawosławnym w latach 1941–1945, dla zobrazowania tym większej niesprawiedliwości tego, co się stało, warto wspomnieć jeszcze inny konkordat, jaki sprezentowało im państwo z przewagą prawosławia – chodzi o konkordat zawarty 24 czerwca 1914 r. z Serbią. Również i on był korzystny dla mniejszościowego katolicyzmu. Art. 1 stwierdzał: „(...) religia katolicka, apostolska rzymska, może być swobodnie i publicznie praktykowana w królestwie serbskim”. Biskupi mieli otrzymywać od rządu roczne pensje. Nauka religii dla katolików miała być obowiązkowa. Małżeństwa kanoniczne zrównano z cywilnymi. Jednak na skutek wybuchu wojny, a następnie głębokich zmian politycznych konkordat ten również nigdy nie wszedł w życie.

Powyższe przykłady obrazują jednak, że katolicka religia, będąc nawet w mniejszości, generalnie była nie tylko tolerowana, ale i miała się bardzo dobrze. 4 stycznia 1941 r. (na trzy miesiące przed przejęciem władzy przez ustaszów!) Civilta Cattolica przytoczyła fragment z jugosłowiańskiej prasy kościelnej: „W Banacie chorwackim wychodzi się naprzeciw życzeniom Kościoła, nasze katolickie tradycje chrześcijańskie są respektowane... Nie ma najmniejszych uprzedzeń, najmniejszej nieufności... Stosunki z Kościołem są nie tylko poprawne, ale wręcz przyjacielskie...”.

Po wkroczeniu Niemców do Jugosławii (6 kwietnia 1941) współpracę z nimi podjął ruch ustaszów, założony w 1929 r. przez doktora Ante Pavelicia w celu dokonania secesji Chorwacji od państwa jugosłowiańskiego. Niedługo potem Pavelić został głową Niepodległego Państwa Chorwackiego, któremu Hitler przyznał status „aryjskości”. W skład nowego państwa, oprócz Chorwacji, weszły Bośnia i Hercegowina oraz serbski Srem. Stolicą państwa została Banja Luka.

Reżim ustaszowski (1941–1945), którego polityka opierała się na eksterminacji prawosławnych, Żydów, Cyganów i komunistów, był jednym z najokrutniejszych, o ile nie najstraszliwszym w czasie drugiej wojny światowej. Politykę tę chorwacki minister edukacji, dr Mile Budak, określił następująco: „Część Serbów wybijemy, część wygnamy, a resztę, która musi przyjąć religię katolicką, włączymy do narodu chorwackiego (...). Wszystkie nasze poczynania wynikają z wierności wobec religii i Kościoła katolickiego”. H. Neubacher, wysłannik niemieckiego Urzędu Spraw Zagranicznych, pisał: „Recepta wodza ustaszów i poglavnika Chorwacji, Ante Pavelicia, na prawosławnych przypomina wojny religijne, pamiętne jako te najkrwawsze: »Jedna trzecia ma się stać katolicka, jedna trzecia ma wynieść się z kraju, a jedna trzecie ma umrzeć!«. Ostatni punkt tego programu wykonano”. W nowym państwie chorwackim zamieszkiwało 6,7 mln ludzi. Połowę stanowili katolicy, oprócz nich było 2,2 mln prawosławnych, 750 tys. muzułmanów, 70 tys. protestantów i 45 tys. żydów. Katolicy rozpalili się tylko przeciwko prawosławnym i żydom. Fanatyzm i mordercza furia faszystów chorwackich była tym gorsza, że wszystko opierało się na waśniach religijnych, a plan państwowy zmierzał do utworzenia całkowicie katolickiej Chorwacji. Cornwell pisał o tych mordach tak: „Nawet w porównaniu z obecnymi rzeziami w Jugosławii zbrodnie Pavelicia na prawosławnych Serbach pozostają jedną z najbardziej odrażających masakr w historii”.

Często pisze się o rewolucji francuskiej z 1789 r. i o jej terrorze jako o wyczynach bezbożnych, najchętniej obarczając nimi oświeceniowych filozofów. Staje jednocześnie człowiek religijny przed dylematem o wiele większym, a jest nim właśnie reżim ustaszowski, bez wątpienia o wiele bardziej związany z religią katolicką niż Wielka Rewolucja Francuska z ateizmem – wszak terror ustaszów miał cel jasno wytyczony: stworzenie kraju „rdzennie” katolickiego.

Aby zdać sobie sprawę z okropności tego, co się działo wówczas w Chorwacji, można porównać to choćby do zbrodni hitlerowców. Eksterminacje żołnierzy Hitlera i jego dowódców były, mówiąc nieco makabrycznie, jakby biurokratyczną robotą: bezemocjonalne zabijanie, planowe i regularne. Natomiast to, co wyczyniali ustasze, to była ślepa furia i szaleństwo. Fotografie tych zbrodni pokazują zdjęcia kobiet z odciętymi piersiami, wyłupione oczy (sam Ante Pavelić był ponoć ich kolekcjonerem), odcięte genitalia, dzieci wbijane na pal, setki narzędzi zbrodni: noży, toporów, haków na mięso itd. Włosi sfotografowali ustasza, który miał na szyi „naszyjnik” z ludzkich języków i oczu. Falconi opisuje wstrząsający widok sklepu rzeźniczego, w którym wisiały zwłoki ludzkie z napisem: „mięso ludzkie”. Już jesienią 1941 r. o. Šegvić żalił się z Włoch: „Przedstawiają nas tutaj jako hordę barbarzyńców i ludożerców”.

Hitlerowskie wojska Wehrmachtu bywały przerażone lub zszokowane tymi poczynaniami. Na początku czerwca 1941 r. Edmund Glaise von Horstenau, niemiecki generał akredytowany w Chorwacji, informował, że „ustaszów ogarnął szał”, a w lipcu donosił o zakłopotaniu Niemców, których „sześć batalionów piechoty” przypatrywało się w bezradnym osłupieniu „ślepej krwawej furii ustaszów”. 17 lutego 1942 r. szef Sicherheitspolizei i służb specjalnych donosi Reichsführerowi SS: „Liczbę prawosławnych, których Chorwaci wymordowali i przy użyciu najbardziej sadystycznych metod zamęczyli na śmierć, trzeba oszacować mniej więcej na 300 tys. ludzi. Należy przy tym zauważyć, że Kościół katolicki, ze względu na środki, jakie stosuje przy nawracaniu, i na swój przymus nawracania, forsował w ostatnich czasach potworności popełniane przez ustaszów, posługując się nimi również w swoich akcjach nawracania... Faktem jest, że mieszkający w Chorwacji Serbowie, którzy przyznali się do Kościoła katolickiego, mogą nadal żyć nie nagabywani... Widać z tego, że napięcie chorwacko-serbskie polega w istotnej mierze na walce, jaką Kościół katolicki prowadzi przeciw Kościołowi prawosławnemu”. Zdarzały się nawet zbrojne interwencje Niemców w tej sprawie – np. w czerwcu 1942 r. niemiecki dowódca 718. dywizji piechoty nakazał rozbroić i aresztować całą kompanię pułku ustaszów, „ponieważ zaistniało poważne podejrzenie, że kompania ta znowu dopuściła się gwałtów na ludności serbskiej w Romanii”. Nawet Ribbentrop poprzez niemieckiego posła w Zagrzebiu przekazał Paveliciovi niezadowolenie rządu Rzeszy z powodu „potwornych ekscesów”. Niemcy słali raporty, mówiąc o „doprawdy przerażających wydarzeniach”, o „bezsensownej rzezi ludności serbskiej”, o „potwornościach popełnianych na bezbronnych starcach, kobietach i dzieciach w najbardziej bestialski sposób”, o „coraz to nowych okropnościach” itd., etc.

Tak samo reagowali Włosi Mussoliniego. Zadziwiające jest to, że faszystowskie wojska włoskie do 1 lipca 1943 r. w swojej strefie w Jugosławii zapewnili ochronę ponad 33 tys. cywilów, w tym Żydom (2,1 tys.), przed wściekłością faszystów ustaszowskich. Byli to więc, cokolwiek by o nich mówić, faszyści dużo bardziej humanitarni niż chorwaccy szaleńcy. Jonathan Steinberg tak pisał o tym zjawisku: „Długi proces, zapoczątkowany wiosną 1941 roku spontaniczną reakcją poszczególnych młodych oficerów, którzy nie mogli bezczynnie patrzeć, jak chorwaccy rzeźnicy wycinają w pień serbską i żydowską ludność, zakończył się w lipcu 1943 roku czymś w rodzaju powszechnego spisku w celu przeciwdziałania znacznie większemu i systematycznemu okrucieństwu państwa hitlerowskiego (...). Opierał się on na ich poczuciu włoskości”. Wobec takich zachowań przychylnych Serbom Włochów arcybiskup Stepinać narzekał, że „na chorwackich obszarach przyłączonych do Włoch [postępuje] ciągły upadek życia religijnego i pewna tendencja do przechodzenia z katolicyzmu na schizmę”.

W maju 1941 r. wprowadzono pierwsze ustawy antyżydowskie, oparte na kryteriach „rasowych”. W tym samym miesiącu do obozu koncentracyjnego w Danicy odjechali pierwsi Żydzi. Dla prawosławnych Serbów nie przewidywano generalnego nawrócenia, lecz głównie likwidację. Podobnie jak w Niemczech, elementy „niższe rasowo” musiały być oznakowane: Serbowie nosili niebieską opaskę z literą „P” (od Pravoslavac), a Żydzi – gwiazdę Dawida. Zagrzebskie biura, sklepy, restauracje, tramwaje, autobusy miały tabliczki: „Serbom, Żydom, koczownikom i psom wstęp wzbroniony!”.

Mariusz Agnosiewicz

www.racjonalista.pl

 

 

"FAKTY I MITY" nr 48, 06.12.2007 r. MROCZNE KARTY HISTORII KOŚCIOŁA (83)

KATOLICKIE ELDORADO

Z początku Kościół katolicki podjął żywiołową współpracę z faszystami ustaszowskimi w Chorwacji. Zaowocowało to makabryczną mieszanką morza obłudy i rzeki krwi.

Do partii ustaszowskiej należało wielu duchownych (np. arcybiskup Sarajewa Ivan Šarić) i wielu członków z Akcji Katolickiej. Jej przywódca – Ivo Guberina – był kapitanem w przybocznej gwardii Pavelicia, a franciszkanin Berto Dragičević z klasztoru Široki Brijeg był dowódcą okolicznych ustaszów.

Jest więc pewne, że Kościół chorwacki wiedział o wszystkich zbrodniach od samego początku, jednak nie zrobił nic, aby zaprzestano masakr oraz konfiskaty majątków ofiar. To, co w czasie wojny zgromadzili ustasze, oszacowano po wojnie na ok. 80 mln dolarów. Przypuszcza się, że w sprawie tego majątku ustasze zawarli z Watykanem jakieś porozumienie. Dla ich złota udostępniono bowiem kościelne sejfy i magazyny. W kurii uzgodniono również program przejmowania i adaptacji prawosławnych kościołów zawłaszczonych przez chorwackich katolików. Zresztą wiele cerkwi po prostu zniszczono lub zamieniono na magazyny czy stajnie. Dokumenty z watykańskiej Kongregacji ds. Kościołów wschodnich zalecały ponadto chorwackim biskupom, aby nie przyjmowali w szeregi katolickie tych, którzy nie przystępują ze szczerego serca (a działo się tak przeważnie ze strachu i z chęci przetrwania ludobójstwa religijnego).

Arcybiskup Alojzije Stepinać od samego początku zgadzał się z ogólnymi celami polityki ustaszów. 16 kwietnia złożył wizytę Paveliciowi, w czasie której herszt ustaszów poinformował go, że „nie będzie tolerował serbskiej Cerkwi prawosławnej, ponieważ nie jest ona Kościołem, tylko organizacją polityczną”. Wieczorem tego samego dnia Stepinać wydał na cześć Pavelicia i jego kompanów uroczystą kolację, aby uczcić ich powrót z wygnania. Arcybiskup zanotował: „Poglavnik jest szczerym katolikiem”. Zaiste był z niego porządny katolik i wyznawca zdrowej moralności. Mówił o „uporządkowanym życiu religijnym i rodzinnym”, jakie należy zaprowadzić w nowym państwie, w którym uznawał „za zdatnych tylko mężów prawych i nie zepsutych moralnie”, takich zarazem, którzy gromić będą „ateizm, bluźnierstwo przeciw Bogu i sprośność w mowie”. Wszystkie te ideały, które tak bliskie są Kościołowi i tak wysoko przezeń cenione. A że „poglavnik” mordował niewiernych... No cóż, to sprawa, która „moralności” w paradę nie wchodzi. Przecież kiedy Kościół palił heretyków i torturował ich w lochach inkwizycji, z nie mniejszym zapałem mówił o moralności, obyczajności, czystości w mowie, etc. Wprawdzie teraz głośno zaprzecza, jakoby środki te były mu nadal bliskie, lecz z tej to racji, iż ramię świeckie nie chciało już więcej służyć kościelnej sprawie. Ale „poglavnik” był do tego całkowicie gotów...

„Ojcze Święty! Kiedy dobrotliwa Opatrzność Boska pozwoliła, abym ujął w dłonie ster mojego narodu i mojej Ojczyzny, postanowiłem twardo i ze wszystkich sił tego pragnąc, że naród chorwacki, zawsze wierny swojej chlubnej przeszłości, ma również na przyszłość pozostać wierny Świętemu Apostołowi Piotrowi i jego następcom, i że przepojony prawem Ewangelii naród nasz stanie się Państwem Bożym” – deklarował papieżowi wkrótce po objęciu władzy.

Kościół ochoczo z tego ramienia skorzystał.

W roku 1946 ujawniono list, jaki Stepinać wysłał do Pavelicia w sprawie przymusowych nawróceń i rzezi. Prymas Chorwacji przytacza w piśmie szereg przychylnych poglądów innych biskupów. Na przykład biskup Mostaru, doktor Mišcić, wyraża tęsknotę chorwackiego episkopatu za masowymi nawróceniami na katolicyzm i oznajmia: „(...) jeszcze nigdy nie było tak dobrej okazji do dopomożenia Chorwacji w zbawieniu niezliczonych dusz”. W tym miejscu przed oczyma musi nam stawać machina średniowiecznej inkwizycji, która paląc przeniewierców, mówiła o zbawieniu ich dusz. Żali się zarazem biskup na „ciasnotę poglądów” władz, które gnębią nawet Serbów nawróconych na katolicyzm. Informując o potwornej rzezi, mówi coś zdumiewającego:

„W parafii Klepaca zamordowano siedmiuset odszczepieńców z sąsiednich wiosek. Podprefekt Mostaru, muzułmanin, pan Bajić, publicznie ogłosił (chociaż jako urzędnik państwowy powinien to przemilczeć), że w samej tylko Ljulinie wrzucono do dołów siedmiuset schizmatyków”.

28 kwietnia 1941 r. ustaszowski oddział napadł na kilka prawosławnych wiosek w rejonie Bjelovaru, uprowadzając 250 osób. Ofiary musiały wykopać sobie grób, po czym zostały skrępowane drutem i spalone żywcem. Tego samego dnia arcybiskup Zagrzebia Stepinać wydaje list pasterski, w którym pisze: „Któż mógłby nam czynić zarzut z tego, że jako duszpasterze podzielamy radość i entuzjazm narodu, wyrażając głęboką wdzięczność Bożemu majestatowi. Mimo że aktualne wydarzenia, tak wielkiej wagi, są bardzo zawikłane, łatwo jednak dostrzec w tym dziele rękę Boga. Ab domino factum est istud et est mirabile in oculis nostris (Przez Pana się to stało, I to jest cudowne w oczach naszych; psalm 117, 23.). Dlatego usłuchacie naszego apelu i tak przyczynicie się do zachowania i rozwoju niepodległej Chorwacji. Znamy tych ludzi, którzy dziś mają w swoich rękach los narodu chorwackiego, i jesteśmy niezbicie przekonani, iż Kościół będzie mógł w odrodzonym państwie chorwackim całkiem swobodnie głosić słuszne pryncypia prawdy i wiecznej sprawiedliwości (...)”. Nie było co do tego wątpliwości.

Kilka dni później w Ostacu wyłapano 331 Serbów. Znów musieli kopać dla siebie grób. Następnie ustasze zarąbali wszystkich siekierami i wrzucili do dołów. Popa Branko Dobrosavljevicia i jego syna zostawiono na koniec: rąbiąc dziecko na kawałki, kazali ojcu odmawiać modlitwę za zmarłych. Po tym poddali go straszliwym torturom – wydarli włosy z głowy i brody, wyłupili oczy i obdarli żywcem ze skóry. W Mlinište, okręgu Glamoč, były członek parlamentu Luka Avramović został ukrzyżowany wraz z synem.

W Banja Luce „podkuto jak konia” 81-letniego biskupa Platova i zmuszono, by chodził z podkowami, aż stracił przytomność. Później wykłuto mu oczy, przypalono piersi, obcięto nos i uszy, by wreszcie dobić.

14 maja 1941 r. w Glinie kilkuset Serbów zapędzono do cerkwi. Do kościoła wpadli ustasze z siekierami i nożami. Ci, którzy nie okazali zaświadczeń o przejściu na katolicyzm (miały je dwie osoby), zostali w kościele zarżnięci. „Krwawa łaźnia trwała od godziny 10 wieczorem do 4 rano i przez osiem następnych dni. Rzeźnicy musieli zmieniać mundury, tak były przesiąknięte krwią. Znajdowano później wbite na pal dzieci z członkami powykręcanymi od bólu” (Miller). Inicjatorami tego ludobójstwa byli: minister sprawiedliwości dr Mirko Puk i przeor klasztoru franciszkańskiego w Cuntić – Hermenegildo (właśc. Castimir Hermann).

Po tej masakrze, 18 maja 1941 r., Pavelić został uroczyście przyjęty przez papieża Piusa XII, który w czasie tej audiencji udzielił mu błogosławieństwa. Tym samym Watykan wyraził poparcie dla nowego chorwackiego państwa. Później Pavelić został jeszcze raz przyjęty przez papieża w roku 1943.

Warto w tym miejscu wspomnieć, iż Pavelić był wcześniej skazany zaocznie przez sąd państwowy na karę śmierci za morderstwa, m.in. za zamach na króla Aleksandra, ale papieżowi to nie przeszkadzało. Natomiast kiedy w roku 1938 oficjalnie przybył do Rzymu Józef Beck, nasz szef MSZ, papież odmówił mu audiencji, ponieważ polski minister miał nieuregulowane kościelnie sprawy... małżeńskie.

Już wcześniej, w czasie narodowej pielgrzymki w 1939 r., Pius XII poparł chorwacki nacjonalizm i ustaszowską interpretację historii, bo mówiło się tam o „rdzennej” katolickości Chorwacji, wiernej papiestwu od XIII w. Papież ogłosił Chorwatów „forpocztą chrześcijaństwa” i oznajmił nacjonalistom: „Uśmiecha się do was nadzieja na lepszą przyszłość, przyszłość, w której stosunki państwa z Kościołem w waszym kraju nabiorą harmonii z korzyścią dla obu stron”. Tak właśnie miało się stać. Nawet jeśli Watykan jeszcze wówczas nie wiedział o zbrodniach ustaszów (choć wiedział, że Pavelić jest totalitarnym dyktatorem na usługach Mussoliniego i Hitlera i że wprowadził ustawy antyżydowskie i rasistowskie oraz że jest zwolennikiem przymusowego nawracania na katolicyzm), to z pewnością już wkrótce doskonale był o tym poinformowany, gdyż o sytuacji w Chorwacji wiedział lepiej niż o jakimkolwiek innym kraju. Legatem w Zagrzebiu mianowano Ramira Marconego, który informował papieża o wszystkim. O tym benedyktynie rzuconym do chorwackiej rzeźni Cornwell pisze, że był on „amatorem, który całą tę krwawą epokę przeżył chyba w lunatycznym śnie. Ów sześćdziesięcioletni benedyktyn, bez żadnego doświadczenia w dyplomacji, większość swego dorosłego życia spędził jako wykładowca w kolegium św. Anzelma w Rzymie. Jego światem był klasztor i wykłady. W Chorwacji zaś czas upływał mu na uczestniczeniu w ceremoniach, przyjęciach, publicznych paradach i fotografowaniu się z Paveliciem. Wybrano go najwyraźniej po to, by kadził i popierał”.

W czasie spotkania Rusinovicia – chorwackiego ambasadora przy Watykanie – z przedstawicielem sekretariatu stanu Montinim, ustasz oznajmił, że w kraju jest już 5 mln katolików (na początku było ich 3,3 mln), na co prałat odparł: „Ojciec Święty wam pomoże, bądźcie pewni”. Pacelli, marzący zapewne o katolicyzacji Bałkanów nie mniej niż o zdobyciu Rosji pod swoje wpływy religijne, przymykał oczy na to, jakimi środkami odbywało się kiełznanie prawosławia. Widział tylko świetlisty cel i nowe prężne katolickie państwo. „Niech żyją Chorwaci!” – powiedział w czasie jednej z chorwackich audiencji w Watykanie. Jednak świat nie widział żadnych powodów do wyrażania radości, za to zewsząd płynęły głosy oburzenia. „Uważa się go jednomyślnie za największego zbrodniarza 1941 roku” – napisał 1 lutego 1942 roku londyński tygodnik „New Review”. Z tą jednomyślnością jednak przesadzili... „To jedna z najgorszych, o ile nie najgorsza zbrodnia wojenna” – powiedziała żona prezydenta USA, pani Roosevelt. Pius XII nie zająknął się na ten temat. W tym przypadku nie można się już tłumaczyć, że obawiał się o los katolików, bo było to państwo całkowicie katolickie i posłuszne Kościołowi, a księża byli w nim oprawcami.

Mariusz Agnosiewicz

www.racjonalista.pl

 

 

"FAKTY I MITY" nr 49, 13.12.2007 r. MROCZNE KARTY HISTORII KOŚCIOŁA (84)

FRANCISZKAŃSKA HAŃBA

Najbardziej szokującym aspektem reżimu ustaszowskiego w Chorwacji był udział kleru w masakrach, w czym największą gorliwość wykazali bracia św. Franciszka, którzy często wręcz odgrywali w tym czołowe role – zabijali, podpalali domy i łupili wioski na czele ustaszowskich band.

Mnisi chorwaccy zajmowali się konwersjami na katolicyzm. Sami przy tym dopuszczali się wielu zbrodni, np. ksiądz Šimić Vjeckoslav z Knin, który został gubernatorem, własnymi rękoma wymordował wielu prawosławnych, a 21 maja 1941 r., pytany przez włoskiego dowódcę o swoje polityczne plany, odparł: „W jak najkrótszym czasie uśmiercić wszystkich Serbów”. Ksiądz Sidoniie Solo z Nasice deportował całe prawosławne wioski, opat Gunlic, G. Castimir, zarządził masakrę setek prawosławnych w Glinie. Wielu franciszkanów chodziło z bronią i ochotnie uczestniczyło w rzeziach, dając czasami dowody niebywałej radości z tego tytułu. Tak np. ojca Božidara Bralowa, protektora lotnej dywizji „Crna Leggija” (Czarny Legion), który nie rozstawał się ze swoim pistoletem maszynowym, oskarżano, iż w Alispin-Most po masakrze 180 Serbów tańczył triumfalnie przy ich ciałach (!). Ksiądz Dionis Jurićev powiedział wówczas: „Nie jest już grzechem zabicie siedmioletniego dziecka, jeśli naruszy ono rozporządzenia ustaszów. Chociaż noszę szaty kapłańskie, często przychodzi mi chwytać za karabin maszynowy”. Dragutin Kamber z Towarzystwa Jezusowego był szefem policji w Doboj w Bośni, odpowiedzialnym za wiele morderstw na prawosławnych. W masakrze 559 Serbów w Prebilovcach i Surmancach w Hercegowinie brali też udział księża Ilija Tomaš i Marko Hovko.

Franciszkanin S. Franković odpowiedział ponoć prefektowi Bugojna, który chciał się wyspowiadać z zabicia 14 Serbów: „Proszę się wyspowiadać, jak dojdzie pan do czterdziestu, a ja panu wszystko odpuszczę”. We wrześniu 1941 r. włoski reporter widział franciszkanina bijącego ustaszów krucyfiksem. Falconi, zajmujący się tą sprawą, pisał: „Bo prawie nie sposób wyobrazić sobie ekspedycję karną straszliwej kadry ustaszów bez księdza, w szczególności bez franciszkanina, który im przewodzi i podbechtuje ich”.

Były franciszkanin, Miroslav Filipović, objął kierownictwo największego i najbardziej znanego obozu koncentracyjnego ustaszów w Jasenovacu (znanego ze ścinania głów więźniom), w czym pomagali mu bracia: Brkljanić, Matković, Matijević, Brekalo, Celina, Lipovac i inni. W obozie tym zginęło ok. 80–120 tys. osób, w tym wiele dzieci.

Wprawdzie franciszkanów, tak czy inaczej, nie sposób odnosić do św. Franciszka, z ideałami którego szybko zerwano, ale nawet w porównaniu do średniowiecznych franciszkanów inkwizytorów, bracia z Chorwacji dopuszczali się ekscesów dużo bardziej hańbiących ich sukienki. We wrześniu 1941 r. prezes włoskiego Towarzystwa Geograficznego, Corrado Zoli, pisał w artykule „Ptaszki z Graciae”, nawiązującym do „Słowika z Asyżu”: „Ów pierwszy franciszkanin z Asyżu nazywał ptaszki swoimi braciszkami i siostrzyczkami, tymczasem ci jego uczniowie i duchowi potomkowie, żyjący w NDH, zionąc nienawiścią, zabijają niewinnych ludzi, swych braci w Ojcu Niebieskim, mających ten sam język, tę samą krew, ten sam kraj rodzinny... Mordują ich, grzebią ich żywcem, zabitych wrzucają do rzek, do morza lub do przepaści...”.

Wobec powyższego co najmniej dwuznaczne było memorandum arcybiskupa Stepinaca z maja 1943 roku, które przedłożył Kurii, podkreślając zasługi ustaszów w nawracaniu na katolicyzm; dziękował również klerowi, „a zwłaszcza franciszkanom”...

To także w klasztorach franciszkańskich po wojnie ukrywali się ustaszowscy ludobójcy. Zbrodnie te kryli od samego początku. 30 sierpnia 1941 r. nuncjusz papieski we Włoszech msgr F. Borgongini Duca pisał do Watykanu o rozmowie, jaką odbył nieco wcześniej z chorwackim attaché kulturalnym Chorwacji i dwoma franciszkanami. Franciszkanie chwalili się, że „nawrócono” już na katolicyzm 100 tys. Serbów. Kiedy nuncjusz zgłosił wątpliwości odnośnie sposobu, jakim tego dokonano, attaché kłamliwie przekonywał, że odbyło się to pokojowo, wspierany „kiwającymi głowami zakonników”.

Wobec tego postępowania oburzenie wyraził kardynał Eugene Tisserant, mówiąc 6 marca 1942 r. ambasadorowi Rusinovicowi: „Wiem na pewno, że to franciszkanie, jak na przykład ojciec Simić z Knina, uczestniczyli w atakach na ludność prawosławną w celu zniszczenia prawosławia. W ten sam sposób zlikwidowaliście prawosławie w Banja Luce. Wiem o odrażających wyczynach franciszkanów w Bośni i Hercegowinie, i to mnie bardzo boli. Tak nie godzi się postępować wykształconym, kulturalnym, cywilizowanym ludziom, a cóż dopiero duchownym”. Podczas kolejnego spotkania z Rusinovicem stosunki zaogniły się jeszcze bardziej, gdyż kardynał „powiedział, że ma więcej sympatii dla Serbów niż dla Chorwatów”.

Jednakże „Ojciec Święty” – papież Hitlera, Pius XII – miał do ustaszów znacznie więcej dobrych słów. „Traktował przywódców i przedstawicieli reżimu Pavelicia z niezmienną życzliwością. Liczba audiencji, których udzielił Chorwatom, jest znacząca.

W lipcu 1941 roku przyjął stuosobową delegację chorwackich policjantów z szefem policji zagrzebskiej na czele. 6 lutego 1942 roku spotkał się z delegacją ustaszowskiej młodzieży, przebywającej w Rzymie. W grudniu tego samego roku powitał kolejną ich grupę” (Cornwell). O zbrodniarzu Paveliciu mówił w 1943 r. „nasz poglawnik” i wyrażał „rozczarowanie, że na przekór wszystkiemu nikt nie chce uznać, kto jest jedynym, rzeczywistym, głównym wrogiem Europy. Że nie podjęto żadnej prawdziwej, wspólnej zbrojnej krucjaty przeciwko bolszewizmowi”.

14 sierpnia 1941 r. przewodniczący Związku Społeczności Izraelickiej we włoskim Alatrii posłał do Watykanu opis zbrodni dokonywanych na Żydach i prosił, aby Stolica Apostolska podjęła jakąś interwencję w obronie ofiar w rządzie włoskim i chorwackim. Nie dostał odpowiedzi na ten list. W memorandum Światowego Kongresu Żydów z 17 marca 1942 r. zwracano się z prośbą do Stolicy Apostolskiej o wpłynięcie na los Żydów, zwłaszcza na Słowacji, Węgrzech i Chorwacji, ukazując dokładnie ich katastrofalną sytuację. Treści tego listu, oczywiście, nie włączono do jedenastotomowej dokumentacji dotyczącej Kościoła w okresie drugiej wojny światowej, wydanej po wojnie przez Watykan.

13 listopada 1941 r. przywódcy... muzułmanów wydali w Zagrzebiu protest przeciwko „zabijaniu księży prawosławnych i czołowych osobistości bez wyroku i sądu, i przeciw masowemu rozstrzeliwaniu często całkiem niewinnych ludzi, kobiet i dzieci”. „Namiestnik Chrystusa” tymczasem ciągle życzliwie (dla ludobójców) milczał... A jakiż „interes” mogli mieć muzułmanie w tym proteście? Przeciwnie, nie mieli go wcale i mogli milczeć, gdyż ustasze tolerowali muzułmanów w swoim państwie! Ale są granice, kiedy ludzka moralność sama się odzywa i mówi: nie! Nie trzeba żadnych religii, aby potępić coś takiego, żadnych interesów politycznych ani sympatii. Potrzeba tylko jednego: człowieczeństwa.

Były jugosłowiański minister Veceslav Vilder 16 lutego 1942 roku w udzielonym w Londynie wywiadzie radiowym powiedział: „I teraz w otoczeniu Stepinaca popełnia się straszliwe zbrodnie. Bratnia krew leje się strumieniami. Prawosławnych zmusza się do przyjmowania wiary katolickiej i arcybiskup Stepinac nie nawołuje do oporu. Czytamy natomiast o tym, że bierze on udział w paradach faszystów chorwackich i hitlerowców. Co gorsza, biskup Zagrzebia, Salis-Sewis, nie zawahał się wprost pochwalić Pavelicia, kiedy wygłaszał orędzie noworoczne, zaś arcybiskup Sarajewa, Sarić, ułożył 24 grudnia 1941 roku dłuższą odę na cześć Pavelicia”. Po stronie katolickiej rozlegały się czasami głosy protestu. Były chorwacki minister, dr Provislav Grizogno, napisał w liście do arcybiskupa Stepinaca, że Kościół katolicki nie wykazał się ani chrześcijańskim, ani nawet ludzkim współczuciem dla ofiar tego nielegalnego reżimu, „który dopuszcza się straszliwych zbrodni na serbskich wyznawcach prawosławia”.

W efekcie rządów katolicko-faszystowskich, w wyniku masowej zagłady zginęło 487 tys. prawosławnych Serbów (na 2,2 mln), 27 tys. Cyganów, 30 tys. Żydów (na 45 tys.). Ten klerykalny reżim jest najlepszym dowodem na to, że heretycy przestali płonąć w Europie tylko i wyłącznie dlatego, że państwa świeckie odmówiły swej dalszej pomocy. Jednak przy odpowiedniej gorliwości władzy państwowej na Bałkanach wróciło średniowiecze. I jeśli część kleru hamowała się trochę i wykazywała pewną powściągliwość, to tylko dlatego, że patrzyły na nich coraz bardziej przerażone oczy świata.

Wiadomo też, że Watykan brał udział w pomocy dla ustaszów ewakuujących się do Ameryki Południowej w ucieczce przed aliantami (centrum pomocy w Rzymie dla ustaszów było kolegium San Girolamo delli Illirici, finansowane przez Watykan; tam otrzymywali fałszywe paszporty i nazwiska oraz trasy ucieczki).

Terror ustaszów był z pewnością jednym z istotnych czynników, które złożyły się na to, że Jugosławia, obok Polski, zasłynęła największym partyzanckim ruchem oporem. Wobec nacjonalistycznego i klerykalnego okrucieństwa i nietolerancji Jugosławia tym łatwiej przechyliła się na stronę komunistyczną.

Wobec roli Kościoła w ustaszowskiej NDH, nie mógł on liczyć na pobłażliwość władz, taką jak choćby w Polsce. Po wojnie zarządzono likwidację katolickich szkół i organizacji, a także większości klasztorów. Zgnieciono prasę katolicką, zniesiono naukę religii. Chorwaccy katolicy utracili wiele kościołów i miejsc kultu, do 1946 r. aresztowano około połowę duchowieństwa. Stracono ok. 13 proc. kleru, w tym 139 „synów św. Franciszka”.

Wtedy dopiero podniósł się lament! Kler dostrzegł niedolę ludzką! Ściślej: swoich ludzi. „Straty wyrażają się łącznie liczbą 501 ofiar... Jest to liczba, jakiej od wieków nie znała historia państw południowo-wschodnich!” – alarmował już 20 września 1945 r. tamtejszy episkopat.

Tak oto zakończyła się mrzonka o „katolickim eldorado”, „Państwie Bożym” i „przyczółku ewangelizacji” na Bałkanach – obopólnym mordem i spiralą prześladowań. Wobec różnych powiewów ideologicznych jedno więc było stałe: ludzkie cierpienie i nienawiść.

Arcybiskup Stepinac, który przez cztery lata masakr współpracował z ustaszami, został 13 października 1946 r. skazany na 16 lat więzienia i dodatkowe 5 lat utraty honorowych praw obywatelskich za popieranie ustaszowskiego ludobójstwa i udział w spisku antypaństwowym. Wyszedł na wolność po 5 latach. Został następnie mianowany przez papieża kardynałem. Jednak historię piszą zwycięzcy... Jan Paweł II, papież antykomunista, w dwudziestolecie swego pontyfikatu wyświęcił kardynała faszystę Alojzije Stepinaca na błogosławionego!!! Uczynił zeń chorwackiego patriotę i męczennika komunistycznego dyktatu.

Mariusz Agnosiewicz

www.racjonalista.pl

 

 

„FAKTY I MITY” nr 12, 27.03.2003 r.

PRASKA WIOSNA, POLSKI WSTYD

 „Wybacz mi smutna Bratysławo,

Hradcu Kralowy, Zlata Praho

Za śmierć jaskółki tamtej wiosny,

I polskie tanki nad Wełtawą”

Za śpiewanie tego songu można było trafić do pudła

na wiele miesięcy. A jednak było wielu takich Polaków,

którzy się nie bali. Niestety, byli też tacy, co owe

tanki wysyłali i byli bezpośrednio odpowiedzialni za

„śmierć jaskółki”, nadziei

dla Czechów.

Ta jedna z najsmutniejszych

kart naszej historii

nazywana jest interwencją

wojsk Układu Warszawskiego,

a przeprowadzono

ją w celu stłumienia patriotycznego

zrywu Czechów i Słowaków określanego

dziś „Praską wiosną”.

35 lat temu, 5 stycznia 1968 roku, I sekretarzem

Komunistycznej Partii Czech zostaje A. Dubczek. To

był początek nadziei na choćby częściowe zrzucenie komunistycznego

jarzma. Dubczek skupia wokół siebie grono

reformatorów i przystępuje do tworzenia „socjalizmu

z ludzką twarzą”. Nowa ekipa przeforsowuje nowy program

polityczny i gospodarczy, zapowiada poszerzenie

swobód obywatelskich, rehabilitację dysydentów skazanych

w procesach politycznych, a nawet zniesienie cenzury.

W czerwcu 1968 roku ukazuje się drukiem słynny

manifest pisarza L. Vaculika „2000 słów”, w którym

ostrej krytyce poddany zostaje dotychczasowy ustrój

i dominacja ZSRR.

Taka niesubordynacja, czy wręcz kontrrewolucja,

mocno zaniepokoiła rządy państw Układu Warszawskiego

– w tym rząd Polski. Po wielu tajnych naradach

i konsultacjach, 20 sierpnia 1968 r., o godzinie 23.00

rozpoczyna się operacja „Dunaj” – największa operacja

wojskowa w Europie od czasów II wojny światowej.

Desant lotniczy 469 samolotów przenosi na teren

Czechosłowacji aż trzy radzieckie

dywizje. Drogą

lądową przerzuconych zostaje

dalszych 28 dywizji

– w tym jedna polska.

W sumie 450 000 żołnierzy

i 6500 czołgów.

Już o godzinie 23.50

komandosi polscy z oddziału szturmowego przystępują

do rozbrajania załóg czeskich posterunków granicznych.

Później polskie jednostki w sile: 18 500 żołnierzy,

471 czołgów i 542 transportery opancerzone mają opanować

obszar aż 16 tysięcy kilometrów kwadratowych

i pacyfikować ten teren w razie wybuchu powstania,

a tego się obawiano.

W sumie zginęło niewiele ponad 200 osób, ale... wielki

wstyd pozostał. Ówczesna propaganda pokazywała

reportaże o Czechach witających kwiatami polskie czołgi.

Dopiero wiele lat później światło dzienne ujrzały zdjęcia,

na których widać, jak naprawdę nas tam witano.

Oby tamta historia nie powtórzyła się teraz.

MarS

 

 

„FAKTY I MITY” nr 51/52, 05.01.2005 r.: Słowaccy biskupi przyznali, że biskupi i księża katoliccy współpracowali z komunistyczną  policją  polityczną. Przeprosili ich ofiary i poprosili o wybaczenie.

Dominika Nagel, Marek Szenborn

 

 

„FAKTY I MITY” nr 50, 21.12.2006 r.

ŚMIERĆ PRZYJACIELA

„Tłukli mnie i razili prądem po całym ciele, potem kolejno gwałcili. Wszyscy. Było ich dwudziestu” – to relacja dziesięcioletniej dziewczynki, więźniarki zbrodniczego systemu Augusto Pinocheta – tego człowieka, o którym Jan Paweł II mówił: „Mój wierny, oddany przyjaciel”...

Krwawy dyktator i zbrodniarz, fanatyczny katolik, stoi już przed Stwórcą – rekomendowany zapewne przez byłego papieża. Jego ręce ociekają krwią tysięcy zamęczonych Chilijczyków, których jedyną winą było to, że opowiedzieli się przeciwko wojskowej juncie albo nie ukrywali swoich lewicowych poglądów.

Dzień przed krwawym zamachem 11 września 1973 roku socjalistyczny prezydent Allende, legalnie wybrany przez naród, na wieść o możliwym puczu roześmiał się: – Nie ma się czego bać, zawsze możemy liczyć na generała Pinocheta. To mój ukochany druh i sojusznik.

Później, widząc „druha” wchodzącego na czele bojówki do prezydenckiego pałacu, strzelił sobie w usta. Serią z pistoletu maszynowego.

Rozpoczął się potworny terror. W całym kraju stworzono ponad czterysta obozów koncentracyjnych (w tym na stadionie sportowym w Santiago), w których zamęczono tysiące często zupełnie niewinnych ludzi. Przed śmiercią wyłupywano im oczy, obcinano genitalia, dłonie, stopy, języki, rozcinano brzuchy, nadcinano ścięgna i żyły, przewiercano kolana, oblewano benzyną i podpalano głowy, rozrywano dzieci. Wszystkie bez wyjątku uwięzione kobiety zostały przed śmiercią wielokrotnie zgwałcone. Jeśli brak urody więźniarki odstręczał oprawców, stosunek z nią odbywały... specjalnie wytresowane psy. Mężowie (i dzieci) gwałconych musieli brać udział w torturach i egzekucji i czekać na własną śmierć, na którą trzeba było sobie zasłużyć, na przykład torturując współwięźnia...

– Nawet liść w tym kraju nie śmie drgnąć bez mojej wiedzy. A jeśli drgnie, to należy go ściąć! – mawiał dyktator, a zausznicy śmiali się z dowcipu... i ścinali. Do dziś nie można odnaleźć grobów ponad trzech tysięcy tych „liści”.

Później przyszedł czas na konstytucję, która pod dyktando teoretyków z Opus Dei została napisana od nowa w taki sposób, że na wieki gwarantowała juncie rządy w Chile. Nawet wówczas, gdyby przegrała ona z kretesem wybory (jeśliby takie rozpisano) i tak miała zagwarantowane 51 procent w parlamencie.

Gigantyczny kryzys gospodarczy, jaki wkrótce opanował kraj, tylko wzmocnił fale represji i terroru.

Nie zamierzam przytaczać tu najnowszej historii Chile. Dość powiedzieć, że w różnoraki sposób Pinochet gnębił swój kraj aż do roku 1990. Później uciekał przed sprawiedliwością, udając obłęd, nowotwór, całkowitą amnezję lub twierdząc, że o żadnych zbrodniach nic nie wiedział. Został w końcu aresztowany w Londynie w roku 1999 i półtora roku później deportowany do ojczyzny, gdzie wytoczono mu ponad 500 procesów. Gdyby stanął przed sądem, łączna kara, która mu groziła, opiewałaby na ponad 7 tysięcy lat więzienia (i 40 wyroków śmierci).

Ale kilka dni temu „uciekł”, a Chile odetchnęło, choć nadal leczy rany.

W 1999 roku Pinocheta odwiedzili w Londynie przedstawiciele polskiej prawicy, składając mu – jako obrońcy katolickiej wiary i bojownikowi z komunizmem – najwyższe uszanowanie. Panowie Tomasz Wołek, Michał Kamiński i Marek Jurek wręczyli zbrodniarzowi pamiątkowy ryngraf z Matką Boską w dowód uznania zasług. „Jest pan wielkim człowiekiem, wielkim przywódcą i niezłomnym bohaterem” – oświadczyli w załączonym liście.

W poniedziałek, 11 grudnia, odbyła się w TVN uczona dysputa. Biorący w niej udział dziennikarze całkiem poważnie porównywali generała Pinocheta z generałem Jaruzelskim.

– Niewiele ich różni. Obaj mają krew na rękach – oświadczył Jerzy Marek Nowakowski z „Wprost” i dodał, że mord na Popiełuszce równoważny jest ze zbrodniami chilijskiego dyktatora. Czy jest na sali lekarz?

Marek Szenborn

 

 

"FAKTY I MITY" nr 43, 01.11.2007 r. KOŚCIÓŁ POWSZEDNI

KOŚCIELNY KAT... OLIK

Ksiądz przed sądem. W roli świadka w bardzo mocnych słowach krytykującego Kościół.

Kapłana Rubena Capitanio wywołała do odpowiedzi historia. W latach 1976–1983 jego kraj, Argentyna, rządzony był przez prawicową, bestialską juntę wojskową. Sadystyczni generałowie i ich tajna policja zabili ponad 15 tys. ludzi, a dziesiątki tysięcy torturowano. Kościół błogosławił morderców. Byli w nim i tacy, co czynnie pomagali w zbrodniach.

„Stanowisko Kościoła było skandalicznie grzeszne i bliskie dyktatury – oświadczył Capitanio. Kościół zachowywał się jak matka, która porzuca własne dzieci”. Ksiądz został wezwany na świadka w procesie swego kolegi z seminarium, ks. Christiana von Wernicha, oskarżonego o kolaborację z juntą.

Wernich był kapelanem policji. Był obecny podczas torturowania ludzi, a podczas spowiedzi wyciągał od nich informacje, którymi dzielił się następnie z oprawcami. Jednocześnie obłudnie pocieszał rodziny porwanych przez szwadrony śmierci. Po obaleniu junty zbiegł do Chile i pod przybranym nazwiskiem funkcjonował jako ksiądz w nadmorskiej miejscowości El Quisco. Oczywiście, ukryli go jego kościelni zwierzchnicy. W roku 2003 Wernicha wytropili dziennikarze i aktywiści organizacji obrony praw ludzkich.

Przez 3 miesiące sąd wysłuchiwał wstrząsających zeznań ofiar i świadków. Okazało się, jak bardzo Kościół wspierał prawicową soldateskę. Wernich pojawiał się na sali sądowej sporadycznie, w kamizelce kuloodpornej, za szybą. Nie zabierał głosu. Jego adwokat utrzymywał, że z klienta „zrobiono katolickiego kozła ofiarnego”.

Proces dobiegł końca, a teraz trójka sędziów ma zadecydować o wyroku. 62-letniemu Wernichowi, oskarżonemu o współudział w 7 morderstwach oraz 42 porwaniach i torturach, grozi dożywocie, ale przypuszcza się, że będzie ono miało postać aresztu domowego. Dziennikarz Hernan Brienza, który przyczynił się do wytropienia Wernicha, a potem napisał książkę o nim i innych duchownych zbrodniarzach, uważa, że podobne zarzuty należałoby postawić co najmniej 50 innym księżom argentyńskim.

Podobne historie miały niedawno miejsce w innych krajach latynoamerykańskich, którymi rządziły prawicowe dyktatury wojskowe.

W Brazylii, po 11-letnim śledztwie, opublikowano w ubiegłym roku 500-stronicowy rządowy raport, dotyczący osób zabitych przez tajną policję w okresie dyktatury w latach 1961–1988.

W minionym miesiącu w Chile postawiono przed sądem księdza katolickiego, oskarżonego o współudział w zabójstwie 28 działaczy opozycji w październiku 1973 roku po puczu Pinocheta.

ZW

 

 

"FAKTY I MITY" nr 47, 01.12.2005 r.

TRUPY MÓWIĄ

25 października odnotowano śmierć dwutysięcznego żołnierza amerykańskiego zabitego w Iraku.

Wielu zabitych to 18-latkowie. 11,7 procent w chwili śmierci miało nie więcej niż 22 lata. 70 proc. ofiar zginęło przed ukończeniem 30 roku życia. Ponad 2 lata później Bush zapowiada, że zwycięstwo wymagać będzie dalszych poświęceń. Kiedy Amerykanie dowiedzą się, że cena za awanturniczą, imperialną politykę Busha przekroczyła trzeci tysiąc zabitych?

Ale przecież trupy amerykańskie to tylko niewielka część żniwa tej wojny. Liczba Irakijczyków zabitych w trakcie „wyzwalania” i „demokratyzacji” jest wielokrotnie wyższa. Według obliczeń agencji Associated Press, w ciągu minionych 6 miesięcy okupacji życie straciło co najmniej 3870 obywateli Iraku. Rzecznik sił zbrojnych USA, płk. Steve Boylan, mówi, że podczas całej wojny zginęło 30 tys. Irakijczyków. Część ekspertów się z tym zgadza, choć Boylan zastrzega się: „Prawdziwa liczba ofiar może nigdy nie być znana”. Rzecznik po raz pierwszy ujawnił, że siły zbrojne USA prowadzą rejestr zabitych Irakijczyków, ale jest on tajny. Dotąd Rumsfeld zawsze twierdził, że nie ma żadnych szacowań w tym względzie.

Dwie trzecie zabitych stanowią iraccy cywile, reszta to wojsko i policja. Jeśli doliczyć do tego poległych powstańców, to – według Michaela O’Hanlona z Columbia University, specjalizującego się w szacowaniu strat wojennych – liczba wzrasta do 70 tys. „Większość Irakijczyków czuje się mniej bezpieczna niż za rządów Saddama Husajna, a nawet mniej bezpieczna niż podczas pierwszego roku amerykańskiej okupacji” – stwierdza dyplomata James Dobson, który był wysłannikiem Busha do Afganistanu, a obecnie pracuje w federalnym ośrodku analitycznym Rand Corporation. „W czasach Saddama wszystko było w porządku, jeśli trzymało się język na kłódkę – mówi iracki analityk w International Crisis Group, Joost Hiltermann. – Teraz można być poszkodowanym albo stracić życie zupełnie przypadkowo”. Ekspert z waszyngtońskiego Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych Jon Alderman, który kieruje grupą analizującą sytuację na Bliskim Wschodzie, wyraża się w podobnym duchu: „Nieomal z pewnością można stwierdzić, że w ciągu 2,5 roku w Iraku straciło życie więcej ludzi, niż miałoby to miejsce, gdyby Saddam pozostał u władzy”.

TN

 

 

 

 


„WPROST” nr 6, 08.02.2004 r.

NIEPRAWDA, ŻE PRAWDA

NAJBARDZIEJ ROZPOWSZECHNIONE POGLĄDY PRZYJMOWANE PRZE WSZYSTKICH ZA PRAWDZIWE, SĄ ZWYKLE FAŁSZEM.

 

Pierwszym żeglarzem, który opłynął kulę ziemską, był Ferdynand Magellan.

Nieprawda, ponieważ zginął podczas podróży na wyspie Mactan. Ziemię opłynął  jego zastępca Juan del Cano.

 

Cyfry arabskie zostały wynalezione w Indiach.

 

Lud Paryża zdobył Bastylię i uwolnił więźniów politycznych. W rzeczywistości złożona z inwalidów załoga poddała się. Uwolniono oszustów finansowych, fałszerzy weksli i markiza de Sade’a. [oskarżonego o pedofilię.]

 

Pierwszego samolotu nie zbudowali bracia Wrightowie w 1903 r., lecz Francuz Clement Ader w 1890 r.

 

Tulipany nie pochodzą z Holandii, lecz z Turcji. Słowo „tulipan” oznacza turban.

 

Charles Lindbergh był 67. pilotem, który przeleciał Atlantyk. Pierwszym był Albert Read.

 

Sformułowania „żelazna kurtyna” nie wymyślił Winston Churchill w 1946 r., lecz belgijska królowa Elżbieta w 1914 r.

 

Dante nie napisał „Boskiej komedii”, lecz po prostu „komedię”. Przymiotnik „boska” dodano 200 lat po śmierci poety.

 

 

NA ZAKOŃCZENIE...

 

ŻEBY REDAKCJA „FAKTÓW I MITÓW” NABRAŁA KATOLICKIEGO ROZUMU...
A TE ZE „FAKTÓW I MITÓW”

to so tak łogupione przeze jakonś sekte, że piszo, że ksiundzy so ze jakienś wsi! A przeca każdy normalny katolik wi, że łone som ze chmurek czy skondeś tam – no łode Bozi w każdym razie!

Tu mam jeszcze parę uwag żeby zmondrzeli:

1. W katolickiej Polsce jezd 100% katolików (tylko 10% ło tym nie wie)!!! No!

2. Pedofilii by w Polsce nie było gdybyśta ło tym nie pisali, zamiast jakie ksiundzy som świnte! Wy diabły jedne!!!;

3. A jakie wy niekulturalne – ciągle tylko: kuria to, kuria tamto. Kuria! Jak tak można!?

4. Zaczeli by Wy chodzić do przenajświntszego kuścioła, słuchać ksiundzów, przenajświntszego Maryjowego Radia, czytać świnty „Nasz Dziennik” i inne mondre, piszonce katolicko prawde przenajświntsze pisma – to zara by Wy zmondrzeli i zaczeli płacić przenajświntszym ksiundzom i ich słuchać. Przejrzeli by Wy na oczy i zaczeli wreszcie nienawidzić tych przebrzydłych Żydów, masonów i komunistów!

5. Na szczynście ksiundzy nauczajom już maluczkie dzieci (bo na szczynście mondre, katolickie rodzice jim pozwalajom na to), żeby atejisty jim nie poprzewracali w głowach, i już niedługo bendzie tylko powszehny celibat, modlenie siem, poszczenie i czekanie na koniec świata! A wtedy wreszcie Was przepytajom... (ludziska wreszcie poznajom prawde!) i spalom!!! Ha!

A poza tym za pedofilię winny jezd internet, za śmierć pieszych winny jezd alkohol, producenci zbyt szybkich samochodów i same piesi, którzy zamiazd sie modlić w kościele to sie szwendają, a za wyłudzenia, kłamstwa itp. szatan – a nie świnte ksiundzy, które so niewinne jak baranki!

Myślałech i myślałech (ale myśliwym jescem nie został), no bo skoro mam tako role (rolnikiem tyz nie), że każdy normalny katolik wi, że jak włoży kartke do Biblii i bendzie sie 50 lat modlił by Pan Bucek coś tam napisał, i nie napise – to znaczy że istnieje!; czy by spadł dyscz, a bendzie susza – to całkowicie potwierdza jego istnienie!!; albo o wyzdrowienie i ktonś umże TO TYZ CAŁKOWICIE ZNACZY, ŻE ISTNIEJE!!! Tylko te gupce ateisty nie chcom nabrać rozumu i tego nie rozumiejom!

No i na koniec wymyślujem tako pinkno piosenecke:

Jesce Ksiundzy nie zgineli,

Kiedy my żyjemy,

Co my pozarabiali,

Ksiundzom my oddali.

 

Marsz, marsz, Prezydencie,

Z ziemi polskiej do Watykanu,

Za twoim przewodem

Staniem się watykańskim narodem

 

Przejdziem z myślenia na wierzenie,

Będziem Katolikami,

Dał nam przykład Prezydent,

Jak zaprzedać się mamy.

 

Marsz, marsz, katolicy do kuścioła,

Matka Boska Was tam o pieniundzy woła.

 

Jak prezydenci do Watykanu

Po radzieckim zaborze,

Dla ksiundzów ratowania

Nawrócim się jak możem.

 

Marsz, marsz, katolicy...

 

Już tam ojciec do swej Krzyźi

Mówi zapłakany -

„Słuchaj jeno, pono nasi

Nabijają kabzę w kościelne skarbony.”

 

Marsz, marsz, katolicy...

 

Zatkało Was, co?! A Wy niby takie mondre!

Wiecie kto...  

PS

Nawrućta sie na prawdziwom wiarę, póki jeszcze czas, albo bendzieta smażyć sie w piekle!!!

Mudlta sie to Łojca Świntego, który jezd w Watykanie (a najlepiej całej Przenajświntszej Trójcy: Łojca Świntego który jezd w niebie Jana Pawła II, Łojca Świntego B16 i Łojca łode Radyja).

 

 

 

 


NA WESOŁO

 

Szambo zalało pół budynku, przyjechał majster z pomocnikiem.

Majster popatrzył, pokiwał głową, zawołał: „Dawajklucz, siódemkę”

 i zanurkował. Wynurzył się pochwili,

rzucił pod adresem pomocnika: „Franek, dziewiątka!”.

Znowu dał nurka, tym razem na dłużej,

a kiedy wypłynął, otrzepał się i rzekł do asystenta: „Gotowe.

A ty się ucz, Franek, bo całe życie będziesz klucze podawał”.

 

 

PRAWO KATZA: LUDZIE I NARODY BĘDĄ DZIAŁAĆ RACJONALNIE WTEDY I TYLKO WTEDY, GDY WYCZERPIĄ JUŻ WSZYSTKIE INNE MOŻLIWOŚCI...

 

 www.wolnyswiat.pl   WBREW ZŁU!!! 

PISMO NIEZALEŻNE – WOLNE OD WPŁYWÓW JAKICHKOLWIEK ORGANIZACJI RELIGIJNYCH, PARTII, UGRUPOWAŃ I STOWARZYSZEŃ ORAZ WYPŁOCIN REKLAMOWYCH. WSKAZUJE PROBLEMY GOSPODARCZE, POLITYCZNE, PRAWNE, SPOŁECZNE I PROPOZYCJE SPOSOBÓW ICH ROZWIĄZANIA (RACJONALNE MYŚLI, ANALIZY, WNIOSKI, POMYSŁY, POSTULATY, I ICH ARGUMENTACJA, CAŁE I FRAGMENTY ROZSĄDNYCH, INTERESUJĄCYCH MATERIAŁÓW Z PRASY I INTERNETU)

 

OSOBY CHCĄCE WESPRZEĆ MOJE PISMO, DZIAŁANIA PROSZĘ O WPŁATY NA KONTO:

Piotr Kołodyński

Skr. 904, 00-950 W-wa 1

BANK PEKAO SA II O. WARSZAWA

Nr rachunku: 74 1240 1024 1111 0010 0521 0478

Przy wpłatach do 800 PLN należy podać: imię i nazwisko, adres, nr PESEL oraz tytuł wpłaty (darowizna na pismo „Wolny Świat”). Wpłat powyżej 800 PLN można dokonać tylko z konta bankowego lub kartą płatniczą.

ILE ZOSTAŁO WPŁACONE BĘDĘ PRZEDSTAWIAŁ CO 3 MIESIĄCE NA PODSTAWIE WYDRUKU BANKOWEGO (na życzenie, przy wpłacie od 100 zł, będę podawał jej wielkość oraz wskazane dane wpłacających).

Stan wpłat od 2000 r. do dnia 14.01.2012 r.: 100 zł.

 

 

17. ELEKTRONICZNE ZBIERANIE PODPISÓW (pod

inicjatywami ustawodawczymi, moją kandydaturą na prezydenta)

 http://www.wolnyswiat.pl/17.php

 

21. WPŁATY I WYDATKI

 http://www.wolnyswiat.pl/21.html

 

22. MOJA KSIĄŻKA

 http://www.wolnyswiat.pl/22.html