www.wolnyswiat.pl

 

[Ostatnia aktualizacja: 08.2009 r.]

 

 

AMERYKA, AMERYKA…

NIECH BÓG BŁOGOSŁAWI AMERYKĘ...

 

 

"FAKTY I MITY" nr 19, 17,05.2007 r.

USA

Najwierniejszy z wiernych współpracowników prezydenta Busha, były szef CIA Georg Tenet, ujawnił, że aby uzasadnić wojnę w Iraku, władze fałszowały raporty tajnych służb. Wspomniany proceder polegał na niemal hurtowym przerabianiu analiz… Tenet ostrzega także, że – wbrew propagandzie sukcesu – FBI nie udało się rozbić siatek Al.-Kaidy nawet w samych Stanach.

Ooo, jak to wspaniale mieć takiego wielkiego przyjaciela i sojusznika!

 

[Polecam dokumentalny film na DVD: „11 WRZEŚNIA / NIEWYGODNE FAKTY”. Prowokacja Hitlera z podpaleniem Reichstagu i napadem na radiostację - razem wzięte – się chowają! Wszystko wskazuje na to, iż była to prowokacja (ludobójstwo), by mieć pretekst do napadu na Irak – opanowania źródeł ropy naftowej, oraz dla możliwości rabunku złota z skarbca jednej z wież World Trade Center, by zarobić i odwdzięczyć się koncernom naftowym, zbrojeniowym!

Mam nadzieję, iż nie spadnie przypadkowo mi na głowę jakiś boeing... – red.]

 

 

 

www.o2.pl | Środa [03.06.2009, 17:57] 3 źródła

CHAVEZ: CIA CHCIAŁO ZESTRZELIĆ MÓJ SAMOLOT

Prezydent Wenezueli oskarża USA o spisek na jego życie.

Amerykański wywiad miał stać za przygotowaniami do zamachu na życie Hugo Chaveza, który zginąć miał (wedle jego słów) w drodze na zaprzysiężenie lewicowego prezydenta Salwadoru.

Nie wątpię, że to wywiadowcze organizacje Stanów Zjednoczonych stoją za tym - zapewnia Chavez. Wspomagać spiskowców miał kubański emigrant i wróg Fidela Castro, Luis Posada Carriles.

Wenezuelski wywiad ma precyzyjne informacje o planowanym ataku rakietowym na samolot linii Cubana de Aviacion, którym Chavez miał lecieć - donosi MS NBC.

Chavez zrezygnował z tego powodu z wizyty w Salwadorze. Ambasada USA w Caracas odmówiła mediom komentarza.

Wenezuela domaga się przekazania im Posady, byłego agenta CIA, którego oskarża się o nieudany zamach na życie Castro. W wyniku tego zamachu w 1976 roku wysadzono w powietrze samolot kubańskich linii lotniczych nad Barbados - przypomina  MS NBC. | JS

 

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [07.04.2009, 08:19] 4 źródła, 1 wideo

JEST DOWÓD NA KŁAMSTWA USA WS. 11 WRZEŚNIA? (WIDEO)

W gruzie z zawalonych wież WTC chemicy znaleźli materiały wybuchowe.

Ich zdaniem może to świadczyć o kłamstwach administracji George'a Busha o tragedii z 11 września 2001 roku.

Znaleźliśmy czerwono-szare odłamki w kawałach gruzu, zebranych przez mieszkańca Manhattanu ok. 10 minut po tragedii. Takiego samego odkrycia dokonaliśmy w gruzie zebranym dwa dni po ataku oraz po tygodniu od zdarzenia. Zbadaliśmy znalezione odłamki za pomocą mikroskopu optycznego, elektronowego oraz spektroskopu. Nie mamy wątpliwości: są to ślady silnie wybuchowego materiału - twierdzą Steven E. Jones and Niels Harrit, autorzy badania związani z Uniwersytetem w Kopenhadze.

Według chemików opisana przez Jonesa i Harrita substancja to termit: mieszanina złożona z glinu i tlenku żelaza, stosowana w pirotechnice jako środek bojowy. Używa się go m.in. jako wkład w granatach.

Ponieważ typowa reakcja termitowa ma bardzo gwałtowny przebieg, a sam wybuch powoduje rozpryskiwanie się płynnego metalu, znalezione przez naukowców odłamki w różnych warstwach gruzu potwierdzają przypuszczenie, że - poza uderzeniem samolotów w wieże WTC - wewnątrz budynków miała miejsce potężna eksplozja.

Takiej interpretacji nie uwzględnili naukowcy z National Institute of Standards and Technology, którzy oficjalnie badali dowody ataku z 11 września. Nie stwierdzili oni żadnych śladów substancji wybuchowych w zebranym gruzie. | AB

 

 

USA

"FAKTY I MITY" nr 40, 11.10.2007 r. ZE ŚWIATA

ROPIEJĄCY WRZÓD

Wiadomo już prawie oficjalnie, z jakiego powodu Bush napadł na Irak. „Jestem zasmucony, że jest politycznie niewygodne przyznanie tego, o czym wszyscy wiedzą: powodem wojny z Irakiem jest przede wszystkim ropa naftowa”.

Tak stwierdził w wydanej właśnie książce Alan Greenspan, wieloletni szef Banku Rezerwy Federalnej, do niedawna jeden z najbardziej wpływowych ludzi w USA.

Wszyscy wiedzą? Czy aby na pewno? Czy polskie władze lewicowe i prawicowe, postkomusze i pro-Kacze też wiedziały o tym? Skoro wiedziały, to dlaczego taiły to przed Polakami? Jeśli wciskano im kit (broń masowego rażenia, demokratyzacja Bliskiego Wschodu i niesienie mu wolności, obrona przed al Kaidą), to ktoś teraz powinien wyciągnąć z tego jakieś wnioski i spytać uprzejmie Biały Dom – dlaczego?! Nie uczynił tego Kwaśniewski ani Miller, ale powinni Kaczyńscy, bo teraz rządzą. No i co z deklarowanym dalszym przedłużaniem udziału Polaków w okupacji? | PZ

 

 

"FAKTY I MITY" nr 41, 18.10.2007 r. FAKTY

„Zaangażowanie wojskowe Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników w Iraku i Afganistanie jest katastrofą. Nie tylko nie zdołało ustanowić pokoju w tych krajach, ale stworzyło klimat i teren dla działalności al Kaidy” – głosi raport opublikowany przez światowej sławy ośrodek analiz Oxford Research Group.

Eee tam... Wkrótce CBA aresztuje o 6 rano bin Ladena i będzie po kłopocie.

 

 

 http://www.irak.pl/

Ofiary po stronie okupantów

oficjalnie 4000 żołnierzy USA (wg rozmaitych źródeł niezależnych ponad 13 000 lub nawet ok. 35 000)

 

OFIARY PO STRONIE IRACKIEJ:

Ponad 1 milion (1 200 000) cywili zmarłych i zabitych przy użyciu napalmu, broni chemicznej, bomb kasetowych, itd.

 

co najmniej 45 000 żołnierzy (głównie młodych poborowych)

 

co najmniej 54 000 powstańców

 

2 000 000 (2 miliony) rannych cywili (w tym: poparzonych napalmem, napromieniowanych zubożonym uranem, itd.)

 

4 500 000 uchodźców (2 500 000 uchodźców poza granicami Iraku, 2 000 000 uchodźców w granicach Iraku)

 

ponad 2 000 lekarzy i pielęgniarek zabitych,

 

18 000 lekarzy i pielęgniarek opuściło kraj

 

drastyczny wzrost liczby chorób nowotworowych, schorzeń posttraumatycznych, poronień, itd.

 

70% - 90% więźniów w Iraku 'aresztowanych "przez pomyłkę"

 

 

PRAWDZIWSZE OBLICZE M.IN. WOJNY W IRAKU:

 http://www.irak.pl/

 

 http://www.zieloni.osiedle.net.pl/irak-tsunami.htm

 

 http://lepszyswiat.home.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=220

 

 http://www.psz.pl/tekst-565/Phylis-Bennis-Nieudany-Transfer-Wladzy-rosnace-koszty-wojny-w-Iraku

 

 http://www.pka.most.org.pl/publicystyka_08.htm

 

 

 www.o2.pl | Czwartek [16.04.2009, 14:12] 2 źródła

CYWILE GINĄ W EGZEKUCJACH I ZAMACHACH

Powstał raport na temat przyczyn śmierci Irakijczyków.

Spośród 60 481 cywilów, którzy zginęli od początku wojny w Iraku 33 procent to ofiary egzekucji. 29 procent z nich było wcześniej torturowanych. To wyniki analizy przygotowanej przez King's College i Royal Holloway University of London oraz organizacji

Iraq Body Count.

Ludność cywilna ginie też w nalotach, przeprowadzanych głównie przez siły amerykańskie, a także w ostrzałach lotniczych i lądowych - piszą autorzy raportu.

W każdym z takich incydentów ginie przeciętnie 17 cywilów. Średnio 16 osób staje się natomiast ofiarami każdego zamachu samobójczego. Według raportu w takich zamachach zginęło 14 procent cywilnych ofiar wojny.

Natomiast jedna piąta cywilów w Iraku zginęła od strzałów z broni ręcznej podczas wymiany ognia i strzelanin. Raport opublikowano w „New England Journal of Medicine". | TM

 

 

FIRMA USAKORP POLECA…

Szybkie załatwienie poparcia mas (wersja, na licencji amerykańskiej, dla Polaków)...

 

 

Polecamy też, bardzo skuteczny - uzyska się poparcie mas dla wszelkich mordów i grabieży,  zestaw religijnych zawołań.

Oferujemy także organizację przewrotów, mordów politycznych, zadłużanie państw, by po wieczne czasy żyć z odsetek, treść wszelkiej, potrzebnej propagandy, itp.

 

 

www.o2.pl | Wtorek [04.08.2009, 22:22] 4 źródła

AMERYKANIE AKCEPTUJĄ ATAKI ATOMOWE

I zrzucenie bomb na Hiroszimę oraz Nagasaki.

Aż 61 proc. Amerykanów uważa, że zrzucenie bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki było słuszne i podjęto wtedy właściwą decyzję - donosi portal mystateline.com

 

To wyniki sondażu przeprowadzonego przez Uniwersytet Quinnipiac wśród blisko 2,5 tysiąca mieszkańców Stanów Zjednoczonych. Publikacja jego wyników zbiegła się z 64. rocznicy amerykańskiego ataku atomowego na japońskie miasta.

 

Tylko 22 procent badanych Amerykanów stwierdziło, że było to działanie nie do zaakceptowania. Pozostali nie mieli zdania.

 

Ataki z 1945 roku mają oczywiście najwięcej zwolenników wśród Republikanów (74 proc.) oraz osób starszych (73 proc.)

 

Stany Zjednoczone zrzuciły bomby atomowe 6 sierpnia 1945 roku na Hiroszimę, a trzy dni później na Nagasaki. W obu miastach zginęło ponad 200 tysięcy osób. | AJ

 

[Wystarczyło zrzucić jedną bombą w odludnym msu – dla demonstracji jej siły; by odstraszyć od dalszej walki (a właściwie niepotrzebnego przedłużania agonii – klęska Japonii była już przesądzona). - red.]

 

 

„FAKTY I MITY” nr 4, 24.01.2003 r.

USATWÓJ PRZYJACIEL

Prezydent USA zażądał około

400 miliardów dolarów

na tzw. cele obronne (czytaj:

wojenne). Jest to o 45 miliardów

dolarów więcej niż wynosi

obecny amerykański budżet wojskowy.

Jak zawrotna jest to ilość

pieniędzy niech świadczy to, że

Pentagon dysponuje prawie połową

sumy, którą na zbrojenia wydaje...

cały świat.

Budżet obronny dziesięciu następnych

po USA potęg ekonomicznych

i militarnych świata to zaledwie 310

miliardów dolarów. Rosja, na przykład,

wydaje około 60 miliardów,

a Chiny tylko 40. Te dane wskazują

na oczywisty cel administracji USA:

kontrola militarno-ekonomiczna ziemskiego

globu. Jak powiedział niedawno

w parlamencie brytyjskim słynny

angielski dramaturg, reżyser i działacz

polityczny, Harold Pinter: „Bush

i jego klika szykują się do tego, aby

kontrolować cały świat i jego bogactwa

naturalne. I mają gdzieś, ilu ludzi

trzeba będzie zamordować, aby

ten cel osiągnąć”.

Trudno jest dokładnie ustalić, ile

razy i gdzie USA interweniowały militarnie.

Oblicza się jednak, że

w krótkim czasie swego istnienia Stany

Zjednoczone od 1776 r., jako niepodległe

państwo, przeprowadziły

ponad 400 wielkich akcji militarnych

i blisko 6000 „zakamuflowanych”

interwencji w ponad 100 krajach.

Tylko od czasu drugiej wojny światowej,

USA zbombardowały aż 19

krajów, w tym tak małe i biedne

jak Gwatemala i Grenada, żeby nie

wspomnieć o zmasakrowaniu Wietnamu,

Iraku czy ostatnio Afganistanu.

Nikt też nie wie – i chyba nigdy

nie będzie dokładnie wiedział – ile

milionów ludzi straciło życie w wyniku

zbrojnych interwencji USA.

W Kambodży lotnictwo amerykańskie

zrzuciło na ten biedny kraj ponad

pół miliona ton bomb. Zginęło

około 600 tys. ludzi. W Laosie,

pół miliona. Na Filipinach, ćwierć

miliona. W wojnie koreańskiej – milion.

W Wietnamie – największym

horrorze made in USA – Amerykanie

zabili prawdopodobnie ponad

2 miliony Wietnamczyków (z tego

połowa to cywile).

W tych okrutnych akcjach, w szaleństwie

dominacji i kontroli nad światem

ginęli również Amerykanie.

W wojnie w Wietnamie, zginęło prawie

60 tys. żołnierzy amerykańskich.

W wojnie z Irakiem o Kuwejt, którą

zachwycały się amerykańskie media,

zginęło ponoć tylko 760 Amerykanów,

a straty irackie sięgały prawdopodobnie

ponad dwieście tysięcy żołnierzy

i cywilów. Ale nie mówi się

o tym, że na skutek zetknięcia się

z radioktywnym pyłem uranowym,

dotychczas zmarło około 8000 amerykańskich

weteranów wojny „Pustynna

burza” i aż 200 tys. ubiega

się o odszkodowanie z powodu inwalidztwa.

W swej książce „Derailing

Democracy” („Wykolejając demokrację”),

David McGowan pisze: „Od

Drugiej Wojny Światowej akcje militarne

Ameryki spowodowały więcej

śmierci i zniszczenia na całym świecie

niż podobne akcje jakichkolwiek

innych krajów”.

Nie bój się przeciętnych Amerykanów

czy Irakijczyków, którzy jak Ty

kochają dzieci i próbują, jak Ty, związać

koniec z końcem i w miarę dobrze

żyć. Ale bój się Prezydenta George’a

Busha i innych jastrzębi wojny

w Białym Domu. Bój się CIA i Pentagonu,

największej machiny wojennej

w historii świata, która teraz jest

o krok od rozpoczęcia nowej zmasowanej

akcji przeciwko Irakowi wyniszczonemu

poprzednią wojną i nieludzkimi

sankcjami ekonomicznymi.

Głównym celem tej kolejnej interwencji

USA jest oczywiście ropa naftowa,

której Irak, na swoje nieszczęście

ma olbrzymie złoża, a której machina

wojenna USA potrzebuje coraz

więcej. Wierzyć w to, że celem

nowej agresji militarnej USA jest

wprowadzenie prawdziwej demokracji

w Iraku i zlikwidowanie tzw. zagrożenia

dla pokoju na świecie, jaki

stanowi reżym Saddama Husajna

– to wierzyć, że ziemia jest płaska.

Kazimerz Dziamka

 

[A co oznacza konflikt zbrojny, wojna?! To oznacza kalectwo, śmierć przede wszystkim młodych, zdrowych ludzi (ludzie chorzy, którzy się wtedy rozmnażają..., oraz starzy są, na ogół, chronionymi cywilami). A przeżywają w nich najczęściej najokrutniejsi, mający najmniej skrupułów, psychopaci – czyli jest to podwójna selekcja negatywna!!! – red.]

 

 

 www.o2.pl | Piątek [02.01.2009, 15:20]

Ponad połowa zabitych w strefie gazy to dzieci

 

§          

"WPROST" nr 23(1226), 11.06.2006 r.

ZABAWY Z BRONIĄ

W Wielkiej Brytanii, Australii czy Japonii liczba osób zastrzelonych w ciągu roku nie przekracza 70, w USA przekracza 30 tysięcy

(...) Miliony strzelb

Statystyki kryminalne wskazują na to, że z drugiej poprawki do konstytucji robi się w USA bardzo nieszczęśliwy użytek. W 1999 r. w Ameryce zostało zastrzelonych 30 tys. osób. W 2000 r. 75 tys. ludzi zostało postrzelonych w wypadkach i napadach z bronią. 70 proc. tych wypadków zdarzyło się wskutek użycia legalnie nabytej i zarejestrowanej broni. Dla porównania, w krajach, w których obowiązują rygorystyczne prawa dotyczące posiadania broni, jak Wielka Brytania, Australia czy Japonia, liczba osób zastrzelonych w ciągu roku nie przekracza 70. Specjalna grupa ekspertów, wyznaczona przez prezydenta Clintona, obliczyła, że rocznie w USA dostępnych jest 4 mln sztuk broni pochodzącej z przemytu lub nielegalnej produkcji.

Osobnym problemem jest to, że do broni mają dostęp dzieci. W stanie Teksas, który słynie z literalnego traktowania drugiej poprawki, w 1998 r. w szkołach publicznych skonfiskowano ponad 8 tys. sztuk broni. W tym samym okresie szkoły były miejscem ponad 63 tys. incydentów z jej użyciem. W USA liczba dzieci, które co roku giną w wypadkach związanych z bronią palną, jest 12-krotnie wyższa niż w innych 25 krajach rozwiniętych razem wziętych. (...)

Marta Fita-Czuchnowska

 

§          

1 000 mld dolarów (1 bilion) wydaje się rocznie na zbrojenia na całym świecie (z tego Stany Zjednoczone ponad 400 mld dolarów) czyli ponad 20 razy więcej niż potrzeba - jak szacuje ONZ - by zapewnić podstawowe minimum czyli żywność, higienę i oświatę tej połowie ludzkości, która żyje za 2 dolary dziennie i mniej.

 

 www.o2.pl | Piątek [26.12.2008, 22:10] 1 źródło |

RACHUNEK ZA WOJNĘ Z TERRORYZMEM: BILION DOLARÓW

Decyzje Georga Busha sporo kosztują gospodarkę USA.

Początek amerykańskiej wojny przeciwko terrorystom wyznacza atak na World Trade Center i Pentagon z 11 września 2001 roku. Od tej pory Stany Zjednoczone wydały ponad bilion dolarów na wojnę z państwami "osi zła".

 

Jest to już kwota 10 razy większa niż np. ta, którą USA zainwestowały w wojnę w zatoce perskiej. Samo wysłanie amerykańskiego żołnierza do Afganistanu kosztuje gospodarkę Stanów Zjednoczonych 775 000 dolarów. Jest to suma trzy razy większa niż w przypadku innych operacji wojennych prowadzonych przez USA.

 

Specjaliści z Center for Strategic and Budgetary Assessments obliczyli, że za samą wojnę w Iraku USA zapłaciły 687 miliaród dolarów, za wojnę w Afganistanie - 184 miliardy i za bezpieczeństwo własnego kraju - 33 miliardy. Rachunek za przedsiębrane przez USA projekty militarne wymierzone przeciwko terrorystom specjaliści z CSBA oszacowali na 1,3 biliona dolarów.

AB

 

 

„FAKTY I MITY” nr 36, 09.09.2004 r.

MENGELE Z USA

W Iraku amerykańscy lekarze,

pielęgniarki i felczerzy fałszowali

akty zgonu, aby nie wyszło

na jaw, że przyczyną śmierci jeńców

było morderstwo. Ukrywali też dowody

torturowania.

Pod koniec sierpnia na łamach brytyjskiego

magazynu medycznego „The Lancet”

ukazał się artykuł „Abu Ghraib: its Legacy

for Military Medicine” („Spuścizna Abu

Ghraib w odniesieniu do medycyny wojskowej”)

autorstwa prof. bioetyki, Stevena

Millsa z University of Minnesota. W oparciu

o analizę dokumentów z kongresowych

przesłuchań, raportów oraz zeznań świadków

autor stwierdza, że amerykańscy lekarze

wojskowi i personel, który był na służbie

w bagdadzkim więzieniu, współpracowali

w torturowaniu więźniów i pomagali ten

proceder maskować.

W „The Lancet” czytamy: „Dowództwo

Abu Ghraib nie zawiadamiało rodzin więźniów

o ich zgonach, chorobach czy przeniesieniach

do szpitala, jak tego wymaga konwencja

genewska. Irakijczyk wzięty do niewoli

przez żołnierzy amerykańskich po kilku miesiącach

został znaleziony przez rodzinę w szpitalu.

Znajdował się w stanie śpiączki, jego

czaszka była w trzech miejscach pęknięta, kciuk

złamany, miał oparzenia na stopach. Diagnoza

lekarska stwierdzała, że doznał ataku serca

i nic nie wspominała o obrażeniach... W listopadzie

2003 r. iracki generał Mowhoush

został podczas przesłuchania wepchnięty do

śpiwora, a przesłuchujący siedział mu na piersiach.

Zmarł, medycy nie próbowali go reanimować;

chirurg orzekł śmierć z powodów

naturalnych... Lekarze rutynowo stwierdzali,

że śmierć nastąpiła z powodu ataku serca,

szoku termicznego lub przyczyn naturalnych.

Nigdy nie wspominano o nienaturalnych powodach

śmierci” – konstatuje prof. Mills.

W jednym ze wspominanych przypadków żołnierze

amerykańscy przywiązali więźnia do

górnej części krat celi, zakneblowali go i bili.

Kiedy zmarł, lekarz napisał w akcie zgonu:

„Z przyczyn naturalnych. Zmarł podczas

snu”. Po 6 miesiącach, gdy sprawę odkryła

organizacja Human Rights Watch, Pentagon

zmienił powód śmierci na „morderstwo przez

pobicie i uduszenie”.

Rzecznik Pentagonu powiedział w wywiadzie

dla „The Wall Street Journal”: „Nie ma

dowodów, iż wojskowy personel medyczny

współpracował ze strażnikami przy używaniu

przemocy wobec więźniów... Dziesiątki, a może

nawet setki irackich powstańców i zatrzymanych

terrorystów zostało ocalonych dzięki

znakomitym umiejętnościom i opiece medycznego

personelu wojskowego USA”. W tym

samym czasie rzecznik armii USA do spraw

więźniów, płk Barry Johnson, wypowiadając

się w kwestii praktyk lekarzy wojskowych,

oświadczył: „Wiele z tych przypadków objętych

jest śledztwem i osobom winnym stosowania

przemocy postawione będą zarzuty”.

W towarzyszącym artykułowi Millsa komentarzu

odredakcyjnym „The Lancet” czytamy:

„Personel medyczny powinien teraz przełamać

milczenie; ci, którzy byli zamieszani lub

byli świadkami przemocy, powinni zdać pełną

relację z tego, co zdarzyło się w Abu

Ghraib i w Guantánamo”.

Psychiatra z Uniwersytetu Harvarda,

prof. Robert Jay Clifton, który

jest autorem książki o lekarzach i torturach

w faszystowskich Niemczech,

określa analizę Millsa jako „bardzo

dobry, szczegółowy opis nadużywania

medycznych pryncypiów i medycznej

etyki”. W swym eseju na łamach

„New England Journal of Medicine”

Clifton apeluje, by środowisko medyczne

ujawniło, co wie o torturowaniu

więźniów przez Amerykanów, i wzywa

do przeprowadzenia niezależnego,

cywilnego śledztwa.

Tymczasem kompania klawiszów wojskowych

odpowiedzialnych za to, co działo się

w Abu Ghraib, powróciła do USA i została

powitana z honorami przynależnymi bohaterom

wojennym. Dziękowano im za stanie

na straży wolności, a dowódca strażników wyrażał

dumę z osiągnięć.

W przyszłym tygodniu ma zostać ujawniony

kolejny raport w tej sprawie, autorstwa

generała George’a Faya,

który ponoć wskazuje winnych

kryminalnych przestępstw na

najwyższych szczeblach dowództwa,

włącznie z byłym dowódcą

operacji w Iraku, gen.

Sanchezem. Generałowie

przez kilka miesięcy ignorowali

alarmujące raporty

Międzynarodowego

Czerwonego

Krzyża o pastwieniu

się Amerykanów

nad bezbronnymi

jeńcami. Raport

Faya niemal stwierdza,

że strażnicy torturowali

więźniów na

rozkaz z góry.

O sadystach z US

Forces i ich przełożonych

usłyszymy jeszcze

nie raz.

John Freeman

 

 

„FAKTY I MITY” nr 38, 23.09.2004 r.

QUASI-DEMOKRACJA

Co jakiś czas można usłyszeć w telewizji, że demokracja

jest wprawdzie ustrojem wadliwym,

ale najlepszym z możliwych. Być może tak jest,

tyle że nie wszystko, co demokracją zwiemy, jest

nią w rzeczywistości.

Ponoć od 15 już

lat mamy w Polsce demokrację,

i to parlamentarną.

Lud wybiera

swoich przedstawicieli,

a ci stanowią

prawo zgodnie

z danymi ludowi obietnicami i z tych obietnic są przez

społeczeństwo rozliczani. Tak wygląda teoria... W praktyce

lud nie kwapi się na wybory, bo wie, że wybrańcy za

nic mają składane obietnice, a rozliczanie z nich to czysta

fikcja. Podobnie wymiana wybrańców na niewiele się

zda, bo nowi szybko podążą śladem starych, zaprawionych

w kłamstwach i korupcji.

Czy z tego zaklętego kręgu beznadziei nie ma wyjścia?

Jest, choć ustanowienie prawdziwej demokracji nie

jest łatwe nawet w krajach, które uchodzą za wzory czy

nawet ojczyzny demokracji. Charakterystyczny jest przykład

Stanów Zjednoczonych, wynoszonych ponad niebiosa

przez polską prawicę jako wzór wzorów. Amerykanie,

prawdę mówiąc, nie mają szczególnego wyboru: Partia

Demokratyczna niewiele różni się od Partii Republikańskiej

– jest, owszem, za aborcją i ciut większymi podatkami,

ale to wszystko. To trochę tak, jakby wybierać

między SLD a SdPl. Co prawda istnieją tam także inne

partie, na przykład socjaldemokratyczna, ale one nie

mają najmniejszego znaczenia wyborczego. Dwie najważniejsze

partie cieszą się poparciem często tych samych

koncernów i miliarderów, którzy obficie wspierają obydwie

gotówką. I nie robią tego bezinteresownie. Na dodatek

cechą charakterystyczną systemu amerykańskiego

jest brak ograniczeń kwotowych w przekazywaniu wsparcia

przez poszczególne osoby i firmy. Nawet w „dzikiej”

Polsce istnieje limit (10 tys. zł), które może przekazać jedna

osoba na komitet wyborczy danego kandydata. To sposób,

aby chronić państwo przed dyktaturą bogaczy. Jeżeli

dodamy, że wybory

prezydenckie za oceanem

przypominają

raczej wybory miss

piękności niż merytoryczną

debatę polityczną,

to można zasadnie

snuć rozważania, czy w USA istnieje w ogóle jakaś

demokracja. Nie dziwi w tym kontekście, że większość

Amerykanów nie uczestniczy (w Szwecji uczestniczy

ponad 80 proc. mieszkańców) w wyborach, bo co za

różnica, jaki reprezentant wielkich korporacji będzie rządził.

Tamtejsze społeczeństwo nie buntuje się jednak, bo

po pierwsze – korzysta z profitów, jakie gwarantuje obywatelstwo

supermocarstwa, a po drugie – jest skutecznie

ogłupiane patriotyczną propagandą, dzięki której wierzy,

że żyje w najlepszym kraju świata. Nawet w Europie demokracja

przeżywa kryzys, czego dowodem jest konstruowanie

Unii Europejskiej pod kątem potrzeb wielkich

przedsiębiorstw, a nie zwykłych obywateli.

Są jednak światełka w ciemności – demokracja ciągle

ma się dobrze w Szwecji, gdzie społeczeństwo wychowano

tak, aby dbało o własne sprawy i patrzyło na

ręce politykom. Tam nie przejdzie hochsztaplerka,

a każda korona z publicznych funduszy jest wydawana

z namysłem i pod kontrolą. Podobnie w Szwajcarii, gdzie

przetrwały tradycje demokracji bezpośredniej – rządzący

nie tylko pytają obywateli o wszystkie ważne sprawy,

ale także czują na plecach ich oddech. Jest się zatem

od kogo uczyć – trzeba tylko chcieć!

Adam Cioch

 

 

„FAKTY I MITY” nr 40, 07.10.2004 r.

STATUA (BRAKU) WOLNOŚCI

W USA słowo „wolność”

jest tak święte jak

w Polsce wyraz „papież”.

To nieodłączny element

wszystkich przemówień – im więcej

w nich demagogii i zadęcia,

tym „wolność” częściej odmienia

się przez wszystkie przypadki.

Amerykanie, chełpiąc się „wolnością”

jako znakiem firmowym swego

kraju, mają poważne problemy z jej

egzemplifikacją. Ludzie o innym

punkcie widzenia (najczęściej dzięki

temu, że wychowali się poza USA)

często z rezerwą patrzą na pietyzm

wobec owego abstrakcyjnego pojęcia.

Wiedzą, że Amerykanie są niewolnikami

pracy, często bardzo niepewnej,

za którą wynagrodzenie warunkuje

ich egzystencję. Zwolnienie wiąże się

w najlepszym razie ze stresem, a nierzadko

oznacza utratę domu i auta

(niemożność spłacania rat...), ubezpieczenia

zdrowotnego, emerytury

i całego materialnego prestiżu, który

jest w USA kryterium społecznego

statusu. Jeśli ktoś pracę ma, to głośno

nie wspomni o wolności i prawie

do wypoczynku, którego Amerykanie

mają znacznie mniej niż Europejczycy.

W Stanach sile roboczej wpojono,

że urlop dłuższy niż kilka dni

jest niemoralny i nielojalny wobec

pracodawcy; tak jak korzystanie ze

zwolnienia chorobowego – jeśli ma

się do niego prawo (wielu nie ma).

Także wolność mediów jest coraz

bardziej problematyczna, bo ich

właściciele pod presją władz są ostrożniejsi

z puszczaniem materiałów krytycznych

wobec rządzących republikanów.

Już wiedzą, że ta ekipa jest

bezwzględna wobec niepodporządkowanych.

Zresztą nie chodzi tylko o media:

biznesmen prowadzący firmę

wie, że jeśli będzie popierał finansowo

demokratów, nie dostanie zamówień

rządowych, będzie nękany

przez kontrole, nie ma co liczyć na

ulgi podatkowe czy korzystne regulacje

ustawodawcze.

Sygnały niespotykanego dotąd

w USA gwałcenia wolności coraz częściej

schodzą do poziomu prywatnych

obywateli i zaczynają przypominać

praktyki demoludu. Młody

człowiek przylepił na błotniku auta

przedwyborcze hasło wyszydzające

Busha. Nie spodobało się to konserwatywnemu

sąsiadowi, więc zadzwonił,

gdzie trzeba i do drzwi wywrotowca

zapukali agenci Secret Service.

Kobieta za anty-Bushową nalepkę

na samochodzie wyleciała

z pracy – jak się okazuje, można za

to w USA wylać, i to jak najbardziej

legalnie. Sprawa nabrała rozgłosu,

pracodawca zaproponował jej powrót,

ale ona wolała ofertę Johna

Kerry’ego i przyjęła pracę w jego

kampanii wyborczej. W pewnej firmie

w Filadelfii żądano od pracowników

kilkusetdolarowych wpłat na

kampanię republikanów pod groźbą

wyrzucenia z pracy. Młoda para

pojawiła się na kapitolu stanowym

w Charleston w Wirginii Zachodniej,

gdy odbywało się tam spotkanie

z Bushem. Nie było problemów, póki

tajniacy nie spostrzegli, że przybyli

mają podkoszulki z przekreślonym

napisem „Bush”, a z tyłu wyznanie

wiary: „Kocham Amerykę, nie

znoszę Busha” i: „Zmianę reżimów

trzeba zacząć od domu”. Małżonkowie

zostali natychmiast zakuci w kajdanki

i aresztowani; dziewczynę po

kilku dniach wywalono z pracy federalnej.

Usiłowano ich podciągnąć

pod paragraf („nielegalne wejście na

teren prywatny”), ale oskarżenie wyśmiano.

Teraz oni wytaczają sprawę

Secret Service i Białemu Domowi za

pogwałcenie gwarantowanego (dotąd)

prawa do wolności wypowiedzi.

Przykłady te zwiastować mogą

nadciąganie niebezpiecznej fali zamordyzmu.

Ustawa patriotyczna pozwala

zamykać i więzić bezterminowo

ludzi bez podania zarzutów, zawiadomienia

rodzin i bez prawa do

adwokata; społeczeństwo śledzone

jest i inwigilowane na coraz bardziej

wyrafinowane sposoby; legitymizuje

się i praktykuje tortury. Władza

chce coraz więcej wiedzieć o obywatelach,

a jednocześnie nie dopuścić,

żeby oni wiedzieli cokolwiek

o motywach i kulisach jej działań.

Jeśli kamaryla Busha utrzyma się

przy władzy w Białym Domu, parlamencie

i Sądzie Najwyższym,

Amerykanie mogą na nowo zapoznać

się ze smakiem nie tak przecież

odległej epoki maccartyzmu.

Na to wszystko nałożą się konsekwencje

aroganckiej, wojowniczej

polityki zagranicznej i egoistycznej

(wszystko dla bogatych) polityki ekonomicznej.

Ameryka wciąż utrzymuje, że

jest natchnieniem i przywódcą „wolnego

świata”. Tyle że prawie nikt

tej opinii nie podziela.

John Freeman

 

 

„FAKTY I MITY” nr  46, 18.11.2004 r.

JAK WYGRYWANO WYBORY

Wszystkie chwyty dozwolone

– takie powinno

być motto tegorocznych

prezydenckich wyborów w USA.

Ze stanów, w których demokraci

zmobilizowali mniejszości etniczne

do rejestracji i głosowania, napływały

sygnały o wysyłaniu sfałszowanych

listów zawiadamiających, że ludzie,

którzy mają na koncie choćby niezapłacony

mandat za parkowanie, zostaną

w lokalu wyborczym zdemaskowani

i „mogą pójść do więzienia nawet

na 10 lat, a dzieci zostaną im odebrane”.

Niby-urzędowe pisma donosiły,

że głosujący wcześniej mają wysyłać

swe głosy na adres, który okazał

się fałszywy.

Republikanie wysłali 8 tys. partyjnych

aktywistów do zamieszkałych

przez murzyńską większość dystryktów

wyborczych w Ohio, gdzie demokraci

zarejestrowali w tym roku

400 tys. nowych wyborców (Bush nie

mógł przegrać w Ohio). Na mocy zreanimowanego

prawa sprzed pół wieku

w lokalach wyborczych aktywiści

partyjni mogą kwestionować prawo

do głosowania każdego wyborcy. To

wydłuża oczekiwanie i powoduje – na

co liczyli zwolennicy Busha – że po

kilku godzinach w kolejce wyborcy

niecierpliwią się i wracają do domów.

2 listopada republikańscy pracodawcy

często domagali się, by pracownicy

zostali po godzinach (głosowanie

trwało od 7 do 19). Republikanie jeszcze

przed wyborami wystąpili z zastrzeżeniami

wobec 35 tys. nowo zarejestrowanych

w Ohio. Taka sama

taktyka była stosowana na Florydzie.

28 października tajemniczo zaginęło

60 tys. kart osób głosujących wcześniej

w demokratycznym dystrykcie.

Pojedyncze przypadki nadużyć wyborców

nowo zarejestrowanych przez demokratów

były przez republikanów

histerycznie rozdmuchiwane. Dwa tygodnie

przed wyborami, kiedy możliwe

było wcześniejsze głosowanie, na

osiedlach zamieszkałych przez mniejszości

etniczne, ubogich lub starszych

pojawiali się fałszywi pracownicy elekcyjni,

którzy oferowali się, że odniosą

karty do lokalu komisji albo proponowali

załatwienie głosowania

w domu.

TN

 

 

"FAKTY I MITY" nr 2, 17.01.2008 r.

BÓG NA PREZYDENTA!

W USA już od kilku prezydenckich elekcji umacnia się rola kryterium religijnego w wyborze najważniejszego przywódcy na świecie.

Ale śledząc kampanię przed tegorocznymi wyborami, coraz częściej odnosi się wrażenie, że Amerykanie wybierają naczelnego kaznodzieję czy duchowego przewodnika, nie zaś prezydenta świeckiego (deklaratywnie...) państwa.

Ponieważ w roku 2000 i 2004 o wyborze Busha i dominacji konserwatywnej Partii Republikańskiej zadecydowali ewangeliccy fundamentaliści protestanccy, działacze Partii Demokratycznej doszli do przekonania, że bez poparcia przynajmniej części tego bloku mają mniejsze szanse na sukces. Trwają więc zaloty pod hasłem, że republikanie nie mają wyłączności na głosy pobożnych.

Równocześnie w gronie republikańskich pretendentów brak kandydata, którego to ugrupowanie mogłoby poprzeć bezapelacyjnie. Rudi Giuliani robi co może, by zapomniano i wybaczono mu kilka małżeństw, poparcie dla gejów i aborcji. Mitt Romney ze swego poparcia dla przerywania ciąż wycofał się już wcześniej, teraz usiłuje zatrzeć złe wrażenie, jakie na protestantach robi jego mormonizm. Wygłosił niedawno przemówienie, w którym zapewnił, że jest „prawie chrześcijaninem” (protestanci nie traktują mormonów jako chrześcijan, uważają to wyznanie za kult). Romney usiłował powtórzyć sztukę Johna Kennedy’ego – pierwszego kandydata katolika, któremu udało się rozwiać obawy protestantów, że gdy zasiądzie w Białym Domu, będzie spełniał polecenia papieża. Ale Kennedy jasno oświadczył: „Wierzę w Amerykę, gdzie separacja Kościoła i państwa jest absolutna”. Romney nigdy nie odważyłby się czegoś takiego zasugerować, bo byłoby to dziś polityczne samobójstwo.

Inny republikanin, John McCain, chcąc zyskać punkty u religijnej konserwy, głosi, że „Ameryka jest narodem chrześcijańskim” i taka była intencja jej ojców założycieli. To nieprawda. Założyciele nie byli fanatykami religii. Byli światłymi ludźmi, po części masonami. Jednoznacznie deklarowali, że Stany mają być państwem wolności religijnej, dającym równe prawa wyznawcom różnych religii. Kandydaci na dowód chrześcijańskości USA cytują hasła: „Ufamy Bogu” (na pieniądzach) oraz „Kraj boży” (w ślubowaniu recytowanym przez uczniów). Nie wspomina się jednak, że oba sformułowania wprowadzono do oficjalnego obiegu dopiero w latach 50., w dobie makkartyzmu. Artykuł 6 Konstytucji USA wyraźnie stwierdza, że „test religijny nie może być wymagany przy sprawdzaniu kwalifikacji kandydatów na urzędy ani stanowiska wymagające publicznego zaufania”.

Dzisiejsza praktyka bardzo od tego odeszła. Partycypują w tym nawet media. Telewizja CNN dopuściła, by w jednej z debat kandydatów padło i zostało nagłośnione pytanie aktywisty religijnego. Z Biblią w ręku powiedział on: „Odpowiedź na to pytanie powie nam o panu wszystko, co potrzebujemy wiedzieć. Czy wierzy pan w każde słowo tej księgi?”.

Nic dziwnego, że w takiej atmosferze w górę idzie trzeciorzędna kandydatura byłego gubernatora Arkansas, Mike’a Huckabee, który przez 6 lat był duchownym w Kościele baptystów i w reklamach przedstawia się jako „chrześcijański lider”.

Piotr Zawodny

 

 

„FAKTY I MITY” nr 49, 09.12.2004 r.

ELEKCJA TRĄCĄCA KANTEM

Od amerykańskich wyborów

prezydenckich upłynęło

kilka tygodni. Zdawać

by się mogło, że sprawa jest zamknięta:

Bush wygrał, Kerry przegrał.

Jednak panująca obecnie

względna cisza może się okazać

ciszą przed burzą.

Natychmiast po ogłoszeniu reelekcji

Busha do prac analitycznych

przystąpili niezależnie od siebie naukowcy,

eksperci, dziennikarze i działacze

partyjni w różnych rejonach kraju.

Stało się tak, bo ponad wszelką

wątpliwość odnotowano szereg niejasności,

zadziwiających niespodzianek,

praktyk niezgodnych z duchem

i literą prawa wyborczego oraz wręcz

alarmujących dowodów braku wiarygodności

funkcjonowania maszyn do

głosowania i liczenia głosów. W prace

angażują się niejednokrotnie osoby

o dużym autorytecie, dalekie od

tego, by snuć czcze konspiracyjne teorie;

bardziej niż przegraną Kerry’ego

zatroskane są jakością amerykańskiej

demokracji wyborczej. Republikanie

określają to jako objawy „paranoi”,

zawiści i rozczarowania przegranych.

Nieprawda!

Naukowcy z University of California

w Berkeley opublikowali właśnie

rezultaty analiz statystycznych,

wykazując powtarzające się z zastanawiającą

regularnością nieprawidłowości

na Florydzie. W ich rezultacie

na konto Busha policzono nienależne

mu 270 tys. głosów (Bush wygrał

na Florydzie przewagą 380 tys.

głosów). Funkcjonowanie świeżo

wprowadzonych maszyn elektronicznych

budzi wiele pytań, na które brak

odpowiedzi. Okazuje się, że wyborcy,

którzy głosowali za ich pomocą,

znacznie częściej oddawali głos na

Busha, niż można to było wnosić

z profilu sympatii partyjnych tego dystryktu.

Samuel Wang, naukowiec

z Princeton University, który sam prowadził

rozległe badania analityczne

nad głosowaniem i wynikami wyborów,

oświadczył, że badania kolegów

z Kalifornii są wiarygodne i wskazują

na co najmniej dziwne zachowanie

wyborców (zwolennicy Kerry’ego

głosowali na Busha). „Mechanizmy,

które wywołały ten rezultat, musiały

być spowodowane celowym zaprogramowaniem

maszyn przed lub po

głosowaniu, błędem w software lub

poczynaniami hakerów”– piszą w konkluzji

badacze z Kalifornii.

W trakcie badania legalności wyborów

przedstawiciele organizacji Florida

Fair Election oraz Bev Harris,

dyrektor ugrupowania Blackboxvoting,

powołując się na prawo o wolności

informacji, poprosili we florydzkim

powiecie Volusia o protokół powyborczy.

Otrzymali egzemplarz, który

nie był ważny ani oryginalny – brakowało

podpisów członów komisji.

Gdy poprosili o autentyk, kazano

im przyjść nazajutrz. Następnego dnia

wyrzucono ich za drzwi. Inspektorzy

zauważyli w hallu worek śmieci

– zaczęli w nim grzebać i odkryli

poszukiwany, podpisany oryginał

protokołu. Zorientowawszy się, co

się dzieje, działacze elekcyjni wezwali

policję i siłą usiłowali inspektorom

odebrać worek. Bitwę utrwalono

na taśmie wideo.

Programista komputerowy z Palm

Beach (40-letnie doświadczenie), który

odpowiadał na telefony w siedzibie

wyborczej demokratów, odnotował

znaczną liczbę skarg, że elektroniczne

maszyny zapisywały Bushowi

głos oddany na Kerry’ego, a ustępowały

dopiero po kilku próbach korekt.

Po analizie doszedł do wniosku,

że musi to być komenda zaprogramowana

w software, a nie przypadkowa

omyłka. Programista wydedukował,

że wystarczyłoby, żeby każda

ze 175 tys. maszyn elektronicznych

10 razy wyeliminowała głos oddany

na Kerry’ego albo dwudziestokrotnie

zmieniła nazwisko kandydata

(Bush zamiast Kerry), a prezydent

miałby gwarantowaną reelekcję.

Dziennikarz Steven Rosenfeld

z rozgłośni Air America przeprowadził

własne śledztwo w Ohio i doszedł

do wniosku, że o wyniku wyborów

w tamtym stanie w znacznym

stopniu przesądziła za mała liczba

maszyn do głosowania w dystryktach,

gdzie głosowali Murzyni, Latynosi

i biali robotnicy – klientela demokratów.

W dystryktach tych liczba głosujących

zwerbowanych przez Partię

Demokratyczną wzrosła o 50 proc.,

zaś maszyn było o jedną trzecią mniej

niż w poprzednich wyborach. Wielu

pracujących, nie mogąc sobie pozwolić

na wielogodzinne czekanie, odeszło

z kwitkiem. Żadnych problemów

nie odnotowano w dzielnicach zamożniejszych,

gdzie często maszyn

było więcej niż wcześniej. Nigdzie nie

zarejestrowano żadnych skarg wyborców,

że głosowali na Busha, a maszyna

zarejestrowała głos na Kerry’ego.

Błędy zdarzały się więc tylko

w jedną stronę. W jednym z lokali

wyborczych w Ohio elektroniczna maszyna

zarejestrowała 3800 głosów

na Busha, choć wszystkich głosujących

było... 800.

Gdyby Kerry nie poddał się

w dniu wyborów, lecz zażądał dokładnego

policzenia głosów i wyjaśnienia

nieprawidłowości, być może

byłby prezydentem. Doradca Ron

Klein przedstawił mu prawne podstawy

i strategię postępowania, ale

Kerry zadecydował, że „zaoszczędzi

tego krajowi”. W normalnych wyborach

byłoby to szlachetne, ale nie

w najważniejszej elekcji stulecia.

W ciągu następnych czterech lat

Amerykanie będą się dowiadywać,

czego naprawdę Kerry mógł zaoszczędzić

USA.

Dwie małe partie – Partia Zielonych

i Partia Libertariańska – złożyły

wniosek o przeliczenie głosów

w Ohio. Prawnie jest to legalne, trzeba

tylko wpłacić 110 tys. dolarów.

Jeszcze wcześniej – na wniosek

niezależnego kandydata, Ralpha

Nadera – głosy będą liczone w stanie

New Hampshire. W stanie tym

wygrał Kerry, więc republikanie nie

mogą argumentować, że rozczarowani

i zawistni przeciwnicy chcą obalić

Busha. Przeliczanie głosów pozwoli

wyjaśnić wiele tajemniczych zagadek.

Jedną z nich wykryła programistka

komputerowa Ida Briggs: we wszystkich

dystryktach, w których używano

maszyn elektronicznych do głosowania

lub liczenia głosów skanerem,

w zagadkowy sposób okazywało

się, że Bush miał znaczną przewagę,

chociaż dystrykt był demokratyczny.

Producentem owych maszyn

jest Diebold, firma należąca do sponsora

republikanów, który w ubiegłym

roku obiecał Bushowi, że zapewni

mu zwycięstwo w Ohio. Diebold nie

zgodził się dopuścić żadnych niezależnych

ekspertów do przetestowania

oprogramowania swych maszyn.

Wszystko byłoby o wiele łatwiejsze,

gdyby media zachowywały się

inaczej. Niestety, są one (zwłaszcza

telewizje) w rękach wielkich koncernów,

które zainteresowane są probiznesowym

kursem Busha. Liczą na

okazję do wykupienia konkurencji,

monopolizację rynku, skupienie mediów

w rękach kilku potentatów. Jak

wiadomo, zadaniem środków przekazu

w USA nie jest obiektywne informowanie

obywateli, lecz zapewnienie

jak największej oglądalności

programów, co podbija ceny reklam,

których emisja jest podstawowym biznesem

TV. Dziennikarze sieci telewizyjnych

i wielu gazet skarżą się nieoficjalnie,

że w pracy dostali szlaban

na wszelkie dochodzenia dotyczące

ujawniania potencjalnych nadużyć

i nieprawidłowości wyborczych.

Amerykanie są na Busha i jego

kamarylę skazani na co najmniej cztery

lata. Chyba że – bo niczego nie

można wykluczyć – powtórzy się afera

Watergate i podejrzenia sfałszowania

wyborów okażą się prawdą.

Dochodzenie jej jest pracochłonne

i skomplikowane, więc trzeba na to

poczekać. Niezależnie od tego należy

stwierdzić, że wybory w USA odbywają

się w atmosferze godnej sprzętu

i technik manipulacji, które z punktu

widzenia demokracji są głęboko

patologiczne. Maszyny produkuje firma

ślubująca wierność jednemu

z kandydatów i nikt nie kontroluje

jej technicznego oprzyrządowania.

Wybory w poszczególnych stanach

nadzorują urzędnicy partii sprawującej

tam władzę. We wszystkich stanach,

gdzie wygrał Bush, są to republikanie

pojmujący swe obowiązki

w sposób jaskrawie stronniczy.

Jeśli teraz nie wyświetli się

wszystkiego, co działo się za kulisami

ostatnich wyborów, demokraci

nie będą mieli szans na zwycięstwo

w przyszłości, choćby na kandydata

wystawili Supermana. Ich możliwości

pokonania agresywnych i bezwzględnych

republikanów na gruncie

prawa, racji i argumentów są

mniej więcej takie same jak szanse,

że Geremek w debacie zakrzyczy

Leppera, a Mazowiecki siłą spokoju

pokona Giertycha.

Piotr Zawodny

 

 

„FAKTY I MITY” nr 49, 09.12.2004 r.

PRZEPRASZAMY ZA BUSHA

Natychmiast po wyborach prezydenckich w Internecie pojawiła

się strona www.sorryeverybody.com (przepraszamy wszystkich),

na której Amerykanie głosujący na Johna Kerry’ego wyrażają

wstyd i ubolewanie z powodu reelekcji Busha.

Pomysłodawcą jest student

z Kalifornii, 20-letni James Zetlen,

który zamieszcza swe zdjęcie z napisem:

„Świecie, wybacz – połowa

Ameryki. Próbowaliśmy”.

W ciągu kilku dni na stronę

wchodzono 27 mln razy. 2200

Amerykanów zamieściło na niej

swe zdjęcia, przepraszając świat

za wybór Busha przez ich rodaków.

„Gdy nasi liderzy podwajają

wysiłki, by was lekceważyć, pamiętajcie

proszę, że części z nas – większości

z nas, mam nadzieję – jest

bardzo, bardzo przykro. Nasza strona

istnieje, by uświadomić naszej

planecie, że jesteśmy przerażeni wynikiem

wyborów”.

TN

 

 

„WPROST” nr 3(1206), 22.01.2006 r.

BRUDY POD KAPITOLEM

SUPERLOBBYSTA ZATAPIA REPUBLIKANÓW

Największy skandal od czasów Watergate? Niewykluczone. Upadek słynnego lobbysty wstrząsa właśnie Waszyngtonem. Zeznania Jacka Abramoffa, oskarżanego o korupcję, pranie pieniędzy, wyłudzenia i polityczne spiski, pogrążą zapewne wielu polityków i mogą zagrozić dominacji republikanów w obu izbach Kongresu.

Jeżeli trzydziestu agentów FBI, amerykańska prokuratura federalna, izba skarbowa, kilka prokuratur stanowych i komisji Kongresu zajmuje się jednym podejrzanym, to musi być to złoczyńca na wielką skalę. Jeśli przy tym wśród klientów i mocodawców podejrzanego są wyspiarskie raje podatkowe, rosyjskie koncerny naftowe, biznesmeni podejrzanej konduity i pierwszoligowi politycy, to mamy wszelkie elementy spektakularnego skandalu. Wielkim solistą tego spektaklu jest Jack Abramoff, do niedawna wszechmocny lobbysta i szara eminencja obozu republikanów. Pierwsze skrzypce gra jego przyjaciel Tom DeLay, były lider większości republikańskiej w Kongresie, sądzony właśnie w Teksasie za korupcję i pranie pieniędzy. Wokół zaś jest cała orkiestra, złożona z kongresmanów, senatorów, członków administracji Białego Domu, wodzów plemion indiańskich i przedstawicieli cosa nostry. Media nazywają kazus Abramoffa największym politycznym skandalem dekady, a nawet aferą na skalę Watergate. Biuro prasowe Białego Domu analizuje zdjęcia prezydenta i rejestr wizyt Abramoffa na salonach władzy w nadziei, że uda się przynajmniej dowieść, że George Bush nie znał osobiście oskarżonego lobbysty, nie występuje z nim na zdjęciach, a o kontrybucjach Abramoffa na rzecz kampanii wyborczej nie miał pojęcia.

 

FINANSOWO-POLITYCZNE IMPERIUM

Jack Abramoff, niegdyś ideowy pretorianin Partii Republikańskiej, urósł w ostatnich dwudziestu latach do rangi jednoosobowej instytucji politycznej w Waszyngtonie. Był lobbystą, który za kolosalne honoraria pozyskiwał dla swoich klientów wpływy polityczne, kupował korzystne ustawy, naginał prawo, pozyskiwał ulgi podatkowe i wykańczał konkurencję, przepychając niekorzystne dla niej przepisy. Wyjednywanie przywilejów przychodziło mu tym łatwiej, że dla polityków, którym przedstawiał racje swoich klientów, był niewyczerpanym źródłem funduszy na kampanie wyborcze i rozdawcą luksusowych prezentów. Po drodze Abramoff defraudował publiczne oraz prywatne pieniądze i okradał swoich mocodawców. Pracował równocześnie dla zwalczających się stron i przyjmował pieniądze od biznesowych szumowin. Do prania brudnej kasy wykorzystywał instytucje dobroczynne, organizacje religijne i fasadowe think tanki, by następnie "reinwestować" wyprane pieniądze w kampanie wyborcze wspieranych przez niego polityków. I tak latami obrastał w polityczne wpływy i kolosalne pieniądze.

Na zbudowanie imperium składali się najróżniejsi klienci, a lobbysta przyjmował ich z otwartymi ramionami, byle tylko - jak pisze tygodnik "Time" - mieli masę pieniędzy i byli wystarczająco naiwni. Jego ofiarą padły plemiona indiańskie, od których zdołał wyciągnąć ponad 80 mln dolarów, oferując lobbing i koneksje polityczne mające umożliwić zdobycie zezwolenia na prowadzenie kasyn gry. Pikanterii historii dodaje to, że to Abramoff forsował wprowadzenie zakazu gier hazardowych, by następnie sprzedawać Indianom obietnice obalenia tych przepisów. Tam, gdzie nie dało się załatwić właściwej ustawy, pomysłowy lobbysta angażował i opłacał organizacje religijne, które pod hasłami odnowy moralnej i walki z hazardem utrudniały Indianom życie. Pracował równocześnie dla konkurujących z sobą plemion, wyduszając z nich milionowe honoraria. Ostatecznymi beneficjentami tych machinacji, prócz samego Abramoffa, byli zaprzyjaźnieni z nim politycy. Abramoff finansował głównie republikanów, ale zręcznie dbał też o małą grupę demokratów, bo ich głosy mogły się okazać nieodzowne, gdyby należało przepchnąć przez Kongres jakąś intratną ustawę. Pośród wielu zarzutów stawianych Abramoffowi jest pełna gama występków: od fałszowania dokumentacji finansowej własnych firm, przez powiązania z mafijną rodziną Gambino, konszachty z islamskimi politykami w Malezji i wspieranie organizacji antypalestyńskich w Izraelu za pomocą zdefraudowanych funduszy instytucji charytatywnych, po korumpowanie polityków na imponującą skalę.

 

ROSYJSKI ŁĄCZNIK

Śledztwo w sprawie Abramoffa i jego najważniejszego partnera, Toma DeLaya, ujawnia nie tylko mechanizmy korupcyjne nakręcane przez przemysł lobbingowy. Widoczne stają się też metody wykorzystywania tych machinacji przez zagraniczne grupy interesów, m.in. rosyjskie firmy naftowe Naftasib i Gazprom. Ta pierwsza mogła być parawanem, za którym kryły się nie tylko interesy sektora energetycznego, ale i rosyjskich ministerstw obrony i spraw wewnętrznych. Gdy dyplomaci rosyjscy zabiegali o interesy swego państwa, używając frontowych drzwi do Kongresu i Białego Domu, przedstawiciele Naftasibu kupowali wpływy innymi metodami. Kongresman DeLay za pośrednictwem Edwina Buckhama, byłego szefa swojej kancelarii, utworzył organizację U.S. Family Network, której oficjalnym celem miało być promowanie "zdrowia moralnego" i wartości religijnych wśród Amerykanów. W istocie Family Network miała tylko jednego etatowego pracownika, ale za to była wyjątkowo popularna wśród zachowujących anonimowość, hojnych donatorów. Jak donosi dziennik "Washington Post", na konto organizacji przelano za pośrednictwem brytyjskiej firmy prawnej milion dolarów, które stanowiły kontrybucję Naftasibu na rzecz DeLaya. On sam spotykał się z zarządem firmy w Moskwie w ramach luksusowych podróży organizowanych przez Jacka Abramoffa, a finansowanych m.in. przez zarejestrowaną na Bahamach firmę z rosyjskim kapitałem. I choć Naftasib zaprzecza, zeznania osób powiązanych z Family Network wskazują, że za pieniądze przelewane na konto organizacji chciano kupić wsparcie DeLaya w przeforsowaniu ustawy poddanej pod głosowanie w Kongresie w 1998 r., na mocy której USA dostarczyły Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu środków na wyciągnięcie Rosji z zapaści finansowej, zwanej rosyjską grypą. Według doniesień "Washington Post", dokumenty, które właśnie zdobyła prokuratura federalna, dowodzą, że "rosyjscy łącznicy" pozyskiwali wpływy DeLaya także dla wielu innych inicjatyw, na przykład zdobywania amerykańskich grantów dla dewelopera stawiającego domy pod Moskwą i firmy budującej fabrykę w Izraelu. W oficjalnych dokumentach dotyczących natury lobbingu, którego miał się podjąć DeLay, pada stwierdzenie, że chodziło o "promocję inicjatyw politycznych rządu rosyjskiego". Co oznaczało to w praktyce, jeszcze nie wiadomo. Z pewnością "promocja" objęła wykorzystanie wpływów politycznych DeLaya i Abramoffa na rzecz rosyjskich firm energetycznych, które zabiegały o zmianę rekomendacji MFW. Fundusz w okresie finansowej zapaści Rosji zalecał podniesienie i egzekwowanie podatków od firm naftowych, którym udawało się wcześniej unikać płacenia fiskusowi. DeLay wywiązywał się z tych zadań dość sprawnie, broniąc rosyjskich interesów nie tylko w Kongresie, ale i w mediach.

 

ZBRUKANE IDEAŁY

Choć przyjacielem Abramoffa był wpływowy polityk republikański Grover Norquist, mózg ligi antypodatkowej Americans for Tax Reform, machinacje ludzi Abramoffa z odpowiedzialnością fiskalną nie miały nic wspólnego. Konszachty z ligą antypodatkową służyły wyciąganiu pieniędzy od plemion indiańskich, a następnie praniu ich za pomocą organizacji Norquista. Cała działalność Abramoffa i polityków, których zdołał od siebie uzależnić, prowadziła do obalenia ideałów republikańskich, które niegdyś głosił. O ile bowiem rewolucja reaganowska miała odbudować państwo niskich podatków i małego rządu, o tyle mafia Abramoffa parła ku państwu niezliczonych koncesji i regulacji, które biznes musiał coraz drożej kupować, opłacając lobbystów, by naginali regulacje i forsowali korzystne ustawy. Kongres pod przemożnym wpływem lobbystów popadł w ferwor rozdawania przywilejów, a tygodnik "The Economist" określił te posunięcia amerykańskiej legislatywy jako "orgie wydatków" z kieszeni podatnika.

Skandal wokół sprawy Abramoffa to tylko largo finale serii wpadek, z którymi muszą się uporać republikanie. W ostatnich miesiącach partię rządzącą nękały skandale korupcyjne, kompromitujące przecieki, nie kończący się proces w sprawie ujawnienia tożsamości agentki CIA Valerie Plame i aresztowanie dyrektora Biura Zamówień Publicznych Białego Domu (skądinąd powiązanego z Abramoffem) - by wymienić tylko najważniejsze kłopoty. Ponieważ zbliżają się wybory uzupełniające do Kongresu, liderzy Wielkiej Starej Partii, jak nazywa się republikanów, zaczęli się poważnie martwić perspektywą utraty większości parlamentarnej. W istocie, zostało niewiele czasu na moralną odnowę i oczyszczenie szeregów. Republikańskie autorytety nawołują do pozbycia się na dobre zniesławionych partyjnych aktywistów, jak Tom DeLay, i wielu innych beneficjentów Abramoffa.

Mężem opatrznościowym republikanów może się okazać senator John McCain, który ubiegał się o nominację na kandydata na prezydenta z ramienia Partii Republikańskiej w 2000 r. i przegrał z George'em Bushem. McCain ma nieposzlakowaną opinię i jest współautorem ustawy regulującej dotacje na kampanie wyborcze. Od dawna był też przeciwnikiem bezpardonowej i brutalnej gry politycznej, uprawianej przez głównego stratega republikanów Karla Rove'a. Ponieważ zeznania Abromoffa najpewniej poważnie obciążą Rove'a i mogą zaszkodzić obecnej administracji, sympatie Amerykanów, o ile nie przechylą się ku demokratom, mogą się skupić na obozie McCaina. I to byłoby jakieś wyjście, jest on bowiem bardzo prawdopodobnym kandydatem na prezydenta w wyborach w 2008 r. Chyba należy więc życzyć mu powodzenia, zarówno w odnawianiu Wielkiej Starej Partii, jak i w następnych wyborach.

Marta Fita-Czuchnowska

 

 

„WPROST” nr 25(1278), 24.06.2007 r.

PREZYDENCKA AUKCJA

W AMERYKAŃSKICH WYBORACH WYGRYWA TEN, KTO WYDAŁ NAJWIĘCEJ NA KAMPANIĘ

Dwie rzeczy są ważne w polityce: pierwszą są pieniądze, a drugiej nie pamiętam". Tak mawiał Mark Hanna, autor sukcesu wyborczego prezydenta McKinleya. Był rok 1896. Od tego czasu podjęto wiele prób uregulowania finansów wyborczych. Z tak mizernym skutkiem, że przyjęło się nawet powiedzenie, iż w Ameryce warto znieść wybory i ogłaszać prezydentem tego, kto zebrał największe fundusze na kampanię wyborczą. Bo i tak wygra. Oszczędność z odwołania wyborów, zwłaszcza tych w 2008 r., byłaby ogromna. Kampania, która je poprzedza, już została ogłoszona najdroższą w historii Ameryki. Demokraci zebrali na rzecz swych kandydatów ponad 78 mln dolarów, republikanie, zazwyczaj zamożniejsi - "zaledwie" 53 mln dolarów. Faworyci poszczególnych obozów też zgromadzili już rekordowe budżety. Hillary Clinton ma ponad 26 mln USD, a republikanin Mitt Romney - prawie 21 mln USD. Duża część funduszy pochodzi od najzamożniejszych donatorów, grup nacisku i wielkich korporacji. Ale takie wsparcie otrzymuje się w zamian za pakiet zobowiązań. Teraz, gdy koszty wyborczej reklamy pomnażane są w nieskończoność przez kampanie telewizyjne, kandydat, który dotrze do Białego Domu, będzie takimi zobowiązaniami objuczony jak wielbłąd. Po wyborach w 2000 i 2004 r. rachunek za poparcie Busha wystawiło lobby energetyczne, farmaceutyczne i kompleks industrialno-wojskowy, a nawet farmerzy. Ten rachunek jest spłacany do dziś.

 

MIĘKKIE I TWARDE PIENIĄDZE

Zdarza się, że mimo przeważających nakładów finansowych kandydat przegrywa, ale rzadko. Na przykład w wyborach do Kongresu w dziewięciu wypadkach na dziesięć zwycięża ten, kto więcej wydał na kampanię. Prawodawcy raz po raz podejmują próby ograniczenia wpływów zamożnych donatorów i grup nacisku, ale mimo że zaczęli już w XIX wieku, a ostatnia ustawa regulująca finansowanie wyborów, tak zwany akt McCaina- Feingolda, została przegłosowana w 2002 r., sposobów na ominięcie restrykcji jest wiele. Na przykład po wprowadzeniu ograniczenia wydatków wyborczych w 1925 r. kandydaci deklarowali po prostu brak wiedzy o sumach, jakie na rzecz kampanii wydali ich zwolennicy.

 

W dodatku Sąd Najwyższy USA w 1976 r. zadecydował, że wydatki polityczne można zakwalifikować jako "wolność słowa", a zatem próby ukrócenia politycznych inwestycji są - w świetle prawa - ograniczaniem wolności słowa. Najnowsza ustawa McCaina - Feingolda miała uregulować kwestię tak zwanych miękkich pieniędzy. Są to, w odróżnieniu od twardych pieniędzy, czyli datków bezpośrednich dla kandydata w wysokościach regulowanych prawem, pieniądze korporacji lub związków zawodowych przeznaczane pośrednio na pozornie niezależne fundusze zastępcze.

 

Ustawę - nie bez trudności - wprowadzono, lecz natychmiast znalazły się metody jej obejścia. Na przykład przez obdarowywanie organizacji zwanych 527 (od paragrafu prawa podatkowego). Organizacje te nie należą do sztabu wyborczego kandydata, ale wydają pieniądze tak, by go wesprzeć lub zdezawuować przeciwnika. Związana z obozem Busha grupa pod nazwą Weterani na rzecz Prawdy zainwestowała w ostatnich wyborach w spoty oczerniające senatora Kerry'ego i dość skutecznie zbiła jego notowania. "527" to teoretycznie grupy niezależne, ale rzadko bywają takie w rzeczywistości. Są wehikułem, który pozwala nadal korzystać z miękkich pieniędzy. W wyborach w 2004 r. zgromadziły one około 470 mln dolarów, z czego duża część pochodziła od indywidualnych darczyńców. 46 osób wpłaciło datki powyżej miliona dolarów. Ich głos zapewne bardziej zaważył niż głos maluczkich.

 

PIENIĄDZE Z SIECI

Kampanie wyborcze opanowują też Internet. Pionierem "taktyki internetowej" był gubernator Vermont Howard Dean. Starając się o nominację z Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich w 2004 r., Dean zrewolucjonizował system zbierania funduszy. Zwrócił się do internautów. Zmiany zainicjowane przez jego sztab przysporzyły mu zwolenników, popularności i pieniędzy. Monitowanie, nawet wielokrotnie, o wysyłkę niewielkich datków - rzędu 50 lub 100 dolarów - okazało się nadspodziewanie skuteczne. W wyborach w 2004 r. pierwszy raz od wielu lat demokraci zaczęli nadążać za republikanami w zbieraniu funduszy. Internet zmienił polityczną równowagę sił. Uaktywnił mniej zamożnych wyborców. Zaangażował w zbiórki funduszy i polityczne kwesty młodych ludzi, którzy w Ameryce byli do niedawna grupą apatyczną i rzadko uczestniczącą w wyborach. A kwestowanie w sieci okazało się tak skuteczne, że pod koniec kampanii senator Kerry zbierał w ten sposób 3 mln dolarów dziennie.

Badania wskazują, że elektorat internetowy jest bardziej aktywny politycznie: czterokrotnie częściej głosuje i trzykrotnie częściej przeznacza pieniądze na rzecz swego kandydata. Na zbiórce internetowej skupił się w obecnej kampanii senator z Illinois Barack Obama, ubiegający się o nominację demokratów. W marcu 2007 r. MySpace, popularna strona internetowa, ogłosiła, że zorganizuje wirtualne prawybory amerykańskie w styczniu 2008 r. Strona jest odwiedzana miesięcznie przez 65 mln Amerykanów. Miliony małych wpłat na rzecz kandydatów mogą zrównoważyć setki wielkich donacji. Może więc dzięki sieci wyrównają się nieco szanse tych kandydatów, za którymi nie stoją zamożne lobby.

I więcej będzie znaczyć głos wyborców aktywnych, lecz niekoniecznie bogatych. Technologie mogą też wyrównać polityczną wagę poszczególnych stanów. Zamożna i aktywna Kalifornia już wyłożyła ponad 20 mln USD na nadchodzące wybory, a przez pozostałe półtora roku dołoży znacznie więcej, po wyborach zaś upomni się o swoje.

 

NIEWIDZIALNA UWIĘŹ

Kłopot z wielkimi grupami interesów finansującymi wybranych kandydatów nie polega wyłącznie na tym, że dostają oni niezasłużone fory. Chodzi o to, że - jak mawiają Amerykanie - do tych prezentów przywiązane są niewidzialne nici. Po wygranych wyborach mąż stanu znajduje się na niewidzialnej uwięzi i w wielu kwestiach musi postępować jak marionetka. A za sznurki mogą pociągać dość szemrani faceci. Największy korporacyjny skandal Ameryki, upadek firmy Enron, przyspieszył wprowadzenie ustawy McCaina - Feingolda. Wyszło bowiem na jaw, że spośród 23 senatorów zasiadających w komisji badającej sprawę Enronu tylko jeden nie był finansowany przez tę firmę lub jej doradcę i audytora - firmę Arthur Andersen. Enron był najbardziej znaczącym fundatorem w kampanii Busha w 2000 r. i zapleczem wiceprezydenta Cheneya. Do klubu firm sponsorujących dołączył też Halliburton, zarządzany dawniej przez Cheneya, oraz Chevron, w którego zarządzie była sekretarz stanu Condoleezza Rice.

W ramach spłacania długu wdzięczności wobec donatorów administracja Busha przeforsowała poza kontrolą opinii publicznej ustawę energetyczną dającą zasłużonym firmom wielkie fory: a to w postaci ulg podatkowych, a to innych regulacji. Wreszcie dostarczyła lukratywnych zamówień. Kiedy Enron upadł, na jaw wyszły nie tylko jego oszustwa finansowe, ale i "przełożenie na prezydenta". Wraz z upadkiem Enronu przepadły też emerytalne oszczędności Amerykanów w wysokości niemal 3 mld dolarów. Zanim Enron upadł, miał na niewidzialnej smyczy wielu polityków. Raport organizacji Public Citizen wykazał, że "polityczne pieniądze Enronu kupiły mu luki prawne, ulgi podatkowe, niedowład wymiaru sprawiedliwości, życzliwość agencji rządowych mających regulować rynek [...] za pieniądze udziałowców". Zarząd Enronu uważał, że od polityków może żądać wszystkiego - w końcu pomógł ich wybrać.

Hillary Clinton, za którą opowiada się większość rekinów przemysłu filmowego i liczni magnaci od nieruchomości oraz wielki Rupert Murdoch (co jest zwrotem w jego poglądach), będzie musiała złożyć tym poplecznikom jakieś obietnice. Jeśli wygra, będzie się musiała z nich wywiązać. Nie wiadomo jeszcze, kto opowie się za Mittem Romneyem. Romney, były gubernator stanu Massachusetts, były prezes firmy konsultingowej Bain & Company, współzałożyciel prywatnej grupy inwestycyjnej Bain Capital, związany też niegdyś z firmą konsultingową Boston Consulting Group, jest najlepiej uposażonym kandydatem republikańskim. Zapewne cieszy się poparciem grup finansowych, z którymi był związany, oraz większości amerykańskich mormonów. Romney sam jest mormonem, co stanowi ewenement wśród znaczących polityków, a co dopiero wśród kandydatów na prezydenta. Sądząc po wynikach kwesty, zamożni mormoni już sponsorują Romneya. Co jednak będzie, jeśli były gubernator zostanie prezydentem i lobby mormonów wymoże na nim całkowitą prohibicję oraz zakaz picia kawy i herbaty w Ameryce, a skrzydło konserwatywne będzie zabiegać o wielożeństwo? Te zamożne grupy nacisku są zdecydowanie niebezpieczne, ale bez nich nie sposób się ubiegać o jakikolwiek urząd.

Tygodnik "The Economist", komentując ostatnie reformy prawa wyborczego i metody jego obchodzenia, zaproponował totalną jawność finansów, wraz ze wskazaniem na wszystkich donatorów. Jeżeli kandydat X otrzymał znaczące sumy od magnatów naftowych lub wytwórców biopaliw, niech tak będzie. Ale niech wyborcy wiedzą, przed kim naprawdę będzie musiał odpowiadać, jeśli wygra.

 

DATKI ZEBRANE PRZEZ KANDYDATÓW NA PREZYDENTA DO 31 MARCA 2007 R.

Barack Obama

Partia Demokratyczna

25,666 mln dolarów

104 tys. wpłat

 

Hillary Clinton

Partia Demokratyczna

26,041 mln dolarów

70,3 tys. wpłat

 

Mitt Romney

Partia Republikańska

20,737 mln dolarów

32 tys. wpłat

 

Marta Fita-Czuchnowska

 

 

 „FAKTY I MITY” nr 18, 12.05.2005 r.

AMERYKANIE W BŁOGOSTANIE

Podczas ubiegłorocznej konwencji Partii Republikańskiej do Nowego Jorku oprócz delegatów przybyły tysiące obywateli protestujących przeciw wojnie w Iraku i prawicowej polityce Busha. Miasto zamieniono w twierdzę.

Policja – na polecenie republikanów i konserwatywnego burmistrza Bloomberga – postanowiła zastosować taktykę Busha z Iraku: uderzenie wyprzedzające. Łapano ludzi i zamykano, zanim zdążyli – jeśli w ogóle planowali – zakłócić porządek, wyrażając swe opinie na temat kolegów partyjnych Busha juniora.

Dziś wychodzi na jaw, że policja działała bezprawnie. Ludzie filmowali interwencje gliniarzy i kiedy przedstawiali nagrania w sądzie, kontrując zarzuty policji i zmanipulowane przez nią własne filmy, prokuratura natychmiast zrezygnowała z oskarżenia. W sumie aresztowano 1670 osób – teraz 91 proc. z nich musiano uniewinnić.

Tego typu akcje – wcześniej w Stanach Zjednoczonych nieznane – zdarzają się coraz częściej. Służby porządkowe i bezpieczeństwa nie dopuszczają na spotkania

i wiece ludzi, których poglądy w 100 proc. nie pasują do oficjalnej linii. Policja w wielu miastach zatrzymuje kierowców, którzy mają na samochodach nalepki o treści niepochlebnej wobec Busha i każe je usuwać pod groźbą mandatu albo nawet aresztowania. Sporządzane są poufne listy „swoich” i „wrogów”, a nikt z niewtajemniczonych nie zna ich zasięgu i przeznaczenia. Aktywistów pokojowych kwalifikuje się jako podejrzanych o prowadzenie działalności terrorystycznej; inwigilowani są przez FBI. Ostatnio w USA do takich akcji, choć o mniejszym zasięgu, dochodziło za czasów Nixona. Przedtem był amok McCarthy’ego.

Historia się powtarza? Jeśli tak, to, niestety, nie jako farsa. Amerykanie wciąż tkwią w błogostanie.

TW

 

 

"FAKTY I MITY" nr 4, 02.02.2006 r.

WOLNE SŁOWO MADE IN USA

To dobra lekcja dla braci Kaczyńskich – jak brać media za mordę. Oni przecież też o tym marzą.

Dr Ali Fadhil jest jednym z najwybitniejszych irackich dziennikarzy. Pracuje dla telewizji i brytyjskiego „Guardiana”. Przed dwoma miesiącami zdobył nagrodę Foreign Press Association. No i odbiło mu – postanowił zabrać się za korupcję, która – wedle zgodnej opinii obserwatorów – zżera międzynarodową pomoc dla jego ojczyzny. Natychmiast przekonał się, że co za dużo, to niezdrowo.

8 stycznia, kiedy spał w domu z żoną i dwójką małych dzieci, jego sypialnię przewentylowała seria z broni maszynowej, szczęśliwie niecelna. Po kulach do domu wtargnęło kilku amerykańskich żołnierzy. Mieszkańców rzucili na podłogę. Chwilę zajęło im kompletne zdemolowanie domu i zniszczenie mebli. Gdy już znaleźli wszystkie taśmy wideo, założyli Fadhilowi worek na głowę i wywlekli do samochodu. Wiedzieli, co robią – na zlecenie „Guardian Films” dziennikarz przygotowywał program, w którym chciał wyjaśnić, co się stało z milionami dolarów z funduszy irackich, które zdefraudowali lub zmarnotrawili amerykańscy i brytyjscy ofiarodawcy wolności i demokracji. Reżyser filmu powiedział, że kilka dni wcześniej dr Fadhil zgłosił się do władz amerykańskich w Bagdadzie i poprosił o wywiad w tej sprawie. Zbieg okoliczności... niewątpliwie.

Mimo próśb taśmy dotąd nie zostały zwrócone. Żołnierze jako powód szturmu na dom dziennikarza podali poszukiwanie powstańca. Pod takim pretekstem, bez zbędnego tłumaczenia, mogą w Iraku i Afganistanie zabić każdego w każdej chwili, zgwałcić mu żonę i spalić dom. Robili już tak tysiące razy.

U nas – co prawda – nie ma żadnej wojny, ale trwa wojenne maskowanie zaborczych akcji. Najczęściej stosowanym materiałem maskującym są słowa. Na przykład aneksję publicznej telewizji zamaskowano odpowiednią terminologią: „odpolitycznienie”, „spełnianie misji” i „tanie państwo”.

PZ

 

 

„PRZEGLĄD” nr 3, 16.01.2006 r.

CZŁOWIEK, KTÓRY KUPIŁ WASZYNGTON

ZAPOWIADA SIĘ NAJWIĘKSZY SKANDAL W HISTORII KONGRESU USA

 

Wlewka

Demokraci twierdzą, że Jack Abramoff wpłacił na fundusz wyborczy prezydenta George'a W. Busha ponad 100 tys. dolarów.

 

Podpis pod zdjęcie

Jack Abramoff, do niedawna najpotężniejszy lobbysta USA, przyznał się do ofiarowania pieniędzy i kosztownych prezentów wpływowym kongresmanom i urzędnikom.

 

Jack Abramoff przyznał się do winy i obiecał, że wyda wspólników. Dygnitarze w Waszyngtonie zadrżeli. Ten do niedawna najpotężniejszy lobbysta USA dawał bowiem pieniądze i kosztowne prezenty wpływowym kongresmanom i urzędnikom. W zamian oczekiwał "określonych czynności oficjalnych", jak określiła to zastępca prokuratora generalnego, Alice Fisher. "To nie lobbing, to przestępstwo", oburza się pani prokurator i zapowiada konsekwentne śledztwo. Brytyjski dziennik "The Guardian" zadrwił, że jeśli prokurator dotrzyma słowa,

 

cała elita polityczna USA znajdzie się na ławie oskarżonych.

Na razie waszyngtońscy prominenci na wyścigi przekazują otrzymane od Abramoffa pieniądze na szlachetne cele. Rzecznik Białego Domu poinformował, iż George W. Bush oddał "kilka tysięcy dolarów" Fundacji Serca (zajmującej się walką z chorobami sercowymi). Demokraci twierdzą, że Abramoff wpłacił na fundusz wyborczy prezydenta ponad 100 tys. Na liście osób, które przyjmowały gratyfikacje od demonicznego lobbysty, znajdują się takie osobistości jak Hillary Clinton, przewodniczący Izby Reprezentantów, Dennis Hastert, przywódca Demokratów w Senacie, Harry Reid, był lider republikańskiej większości w Izbie Reprezentantów, oraz jeden z najbardziej skutecznych sojuszników Busha, Tom DeLay. Ten ostatni we wrześniu ubiegłego roku "tymczasowo" zrezygnował z urzędu, formalnie oskarżony o machinacje finansowe podczas kampanii wyborczej w Teksasie. Kiedy Abramoff przyznał się 3 stycznia do korupcji i przestępstw podatkowych, DeLay pod naciskiem partyjnych kolegów oświadczył, że na swe stanowisko już nie wróci. DeLay pewnego razu nazwał lobbystę, który teraz jest nad Potomakiem symbolem chciwości i zła, "jednym ze swych najbliższych i najdroższych przyjaciół".

Politycy odsądzają obecnie swego sponsora od czci i wiary. "Ten Abramoff jest złym facetem. Mam nadzieję, że pójdzie do więzienia i nigdy go nie zobaczymy. Wolałbym, żeby nigdy się nie narodził", złorzeczy Conrad Burns, republikański senator z Montany. Burns zwrócił 150 tys. dol., które otrzymał od lobbysty, ale FBI i tak prowadzi śledztwo w sprawie domniemanych finansowych matactw senatora.

"Big Jack", jak nazywano Abramoffa, miał do niedawna wśród waszyngtońskich VIP-ów wielu przyjaciół. Zapraszał polityków i funkcjonariuszy rządowych na bezpłatne biesiady do swej eleganckiej restauracji Signatures, położonej przy Pennsylvania Avenue w połowie drogi między Białym Domem a Kapitolem, fundował bilety do opery i na zawody sportowe, wycieczki na partyjkę golfa do Szkocji. Uchodził za człowieka, który może załatwić wszystko. W maju 2004 r. komentatorzy nie mogli wyjść ze zdumienia, kiedy George Bush

 

przyjął z pompą prezydenta Gabonu, Omara Bonga.

Obecnie wróble ćwierkają w Waszyngtonie, że afrykański przywódca zapłacił "Wielkiemu Jackowi" za ten zaszczyt 9 mln dol.

47-letni Abramoff urodził się w Atlantic City w rodzinie liberalnych Żydów. Kiedy jednak obejrzał przedstawienie "Skrzypek na dachu", stał się tak gorliwym wyznawcą judaizmu, że odwiedzający go rodzice woleli nocować w hotelu, niż stosować się do koszernych reguł. Abramoff wcześnie stał się konserwatystą, wielbicielem Ronalda Reagana. W 1985 r. organizował w Angoli "szczyt wolności", spotkanie prawicowych nikaraguańskich partyzantów z bojówkarzami angolańskiego ugrupowania SWAPO. Wyprodukował dwa antykomunistyczne filmy "Czerwony Skorpion", uznane za wyjątkową szmirę także przez zaprzysięgłych wrogów Związku Radzieckiego. W kręceniu filmów pomogła armia rządzonej wówczas przez białych rasistów Republiki Południowej Afryki.

W 1995 r. Abramoff przyjechał do Waszyngtonu i został lobbystą. Zadziwił swą skutecznością. Jeden z największych sukcesów odniósł, reprezentując władze Północnych Marianów, wysp na Pacyfiku, od czasu II wojny światowej administrowanych przez Stany Zjednoczone. Na Marianach nie obowiązują amerykańskie ustawy dotyczące najniższych wynagrodzeń. Robotnicy, przeważnie chińscy, za grosze szyją tam ubrania markowych firm, opatrzone potem cenionym przez klientów napisem: Made in USA. Sekretarz spraw wewnętrznych, Bruce Babitt, relacjonował w 1998 r. w Senacie, że zatrudnione na Marianach Chinki, które zaszły w ciążę, stawiane są przed wyborem: aborcja, utrata pracy lub powrót do domu. Kongres postanowił zmienić ten stan rzeczy. Przygotowano odpowiednią ustawę. W ostatniej chwili Abramoff urządził swym konserwatywnym przyjaciołom wycieczkę "informacyjno-golfową" na Mariany. Zachwyceni Republikanie uznali sytuację na archipelagu za zwycięstwo wolnego rynku.

 

Ustawa przepadła. Abramoff triumfował.

Dobrał sobie na wspólnika Michaela Scanlona, byłego sekretarza prasowego DeLaya. Obaj stali się gwiazdami "Projektu K-Street", czyli planu Republikanów zdobycia ogromnych pieniędzy od lobbystów i ich klientów. "Big Jack" stworzył prawdziwy system korupcji politycznej, zatrudniał byłych współpracowników członków Kongresu, aby mieć większy wpływ na prace legislatywy. Mógł zdobyć prawie każdego, gdyż podwajał pensje, płacił byłym sekretarzom kongresmanów do 300 tys. dol. rocznie. "Zatrudnił gromadę białych facetów z klasy średniej, katolików irlandzkiego pochodzenia. Zawsze karał i żądał. Mówił: "Jesteśmy jedną rodziną. Jeśli będziemy pracować 24 godziny na dobę, wygramy", wspominał pewien młody lobbysta. Abramoff rozumiał, że media to potęga, płacił zatem żądnym mamony dziennikarzom setki tysięcy dolarów, aby dobrze pisali o jego klientach. Magazyn "Time" nazwał go "człowiekiem, który kupił Waszyngton".

Lobbysta i jego wspólnik zdobywali pieniądze na to wszystko w wyjątkowo perfidny sposób - wyłudzali je od plemion indiańskich. Od 1988 r. w USA obowiązuje ustawa zezwalająca "rdzennym Amerykanom" na prowadzenie kasyn gry na terenie rezerwatów. Szybko powstało imperium indiańskiego hazardu, obejmujące 400 kasyn i domów gry w 28 stanach. Kongres uznał, że należy opodatkować te dochody, dlatego szczepy zaczęły szukać ochrony. W 2001 r. Abramoff zaproponował pomoc liczącemu niewiele ponad 800 głów plemieniu Kuszatów z Luizjany. Dzięki dochodom z kasyna każdy Indianin dostawał 40 tys. dol. rocznie, lecz Kuszatowie obawiali się podatków, ponadto mieli długi. Jak napisał magazyn "Time", "Big Jack" przekonywał radę plemienną, że jako ortodoksyjny Żyd bardzo dobrze rozumie, jak oszukiwano rdzennych Amerykanów, ponieważ jego naród, Żydzi, również był traktowany w ten sposób.

 

Naiwni czerwonoskórzy zapłacili lobbyście 32 miliony dolarów,

lecz Abramoff nie zrobił właściwie nic, aby im pomóc. Co więcej, niekiedy doprowadzał do zamknięcia kasyna, aby potem pobierać honoraria za pomoc w ponownym jego otwarciu. Ogółem cyniczni lobbyści dostali od sześciu plemion od 66 do 80 mln dol. "Big Jack" pogardzał klientami z rezerwatów. W korespondencji internetowej nazywał Indian "idiotami", "małpami", "przegranymi", "pieprzonymi troglodytami", którzy są "niedorozwiniętymi formami życia". W końcu

 

Abramoffa zgubiła chciwość.

Żądał więcej i więcej, chociaż nawet przyjaciele ostrzegali go, aby przestał, bo zgnije w więzieniu. W końcu szczepy poskarżyły się senackiemu komitetowi ds. Indian. Aferę zdemaskował dziennik "Washington Post". W marcu 2004 r. FBI wszczęło śledztwo, które przyniosło szokujące rezultaty. W listopadzie 2005 r. Scanlon przyznał się do winy i przyrzekł, że obciąży Abramoffa w swych zeznaniach. W styczniu także "Big Jack" pokajał się przed sędzią, przyrzekł zwrócić ponad 26 mln dol., które zagarnął, i wyraził nadzieję, że Bóg mu wybaczy. Upadłemu lobbyście grozi do 10 lat za kratami.

Komentatorzy zastanawiają się, kogo Abramoff pociągnie za sobą w przepaść. Z Departamentu Sprawiedliwości nadchodzą informacje, że dochodzenie toczy się w sprawie sześciu kongresmanów. Jednym z podejrzanych jest Bob Ney, republikański senator z Ohio, z uwagi na swe wpływy zwanym "burmistrzem Kapitolu", który podobno przyjął od lobbystów kosztowne prezenty za "dokonanie określonych czynności oficjalnych". Ale to dopiero początek. W zamian za łagodniejszy wymiar kary Abramoff ma przedstawić dokładny mechanizm "nakłaniania" członków i pracowników Kongresu do podejmowania określonych decyzji. Melanie Sloan, były prokurator generalny, twierdzi, że może dojść do największego skandalu w dziejach władzy ustawodawczej USA: "Abramoff przecież znał każdego. On wie, jak to się robi w Waszyngtonie".

Niektórzy komentatorzy twierdzą, że "Big Jack" zawinił chorobliwą chciwością, działał jednak zgodnie z obowiązującymi w grze politycznej regułami. W stolicy Stanów Zjednoczonych jest zarejestrowanych 35 tys. lobbystów, którzy wydają na "przekonywanie" polityków 5 mld dol. rocznie. Były doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa Zbigniew Brzeziński nie bez przyczyny nazwał Waszyngton "najbardziej skorumpowaną stolicą świata". Jak stwierdził z ideologicznym zapałem dziennik "The Guardian", to lobbyści w służbie wielkich koncernów doprowadzili do tego, że co szósty Amerykanin nie ma ubezpieczenia zdrowotnego, płaca minimalna zaś, wbrew opinii znakomitej większości społeczeństwa, nie została podwyższona od dziewięciu lat. Biedni nie mają co liczyć na obronę swych interesów w Kongresie, a za fasadą amerykańskiej demokracji kryją się rządy dolara.

Jan Piaseczny

 

 

"NEWSWEEK" nr 3, 22.01.2006 r.  

CZŁOWIEK, KTÓRY KUPIŁ WASZYNGTON

Afera lobbysty Jacka Abramoffa wstrząsa Ameryką. Jak to możliwe, że jeden człowiek bezkarnie korumpował tylu członków Kongresu?

Najpierw przychodziły zaproszenia na kolacje, potem bilety. Dzięki temu pracownicy biura byłego przywódcy republikańskiej większości w Izbie Reprezentantów Toma DeLaya mogli jadać - zazwyczaj za darmo - w Signatures - drogiej, biznesowej restauracji. Tak się dziwnie składało, że należała ona do lobbysty Jacka Abramoffa. Potem mogli zasiadać w najlepszych lożach w waszyngtońskim MCI Center, w którym grają koszykarze z drużyny Wizards i hokeiści z Capitals. Dziś ludzie znający kulisy waszyngtońskiego lobbingu mówią bez ogródek, że Abramoff "kupił Waszyngton".

 

Afera Abramoffa jest dla Europejczyków niezrozumiała - jak to możliwe, że sprytny, acz niezbyt finezyjny kombinator owinął sobie wokół palca członków parlamentu największego mocarstwa świata? Tym bardziej że narzekając na europejską korupcję, skłonni byliśmy wierzyć, że amerykańskie prawo bardzo precyzyjnie określa zasady funkcjonowania lobbingu. W Kongresie USA istnieją bowiem zasady, które nakładają na pracowników obowiązek informowania o wszystkich prezentach i zakazują im przyjmowania podarunków o wartości przekraczającej 50 dolarów.

 

Jednak w świecie Abramoffa stosowanie tych zasad było, w najlepszym przypadku, wyrywkowe. Zaś większości korzystających z usług i "bonusów" lobbysty, łamanie prawa najwyraźniej nie przeszkadzało. Nic dziwnego, że zwolennicy ukrócenia praktyk lobbystycznych w Waszyngtonie nazywają je sarkastycznie zalegalizowaną korupcją.

 

Pracownikom Kapitolu wygodnie jest zapewne myśleć o Abramoffie jako o podstępnym typie, który w subtelny sposób korumpuje idealistycznych, ale naiwnych urzędników. W rzeczywistości Abramoff wykorzy-stywał i okpiwał swoich klientów z entuzjazmem. "Odpalaj maszynę, chłopcze, jedziemy do El Paso!" - pisał do swojego partnera i byłego doradcy prasowego DeLaya, Michaela Scanlona, ogłaszając pozyskanie indiańskiego plemienia Tiguas z Teksasu jako klienta, któremu będzie świadczył usługi lobbystyczne. "Chcę wszystkich ich PIENIĘDZY!" - odpowiedział Scanlon. "Hura!" - odpisał Abramoff.

 

Kiedy biznesmeni z należących do USA Wysp Mariańskich chcieli zablokować federalne przepisy dopasowujące tamtejsze zasady zatrudniania pracowników do Amerykańskiego prawa pracy, wynajęli Abramoffa. Lobbyści zabrali ekspertów Kongresu w podróż po zachodnim Pacyfiku, by "zapoznali się z sytuacją na miejscu". Kongresmani ciężko pracowali na luksusowych przyjęciach, morskich wycieczkach i w salonach masażu.

 

Zabawa skończyła się dwa tygodnie temu, gdy Abramoff opuszczał sąd federalny po uznaniu go winnym oszukiwania klientów i korumpowania funkcjonariuszy państwowych. By zmniejszyć wymiar kary, opowiedział federalnym o kongresmanach, którzy korzystali z jego hojności. Na Kapitolu dało się odczuć panikę. Parlamentarzyści próbowali zapaść się pod ziemię albo na wyścigi zwracali dotacje, jakie dostali od Abramoffa i jego klientów na swoje kampanie. Przewodniczący Izby Reprezentantów Dennis Hastert oddał 67 tys. dol. Wszyscy zaprzeczają, by dopuścili się jakichkolwiek nieprawidłowości.

 

Tymczasem Abramoff mógł przez lata działać wedle własnego widzimisię, i to na wielką skalę. Od indiańskich plemion za różnego typu usługi lobbystyczne wziął łącznie 82 mln dolarów (Indian w swoich e-mailach określał mianem "troglodytów"). Macki Abramoffa sięgały aż do Białego Domu. Chwalił się, że jego była sekretarka, Susan Ralston, została asystentką zastępcy szefa sztabu Białego Domu - Karla Rove'a. Proces Abramoffa spowoduje, że biznes, którego istotą jest handlowanie wpływami, stanie się przedmiotem wzmożonej uwagi opinii publicznej. Także w Europie, która od kilku lat próbuje regulować pączkujący w Brukseli biznes lobbystyczny, analizując doświadczenia zza oceanu.

 

Czy wstrząs po aferze Abramoffa przyniesie reformy? Na razie nie wiadomo nawet, ilu (i czy w ogóle) parlamentarzystów wyląduje w więzieniu z powodu przyjaźni z Abramoffem. Łapówkarstwo trudno udowodnić. Kongresman Ney, określony w akcie oskarżenia Abramoffa mianem "deputowanego nr 1", mówi, że został wciągnięty w proceder polegający na wyświadczaniu przysług klientom Abramoffa. - Członkowie Kongresu nieustannie zbierają i otrzymują pieniądze, nie należy jednak tego traktować w kategorii zapłaty - mówi prawnik Neya, Mark Touhey. Innymi słowy, na Kapitolu życie płynie jak zwykle.

 

Jednak afera Abramoffa kosztowała już DeLaya stanowisko przywódcy większości w Izbie Reprezentantów. Jest on ofiarą systemu, do którego stworzenia się przyczynił. To on - wraz z konserwatywnym działaczem Groverem Norquistem - stworzył coś, co nazwano Projektem K Street. Dzięki niemu wielkie firmy lobbystyczne, mające siedziby przy K Street w Waszyngtonie, nie musiały zawracać sobie głowy wysyłaniem kogoś na spotkanie z kierownictwem republikanów. DeLay zaoferował lobbystom dyskretniejsze, a zarazem bardziej bezwstydne rozwiązanie - dzięki jego pośrednictwu (i pieniądzom) byli doradcy przywódców republikanów pomagali swym starym szefom pisać ustawy pod dyktando nowych klientów.

 

Lobbystyczny biznes rósł jak na drożdżach. W latach 1998-2004 prawie podwoił swoje wydatki w Waszyngtonie z 1,42 do 2,1 mld dol. W amerykańskiej stolicy jest w tej chwili

 

37 tys. zarejestrowanych lobbystów, czyli prawie dwa razy więcej niż w 2000 r., kiedy DeLay ruszał z Projektem K Street. Od 1998 r. na emeryturę przeszło 198 członków Kongresu - niemal połowa została lobbystami.

 

Większość działań lobbystycznych, do jakich dochodzi na Kapitolu, jest legalna: pieniądze płyną przez organizacje charytatywne lub komitety podejmujące działania polityczne. Jednak od czasu do czasu któryś kongresman popada w przesadę. Bob Ney, przewodniczący Komisji Administracji w Izbie Reprezentantów, wydawał się szczególnie życzliwie traktować awanse Abramoffa. Formalnie nie dostawał pieniędzy, ale nie odmawiał udziału w sponsorowanych wycieczkach. Zdarzało się też, że mając obciążenie na karcie kredytowej, nagle wygrywał dużą sumę w kasynie, do którego udawał się w towarzystwie lobbystów. Dziś zapewnia, że po prostu miał szczęście.

 

Czy ktokolwiek próbował położyć kres takim krętactwom? Komisja Standardów Etycznych Izby Reprezentantów, która ma tropić etyczne wpadki polityków, jest albo pogrążona w głębokim śnie, albo rozdzierana wewnętrznymi sporami. Organ kongresowego nadzoru wszczął w ciągu ostatnich pięciu lat ledwie kilka śledztw. Jak określił to jeden z prawicowych deputowanych, demokraci i republikanie zawarli "zawieszenie broni", chcąc uniknąć "etycznej wojny". Dopiero ostatnio członkowie komisji zatrudnili nowych śledczych i nowego szefa kancelarii. Wielu parlamentarzystów i tak sądzi, że to tylko działania pozorne.

 

Ponieważ zbliżają się wybory do Kongresu, republikanie robią co mogą, by uniknąć etykietki partii korupcji. Reformatorzy w tym ugrupowaniu, tacy jak senator John McCain czy były przewodniczący Izby Reprezentantów Newt Gingrich, mówią o zaostrzeniu regulacji dotyczących lobbingu. Na przykład byli reprezentanci nie mogliby uprawiać lobbingu w budynku Izby, zaś byli doradcy mieliby zakaz wykorzystywania tego zawodu przez dwa lata, zamiast roku, jak to jest obecnie.

 

Opinia publiczna pozostanie zapewne równie sceptyczna wobec obu amerykańskich partii. Według sondażu Gallupa przeprowadzonego w ubiegłym miesiącu 49 proc. ankietowanych uważało, że "większość członków" Kongresu jest skorumpowana - zarówno republikanie, jak i demokraci.

 

W istocie właśnie spadek zaufania do polityków jest najpoważniejszą konsekwencją afer na styku polityki i biznesu. To one wywołują w Amerykanach i Europejczykach przekonanie, że rządzący stanowią łasą na pieniądze i oddalającą się od obywateli sitwę. Na szczęście koniec lobbystycznego imperium Abramoffa udowadnia, że systemy demokratyczne wciąż zachowują zdolność samooczyszczenia. A może - jak twierdzą sceptycy - przy okazji największych skandali poznajemy tylko czubek góry lodowej?

Michael Isikoff, Holly Bailey, Evan Thomas

Współpraca Mark Hosenball, Eleanor Clift

Opracowanie tekstu J.G.

 

 

"FAKTY I MITY" nr 44, 08.11.2007 r. KOŚCIÓŁ POWSZEDNI

USA NIOSĄ NIEWOLĘ

Departament Stanu USA co roku publikuje zestawienie obejmujące 198 krajów pod kątem przestrzegania wolności religijnych.

Na samym końcu tegorocznej listy uplasował się Irak, najechany przez Busha z zamiarem niesienia wolności. Przemoc religijna w Iraku nie ogranicza się do rywalizacji między szyitami i sunnitami. „Członkowie wszystkich religii w Iraku – stwierdza raport – padają ofiarą terroru, kidnapingu i zabójstw. Miejsca kultu religijnego są częstym celem ataków. Konserwatywni i ekstremistyczni muzułmanie wywierają ogromną presję, by wyznawcy mniej ortodoksyjnych odmian islamu podporządkowali się ich rygorom, ale w najgorszej sytuacji są wierni religii niemuzułmańskich, bo ich nie chroni wspólnota klanowa”.

Drugim krajem, w którym raport dostrzega „poważne problemy” w kwestii przestrzegania wolności religijnej, jest... Afganistan – również okupowany przez USA. Dotrzymują mu towarzystwa sojusznicy USA w tym rejonie świata: Pakistan i Arabia Saudyjska.

TN

 

 

"FAKTY I MITY" nr 4, 02.02.2006 r.

DWA TYSIĄCE MILIARDÓW

To może być dla Amerykanów prawdziwy szok. Z raportu przedstawionego na konferencji ekonomistów w Bostonie, autorstwa światowej sławy ekonomisty, laureata Nagrody Nobla – Josepha Stiglitza – i Lindy Limes, wykładowczyni z Harvardu, wynika, że wojna w Iraku kosztować będzie USA co najmniej 2 biliony (2 tys. miliardów) dolarów.

Wstępnie ekipa Busha szacowała, że cena interwencji zamknie się w kwoce 100–200 mld dolarów, co miało być pokryte ze zwiększonego eksportu irackiej ropy. W ogóle wszystko miało być inaczej. Zdaniem Stiglitza i Limes – Ameryka uwikłała się w Iraku co najmniej do roku 2010, czyli aż do tego czasu będzie ponosić koszty decyzji o wydaniu wojny Saddamowi.

Analiza Stiglitza i Limes obejmuje wszystkie wydatki ponoszone w związku z iracką interwencją, a więc nie tylko koszty związane z akcjami bojowymi, ale też koszty ran i śmierci żołnierzy. Do tej pory w Iraku zostało rannych 16 tys. żołnierzy. Do roku 2010 ta liczba prawdopodobnie się podwoi. 20 proc. rannych odniosło ciężkie rany mózgu i kręgosłupa, które będą wymagać długotrwałego leczenia, a ranni żołnierze na resztę życia pozostaną inwalidami utrzymującymi się z wojskowych rent (niedawno okazało się, że 80 proc. ran doznanych przez marines można by zapobiec, gdyby Pentagon kupił lepsze hełmy i kamizelki kuloodporne dla żołnierzy...). Rodzinom zabitych trzeba będzie przez dziesięciolecia wypłacać zasiłki. Poza tym wojna przyczyniła się do podniesienia cen ropy naftowej (wedle pierwotnych obietnic – miała je obniżyć) o 5 dolarów na baryłce, co odbija się na całej światowej gospodarce. Wojna i okupacja finansowane są z kredytów, które trzeba będzie spłacić z odsetkami.

TW

 

 

"FAKTY I MITY" nr 5, 08.02.2007 r.

POWTÓRKA Z TRAGEDII?

Mnożą się sygnały, że Bush przygotowuje się do wojny z Iranem, pod pretekstem położenia kresu awanturniczej polityce i atomowym ambicjom tego kraju. Tymczasem...

Tymczasem płk Lawrence Wilkerson, najbliższy współpracownik byłego ministra spraw zagranicznych USA Colina Powella, ujawnia w wywiadzie dla BBC, że Iran w roku 2003 wystąpił z propozycją unormowania wzajemnych stosunków.

Miała ona postać listu zaakceptowanego przez najwyższe władze republiki islamskiej. Teheran obiecywał zakończenie poparcia dla organizacji uznawanych w USA za terrorystyczne: Hezbollahu w Libanie i Hamasu w Palestynie. Oferował gotowość poddania kontroli międzynarodowej swego programu nuklearnego, a także zobowiązywał się pomóc w stabilizacji sytuacji w Iraku. W zamian Iran prosił tylko o zaniechanie wrogich wystąpień i akcji politycznych USA, anulowanie sankcji i rozwiązanie rebelianckiego ugrupowania opozycjonistów irańskich, działającego w okupowanym przez Stany Iraku.

Wilkerson pokazał BBC kopię listu. Trudno to nazwać inaczej niż spełnieniem marzeń USA – dziś rząd Busha nie domaga się niczego innego.

Departament Stanu był bardzo podekscytowany ofertą. Natomiast Biały Dom odrzucił ją natychmiast. „Kiedy tylko list został tam przekazany, kiedy tylko dostał go w swe ręce wiceprezydent Cheney, odpowiedzią była stara mantra: Nie negocjujemy z krajami osi zła” – opowiada Wilkerson. Mało tego, Biały Dom wysłał depeszę do władz szwajcarskich, za których pośrednictwem Iran przekazał list do USA, ganiąc je, że miały czelność występować w roli pośrednika Iranu i prezentować Waszyngtonowi jego propozycje.

Włos się jeży na głowie na myśl o takiej dawce buty, arogancji i nieodpowiedzialności u ludzi rządzących najpotężniejszą armią świata! Ekipa Busha konsekwentnie odrzuca postulaty zaangażowania się w polityczne negocjacje z państwami prezentującymi odmienny punkt widzenia, opornymi na presję, szantaż i groźby USA. Nie ma mowy o rozmowach z Koreą Północną, Syrią, Iranem. Mają robić, co im każemy, albo pożałują...

Żałować może cały świat, autora gróźb nie wyłączając. Politycy różnych krajów są coraz bardziej zaniepokojeni perspektywą amerykańsko-izraelskiego ataku na Iran. Członkowie Kongresu USA (obecnie zdominowany przez demokratów) traktują taką ewentualność na tyle poważnie, że kilkakrotnie już przypominali Bushowi, iż ich zgoda z roku 2002 na ewentualne użycie siły przeciw Irakowi nie upoważnia go do agresji na Iran.

20 stycznia w bardzo ostrym tonie wypowiedział się przewodniczący senackiej komisji wywiadu, demokrata David Rockefeller, który ma dostęp do największych tajemnic wywiadowczych. Senator wyraził zaniepokojenie, że prowadzona z premedytacją demonizacja Iranu przypomina to, co działo się przed inwazją na Irak. Oświadczył, że wywiad USA bardzo niewiele wie o sprawach wewnętrznych Iranu i jego intencjach na Bliskim Wschodzie. Rockefeller, mówiąc o Bushu, stwierdził: „Nie sądzę, że pojmuje on świat i wykazuje jakieś nim zainteresowanie”. Tydzień przed wypowiedzią Rockefellera władze oznajmiły, że Pentagon rozpoczyna koncentrację okrętów wojennych w Zatoce Perskiej i wysyła tam baterie rakiet „Patriot”, zwalczających rakiety nieprzyjacielskie.

Prof. Juan Cole z Uniwersytetu Michigan, ekspert bliskowschodni, stwierdził, że to reprezentująca interesy izraelskie koteria w łonie biura wiceprezydenta Cheneya doprowadziła do odrzucenia irańskiej oferty. „Cheney jest człowiekiem o najbardziej faszystowskich skłonnościach w rządzie USA w historii Ameryki – mówi prof. Cole. – Powinien zostać postawiony w stan oskarżenia”.

Tuż przed inwazją na Irak Saddam Husajn wysłał przez zaufanego pośrednika propozycję dla USA. Zgadzał się oddać władzę, przeprowadzić wolne wybory, pozwolić na niczym nieograniczone poszukiwania domniemanych broni masowego rażenia. Oferta, która pozwoliłaby uniknąć widocznych dziś w całej pełni skutków ataku, została z pogardą odrzucona.

Trudno się dziwić, że obywatele większości państw świata – zapytani o to, kto stanowi dziś największe zagrożenie dla pokoju i bezpieczeństwa globu – w większości wskazują Stany Zjednoczone.

Informacje ujawnione przez Wilkersona w BBC zostały zignorowane przez media USA.

PZ

 

 

"FAKTY I MITY" nr 26, 05.07.2007 r. ZE ŚWIATA

POLACY W PIEKLE

Government Accountability Office, instytucja będąca kontrolnym ramieniem Kongresu USA, przedstawiła właśnie swój ostatni raport dotyczący Afganistanu, kreślący posępny obraz sytuacji. A Polacy objęli tam właśnie przywództwo nad dwiema strefami...

W ciągu 5 lat wojny i okupacji sytuacja w zakresie bezpieczeństwa w Afganistanie nie poprawiła się – przeciwnie, uległa znacznemu pogorszeniu. Szczególnie w ubiegłym roku. Odbudowa kraju (wydano na ten cel 15 mld dolarów) utknęła w martwym punkcie, bo taliban nabiera coraz większej siły i bruździ. Mimo wyłożenia 6 mld dolarów na szkolenie oraz ekwipunek żołnierzy i policji afgańskiej, ani jedna jednostka nie jest w stanie samodzielnie działać. Zaledwie jeden z 72 oddziałów policji zdolny jest uczestniczyć w operacjach przy wsparciu sił zagranicznych. Rekruci sprzedają swą broń przed zgłoszeniem się na służbę i dołączają do talibów – dezercje osiągnęły 60 procent.

Kraj wciąż pozbawiony jest wymiaru sprawiedliwości. System więziennictwa nie funkcjonuje. Uprawa opium osiągnęła rekordowy poziom, a część zysków przechwytuje taliban. Rząd jest nieporadny, szaleje korupcja. Przewiduje się, że misja sił zagranicznych będzie musiała trwać jeszcze dziesiątki lat!

Afganistan jest w cieniu Iraku. Cień ten staje się coraz dłuższy.

O dobrych wieściach z Iraku również nie ma mowy. Ostatni raport Pentagonu stwierdza, że przemoc, której kres miała położyć ofensywa ostatniej szansy (28 tys. żołnierzy dodatkowo sprowadzonych z USA), nie tylko nie zmalała, ale zwiększyła się.

W porównaniu z ubiegłym rokiem – o 40 procent. Dziennie ginie przeciętnie 100 osób.

TN

 

 

„FAKTY I MITY” nr 17, 03.05.2007 r.

DZIKI ZACHÓD

1966: Student University of Texas w Austin zabija z wieży 44 ludzi.

1970: Antywojenna demonstracja w Kent State University w Ohio. Zomowcy z National Guard zabijają 4 studentów, ranią 9...

1988: Kobieta z trzema pistoletami wchodzi do szkoły podstawowej na przedmieściu Chicago. Zabija jednego ucznia, pięciu rani.

1991: Student otwiera ogień w Uniwersity of Iowa. Pięciu zabitych, dwu rannych.

1995: Strzelec zabija ucznia i nauczyciela szkoły średniej w Lynville.

1996: Student San Diego State University strzałami pozbawia życia trzech profesorów.

1997: Szesnastolatek zabija z pistoletu w szkole w Pearl dwu kolegów, rani siedmiu. Przedtem zabił matkę.

1997: Trzej uczniowie giną, pięciu jest rannych po strzałach 14-letniego kolegi w szkole średniej w Paducah.

1998: Dwaj chłopcy (11 i 13 lat) strzelają w szkole podstawowej w Jonesboro. Zabijają 4 koleżanki i nauczyciela, ranią 10 osób.

1998: Wzorowy uczeń szkoły średniej w Fayetteville otwiera ogień i zabija kolegę, który odbił mu dziewczynę.

1998: Dwóch nastolatków traci życie, 21 odnosi rany, gdy 17-letni uczeń wszczyna strzelaninę w szkole w Springfield.

1999: Dwaj licealiści zabijają z karabinów i pistoletów 13 osób w szkole średniej w Columbine. 23 osoby odnoszą rany.

2000: 13-letni uczeń zabija z pistoletu nauczyciela w szkole w Lake Worth.

2003: 14-latek zabija dyrektora w szkole podstawowej w Pensylwanii.

2004: Strzelec (16 lat) zabija w szkole w Filadelfii ucznia i rani trzech innych.

2005: 16-latek zabija trzech uczniów, nauczyciela i strażnika w liceum w Red Lake. Wcześniej uśmiercił dziadka i jego przyjaciółkę.

2006: Morderca wkracza do szkoły podstawowej w Essex, zabija jednego nauczyciela, rani drugiego. Wcześniej zastrzelił matkę swej byłej sympatii.

2006: Mężczyzna bierze 6 zakładniczek w szkole średniej w Bailey. Gwałci je, jedną zabija.

2006: 15-latek przynosi do szkoły w Cazenovia dwa rewolwery i zabija dyrektora.

2006: Zabójca bierze jako zakładniczki 12 dziewcząt w szkole amiszów w Pensylwanii. Zabija 3, a kilka osób rani.

Najnowszy wpis na tę listę to Politechnika w Blacksburgu; student strzela z dwu pistoletów. 33 trupy. Rekord. Wyliczamy tylko strzelaniny w szkołach. Gdyby przypomnieć wszystkie wypadki zbiorowych morderstw w miejscach pracy, kościołach, centrach handlowych itd. – lista miałaby dobrych kilka stron. Wiele strzelanin udało się w ostatniej chwili udaremnić. Dwa dni po masakrze w Blacksburgu policja unieszkodliwiła ucznia, który przyniósł do szkoły w Federal Way trzy pistolety i zapas amunicji.

Politycy, media, świadkowie wyczerpali wszystkie znane w języku angielskim określenia wyrażające smutek, szok, poruszenie. Bush – pamiętając, jaki skok popularności przyniosła mu słynna mowa przez tubę nad ruinami World Trade Center – przybył zbierać punkty. Studenci odbywają żałobę na nocnych czuwaniach przy świecach i masowych mszach. Media uwielbiają takie sceny; nie próżnują: wszystkie sieci jeszcze kilka dni po strzelaninie emitują rozszerzone wydania, więc więcej reklam, bo przecież z powodu tragedii i żałoby nikt ich nie anuluje. Telewizja pokazuje na przykład załzawionych, siorbiących nosami studentów, przepytywanych przez dziennikarzy o łamiącym się głosie, a za moment na ekran wpływa gęgająca wniebogłosy gęś w reklamie firmy ubezpieczeniowej.

To nie czas, by mówić o ograniczeniach dostępności broni palnej – orzekł nieomylnie Bush. Pozostali główni aktorzy sceny politycznej, czyli przede wszystkim prezydenccy kandydaci w wyborach 2008 roku, też zrobili swoje: republikanie (szczególnie sen. McCain) przekonywali, że dostępność broni palnej nie powinna podlegać ostrzejszym rygorom, bo to źrenica amerykańskiej wolności, a demokraci zasznurowali usta. Wcześniej każda tego typu masakra wywoływała dyskusje postulujące ograniczenia sprzedaży pistoletów, które czasem kończyły się aktem prawnym. Teraz jest cisza. Pretendenci do roli lidera USA nie chcą tracić głosów wyborców; pomni, że gdy w roku 2000 Al Gore wezwał do rejestracji broni, kosztowało go to głosy prowincjonalnej Ameryki.

Nie słyszałem, aby ktokolwiek wpływowy w ciągu ostatnich dwudziestu paru lat zaproponował wszczęcie dyskusji na temat sensowności Drugiej Poprawki, która daje Amerykanom prawo posiadania broni. Na jej straży stoi potężne lobby producentów pistoletów i karabinów, przeznaczające przed każdymi wyborami miliony dolarów na poparcie swoich i tępienie wrogów. Dlatego nawet demokratyczni politycy (Hillary Clinton, Barack Obama i inni), którzy wypowiadali się za ograniczeniem dostępności broni, dziś mielą słowa o smutku, szoku, tragedii, współczuciu...

Organizacja Amerykańskich Posiadaczy Pistoletów otwarcie domaga się... zniesienia zakazu wnoszenia broni na campusy i do budynków szkolnych, bo... ofiary obroniłyby się. „Mówienie obywatelom, że nie mogą wnosić pistoletów do szkół, jest niebezpiecznie nieodpowiedzialne” – przekonują ci z APP.

W USA na milion mieszkańców przypada 41 zabójstw z broni palnej. W Japonii 0,3; w Wielkiej Brytanii tyle samo. W ubiegłym roku w USA zastrzelono 11,2 tys. osób, w Kanadzie – 120, w Anglii – 46. W samym Nowym Jorku było 579 śmiertelnych ofiar.

Problem nie tylko w tym, że pistolet może kupić każdy i prawie wszędzie, legalnie lub nielegalnie. Koreańczyk Hui, który strzelał w Wirginii, był przymusowo leczony w szpitalu psychiatrycznym, a jego profesorowie ostrzegali, że jest niebezpieczny. Prawdopodobnie był schizofrenikiem. Mimo to kupił dwa rewolwery bez żadnych kłopotów. Problemem jest także kult broni i skłonność Amerykanów do przemocy. W innych krajach starcie kończy się bluzgiem, a w najgorszym razie – sierpowym. Amerykanin sięga po pistolet. W ciągu 48 godzin po zajściach w Virginia Tech – 12 szkół w całym kraju otrzymało anonimowe groźby: „To jeszcze nic, zobaczycie...”. Towarzyszyła im fala histerii: w siedmiu stanach profilaktycznie zamknięto chwilowo 9 szkół. W Rapid City alarm i zamknięcie uczelni spowodowało pojawienie się mężczyzny ze szminką na ustach.

W Georgii policja została zaalarmowana i zaleciła zamknięcie uczelni, bo zauważono człowieka niosącego coś podejrzanego. Był to parasol.

Azjaci stali się obiektem wrogości. Rodzice zabójcy z Wirginii są pod ochroną ambasady Korei Południowej i organów ścigania. Co noc przenosi się ich w inne miejsce.

Zanim zdążono zakończyć żałobę i pogrzebać ofiary z Virginia Tech, inżynier centrum NASA w Houston przeszmuglował przez punkty kontroli pistolet. Wziął zakładniczkę, zastrzelił innego inżyniera, potem siebie. Obawiał się, że może zostać zwolniony z pracy...

Piotr Zawodny

 

 

 http://www.grabieniec.pl/pokaz_artykul.php?id_artykulu=559

SKUTECZNOŚĆ PREZERWATYWY

W Stanach Zjednoczonych każdego dnia jedną z powyższych chorób wenerycznych zaraża się około 7000 młodych ludzi, co daje liczbę 2,5 mln rocznie, mimo stosowania prezerwatywy.

 

 

 www.wp.pl

PAP | dodane 2008-08-03 (04:40)

ZACHOROWAŃ NA AIDS W USA JEST WIĘCEJ, NIŻ SĄDZONO

Co roku w USA wirusem HIV zaraża się co najmniej 56 tys. osób, co o 40% przekracza dotychczasowe szacunki - wynika z opublikowanego w sobotę raportu amerykańskiego Ośrodka Zapobiegania i Kontroli Chorób (CDC).

 

Badacze podkreślili, że dynamika zachorowań na AIDS w Stanach Zjednoczonych nie zmieniła się w ostatnich latach, opracowano jedynie lepsze metody liczenia nowych infekcji i ekstrapolowania tych wyników na całą populację.

 

Jak podał CDC, szacunki oparte o nowe metody pokazują, że epidemia HIV jest i była cięższa niż dotąd uważano. Dane wskazują bowiem, że w 2006 r. doszło do ponad 56 tys. zakażeń, podczas gdy poprzednie oceny, oparte na mniej precyzyjnych metodach, mówiły o 40 tys. takich przypadków każdego roku.

 

Liczba zachorowań na AIDS w USA osiągnęła szczyt - około 130 tys. infekcji rocznie - w połowie lat 80., aby spaść do około 50 tys. we wczesnych latach 90.

 

Co roku na AIDS umiera 15-18 tys. Amerykanów, przy czym ryzyko zakażenia wśród osób czarnoskórych jest siedmiokrotnie wyższe niż wśród białych. Szczególnie narażeni są również homoseksualiści.

 

Na całym świecie wirusem nabytego upośledzenia odporności (HIV) zakażonych jest 33 mln osób, a 2 mln z nich co roku umiera.

(kiga)

 

* Senat USA zatwierdził 48 mld USD na walkę z AIDS

 

 

"FAKTY I MITY" nr 2, 17.01.2008 r.

STANY ZAROBACZENIA

Alarmująco duża liczba Amerykanów choruje na pasożyty charakterystyczne dla krajów Trzeciego Świata.

To konkluzja studium badawczego dra Petera Hoteza, eksperta z George Washington University.

Czwarta część murzyńskich dzieci z zabiedzonych, śródmiejskich gett cierpi na tasiemce i inne groźne pasożyty. 14 proc. całej populacji amerykańskiej zarażone jest robakami pochodzącymi od psów i kotów. Pasożyty są częstą przyczyną astmy i epilepsji u dzieci.

„Jestem głęboko przekonany – stwierdza dr Hotez – że te oraz inne groźne problemy zdrowotne są ignorowane przez służby medyczne, bo dotyczą biednych i czarnych. USA wydają setki milionów dolarów na profilaktykę bioterrorystyczną, tymczasem tuż pod nosem mamy epidemię pasożytów”.

PZ

 

 

"FAKTY I MITY" nr 26, 03.07.2008 r.: 26 proc. nowojorczyków zarażonych jest herpesem genitalnym. To przenoszona drogą płciową nieuleczalna choroba, objawiająca się bolesnymi wrzodami na narządach płciowych. Dwukrotnie zwiększa ryzyko zarażenia się wirusem HIV. Więcej chorych jest wśród kobiet, alarmujący jest odsetek zarażonych murzynów - 49 proc. Ale nie tylko to. Dane statystyczne pokazują, że w Nowym Jorku jest znacznie więcej chorych na choroby weneryczne: kiłę, rzeżączkę i inne.

 

 

www.o2.pl

2008-06-30 17:09

AMERYKA - KRAJ ŻEBRAKÓW

Żebracy na ulicach i przy każdym prawie zjeździe z autostrady. Mieszkania brudne tak, że nie sposób bez obrzydzenia do nich wchodzić. Wszechwładza policji i młodzieżowe gangi, które terroryzują całe dzielnice. Tak wygląda kraj, który rządzi dziś światem.

 

Czy Amerykanie są głupi?

Kiedy człowiek z Polski przyjeżdża do Stanów i rozmawia z Amerykanami, ma wrażenie, że ludzie ci przybyli właśnie z Księżyca. Dla Amerykanina ważne jest to, co ma wokół siebie. Kiedy w telewizji lecą wiadomości, to newsy ze świata pojawiają się w nich jedynie wtedy, gdy amerykańscy żołnierze dokonają jakichś bohaterskich czynów lub gdy zostaną zabici. Poza tymi wyjątkami serwisy nadają informacje z danego stanu i krajowe. Amerykanie nie wiedzą, co się dzieje na świecie i nie chcą tej sytuacji zmieniać.

 

- Bardzo mnie to dziwiło, kiedy tam pracowałem - mówi Marek, który spędził w USA pięć lat. - Jedyne, co interesuje Amerykanów, to Ameryka, a i to nie cała, tylko najbliższa okolica. To są ludzie, których wychowuje się na patriotów gotowych umrzeć za swoją ojczyznę, i tyle. Myślę, że inni Amerykanie nie są temu krajowi potrzebni. Mają pieniądze, żyją nieźle, przynajmniej niektórzy, a od czasu do czasu część z nich musi pojechać na drugą półkulę i tam dać się pozabijać jakimś dzikim plemionom.

 

Mimo że Amerykanie dbają o weteranów swoich wojen, spora część żebraków, których widać na ulicach miast i na drogach, nosi pozawieszane na szyjach tabliczki z napisem: "Jestem weteranem, pomóż mi".

 

- Tych ludzi nie jest wcale mało - mówi Marek. - Byłem szczerze zdziwiony, kiedy ich zobaczyłem, wydawało mi się, że w najbogatszym kraju na świecie takie rzeczy się po prostu nie zdarzają, że to niemożliwe. A jednak.

 

Niewiedza Amerykanów o świecie i co gorsza o własnym kraju jest wprost niewiarygodna. Wielu z nich nie wie, jakie miasto jest stolicą ich państwa. Z odgadnięciem, czy Europa to kraj, kontynent czy miasto, także mają problemy. Nie potrafią złożyć i uruchomić najprostszego urządzenia.

 

- Zetknąłem się z Amerykanami w Polsce - mówi Marek. - Przyjechali tu i zamieszkali na jakiś czas. Kupili sobie kiedyś jakąś szafkę w Ikei, taką składaną szafkę. Nie mogłem w to uwierzyć, ale nie potrafili jej zmontować. Nie mogli zrozumieć instrukcji, która była narysowana na pudełku, taka instrukcja obrazkowa - co w co włożyć, żeby pasowało. To było dla nich za trudne. Dodam, że nie byli to jacyś prole, tylko ludzie wykształceni. Musiałem im tę szafkę poskładać.

(...)

Rafał Majchrzak

 

 

 www.wprost.pl /Forum „Główne”

AMERYKA KONA

Autor: Nimfa

Data 2007-04-24 01:54

Kilka lat bacznej obserwacji świata globalnej polityki nauczyło mnie, że nic nie jest takie, jakie się na pozór wydaje (czyli w sumie takie, jak mówią w telewizorze). Okazuje się, że atak "terrorystyczny" na USA 11 września 2001 r. nie był dziełem islamskich fanatyków (jeśli ktoś nadal wierzy w tę bajkę to, jak mówią Amerykanie, mogę mu tanio sprzedać most brookliński). Inwazja USA na Irak nie była spowodowana ani zagrożeniem ze strony nieistniejącej broni masowego rażenia, ani Saddam nie paktował z Osamą, ani też tym bardziej nie stał za zbrodnią 11 września. Nie trzeba chyba dodawać, że obecna bajeczka o budowaniu demokratycznego Iraku jest w tym samym stopniu medialną papką dla ogłupiałej gawiedzi.

O co więc chodzi teraz, kiedy jak Bliski Wschód długi i szeroki, tłumy Muzułmanów protestujących przeciwko obrażaniu ich najgłębszych uczuć religijnych, zalewają ulice i kiedy zaczynają płonąć zachodnie ambasady?

 

Chodzi o Iran, głupku!(Trawestując clintonowskie hasło wyborcze)

Odpowiedź jest zarazem i prosta, i trudna. Moim zdaniem wydaje się oczywista, lecz pojęcie tej oczywistości zależy od tego, czy posiada się jakąkolwiek wiedzę na temat procesów polityczno-ekonomiczno-militarnych zachodzących od lat w tym rejonie świata. Jeśli wiedza wynika z telewizyjnych stereotypów, ocena bieżących wydarzeń nie będzie poza stereotypy wybiegała, choć ocena ta może wahać się w zakresie od pełnego poparcia dla duńskiej gazety, publikującej karykatury Mahometa, do jej pełnego potępienia.

 

Sens dzisiejszych dramatycznych wydarzeń zawiera się, częściowo, w "geopolitycznej anegdocie" o tragicznej boskiej pomyłce, w wyniku której Amerykanie dostali największe na świecie samochody, ale Pan Bóg zapomniał dać im do nich benzyny. W tłumaczeniu na prostszy język "telewizyjny" - Amerykanie, skoro mają już te cholerne samochody, mają też święte prawo sięgnąć, bez konsekwencji, po benzynę do nich. Stąd, od wielu już dziesięcioleci, roponośny Bliski Wschód jest i na długo jeszcze pozostanie najbardziej zapalnym obszarem świata. Nie wszyscy bowiem, a już mieszkańcy roponośnych terenów w szczególności, są skłonni to jankeskie prawo "bushu" uznać.

 

Jednak powyższe wyjaśnienie, skądinąd znany stereotyp, też przecież jeszcze nie tłumaczy, dlaczego Arabowie palą dziś duńskie flagi i duńskie ambasady. Jest bowiem jeszcze coś, o czym nie przeczytasz w żadnych oficjalnych komunikatach, żadnej gazecie, ani nie usłyszysz w żadnej telewizji. Nic dziwnego, jest to bowiem sekret tak drogi, jak droga Ameryce jest jej własna waluta - "wszechmogący" dolar.

 

Chodzi o dolara, głupku! (Trawestując ponownie clintonowskie hasło wyborcze)

 

Dolar amerykański jest fundamentem dominacji tego kraju nad światem. Federal Reserve Board - Zarząd Rezerwy Federalnej - wbrew nazwie bynajmniej nie federalna (państwowa) lecz prywatna instytucja bankowa, jako jedyna na świecie, ma prawo drukować tyle zielonej waluty, ile jej potrzeba, bez jakiegokolwiek związku z czymkolwiek. Na straży tego ekstremalnego przywileju finansowych (prywatnych) elit świata, żeby nie było wątpliwości, stoi Biały Dom, Pentagon (z budżetem sięgającym 500 mld dolarów, nie licząc bieżących kosztów wojen), a także CIA, FBI, NSA, HSD i setki innych krajowych, a także międzynarodowych instytucji, które za nic mają wolność, prawdę, demokrację i prawa człowieka, a których jedyną rolą jest koncentracja bogactwa i wpływów na naszej małej planecie w rękach coraz mniejszej garstki ludzi.

 

No dobrze, a jaki do cholery ma to związek z ropą naftową i tą nieszczęsną duńską flagą. Ano taki, że siła waluty amerykańskiej, polega na tym, że jest ona "obowiązkową" walutą rezerw banków centralnych wszystkich państw (banków centralnych nie posiada dziś na świecie tylko kilka krajów, w tym Korea Płn. i parę innych z "osi zła"), a także, a może przede wszystkim, na tym, że jest to waluta rozliczeniowa na międzynarodowych rynkach towarowych, w szczególności na rynku ropy naftowej i gazu (docierają do Was zapewne doniesienia o tym, ile to dolarów na światowych giełdach kosztuje baryłka ropy; pamiętacie też zapewne ceny gazu z konfliktu rosyjsko-ukraińskiego - 230 UDS za 1000 m3).

 

Każde państwo, chcąc zapewnić swoim obywatelom komfort jazdy samochodem lub komfort włączenia kuchenki gazowej, musi najpierw postarać się o parę ton zielonych banknotów, by sprostać wciąż rosnącemu kosztowi importu ropy i gazu. Dopóki trwa monopol na rozliczenia finansowe w dolarach amerykańskich, dopóty Stany Zjednoczone Ameryki będą jedynym supermocarstwem.

 

Zagadnienie hegemonii dolara jako głównego narzędzia hegemonii USA w świecie obejmuje także z konieczności praktycznie niezauważane zjawisko "dolarowej hiperinflacji", czyli prostego faktu, że skoro dziś ropa kosztuje 60 dol. za baryłkę, to oznacza, że za te same pieniądze państwa mogą jej sobie kupić dwa razy mniej niż 3 lata temu, kiedy to baryłka ropy kosztowała 30 dolarów. Jeśli zatem Rzeczpospolita (państwo, nie gazeta) ma ochotę nabyć ropę naftową, to dziś za "te same" pieniądze, co 3 lata temu - powiedzmy miliard dolarów - kupi tylko pół tankowca ropy a nie cały tankowiec. Na deprecjacji dolara, poprzez relatywny spadek wartości obowiązkowych rezerw dolarowych, tracą wszyscy, oczywiście poza Ameryką.

 

Manipulacja kursem dolara wykracza jednak znacząco poza ramy niniejszego tekstu, choć - jak widać - pomaga zrozumieć sens wielu globalnych procesów gospodarczych.

 

No dobrze, ale może wreszcie jakiś związek z Danią, z Mahometem, z wolnością słowa??

 

OK. Jeszcze chwila cierpliwości. Jest rok 2000. Saddam Hussein postanawia obalić odwieczny obowiązek rozliczania transakcji naftowych w dolarach. Przechodzi na euro. W ten sposób podpisuje na swoją dyktaturę wyrok śmierci.

 

Komentatorzy, na których analizach się opieram, słusznie zauważają, że nawet tak oczywisty, acz przemilczany powszechnie w mainstreamowych mediach, wątek przejęcia kontroli nad polami roponośnymi Iraku przez Amerykanów, nie dawał Bushowi uzasadnienia do operacji "zmiany reżimu" w Bagdadzie. W końcu za drukowane w dowolnej ilości dolary mógł i tak kupić sobie całą iracką ropę. Dlatego prawdziwa przyczyna inwazji stała się jasna dwa miesiące po jej rozpoczęciu, kiedy to okupacyjne władze amerykańskie w Bagdadzie przywróciły jako walutę naftowych rozliczeń "wszechmogącego zielonego". Bush mógł wtedy spokojnie wylądować na lotniskowcu i ogłosić "zakończenie misji".

 

Chodzi o Iran, głupku!

No, i powolutku zbliżamy się do sedna całej sprawy, albowiem identyczny, jak Hussein, pomysł, lansuje nowy prezydent Iranu, Ahmadineżad. To nie rzekomy irański program nuklearny, w który wątpi cały aparat szpiegowski USA z CIA na czele; to nie irańskie "bluźnierstwa" dotyczące Izraela, czy wreszcie kwestionowanie przez Ahmadineżada tzw. mitu Holokaustu, są powodem, dla którego już w marcu tego roku wybuchnie wojna amerykańsko-irańska. Tym powodem jest próba obalenia hegemonii dolara - próba być może nawet ze strony irańskiej nie do końca uświadomiona, ale która sprowadza się do zachwiania amerykańskim imperium poprzez pozbawienie go głównego narzędzia kontroli i opodatkowania podległych mu prowincji. Ten niewybaczalny grzech musi, z punktu widzenia Ameryki, zostać skarcony nie mniej brutalnie i nie mniej konsekwentnie, jak odstępstwo Saddama Husseina, w końcu długoletniego współpracownika CIA i jednego z największych klientów amerykańskiego sektora zbrojeniowego w swoim czasie.

 

Oficjalnie USA nie są imperium, lecz kochającym wolność państwem równym pośród równych. Dlatego inwazja na Iran, czy to w wykonaniu własnym, czy za pośrednictwem Izraela, czy wreszcie - jak ostatnio słychać - w wykonaniu NATO, nie może zostać przeprowadzona ot, tak sobie, jak jakiś mecz bejsbolowy. Taką inwazję trzeba umiejętnie "sprzedać" na międzynarodowym "rynku", a robi się to głównie poprzez środki masowego przekazu, w tym w 90% przez telewizję.

 

Gotowanie irańskiej żaby

(Przypominam, że mechanizm tzw. gotowania żaby służy do medialnego "oswojenia" opinii publicznej z rzekomą palącą koniecznością planowanej operacji - w tym przypadku militarnej, która bez takiego przygotowania prawdopodobnie byłaby nie do przyjęcia przez większość opinii publicznej w świecie demokratycznym. Słynna żaba z pewnego makabrycznego i anegdotycznego zarazem eksperymentu jest dobrą ilustracją tego mechanizmu: wrzucona do wrzątku wyskoczy, ratując życie, zaś umieszczona w naczyniu z wodą, którą podgrzewa się stopniowo aż do wrzenia, ginie nieuchronnie, zwiedziona powolnym tempem gotowania.)

 

Od wielu tygodni zatem, dokładnie tak, jak przed inwazją na Irak, trwa "sprzedawanie" "śmiertelnych zagrożeń", jakie niesie ze sobą rzekomy program budowy bomby atomowej przez Iran.

 

Nieważne, że jedynym krajem, który w historii zrzucił bombę atomową na ludność cywilną, zabijając setki tysięcy niewinnych istot ludzkich - były Stany Zjednoczone. Nieważne, że jedynym krajem w omawianym rejonie świata, który nie tyle pracuje nad bombą jądrową, co od wielu lat ją posiada, choć się do tego nie przyznaje - jest Izrael. Nieważne, że USA konsekwentnie łamie Traktat o Nierozprzestrzenianiu Broni Jądrowej i że państwo to jawnie i buńczucznie deklaruje gotowość ponownego jej użycia w nowej, "bezpiecznej dla cywilów" formie "bomb taktycznych!!!". Nieważne wreszcie jest to, że w trudnym do wyobrażenia scenariuszu, wg którego Iran wchodzi w posiadanie głowic jądrowych oraz środków ich przenoszenia i wreszcie używa tych głowic w ataku na USA (prawdopodobieństwo takiego scenariusza jest chyba naprawdę bliskie zeru), to militarna odpowiedź Stanów Zjednoczonych oznaczałaby kres dumnego Iranu poprzez (nuklearne) zrównanie go z ziemią po wsze czasy.

 

I dlatego właśnie, że wszystkie powyższe przesłanki są ważne, trzeba gotować dziś irańską żabę - gotować tak długo, aż w sondażach interwencja zbrojna zostanie uznana za nieuniknioną, bez względu na ilość ofiar, bez względu na użyte środki i bez względu na długofalowe konsekwencje, spośród których naprawdę nie sposób wyeliminować możliwości wybuchu III wojny światowej.

 

Po to, żeby sprzedać dziś Teheran tak, jak kiedyś sprzedawano Hiroszimę i Nagasaki, potrzebny jest naprawdę mocny argument. W końcu nawet najgłupsi z nas muszą pamiętać to, co wydarzyło się zaledwie 3 lata temu. Była wojna trwająca do dziś, wojna przeciwko broni masowego rażenia, której nie było!

 

Dlatego współcześni naziści potrzebują podwójnej dawki. Dziś potrzebna jest ....

 

W O J N A C Y W I L I Z A C J I

I to w zasadzie mógłby być koniec tego przydługiego wywodu "od kłębka do nitki", gdyby nie fakt, że jest kilka drobiazgów, które warte są zauważenia w sprawie karykatur Mahometa, czyli w tzw. "sprawie wolność słowa kontra godność islamu". Otóż mało kto zwraca uwagę na fakt, iż duńska gazeta, która pierwsza opublikowała owe karykatury, zrobiła to, no, kto zgadnie? - cztery miesiące temu!!! Jak to możliwe, by tak gwałtowne reakcje w świecie arabskim wywołało zdarzenie, którego oficjalny medialny żywot dawno się zakończył, żeby nie powiedzieć, że nigdy się nie zaczął.

 

Nie można nie postawić pytania, komu i dlaczego zależało, a zależeć musiało, by te ewidentnie podstarzałe kartofelki odgrzewać, i to właśnie teraz, i to na taką skalę, w większości krajów europejskich, a w niektórych z nich - w większości tamtejszych gazet. Nieprawdą jest oczywiście twierdzenie, że dziennikarze publikujący karykatury proroka Islamu nie mieli pojęcia, jakie reakcje takie publikacje mogą wywołać. Gdyby nie wiedzieli, to łamów ich dzienników i tygodników nie wypełniałyby od lat artykuły o islamskim fundamentalizmie, okolicznościach, jakie towarzyszą jego powstawaniu i skutkach, jakie musi rodzić jego prowokowanie.

 

Nie od dziś też wiadomo, że mistrzem siania "autentycznych społecznych niepokojów" jest Centralna Agencja Wywiadowcza. Jest to świetnie udokumentowane od czasów Kermita Roosevelta, wnuka prezydenta USA, który w 1953 r., jako agent CIA, wszczął za przywiezione do Teheranu w walizce dolary rozruchy uliczne, które doprowadziły do upadku rządu premiera Mossadeka i instalacji proamerykańskiego totalitarnego reżimu Szacha Rezy Pahlaviego. Śmiertelnym błędem premiera była próba nacjonalizacji złóż ropy naftowej w Iranie, wcześniej eksploatowanych przez brytyjski koncern na zasadzie monopolu. Brzmi znajomo?

 

Nie wiadomo, który agent kierował akcją na Kijowskim Majdanie czy pod parlamentem w Tbilisi, ale ćwiczenie czyni mistrza i dlatego kolejne "kolorowe rewolucje", a także "wybuchy islamskiego fundamentalizmu" można czytać jak elementarz.

 

Dlatego niech nikt mi nie mówi, że dziś mamy do czynienia z jakąś tam świętą wojną europejskich dziennikarzy o wolność słowa, prawdę czy demokrację. Bo gdyby wspomniani dziennikarze tym wartościom hołdowali, to dziś George W. Bush, Tony Blair i Aleksander Kwaśniewski, siedzieliby w więzieniu i czekali na wyrok Trybunału d/s Zbrodni Wojennych. Dziś jeden z tych panów marzy jednak zapewne o Pokojowej Nagrodzie Nobla albo o posadzie sekretarza generalnego ONZ - organizacji, której obecny szef, Kofi Annan, o inwazji na Irak wyraził się, że jest nielegalna.

 

Wybuch gniewu i akty zemsty, jakie obserwujemy dziś na ulicach miast w krajach muzułmańskich, są oczywiście autentyczne i skierowane wprost przeciwko "szatańskiej" cywilizacji Zachodu. Jednak nieprawdą jest twierdzenie, iż jest to próba zorganizowana przez rządy Syrii czy Libanu odwrócenia uwagi tamtejszych społeczeństw od kiepskiej sytuacji gospodarczej w ich krajach. Gdyby tak było, to czemu miałyby służyć protesty w pozostałych krajach.

 

Ponieważ "po owocach poznacie ich" - dlatego jak zwykle w takich przypadkach, a powtarzam to już na tym portalu do znudzenia, należy przyglądać się, kto na danym zdarzeniu najbardziej korzysta. Już dziś ewidentne jest to, że w społecznej świadomości na Zachodzie zaczyna zakorzeniać się wypuszczane jakby mimochodem pojęcie "wojny cywilizacji". Tak jak kiedyś zimna wojna, czyli wojna z komunizmem, tak jak trwająca od kilku lat tzw. "wojna z terrorem", której wybuch ogłoszono natychmiast po zorganizowanych przez "wiadome służby" zamachach z 11 września 2001 r., tak lansowana dzisiaj podskórnie "wojna cywilizacji" jest koncepcją, którą wykorzystywać będzie amerykańskie imperium, by odwrócić uwagę własnej i światowej opinii publicznej od własnego upadku moralnego, od nieuchronnego upadku własnej gospodarki, a także by resztkami sił i za wszelka cenę przedłużyć swoje konające panowanie nad światem.

Obawiam się, że się nie mylę, ale będę szczęśliwy, jeśli okaże się, że jest inaczej.

Romuald Kalicki

 

 

www.wprost.pl /Forum „Główne”

Autor: rurarz

Data: 2007-04-28 20:26

OLBRZYM TONIE

RAPORT Z OBLĘŻONEGO DOMU

Stany Zjednoczone u progu XXI wieku jawią się jeszcze jako światowa potęga, ale to już koniec. Paradoksalnie to właśnie ten kraj pada ofiarą globalizacji.

Gabor Steingart

 

Atuty Stanów Zjednoczonych są obecnie zarazem ich słabościami i dlatego warto im się przyjrzeć bliżej. Chodzi o trzy czynniki sukcesu, które w takiej konstelacji występują jedynie między Bostonem i Los Angeles. To trzy unikalne właściwości, których współistnienie ufundowało dotychczasowy światowy sukces USA.

 

Trzy dawki miodu

Po pierwsze nigdzie indziej optymizm i odwaga nie występują w tak dużym natężeniu. Ameryka jest krajem, który najbardziej skłania się ku nowemu i to od zarania swych dziejów, a nie dopiero od wczoraj (jak kraje Europy Wschodniej) czy od trzech dziesięcioleci (jak Chiny). Najwidoczniej nieokiełznana ciekawość jest zapisana w kodzie genetycznym tego narodu.

 

Dzięki trwającemu do dzisiaj napływowi ludzi żądnych sukcesów i przygody, od 1980 r. armia zatrudnionych zwiększyła się o prawie 44 miliony. I nie jest to tylko zasilenie liczebne. Bowiem sam przyrost ludności np. o 17 mln zagubionych obywateli, którzy koncentrują się na utrzymaniu nabytych praw, ale nie są skłonni do wysiłku większego niż standardowy, daje efekt negatywny, czego doświadczyły Niemcy po zjednoczeniu.

 

Po drugie USA są krajem o absolutnie globalnym wymiarze. Już sama geneza państwa, gdy na teren dzisiejszych Stanów Zjednoczonych ściągali niepokorni ze wszystkich zakątków globu, wskazuje, że obywatele USA to „dzieci świata”. Helmut Schmidt nazwał założycieli Ameryki „elitą witalności”, która swe geny przekazywała kolejnym pokoleniom aż po dzień dzisiejszy. Ich język zdobył dominującą pozycję i już w drugiej połowie minionego stulecia wyparł hiszpański i francuski. Ich kultura dnia codziennego – od t-shirtu przez rock and roll, a na internecie kończąc – w pokojowy sposób skolonizowała połowę świata. Od początku także koncerny podążały do innych krajów, by nawiązywać stosunki handlowe i tworzyć nowe miejsca produkcji. Choć wielonarodowe koncerny nie były amerykańskim wynalazkiem, stały się specjalnością Stanów Zjednoczonych.

 

Po trzecie USA są jedynym krajem, który we własnej walucie może dokonywać operacji finansowych na całym świecie. Dolar stał się ogólnoświatowym środkiem płatniczym. Kto chce go mieć, musi kupić od Stanów Zjednoczonych. A wszystkie ważne decyzje odnośnie emisji pieniądza i wysokości stóp procentowych są podejmowane w USA, co gwarantuje najwyższy poziom narodowej niezależności. W żyłach światowej gospodarki płynie amerykańska krew. Dolar służy do rozliczania prawie co drugiej transakcji, a inne państwa trzymają w nim dwie trzecie swoich rezerw walutowych. Prezydent Francji Charles de Gaulle już w latach 60. z podziwem mówił o tym „niebywałym przywileju”.

 

Trzy dawki dziegciu

A teraz odwrotna strona medalu.

Po pierwsze obywatele USA są tak bardzo optymistyczni, że płynna staje się granica między ich optymizmem i naiwnością. Zadłużenie państwa, firm i gospodarstw domowych przekracza wszelkie znane dotąd rozmiary. Miliony konsumentów, pokładając pobożne nadzieje w przyszłości, która ma być bardziej różowa od teraźniejszości, decydują się żyć „na kreskę”. Zobowiązania te są jednak tak duże, że zagrażają świetlanej przyszłości. Klasa średnia i niższa praktycznie przestały oszczędzać. Na początku XXI wieku żyją z dnia na dzień niczym wielka rodzina afrykańska i nie mają żadnego zabezpieczenia finansowego.

 

Po drugie globalizacja pokazuje pazury. USA na skalę znacznie większą niż inne państwa uczestniczyły w światowej wymianie handlowej, co doprowadziło do erozji rodzimego przemysłu. Niektóre branże – zwłaszcza producenci mebli, sprzętu elektronicznego, wielu poddostawców części samochodowych i ostatnio także wytwórcy komputerów – już na stałe opuściły kraj. Swobodna wymiana handlowa sprzyjała w ostatnim czasie przede wszystkim „państwom wschodzącym”, które odebrały Stanom Zjednoczonym pokaźne udziały w rynku światowym.

 

Po trzecie dolar jest nie tylko źródłem siły USA, ale naraża je także na ciosy. Rząd na tak dużą skalę pompował dolary w gospodarkę światową, że amerykański system finansowy może się załamać pod wpływem zewnętrznych działań, np. polityki Pekinu. W odniesieniu do Chin Bill Clinton mówił o „strategicznym partnerstwie”, a George W. Bush używa już terminu „strategiczna rywalizacja”. Obaj mają na myśli to samo. Chodzi o zależność, która w normalnym czasie zobowiązuje do współpracy. Ale kiedy czasy są inne – skłania do próby sił.

 

Piramida na głowie

U progu XXI wieku Stany Zjednoczone jawią się jeszcze jako wielka potęga światowa. Ale mocarstwo to zmaga się z konkurencją zewnętrzną i problemami wewnętrznymi. Dla otwartej na świat gospodarki amerykańskiej sprzężenia zwrotne globalizacji są tak silne, że wielu ludzi pracy w USA zostaje przypartych do muru.

 

Rozwój krajów azjatyckich prowadził do tej pory tylko do relatywnego spadku potencjału gospodarki narodowej w USA. Jednak dla wielu robotników i pracowników umysłowych z klasy średniej i niższej spadek ten ma już wymiar bezwzględny, bowiem uszczuplił się ich stan posiadania. Mają mniej pieniędzy, mniej prestiżu społecznego, a do tego znacząco zmniejszyły się ich szanse na awans w strukturze społecznej. To przegrani w światowej batalii o dobrobyt. Taki jest ich niezawiniony los.

 

I bynajmniej nie jest to tylko ich prywatna sprawa. Każde społeczeństwo, a cóż dopiero naród, który prawo do szczęścia wpisał do konstytucji, musi się liczyć z niewygodnymi pytaniami, gdy coraz większa część obywateli zostaje wykluczona z powszechnego dobrobytu.

 

Kongres USA powołał 28 października 1998 r. komisję w doborowym składzie, która miała zbadać wpływ deficytu w bilansie handlowym na atrofię amerykańskiego przemysłu. Donald Rumsfeld, obecny sekretarz obrony, Robert Zoellick, ówczesny pełnomocnik rządu ds. handlu zagranicznego, Anne Krueger, osoba numer dwa w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, i Lester Thurow, profesor z MIT, opracowali raport na zlecenie prezydenta.

 

Do końca lat 70. świat Amerykanów był w porządku – stwierdzono w raporcie. W pierwszych trzech dziesięcioleciach po zakończeniu wojny dochody rodzin we wszystkich grupach społecznych rosły prawie w tym samym tempie, a wśród biednych nawet nieco szybciej. Najuboższa jedna piąta amerykańskiego społeczeństwa zwiększyła swe dochody o 120 proc., druga od dołu „kwinta” wzbogaciła się o 101 proc., trzecia – o 107 proc., czwarta – o 114 proc., a najbogatsza zyskała tylko 94 procent. Tak wyglądało amerykańskie marzenie ujęte w liczbach.

 

Potem jednak tendencja odwróciła się i to nie tylko w USA. Do gry weszła Japonia, zmieniły się kierunki przepływu światowego handlu. Posiadacze kapitału opuścili rodzime poletko i na własną rękę zaczęli szukać odpowiednich miejsc lokaty majątku. Zagraniczne inwestycje bezpośrednie, które do tej pory rozwijały się mniej więcej w podobnym tempie jak eksport, nagle wystrzeliły w górę.

 

Do tej pory inwestycje za granicą służyły prawie wyłącznie wspieraniu eksportu niemieckich, amerykańskich i francuskich towarów. Teraz zaczęto przenosić całe fabryki głównie w celu zaoszczędzenia kosztów. Produkcja na światowy rynek stawała się coraz bardziej globalna, co prowadziło do alokacji kapitału i siły roboczej. W latach 1985–1995 światowa produkcja wzrosła o ponad 100 proc., natomiast zagraniczne inwestycje bezpośrednie zwiększyły się w tym czasie o 400 procent. Wraz z przemieszczeniem kapitału niepokój ogarnął także świat pracy najemnej.

 

Nowe miejsca pracy powstawały w innych krajach, co nie pozostało bez konsekwencji dla dochodów rodzin w USA. W ciągu dwóch następnych dziesięcioleci dochody najuboższej jednej piątej społeczeństwa skurczyły się o 1,4 proc., następna „kwinta” wzbogaciła się o 6,2 proc., trzecia – o 11,1 proc., czwarta – o 19 proc., a szczyt piramidy, gdzie dominują zwolennicy, ideolodzy i najwięksi beneficjenci globalizacji, odnotował wzrost dochodów o 42 procent.

 

Różnicę w porównaniu z okresem świetności amerykańskiej gospodarki narodowej, kiedy z dobrobytu korzystali prawie wszyscy obywatele, precyzyjnie widać na przykładzie jej bazy materialnej. Do końca lat 70. produkcja kwitła tak intensywnie, że promieniowała na cały świat. Stany Zjednoczone wszędzie dostarczały dolary i dobra materialne. Żywotna siła amerykańskiego imperium pomogła w odbudowie zniszczonej wojną Europy i Japonii. Stany Zjednoczone były przez cztery dziesięciolecia największym eksporterem netto i największym kredytodawcą na świecie. Wszystko przebiegało zgodnie z podręcznikowym schematem: kraj najbogatszy zasilał w pieniądze i towary kraje uboższe. USA czerpały z bazy produkcyjnej energię, dzięki której zapewniały innym krajom rozkwit, a przynajmniej ożywienie. Były niekwestionowanym centrum, z którego we wszystkie strony rozchodziły się strumienie energii.

 

Z eksportera importer

Amerykański kapitał był wszędzie zadomowiony i nie trzeba było do tego interwencji militarnej. Jedni traktowali to jako dobrodziejstwo, inni widzieli w tym przekleństwo. W każdym razie dla Ameryki był to zyskowny biznes.

 

W szczytowym punkcie swej potęgi ekonomicznej czołowe państwo Zachodu posiadało poza granicami majątek netto w wysokości 13 proc. produktu społecznego brutto. Inaczej mówiąc, potencjał produkcyjny kraju tak bardzo się zwiększył, że Stany Zjednoczone miały filie we wszystkich krajach świata. Teraz USA nie mają już statusu prymusa. Ich potencjał nadal jest większy niż innych krajów, ale energia płynie od kilku lat w odwrotnym kierunku. Obecnie potrzeby Ameryki Północnej w zakresie dóbr materialnych zaspokajają kraje Azji, Ameryki Łacińskiej i Europy. Największy eksporter świata stał się największym importerem. Najważniejszy kredytodawca zmienił się w kredytobiorcę. Obecnie to cudzoziemcy lokują kapitał w USA, gdzie w ich rękach jest majątek wartości 2,5 biliona dolarów, co stanowi 21 proc. amerykańskiego PKB. Do obcokrajowców należy dziewięć procent wszystkich akcji, 17 proc. papierów dłużnych w przemyśle i 24 proc. obligacji państwowych.

 

Powodem nowej sytuacji nie jest ani lenistwo Amerykanów, ani ich niewątpliwe rozpasanie konsumpcyjne. Odpowiedzialny za to jest amerykański przemysł, a właściwie to, co się z niego ostało. W ciągu niewielu dziesięcioleci zmniejszył się on o połowę. Jego udział w amerykańskim PKB wynosi tylko 17 proc., podczas gdy w Europie jest to obecnie 26 procent. Wszystkie liczące się gospodarki świata zaopatrują w towary rynek amerykański, a kupują na nim nieproporcjonalnie mniej. Deficyt USA w handlu z Chinami wyniósł w 2005 r. około 200 mld dolarów, z Japonią – ponad 80 mld, z Europą – ponad 120 mld dolarów. Ameryka nie jest w stanie uzyskać nadwyżek nawet w obrotach z mniej rozwiniętymi krajami, jak Ukraina i Rosja. Każdego dnia w portach USA wyładowywane są statki, na które nie czeka żaden towar „made in USA”. Wiele kontenerowców rusza w powrotną drogę bez ładunku.

 

Kto szuka okoliczności łagodzących dla supermocarstwa, nie znajdzie ich w bilansie handlowym. Nie jest bowiem tak, że nierównowaga jest spowodowana importem surowców lub prefabrykatów. Na przykład wartość importu ropy naftowej wynosi około 160 mld dolarów i wcale nie stanowi tak istotnej pozycji, jak niektórzy sądzą. Problem polega na tym, że USA sprowadzają z całego świata zaawansowane technologicznie produkty – auta, komputery, telewizory, konsole do gier – ale nie sprzedają na światowym rynku równoważnej ilości własnych wyrobów.

 

 

 www.wprost.pl /Forum „Główne”

Autor: Karolina

Data: 2007-04-28 18:36

WZROST AMERYKAŃSKIEJ GOSPODARKI JEST WYJĄTKIEM, KTÓRY POTWIERDZA REGUŁĘ.

Wzrost, który się dokonał, w dużej części został utrzymany poprzez zwiększone branie kredytów. W rzeczywistości od czasu krachu ma giełdzie z października 1987 roku była to centralna polityka Federal Reserve Boards. Reakcja amerykańskiego Banku Centralnego na każdy kryzys rynków finansowych – krach z 1987 roku, kryzys rynku rentowego z roku 1994, kryzys azjatycki z lat 1997/98, kryzys rosyjski z roku 1998, załamanie LTCM-Hedgefonds w 1998 roku, kryzys rynku akcji w 2001 – była zawsze taka sama: podwyższyć zdolność płatniczą.

 

Zastosowanie kredytów w celu podwyższenia wzrostu gospodarki doprowadziło do ogromnych dysproporcji i napięć w gospodarce światowej. Amerykański deficyt bilansowy opiewa obecnie na więcej jak 500 miliardów dolarów, co odpowiada prawie sześciu procentom dochodu krajowego brutto (BIP) i aby go utrzymać wymaga dopływu 2,5 miliarda dolarów dziennie z reszty świata. Długi zagraniczne Stanów Zjednoczonych wynoszą prawie trzy biliony dolarów. Od czasów kryzysu azjatyckiego w latach 1997/98 szacuje się, że gospodarka amerykańska, która stanowi 25 do 30 procent produktu socjalnego brutto na całym świecie, odpowiedzialna jest za 90 albo jeszcze więcej procent dodatkowego globalnego popytu.

 

Ostatecznie źródło tych ogromnych dysproporcji leży w postępującym naprzód spadku stopy zysku na przestrzeni dłuższego czasu. W tych warunkach wzrost staje się coraz bardziej grą, w której suma zysków i strat równa się zeru. Amerykański deficyt bilansowy rozwiązany może być tylko poprzez rozszerzenie europejskiej i japońskiej gospodarki. Jednak wzrost tych ekonomii powiązany jest z eksportem. W przypadku Azji oznacza to przede wszystkim eksport do Stanów Zjednoczonych. Jednak wzrastający eksport oznacza, że popyt ze Stanów Zjednoczonych pozostać musi wysoki a poprzez to również wysoki pozostać musi deficyt bilansowy.

 

Amerykański deficyt bilansowy mógłby zostać rozwiązany tylko wtedy, gdyby gospodarka światowa jako całość dużo szybciej się rozwijała. Wyrazem tego, że nie udaje jej się to, jest utrzymująca się niska stopa zysku.

 

Obecne dysproporcje prowadzą do nasilonych napięć. Były minister finansów Lawrence Summers określił tą sytuację jako "równowagę finansowego strachu". Pozycja płatnicza Stanów Zjednoczonych utrzymywana jest w coraz większym stopniu poprzez dopływ kapitału z azjatyckich banków centralnych, które chcą utrzymać wartość własnej waluty na niskim poziomie, kupując wartości majątkowe podane w dolarach amerykańskich. Polityka ta wystawia je jednak jeszcze silniej na amerykańskie rynki i zwiększa niebezpieczeństwo dużych strat, jeśli dolar miałby w dalszym ciągu tracić na wartości. W niektórych przypadkach spadek wartości dolara o 10 procent prowadziłby do spadków kursu dolara, które odpowiadają 10 procentom produktu krajowego brutto. Duże azjatyckie banki centralne chętnie zmniejszyłyby swoje uzależnienie od rynku amerykańskiego. Ale wszystkie są świadome, że nagły ruch wywołać może załamanie.

 

W ostatnim czasie wszyscy aż za dobrze poznaliśmy dynamikę trzęsień ziemi, które wywołane zostało poprzez zderzenie się płyt tektonicznych planety. Płyty te wsuwają się w siebie i wywołują przy tym niewyobrażalnie wielkie napięcia, co w ostateczności prowadzi do ogromnych przesunięć. Nie jest możliwe przewidzieć dokładnie, kiedy się to odbędzie – w pewien sposób jest to przypadkowe. Jednak jednocześnie występuje tu pewna prawidłowość – reguła wyraża się poprzez przypadek.

 

W ten sam sposób procesy na rynkach finansowych, które wywołują coraz większa dysproporcję, prowadzą do narastających napięć, które w pewnym określonym momencie – wywołane przeważnie przez jakiś przypadek – doprowadzą do gwałtownego finansowego przesunięcia.

 

Jakie są polityczne konsekwencje tych procesów ekonomicznych? Rzućmy okiem na inwazję i okupację Iraku, aby prześledzić połączenia pomiędzy ekonomicznymi sprzecznościami Stanów Zjednoczonych i kapitalizmu światowego a rosnącym militaryzmem amerykańskim.

 

Powinniśmy przywołać w pamięci analizę, którą Komitet Międzynarodowy dokonał na okoliczność upadku Związku Radzieckiego w 1990 roku. Obstawaliśmy przy tym, żeby rozwiązanie ZSRR nie oznaczało triumfu kapitalizmu i końca socjalizmu, lecz wiele bardziej początek sprzeczności pomiędzy gospodarką światową a systemem państwa narodowego. Zniknięcie Związku Radzieckiego oznaczało załamanie powojennego porządku kapitalistycznego i ponowne pojawienie się konfliktów i napięć, które naznaczyły pierwsze cztery dziesięciolecia dwudziestego wieku.

 

Po upadku ZSRR nabrzmiewanie imperialistycznych antagonizmów szybko stało się oczywiste. Należy przypomnieć sobie chociażby dokument Pentagonu dotyczący głównych kierunków obrony z roku 1992, w którym pisano, że konieczne jest teraz przeszkodzenie powstaniu sił lub grup władzy, które ekonomicznie lub politycznie mogłyby być niebezpieczne dla Stanów Zjednoczonych.

 

W swojej opublikowanej w 1994 roku książce Rozsądek narodów – o istocie polityki zagranicznej Henry Kissinger ostrzegał, że koniec Zimnej Wojny powiększy problemy zamiast je zmniejszyć, nawet, jeżeli niektórzy współcześni mówili o wielobiegunowym świecie, który teraz opanowany miał być tylko przez jedno supermocarstwo. Najpierw, pisał on, Stany Zjednoczone skonfrontowane zostałyby z gospodarczą konkurencją, jakiej nigdy nie przeżyły podczas Zimnej Wojny.

 

Panowanie jednego mocarstwa w Europie czy w Azji, według Kissingera, stanowiłoby strategiczne niebezpieczeństwo dla Ameryki. Ugrupowanie takie byłoby w stanie, wyprzedzić Amerykę pod względem gospodarczym a w ostatecznym rozrachunku również pod względem militarnym. Temu niebezpieczeństwu należałoby zapobiec nawet wtedy, gdyby ta dominująca władza miała być pozornie życzliwa.

 

Na dłuższą metę, jak twierdził Kissinger, skutkiem naprawdę zjednoczonej Europy byłoby przesunięcie władzy o zasięgu światowym, z równie dalekosiężnymi skutkami jak upadek Związku Radzieckiego. Następstwa powstania takiej Europy na pozycję Ameryki w świecie i euroazjatycką równowagę władzy byłyby olbrzymie i w nieunikniony sposób doprowadziłyby do wzajemnych napięć w stosunkach atlantyckich.

 

Amerykańska inwazja na Irak nie skierowana była tak bardzo przeciwko Sadsamowi Husseinowi, lecz o wiele bardziej przeciwko europejskim i azjatyckim rywalom Washingtonu. Wymyślmy odwrotny scenariusz. Przyjmijmy, że po rozbrojeniu kraju zgodnie z rezolucjami ONZ sankcje przeciwko Irakowi zostałyby zniesione. Produkcja i eksport ropy zostałyby wznowione i uzyskałyby duże dochody, które mogłyby zostać wykorzystane do odbudowy kraju jak również do otwarcia nowych pól naftowych.

 

 

„WPROST” nr 24(1277), 17.06.2007 r.

NACJONALIZM MONETARNY

(...) Deficyt w wymianie handlowej USA jest zawrotny i wynosi 6,6 proc. PKB (dzienna wartość importu musi wynosić około 2 mld USD, aby go utrzymać), ale Stany Zjednoczone są w tej szczęśliwej sytuacji, że nabywają garnitury od chińskiego krawca, który natychmiast zwraca zapłatę w postaci pożyczek (wykupując obligacje emitowane przez ten kraj). Deficyt w wymianie handlowej po części jest spowodowany przez deficyt budżetowy (zwiększenie tego deficytu o 1 USD powoduje wzrost deficytu w wymianie handlowej o 20-50 centów). A deficyt budżetowy wzrośnie w następnym dziesięcioleciu, gdyż nie wprowadza się reform, które ograniczyłyby „upoważnienie" władz federalnych do wydawania pieniędzy na opiekę medyczną i świadczenia emerytalne dla dłużej żyjącego społeczeństwa. Stany Zjednoczone - a w gruncie rzeczy także ich chiński krawiec - mają więc powody do niepokoju, czy można utrzymać to, co Rueff nazwał „niedorzecznością".

(...) Benn Steil

 

 

www.onet.pl

PAP, PH /09.10.2008 19:49

USA: NA LICZNIKU SKOŃCZYŁA SIĘ SKALA

Wart 700 miliardów USD pakiet ratowania banków sprawił, że zadłużenie rządu federalnego przekroczyło 10 bilionów dolarów, osiągając 10,2 biliona.

 

 

 www.o2.pl

Czwartek, 20.11.2008 16:00

USA: BANKI ZABIERAJĄ DOMY!

Od wybuchu kryzysu na rynku nieruchomości w sierpniu 2007 roku domy straciło 936 439 rodzin

Robert Kiewlicz

robert.kiewlicz@hotmoney.pl

 

 

 www.o2.pl

Środa, 30.07.2008 08:45

BILION ZŁOTYCH DZIURY W BUDŻECIE

Kiedy George W. Bush obejmował w 2001 roku urząd prezydenta USA, nadwyżka budżetowa wynosiła 128 miliardów dolarów. Swojemu następcy zostawi 482 miliardy dolarów deficytu, czyli prawie bilion złotych. Jest to cena jaką Ameryka płaci za wojny w Iraku i Afganistanie oraz kryzys na rynku kredytów hipotecznych.

 

Biały Dom ogłosił, że według przewidywań rządowych ekonomistów, deficyt budżetu federalnego w przyszły roku podatkowym rozpoczynającym się w październiku, osiągnie rekordową kwotę 482 miliardy dolarów. Administracja prezydenta George'a W. Busha skorygowała tym samym swoją wcześniejszą prognozę, szacującą przyszłoroczny deficyt na 407 miliardów dolarów.

 

Dyrektor biura budżetowego Białego Domu, Jim Nussle, wyjaśnił, że deficyt będzie prawdopodobnie większy niż wcześniej zakładano, z powodu spowolnienia wzrostu gospodarki, wysokich kosztów wojen w Iraku i Afganistanie oraz tegorocznych rabatów podatkowych.

 

 www.france24.com  

 

 

"FAKTY I MITY" nr 34, 30.08.2007 r. ZE ŚWIATA

BYE, BYE, LIDERZE

Stany Zjednoczone straciły tytuł światowego lidera postępu technologicznego.

W tegorocznym rankingu organizowanym przez World Economic Forum spadły aż na siódme miejsce. Przed USA uplasowały się: Dania, Szwecja, Singapur, Finlandia, Szwajcaria i Holandia. Obniżenie pozycji Stanów wynika z podejmowanych przez rząd Busha decyzji politycznych i regulacji prawnych.

PZ

 

 

www.wprost.pl /Forum „Główne”

Autor: Kormak Mak Art

Teraz, kiedy z perspektywy czasu spoglądamy na konflikt w Zatoce Perskiej, który zaczął się 2 sierpnia 1990 roku wkroczeniem wojsk irackich na terytorium Kuwejtu, przed oczami mamy kilka obrazków: Saddama Hussajna, przemówienia George'a Busha, nocne naloty na Irak, bombowce Stealth, płonące szyby naftowe. To wszystko, co będziemy pamiętać z tej wojny, bo to pokazały nam media. W każdej książce, której tematem jest historia końca XX wieku, znaleźć możemy informacje na temat przyczyn tego konfliktu, podłoża historycznego, poznamy przebieg i zakończenie wojny. Co do długofalowych skutków, to pozna je świat dopiero za kilka, może kilkanaście lat, za wcześnie jest, abyśmy byli w stanie przewidzieć wszystkie następstwa. Ale kilka, i to często niepokojących zjawisk, da się zauważyć już dziś. I nie są to rzeczy przyjemne, stąd tytuł.

 

Stany Zjednoczone, bo przecież to one były modus operandi interwencji sił sprzymierzonych przeciwko Irakowi, prowadząc działania wojenne dopuściły się zbrodni, łamiąc wiele porozumień i konwencji międzynarodowych. Dzięki zafałszowanemu obrazowi wojny w mediach, światowa opinia publiczna nie miała pojęcia, co tak naprawdę działo się na froncie i poza nim. W telewizji oglądać można było jedynie starannie wyreżyserowany spektakl, bezwstydnie fałszowane statystyki - spłycony obraz wojny, wzięty jakby prosto z gier komputerowych. Nie możemy mieć złudzeń - w Kosowie działo się to samo. Gdyby ludzie dowiedzieli się tego wszystkiego na temat wojny w Zatoce, co rząd Stanów Zjednoczonych tak skrzętnie ukrywa, z pewnością spojrzeliby inaczej na działalność "obrońców międzynarodowego ładu". Może tak chętnie nie chronili się pod ich opiekuńcze skrzydła.

 

Wiele cennych informacji można na ten temat znaleźć tylko w Internecie Dzięki temu medium właśnie oraz niezależnym gazetom i ich dziennikarzom z całego świata, światowa opinia publiczna zaczyna poznawać kulisy Operacji Pustynna Tarcza i Pustynna Burza. Powoli na światło dzienne wychodzą fakty, o których Stany Zjednoczone nie chcą pamiętać.

 

Pretekstem do podjęcia działań zbrojnych przeciwko Kuwejtowi było to, że "Kuwejt na przestrzeni długiej historii był częścią Iraku" oraz rzekoma sztuczność tworu, jakim jest państwo Kuwejt. Pierwszy argument jest tylko po części prawdziwy, a co do "sztuczności", to ten sam zarzut można przedstawić państwu irackiemu, które zostało utworzone z trzech tureckich prowincji po to, aby w jednym państwie połączyć szyby naftowe Kirkuku, Mosulu i Basry. Chodziło oczywiście o ropę - jeśli Irak zająłby złoża Kuwejtu, kontrolowałby ok. 20% światowego wydobycia ropy, wpływając znacznie na cenę tego surowca. Stany Zjednoczone, chcąc chronić swoje interesy w tamtym regionie (istniało podejrzenie, że Irak zaatakować może Arabię Saudyjską), musiały zainterweniować.

 

Oficjalnie mówiono o chęci przywrócenia status quo w Zatoce Perskiej, pomocy w wypędzeniu irackich wojsk z Kuwejtu. Prezydent Bush w publicznych wypowiedziach wielokrotnie porównywał Saddama Hussajna do Hitlera, wspominał o notorycznym łamaniu praw człowieka w Iraku, o groźbie produkcji bomby atomowej w irackich laboratoriach. Słowa te śmiesznie brzmią w ustach człowieka, którego rząd sam przez wiele lat wspierał reżim Hussajna, udzielając mu ogromnych pożyczek (kredyty na ponad 500 milionów dolarów), dostarczając najnowocześniejszy sprzęt wojenny i technologię niezbędną do produkcji broni chemicznej. Po zakończeniu wojny w Zatoce wypłynął na światło dzienne skandal zwany "Irakgate": amerykański oddział międzynarodowego banku Banca Nazionale del Lavoro w ciągu dwóch lat przelał w tajemnicy na irackie konta 5 miliardów dolarów. Dziwnym zbiegiem okoliczności w dzień po przerwaniu ognia w Zatoce oskarżenie wycofano. Wyszło również niedawno na jaw, że rodzina rządząca Kuwejtem wyłożyła "co najmniej 300 milionów dolarów na płatności o charakterze politycznym", czyli na łapówki dla amerykańskich i europejskich przywódców, aby skłonić ich do poparcia wojskowej interwencji przeciwko Irakowi. W sprawę zamieszane są banki Chemical Bank i Bankers Trust Corporation, zajmujące się inwestycjami kuwejckimi za granicą.

 

Stany Zjednoczone oprócz pomocy materialnej dały Hussajnowi również poczucie bezkarności. Chodzi tu o niesławne spotkanie pani ambasador April Gaspie z Saddamem Hussajnem na tydzień przed iracką inwazję na Kuwejt, w którym wg niektórych źródeł Stany Zjednoczone rzekomo dały Hussajnowi "zielone światło". Rzekomo? Oto co dokładnie powiedziała pani ambasador (za "ABC News" i "New York Times"):

"Panie prezydencie, chcę zapewnić pana, że prezydent Bush pragnie nie tylko lepszych i głębszych stosunków z Irakiem, lecz także chciałby on, by Irak przyczynił się do zachowania pokoju i rozwoju dobrobytu na Bliskim Wschodzie. Prezydent Bush jest inteligentnym człowiekiem. Nie wypowie Irakowi wojny gospodarczej".

 

A na temat konfliktu granicznego Irak-Kuwejt pani ambasador oświadczyła, że "sprawa ta nie interesuje Ameryki. James Baker polecił naszym oficjalnym rzecznikom podkreślić takie stanowisko".

 

O co więc tak naprawdę chodziło Stanom Zjednoczonym? W tamtym okresie gospodarka tego kraju tkwiła w głębokim kryzysie. Jak wiadomo, wojna powoduje gospodarczy boom. Ponadto wojna mogła podreperować osobisty prestiż prezydenta (jak się okazało, był to skutek krótkotrwały). Nie można sugerować, że chodziło o przestrzeganie praw człowieka, skoro do tej pory USA systematycznie ignorowały doniesienia o rzeziach irackich popełnianych na Kurdach (zresztą tak samo jak pozostałe kraje). Nie chodziło wcale o interwencję w Kuwejcie i przestępcze czyny Saddama, ale o naftę, limity jej wydobycia, o jej cenę, o wymierzoną w Irak blokadę kredytową, o prywatyzację irackiego przemysłu naftowego, od której miały zostać uzależnione dalsze kredyty. Być może chodziło o stworzenie precedensu do ataków NATO poza granicami państw paktu (ONZ w rezolucji nr 678 zezwoliły na użycie "wszelkich koniecznych środków", mających doprowadzić do wycofania się Irakijczyków z Kuwejtu).

 

Najpierw jednak prezydent Bush musiał przekonać amerykańską opinię publiczną i Kongres do interwencji wojskowej, a nastroje były wyraźnie przeciwne takiemu pomysłowi. To, co wymyślono jest samo w sobie majstersztykiem propagandy i pokazuje siłę oddziaływania mediów na społeczeństwo. Po wybadaniu, czym najbardziej brzydzą się Amerykanie, sfabrykowano historyjkę o tym, jak to żołnierze iraccy zamordowali w okrutny sposób 312 noworodków z kuwejckich szpitali. Dziwnym zbiegiem okoliczności, świadkiem rzekomej masakry była... córka ambasadora Kuwejtu w USA. Ta ponura historia zszokowała świat, dwa dni później Rada Bezpieczeństwa ONZ podjęła decyzję o użyciu siły przeciw Irakowi. Podobną decyzję podjął Kongres. Kiedy po zakończeniu wojny Amnesty International i Światowa Organizacja Zdrowia przeprowadziły śledztwo w Kuwejcie, cała historia okazała się wyssana z palca. Ale było za późno - cel osiągnięto.

 

Amerykanie wysyłając wojska do Zatoki powoływały się na VII rozdział Karty Narodów Zjednoczonych, art. 41 i 42, zezwalające na użycie siły. Wraz z Operacją "Pustynna Tarcza" (od 7 sierpnia 1990) i Operacją "Pustynna Burza" (od 16 stycznia 1991) rozpoczęła się kolejna niechlubna karta w historii tej wojny. Pomimo miażdżącej przewagi liczebnej, technologicznej i logistycznej (795. tys żołnierzy, 1446 samolotów przeciwko 540 tys. ż. i 623 s.) wojna była krwawa i prowadzono momentami nieudolnie. Po pierwszych euforycznych okazało się na przykład, że skuteczność nalotów nie przekraczała 50-70%.

 

Jak określił to jeden z dziennikarzy "Washington Post", "tak zwane chirurgiczne naloty bombowe były tak chirurgiczne, jak operowanie tęczówki oka za pomocą maczety". Bombardowano nie tylko cele wojskowe i infrastrukturę, ale także obiekty cywilne, jak chociażby niesławne zbombardowanie fabryki mleka dla niemowlaków czy irackich szpitali.

 

Amerykański dziennikarz Seymour Hersh, który wsławił się odkryciem masakry w My Lai podczas wojny w Wietnamie, donosił o zabiciu jeńców irackich po zdobyciu bazy lotniczej Talil, co armia zdołała zatuszować. Takich przypadków było wiele, wspomnieć też należałoby o tym, że wśród ofiar po stronie wojsk irackich były głównie oddziały złożone z szyitów i Kurdów - elitarną Gwardię Republikańską oszczędzono, aby mogła ona później stłumić powstanie antyprezydenckie na południu i północy).

 

Problemem, którego prawdziwe skutki będą odczuwalne nawet za kilkadziesiąt lat jest skażenie ekologiczne Kuwejtu i Iraku, wywołane nie tylko przez płonące szyby naftowe, ale głównie przez materiały radioaktywne. Nie jest już tajemnicą, że Amerykanie w Zatoce Perskiej używali (testowali) różne rodzaje broni eksperymentalnych, w tym także pocisków przeciwpancernych i pancerzy pokrytych rozrzedzonym uranem. W wyniku użycia tych materiałów doszło do skażenia gleby i ujęć wody.

 

Obecnie około 150 tysięcy funtów uranu skaża wodę, glebę, powietrze i żywność Iraku i Kuwejtu, zaś epidemia raka już zbiera swoje żniwo wśród dzieci obydwu krajów. Niektóre źródła szacują, że w ciągu najbliższych 20 lat umrze około 500 tysięcy obywateli Iraku w wyniku śmiertelnego wpływu pozostałego po tych pociskach pyłu. Zachorowalność na raka w Iraku wzrosła do 6158 przypadków w 1997 z 4341 w 1991, liczba ta może być o wiele wyższa. Z powodu sankcji gospodarczych nie można zapewnić odpowiedniej pomocy medycznej chorym. Sankcje gospodarcze w połączeniu z trującym promieniowaniem, zbombardowanymi szpitalami, zatrutymi zasobami wód pitnych etc. spowodowały w ciągu ostatnich siedmiu lat śmierć 1,7 miliona Irakijczyków, głównie dzieci i ludzi starszych.

 

Problemy te dotknęły w równym stopniu żołnierzy amerykańskich, którzy narażeni byli na ten sam radioaktywny pył, a ponadto posłużyli jako króliki doświadczalne: zmuszano ich do przyjmowania bromku pirydostygiminy (ponad 250 tys. żołnierzy) oraz wstrzykiwano im eksperymentalne, niesprawdzone szczepionki (ok. 158 tys.), które wywoływały takie skutki uboczne jak łzawienie, alergie, rozwolnienie, utrata włosów, także paraliż. W wyniku choroby popromiennej i tzw. "Syndromu Zatoki Perskiej" w Stanach i Wielkiej Brytanii umierają tysiące weteranów, a defekty wynikłe z napromieniowania przekazali własnym potomkom. Pentagon do dzisiaj zaprzecza wszelkim oskarżeniom na temat eksperymentów na żołnierzach, chociaż takie przypadki są powszechnie znane już od czasów drugiej wojny światowej. Obecnie temat wraca jak bumerang - podobne schorzenia wykryto wśród żołnierzy w Kosowie, w związku z użyciem amunicji z tzw. "rozrzedzonego uranu". Oczywiście wg Amerykanów uran ten jest nieszkodliwy...

 

Te wszystkie mroczne tajemnice tak długo udawało się ukrywać USA przed światową opinią publiczną dzięki ścisłej współpracy mediów z rządem. Jak już wspominałem we wstępie, media przekazywały zafałszowany obraz rzeczywistych wydarzeń. Np. w siedzibie CNN w Atlancie zatrudnieni zostali wojskowi, którzy nie tylko nadzorowali i cenzurowali przepływ informacji, ale sami pomagali w kreowaniu odpowiednio spreparowanych wiadomości . Obecnie historia zdaje się powtarzać: syn Busha jest prezydentem, a przewodniczącym FCC (amerykańskiego odpowiednika KRRiTV) został syn Colina Powella, szefa sił zbrojnych, członka gabinetu Busha. Skull & Bones wrocili do Białego Domu...

 

Wojna w Zatoce nie przyniosła spodziewanych rezultatów, bo nie zapanował tam spokój (wzrost antyamerykańskich nastrojów w państwach arabskich etc.), a i status quo nie przypominał za bardzo tego sprzed wojny. Amerykanie wygrali większość przetargów na odbudowę zniszczeń w Kuwejcie, większość wydatków kampanii pokryła Arabia Saudyjska i Kuwejt, USA umocniło swoją pozycję na Bliskim Wschodzie. Na wojnie zarobił przemysł amerykański (zaopatrzenie wojsk) oraz wielkie koncerny naftowe - już w dniu inwazji na Kuwejt ceny ropy podskoczyły o 15%. Dzięki wojnie w Zatoce USA dowiodły przydatność potężnych baz wojskowych, zbudowanych w latach 80-tych wspólnie z Arabią Saudyjską na pustyni za niewyobrażalną sumę 200 miliardów dolarów. Dokonano tego bez wiedzy Kongresu i opinii publicznej... Po co były takie bazy na dziesięć lat przed wojną? Chyba że była ona od dawna zaplanowana... Sam Bush i jego rodziona również zarobili na wojnie - Neil i Marvin Bush, sekretarz w rządzie Busha James Baker oraz szef sztabu John Sununu otrzymali lukratywne kontrakty od rządu kuwejckiego na likwidację szkód wojennych.

 

Saddam Hussajn pozostał przy władzy - może po to, aby można go było jeszcze nie raz pokonać? Kiedy prezydent Clinton wydał nakaz zbombardowania Iraku po odmowie wpuszczenia inspektorów do fabryk zbrojeniowych, jego popularność w sondażach znacznie wzrosła. Na ironię zakrawa fakt, że USA w czasie przygotowań do wojny w Iraku, której celem jest wsparcie inspekcji produkowanej tam broni, zmodyfikowały prawo w sprawie inspekcji arsenałów własnej broni chemicznej w ten sposób, że prezydent może odmówić wstępu członkom międzynarodowych organów kontrolnych. Prawo to pozwala prezydentowi na wybór inspektorów i odmowę przyjęcia personelu pochodzącego z innego kraju i to bez podania powodu odmowy oraz bez możliwości odwołania się od jego decyzji.

 

Amy Smithson, która prowadzi jednoosobową kampanię na rzecz ratyfikowania przez USA Międzynarodowej Konwencji Broni Chemicznej, powiada: "To właśnie my pogwałcamy traktat i, o ironio, to my stoimy w przededniu wrogich działań przeciwko Irakowi z powodu inspekcji zakładów broni, dlatego że Saddam Hussajn stosuje te same restrykcje w sprawie ich inspekcji, co my.".

 

"Agresywna polityka Iraku, bez względu na jej skalę, dotykała jednego z najważniejszych zagadnień polityki międzynarodowej drugiej poł. XX w. : jak zapewnić dostawy podstawowych surowców potężnym i chciwym odbiorcom, jeśli te zasoby znajdują się daleko od ich terytoriów" - zauważa trafnie P. Calvocoressi.

 

USA po prostu bezwzględnie chroniły swoje interesy. Ten amerykański pokaz siły był najważniejszym wydarzeniem na arenie międzynarodowej po upadku komunizmu. Ten precedensowy przypadek już powtórzył się w wypadku interwencji NATO w Kosowie. Nikt już nie ma wątpliwości, że w "obronie wolności" USA może interweniować tam, gdzie zechce, realizując założenia Nowego Światowego Ładu, o którym tak chętnie wspominał George Bush. Po przedstawieniu wszystkich tych faktów, nie muszę chyba dodawać, że nie napawa mnie ta sytuacja optymizmem. Na koniec pozostaje mi tylko zacytować Zygmunta Freuda: "Ameryka jest potworem. Nie żywię do niej nienawiści, żałuję jednak, że Kolumb ją odkrył"

 

 

www.wprost.pl /Forum „Główne”

Poniżej znajdziecie zaledwie niewielki wycinek niewygodnych pytań i wątpliwości, które stawiają sobie badacze na całym świecie. Nie wszystkie muszą być prawdziwe, ale wszystkie zmuszają do zastanowienia. Dlaczego tak mało wiemy o ofiarach ataku na Pentagon? Gdzie są szczątki samolotu, który miał w niego uderzyć? A może to była ciężarówka wypełniona materiałami wybuchowymi, jak donosiły pierwsze raporty AP? O czym wczesnym rankiem, w dzień ataku rozmawiali senator Graham i kongresmen Goss (członkowie komitetu kierującego dochodzeniem w sprawie ataków z 11 września) z szefem pakistańskiego wywiadu, który wg gazety "Times of India" finansował Mohameda Attę, przywódcę porywaczy?

Członkowi FEMA, Tomowi Kennedy'emu podczas wywiadu dla CBS wymsknęło się, że jego oddział przybył do Nowego Jorku 10 września, a więc PRZED atakiem. Dlaczego ekipy ratunkowe były na miejscu wcześniej?

 

Dlaczego rozmowy telefoniczne, które miały miejsce w porwanych samolotach, nie zostały uwzględnione w miesięcznym bilingu? Administracja Busha opracowała plan ataku na Afganistan już wiosną 2001 roku. Plany te przedstawiono dyplomatom pakistańskim, którzy pokazali je talibom. Amerykańskie wojska były w drodze do Afganistanu już przed 11 września. Czyżby potrzeba było już tylko pretekstu, w rodzaju Pearl Harbour?

Dlaczego wieże WTC zapadły się do wewnątrz, jakby wskutek dokładnie zaplanowanej akcji wyburzenia? Dlaczego w identyczny sposób implodował jeden budynek obok WTC? Szef ochrony WTC, John O'Neill był w przeszłości ekspertem od materiałów wybuchowych, pracował także w FBI? Dlaczego znaleziono jego dokumenty, podobnie jak dokumenty terrorystów, w stanie nienaruszonym, a nie można było zidentyfikować i odnaleźć ponad 3000 ciał?

Pokazano w TV Palestyńczyków, wiwatujących na ulicach po zamachu. Nie powiedziano jednak, że są to materiały archiwalne, zupełnie nie związane z tematem...

Do tej pory nie schwytano ludzi, którzy przed atakiem dokonali podejrzanych operacji giełdowych, sprzedając akcje linii lotniczych i innych firm, które bezpośrednio ucierpiały na atakach na WTC.

Prezydent Bush dwukrotnie podczas publicznych przemówień powiedział, że widział, jak pierwszy samolot uderzył w wieżę. Szkoda, że żadna z telewizji tego dnia nie pokazywała niczego podobnego. Gdzie więc on to zobaczył?

W jaki sposób jeszcze tego samego dnia administracja Busha wiedziała, kto stoi za zamachami? Momentalnie zasypano wszystkie media informacjami o al-Kaidzie i Osamie ben Ladenie.

 

Amerykańska firma Unocal miała wybudować rurociąg przez Afganistan. W 2002 r. Bush podpisał nakaz o zaprzestaniu przez FBI dochodzenia w sprawie terrorystów islamskich. Adminsitracja Busha negocjowała z talibami budowę tego rurociągu. W marcu 2001 USA odwiedził na oficjalne zaproszenie bliski doradca mułły Omara, Sayed Rahmatullah Hashemi, który objechał kraj, udzielając serii wykładów na uniwersytetach, spotkał się także z rządowymi oficjelami i członkami Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Afganistan to ropa, gaz, narkotyki.

To, że w zbiornikach samolotów znajdowało się 90 tysięcy litrów paliwa nie znaczy, że ogień musiał mieć bardzo wysoką temperaturę. Pożar nie był na tyle gorący, żeby stopić stal. Maksymalna temperatura spalania paliwa lotniczego w powietrzu to ok. 1000 stopni Celsjusza - stal topi się przy 1500 stopniach. W 1998 i 2000 r. George Bush Senior jako przedstawiciel firmy Carlyle Group (jednego z największych dostawców usług wojskowych w USA) podczas wizyt w Arabii Saudyjskiej wielokrotnie spotyka się z rodziną ben Ladenów.

Już w lutym 2001 r., jak podaje korespondent UPI Richard Sale, Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) złamała szyfry al-Kaidy. Skoro ataki były przygotowywane z kilkuletnim wyprzedzeniem... W maju 2001 Sekretarz Stanu, Colin Powell przekazuje talibom pomoc w wysokości 43 milionów dolarów, rzekomo jako pomoc głodującej ludności.

Na kilka miesięcy przed atakiem, europejskie służby specjalne, m.in. niemiecka BND, wielokrotnie ostrzegała CIA i rząd USA, że terroryści arabscy przy pomocy porwanych samolotów planują zaatakować obiekty w Stanach Zjednoczonych.

W lipcu 2001 r. Osama ben Laden był leczony na nerki w amerykańskim szpitalu wojskowym (!), gdzie spotyka się z przedstawicielem CIA. W tym czasie jest już najbardziej poszukiwanym terrorystą, oskarżanym o zamachy na ambasady w Afryce i atak na statek USS Cole.

11 września 2001 r., między godziną 8.15 i 9.05 zarówno wojsko, jak i cywilne służby nadzoru lotów wiedziały, że 4 samoloty pasażerskie zostały jednocześnie (!) porwane i zeszły ze swego kursu. Dopiero o 9.30 poderwano do lotu samoloty przechwytujące. Dlaczego zwlekano 75 minut z akcją ratowniczą, mimo że obowiązują w takich przypadkach ścisłe procedury?

W jaki sposób ocalały w ruinach WTC papierowe dokumenty, obciążające Osamę ben Ladena i jego organizację, skoro kompletnie zniszczone zostały obie czarne skrzynki Boeingów?

Ekipom telewizyjnym przez wiele tygodni nie pozwalano kręcić miejsca katastrofy z pewnych kierunków - co ukrywano? Dlaczego nowojorska policja została odsunięta od śledztwa przez FBI? Jako pierwsza z wież WTC zawaliła się ta, która została uderzona jako druga i paliła się krócej.

Wielu świadków przysięgało, że słyszało eksplozje w płonących budynkach. To potwierdzałoby teorię o zaplanowanym wyburzeniu obu wież przy pomocy podłożonych materiałów wybuchowych. W odniesieniu do 35 nazwisk istnieje rozbieżność między ogłoszonymi listami ofiar, a listą pasażerów samolotów. 5 z mężczyzn, uznanych za porywaczy, nie znajdowało się na pokładach samolotów i żyje nadal. Szósty przebywa w Tunezji. Dlaczego porywacze zostawili w samochodach na lotniskach tak oczywiste i obciążające ich dowody (Koran, plany ataku, zdjęcia Osamy ben Ladena)?

Czwarty samolot, który miał rozbić się w pobliżu Pensylwanii miał wg wielu świadków towarzysza - drugi samolot, który podążał za nim aż do końca. Szczątki rozrzucone na obszarze 10 km i brak dużego krateru wskazują raczej na eksplozję w powietrzu.

 

 

„FAKTY I MITY” nr 38, 23.09.2004 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

WIEK ŚWIRA

Od kilku dni źle sypiam. Budzę się niemal co godzinę

z uczuciem lęku. W jedną z takich bezsennych nocy coś

sobie przypomniałem. Otóż czytałem przed laty w jakiejś amerykańskiej

powieści wypowiedź starego generała. Podsumowując

swoje życie, obfitujące w niezliczone wojny, kampanie,

potyczki i pacyfikacje Indian, powiedział on: „Od wieków

mąż gromił męża, ale kiedy giną dzieci, trzeba się zacząć bać”.

Jak długo jeszcze w podświadomości będę widział bezwładne

ciała dzieci, ułożone wokół swojej szkoły niczym martwe

rybki na brzegu morza? Jak długo nie będę spokojnie spał?

Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla tych, którzy zabijają

dzieci – powtarzają wszyscy – i mają rację. Nawet niepodległość

własnego państwa, nawet śmierć własnych

dzieci nie jest powodem do zabijania dzieci morderców, tym

bardziej że w Biesłanie nie zginął nikt bezpośrednio odpowiedzialny

za mordy na Czeczenach.

Czy masowe wysiedlenia Niemców z tzw. Ziem Zachodnich

po II wojnie światowej były złem? Obiektywnie tak, choć były również

przejawem sprawiedliwości dziejowej. Zbrodnią

byłoby mordowanie niemieckich cywilów,

a zabijanie ich niewinnych dzieci

byłoby zezwierzęceniem.

Sięgnijmy głębiej, do czasów, kiedy

Polska była Czeczenią, a caryca Katarzyna Putinem.

Jaki sens miały powstania:

kościuszkowskie, listopadowe i styczniowe? Co dało

zabicie 20, 50, 100 tysięcy Rosjan? Gniew wroga, zsyłki

na Sybir, spalony, zniszczony kraj i jeszcze więcej ofiar po stronie

powstańców, ich rodzin, przypadkowych ludzi. W konsekwencji

– oddalenie wizji niepodległości. Brak rozumnej kalkulacji

dowódców doprowadził do wybuchu powstania warszawskiego,

w którym poległ kwiat warszawskiej młodzieży

(ponad 40 tys.) i ludność cywilna (180 tys. zabitych). Racjonalne

(bo niepozbawione nadziei na zwycięstwo), choć niefortunne

było sprzymierzenie się z Napoleonem.

Zastanawiam się, czy gdyby w XIX wieku polscy patrioci

mieli wybuchowy plastik i mogli zdalnie odpalać ładunki,

to czy wysadzaliby w powietrze carskie garnizony i pociągi?

Z pewnością znaleźliby się tacy śmiałkowie. Ale co by z tego

wynikło? Czy takimi akcjami przegoniliby z Polski największą

wówczas armię świata? A jak ocenić partyzantów,

którzy podczas okupacji, z narażeniem własnego życia, zabijali

żołnierzy niemieckich, mając świadomość, że za jednego

Niemca zostanie rozstrzelanych 100 Polaków? Z pewnością

gdyby nie było partyzantki i całego ruchu oporu, a w konsekwencji

niemieckich prześladowań – wojska radzieckie i tak

wyzwoliłyby nasz kraj, w Normandii wylądowaliby alianci,

zaś wojna nie byłaby ani dużo krótsza, ani dłuższa. Bolesna

prawda jest taka, że tysiące, miliony polskich bohaterów

– kamieni – na próżno rzucało się na rosyjski czy niemiecki

szaniec. Głównie zresztą z winy krótkowzrocznych dowódców.

TVN i inne prawicowe media często i namiętnie porównują

walkę narodowowyzwoleńczą Polaków i Czeczenów. Jakże

błędnie! Różnice są bowiem zasadnicze. Czeczeni, owszem,

walczą o niepodległą ojczyznę, ale w imię tej walki – która

niesie za sobą niemal fizyczną likwidację całego narodu – zrezygnowali

z szerokiej autonomii, którą zaoferował im okupant,

czyli Rosja. Nikt z założenia nie chciał na nich uprawiać holokaustu.

Poza tym, powodem nieustannych wojen na Kaukazie

jest w dużej mierze fanatyzm religijny. 13 lat temu prezydent

Maschadow ogłosił wolną Czeczenię, ale zaraz potem

wprowadził prawo islamskiego szariatu. Być może do dziś

byłby tam spokój, gdyby nie sławny najazd czeczeńskiego

komanda na Dagestan w 1999 roku. Dało to Rosjanom pretekst

do nowej wojny i ponownej aneksji. Nie wolno też zapominać,

że Czeczeni to także specjaliści od porwań dla okupu

oraz znani w całym regionie handlarze bronią i narkotykami.

Niechęć do nich jest w Rosji powszechna i uzasadniona.

Jeśli faktycznie stoją oni za mordem w Biesłanie, naprawdę

trudno porównywać ich dalej do polskich powstańców,

jak to robią nagminnie nasze rusofoby.

Gdyby Rosja była państwem islamskim, prawdopodobnie

nie byłoby żadnych problemów, gdyż religia łączyłaby dwa narody,

a tak – jak to najczęściej bywa – dzieli. Podobnie jest

nie tylko na Kaukazie, ale również w Indiach, Pakistanie, Malezji,

Sri Lance, Indonezji, Nigerii, Filipinach, Sudanie, Irlandii

Płn., byłej Jugosławii itd. Ponadto w krajach, gdzie wyraźnie

dominuje jedna religia czy wyznanie (państwa Bliskiego Wschodu,

Rosja, Polska), zawsze dochodzi do przejawów nietolerancji

wobec mniejszości światopoglądowej, klerykalizacji i indoktrynacji religijnej,

a co za tym idzie – do wypaczenia ludzkiej mentalności i do biedy. W skrajnych

przypadkach rozwija się fanatyzm religijny, odpowiedzialny za globalne

już dziś zagrożenie terroryzmem.

Niestety, globalizacja tylko pogłębi podziały na świecie;

biedni będą jeszcze biedniejsi, a bogaci – dzięki wolnemu

rynkowi i przepływowi kapitału – jeszcze bogatsi. Mocarstwa

takie jak USA (pod dalszą wodzą Busha), Rosja czy Chiny oraz

ogromne światowe korporacje kapitałowe wzmogą ekspansję

na Trzeci Świat, niby pod hasłem pomocy i solidarności, lecz

niezmiennie kierując się ZYSKIEM. Nieuchronny kryzys energetyczny

wywoła jeszcze niejedną inwazję na biedne Południe,

czego doświadczamy już dziś w Iraku. Fanatyzm religijny,

zwłaszcza ten islamski, jest jeszcze zbyt silny, aby można

było pomiędzy meczetami i innymi świętymi miejscami bezkarnie,

programowo i na życzenie zmieniać innym narodom

ich poglądy i ustroje. Tak więc XXI wiek będzie wiekiem terroryzmu,

a być może także – wygenerowanej na jego gruncie

– wielkiej wojny dumnego świata islamu z zadufanym w sobie

światem chrześcijaństwa i demokracji. Osobiście uważam,

że największe zagrożenie z jednej strony stanowi USA,

a z drugiej Iran, który właśnie pracuje nad bombą atomową.

Zaradzić konfliktowi może tylko wycofanie obcych wojsk

z Czeczenii i Iraku, zaprzestanie przez USA gospodarczej eksploatacji

krajów arabskich oraz odsunięcie od władzy przywódców

takich jak Bush, Putin, Szaron i Kwaśniewski. Bogata Północ

posiada świetną i jedynie skuteczną broń do walki z fanatykami

Allacha; jest nią zachodnia cywilizacja z jej humanizmem

i dobrobytem. W ten właśnie sposób Zachód od lat z powodzeniem

pacyfikuje i demokratyzuje wielką islamską Turcję. Ci,

którzy teraz nie chcą się podzielić z biednymi, mogą kiedyś stracić

wszystko. Tak jak w 1939 roku Liga Narodów nie ocaliła

świata przed wojną, tak po wojnie nie uczyni tego również słaba

ONZ. Polska w tej sytuacji powinna siedzieć cicho. Tak, tak,

nie wychylać się; trzymać ściśle – gospodarczo i politycznie

– Unii Europejskiej, gdzie stabilność oraz świadomość narodów

i polityków jest największa, co wynika m.in. z bolesnych

doświadczeń. Dbajmy raczej o wykształcenie naszych dzieci,

o ich godne i bezpieczne życie, zamiast narażać bezbronnych

na niepotrzebną śmierć. Fanatycy religijni będą zawsze, nikt

ich nie zdoła powystrzelać, bo gwałt zawsze gwałtem się odciska,

a ofiary rodzą swoich naśladowców. Wszelkiej maści fanatycznych

świrów omijajmy szerokim łukiem. Czyż nie dość

mamy ich u siebie?

Jonasz

 

 

"FAKTY I MITY" nr 12, 29.03.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII

WROGOWIE POKOJU

Obchodzimy właśnie czwartą rocznicę inwazji na Irak. Nasz superbogobojny rząd wysyła wojsko do Afganistanu i próbuje nam ściągnąć na głowę tarczę antyrakietową, która nas, Polaków, może tylko narazić na ataki terrorystów i gniew sąsiadów. Warto zastanowić się nad zagrożeniem, jakie stanowią fanatycy religijni.

Przywódcy Kościołów i religii chętnie mówią o pokoju, bardzo często nawet do niego nawołują. W niczym jednak nie zmienia to faktu, że to religie są odpowiedzialne za najważniejsze wojny naszych czasów.

Największy i najbardziej brzemienny w skutki konflikt naszej epoki to tak zwana globalna wojna z terroryzmem. Tak się składa, że także Polska jest weń uwikłana – jak zwykle na własne życzenie, a za sprawą naszych genialnych rządzących. Przypomnijmy, że po jednej stronie konfliktu stoją fanatycy islamscy wojujący z „szatańskim” dla nich Zachodem, a po drugiej – Amerykanie i ich sojusznicy. Nie jest bynajmniej przypadkiem, że na czele USA stoją obecnie protestanccy fundamentaliści, widzący swoją rolę w kategoriach boskiej misji i „krucjaty demokratycznej”. Warto podkreślić, że wojna domowa w Iraku, która jest skutkiem inwazji USA, toczy się wokół religijnego jak najbardziej konfliktu pomiędzy różnymi, wzajemnie nienawidzącymi się nurtami islamu – głównie szyitami i sunnitami.

Drugi, nie mniej ważny i właściwie nierozwiązywalny konflikt, jaki zatruwa życie świata, to nienawiść pomiędzy Izraelem a światem arabskim. Ma on także religijne tło, bo sam pomysł osiedlania na Bliskim Wschodzie Żydów (bez pytania o zdanie mieszkających tam Arabów) odnosił się do Biblii, w której Bóg przed tysiącleciami miał obiecać swojemu narodowi wybranemu określony kawałek ziemi. Arabowie odczytują natomiast żydowskie osadnictwo i samo istnienie Izraela w kategoriach religijnej krucjaty. Twórcy państwa żydowskiego przybyli przecież z Europy ze wsparciem i błogosławieństwem krajów chrześcijańskich.

Trzeci konflikt (choć odległy, to jednak łatwo może przeistoczyć się w wojnę atomową) to rywalizacja pomiędzy islamskim Pakistanem a Indiami – świeckimi, ale zamieszkanymi głównie przez wyznawców hinduizmu. Warto pamiętać, że jedynym powodem powstania Pakistanu było stworzenie ojczyzny dla zamieszkujących Półwysep Indyjski muzułmanów.

Także najważniejsze w ostatnim półwieczu krwawe konflikty Europy – jugosłowiański i irlandzki – mają w tle religijną rywalizację.

Widać zatem, jak bardzo negatywny wpływ na życie świata mają religie. Dlatego tym gorliwiej, jak sądzę, należy propagować świecki humanizm, światopogląd laicki, wzywający do pokojowego współistnienia ludzkości i do poszanowania praw człowieka. Jednym z podstawowych postulatów humanizmu jest tworzenie świeckich państw, które stałyby się prawdziwymi domami dla wszystkich swoich mieszkańców, bez względu na wyznawany przez nich światopogląd.

Dopóki rządzą światem fanatycy religijni, nie pozostaje nam nic, tylko protestować przeciwko ich polityce i sprzeciwiać się bezsensownej przemocy wszelkimi dostępnymi sposobami. Dlatego zachęcamy do wzięcia udziału w demonstracji, która odbędzie się w sobotę 24 marca na placu Zamkowym w Warszawie o godz. 13.00. Manifestacja jest protestem przeciwko wojnie w Iraku, wysyłaniu polskich żołnierzy do Afganistanu i zamiarom wybudowania w Polsce amerykańskiej tarczy antyrakietowej bez oglądania się na zdanie większości społeczeństwa.

Marek Krak

 

 

§          

www.wprost.pl /Forum „Główne”

Autor: Karolina Data: 2007-04-28 18:36

Amerykański deficyt bilansowy opiewa obecnie na więcej jak 500 miliardów dolarów, co odpowiada prawie sześciu procentom dochodu krajowego brutto (BIP) i aby go utrzymać wymaga dopływu 2,5 miliarda dolarów dziennie z reszty świata. Długi zagraniczne Stanów Zjednoczonych wynoszą prawie trzy biliony dolarów.

 

 

§          

www.o2.pl | Poniedziałek [08.06.2009, 15:48] 2 źródła

CZY WIESZ, ŻE WYDAŁEŚ 217 DOLARÓW NA ZBROJENIA?

Tyle pieniędzy przeznaczył na ten cel w ubiegłym roku każdy mieszkaniec świata.

Sztokholmski Międzynarodowy Instytut Badań nad Pokojem (SIPRI) opublikował doroczny raport dotyczący zbrojeń. Wynika z niego, że świat pobił kolejny niechlubny rekord w tej dziedzinie.

W 2008 roku, jak wynika z wyliczeń Instytutu, świat wydał na zbrojenia 1,46 biliona dolarów. 41 proc. tej kwoty wydano w USA.

Stany Zjednoczone dozbroiły się za kwotę 607 mld dolarów. Drugie w niechlubnym rankingu są Chiny, które jednak pozostają daleko w tyle za Amerykanami - z wyliczeń SIPRI wynika, że wydały na zbrojenia 84,9 mld dolarów.

Kolejna w rankingu jest Francja - 65,7 mld dolarów, Wielka Brytania - 65,3 mld dolarów, Rosja - 58,6 mld dolarów, Niemcy - 46,8 mld dolarów, Japonia - 46,3 mld dolarów, Włochy - 40,6 mld dolarów, Arabia Saudyjska - 38,2 mld dolarów oraz Indie - 30 mld dolarów.

Według SIPRI wydatki na zbrojenie wzrosły od 1999 roku o 45 proc., tylko od 2007 roku wydano na ten cel o 4 proc. więcej. Dlaczego świat się tak zbroi? To "efekt wojny z terroryzmem", którą zainicjował poprzedni prezydent USA George W. Bush. | WB

 

 www.o2.pl | Wtorek, 09.06.2009 14:53

ŚWIAT: WYDATKI NA ZBROJENIA MOGĄ POGŁĘBIĆ KRYZYS

Od wielu lat rośnie suma wydana na broń.

Globalne wydatki na zbrojenia wzrosły w 2008 roku o 4% do rekordowej kwoty 1,46 miliarda dolarów. W ciągu 10 lat suma ta powiększyła się o 45% - informuje szwedzki instytut Sipri.

 

Największym odbiorcą broni na świecie pozostają Stany Zjednoczone. Odpowiadają one 58% wzrostu kwot przeznaczanych na zbrojenia w ciągu ostatniej dekady. Największy wzrost wydatków odnotowały Chiny i Rosja, oba kraje trzykrotnie zwiększyły budżetna zbrojenia w ciągu ostatnich 10 lat - podaje "BBC".

W ujęciu realnym Stany Zjednoczone przeznaczają na uzbrojenie najwięcej od II wojny światowej. Gwałtowny wzrost wydatków zanotowano w czasie ośmiu lat prezydentury Georga W. Busha.

 

Wysoki poziom wydatków wojskowych może spowodować trudności ekonomiczne nawet najbogatszych państw. Już teraz w wielu krajach są odpowiedzialne za rosnący deficyt budżetowy - ostrzega Sipri.

 

W 2008 roku spadły sumy na zbrojenia na Bliskim Wschodzie, zdaniem Sipri jest to chwilowe. Jedynym wyjątkiem jest Irak, kraj ten w 2008 roku przeznaczył na broń o 133% więcej niż 2007 roku.

 

100 największych firm przemysłu obronnego sprzedało w 2007 roku broń wartą 347 miliardów dolarów. Niemal wszystkie z nich są zlokalizowane w USA (61%) lub w Europie (31%). Pozostałe spółki są z Rosji, Japonii, Izraela i Indii. Od 2002 roku wartość sprzedaży 100 czołowych producentów broni wzrosła o 37% z uwzględnieniem inflacji.

 

Największym producentem broni na świecie jest amerykański Boeing, w 2007 roku sprzedał uzbrojenie o wartości 30,5 miliarda dolarów, nieco mniej sprzedał brytyjski BAE Systems (29,9 mld dol.) i amerykański Lockheed Martin (29,4 mld dol.). Piątkę największych wytwórców broni zamykają amerykańskie koncerny Northrop Grumman (24,6 mld dol.) i General Dynamics (21,5 mld dol.)

 

Rosnące kwoty na zbrojenia pozostają w kontraście do sytuacji cywilnych linii lotniczych oraz programów kosmicznych. W tych sektorach kryzys spowodował cięcie wydatków.

 

KRAJE WYDAJĄCE NAJWIĘCEJ NA BROŃ:

USA 607 mld dol.

Chiny 84,9 mld dol.

Francja 65,74 mld dol.

Wielka Brytania 65,35 mld dol.

Rosja 58,6 mld dol.

Niemcy 46,87 mld dol.

Japonia 46,38 mld dol.

Włochy 40,69 mld dol.

Arabia Saudyjska 38,2 mld dol.

Indie 30,0 mld dol.

Źródło: Sipri. Dane

za rok 2008.

 

Bartosz Dyląg

bartosz.dylag@hotmoney.pl

 

 

 www.o2.pl | Piątek [26.12.2008, 22:10] 1 źródło

RACHUNEK ZA WOJNĘ Z TERRORYZMEM: BILION DOLARÓW

Decyzje Georga Busha sporo kosztują gospodarkę USA.

Początek amerykańskiej wojny przeciwko terrorystom wyznacza atak na World Trade Center i Pentagon z 11 września 2001 roku. Od tej pory Stany Zjednoczone wydały ponad bilion dolarów na wojnę z państwami "osi zła".

 

Jest to już kwota 10 razy większa niż np. ta, którą USA zainwestowały w wojnę w zatoce perskiej. Samo wysłanie amerykańskiego żołnierza do Afganistanu kosztuje gospodarkę Stanów Zjednoczonych 775 000 dolarów. Jest to suma trzy razy większa niż w przypadku innych operacji wojennych prowadzonych przez USA.

 

Specjaliści z Center for Strategic and Budgetary Assessments obliczyli, że za samą wojnę w Iraku USA zapłaciły 687 miliaród dolarów, za wojnę w Afganistanie - 184 miliardy i za bezpieczeństwo własnego kraju - 33 miliardy. Rachunek za przedsiębrane przez USA projekty militarne wymierzone przeciwko terrorystom specjaliści z CSBA oszacowali na 1,3 biliona dolarów. | AB

 

§          

Równowartość tego, co ma 455 najbogatszych ludzi na świecie jest większa niż wynosi roczny dochód ludzkości.

„NEWSWEEK” nr 50, 18.12.2005 r.: Około 15 proc. Amerykanów żyje poniżej progu ubóstwa.

 

 

 

 

"FAKTY I MITY" nr 39, 04.10.2007 r. KACZE KŁAMSTWA

AMERYKAŃSKI MIT

RADIO I TV PEŁNE SĄ GADAJĄCYCH GŁÓW KACZYŃSKICH. GŁOWY TE POWTARZAJĄ W KÓŁKO, JAKIE TO DOBRODZIEJSTWA SPŁYNĄ NA POLSKĘ, GDY ZGODZIMY SIĘ NA BUDOWĘ AMERYKAŃSKIEJ BAZY RAKIETOWEJ. MA TO TYLE WSPÓLNEGO Z PRAWDĄ CO KRZESŁO ELEKTRYCZNE Z FOTELEM.

Od dnia, w którym w Pałacu Prezydenckim zasiadł Lech, a w fotelu ministra spraw zagranicznych Fotyga, słyszymy, że postkomuniści nie zadbali o nasze bezpieczeństwo. Chociaż na Polskę czyhają sąsiedzi ze Wschodu i z Zachodu. Jedni chcą odebrać majątki (to Niemcy), drudzy (Rosjanie i Białorusini) marzą tylko o pozbawieniu nas niepodległości.

Tylko w braciach Kaczyńskich nadzieja. Oni znaleźli sprzymierzeńców Polski daleko – za wielką wodą. Dla bezpieczeństwa Polski konieczne jest, aby na Pomorzu powstała wyrzutnia amerykańskich rakiet – słyszymy zewsząd.

Od zawsze przekonywaliśmy, że to bzdury. Teraz uściślimy dowody, że prezydent i premier po prostu kłamią, choć możliwe jest, iż o tym nie wiedzą. Opowieści, że „tarcza” służy ochronie Polski i USA przed atakiem nuklearnym ze strony Iranu czy Korei Północnej, to mity...

                                                         

Mit pierwszy

TARCZA NAS OCHRONI.

Baza rakietowa, którą postawią Amerykanie w okolicach Słupska, nie będzie wcale chroniła ani Europy, ani Polski, ani nawet... USA. Jej podstawowym zadaniem jest zapewnienie bezpieczeństwa amerykańskiej instalacji radarowej, jaka ma powstać w Czechach. To dla Waszyngtonu priorytet. Czeskie radary są bowiem przeznaczone do kontroli ruchu telekomunikacyjnego na obszarze Rosji oraz Europy. Urządzenia, które Amerykanie planują zainstalować w swojej czeskiej bazie, w przypadku konfliktu posłużą do emisji wiązki sygnału, który zniszczy systemy łączności przeciwnika. W trakcie pierwszej i drugiej wojny irackiej lotnictwo USA skutecznie rozbroiło obronę przeciwlotniczą armii Husajna, zrzucając z samolotów pociętą metalową folię... Dzisiaj – jak piszą eksperci pisma „Raport – Wojsko, Technika, Obronność” – radary małej mocy służą do obezwładniania ludzi, a stacje radiolokacyjne instalowane na samolotach nowszej generacji typu F-22 i F-35 są wykorzystywane jako broń ofensywna, zabijająca wrogich pilotów i niszcząca czułą elektronikę ich maszyn.

Należy przy tym przypomnieć, że w nowoczesnych państwach niemal wszystkie instalacje komunalne (energetyczne, centralnego ogrzewania, sygnalizacja ruchu ulicznego itp.) sterowane są poprzez sieć informatyczną. Wystarczy unieruchomić podstawowe serwery i kraj właściwie przestaje funkcjonować.

Propagandowe hasła służą ukryciu jeszcze innego celu projektu. Ten projekt to próba reanimacji wojen gwiezdnych, o których marzył Ronald Reagan. W tle mamy wizję militaryzacji kosmosu. Przeniesienia tam wyścigu zbrojeń boją się nawet sojusznicy USA. Rząd Kanady uznał, że Pentagon – pozostający pod wpływem korporacji zbrojeniowych wiecznie poszukujących zysków – chce na orbity wysyłać nie tylko satelity szpiegowskie, ale i systemy rakietowe oraz urządzenia do niszczenia łączności dowolnych państw. I stanowczo podziękował USA za zaproszenie do udziału w realizacji tych pomysłów.

 

Mit drugi

USA zaoferuje Polsce wielką pomoc wojskową (patrz: infografika).

 

Mit trzeci

Rosja nam zagraża, a więc Polska musi się bronić.

Propagandyści związani z PiS wyciągają i nagłaśniają każdą agresywną wypowiedź najróżniejszych rosyjskich polityków. Nie liczy się, kto i gdzie gada, tylko to, że ktoś tam nie lubi Polski. Amerykanie świadomie nakręcają spiralę zbrojeń, aby zachęcić Rosję do odpowiedzi. Jak Moskwa się zbroi, to polska rządowa TV robi z tego pierwszą wiadomość dnia. Fakt, iż USA w latach 2001–2007 zwiększyły prawie dwukrotnie wydatki na armię, nikogo nie zadziwia.

 

Mit czwarty

Wbrew temu, co opowiadają polscy politycy, amerykańskie instalacje są elementem realizacji polityki prezydenta Busha – odbudowy dominacji USA w świecie. Według konserwatystów rządzących Stanami od 2001 r., świat będzie bezpieczny dopiero wtedy, gdy będzie nim rządzić prezydent USA. Elementem gwarantującym utrzymanie dominacji jest maksymalne osłabienie możliwych konkurentów oraz podporządkowanie ich polityce Waszyngtonu. Supermocarstwem, które należy osłabić w pierwszej kolejności, jest – według ekspertów Partii Republikańskiej – Unia Europejska. Ona to – obok Chin, Indii oraz Rosji – stanowi jedną z przeszkód do „szczęśliwego świata”, w którym Biały Dom sprawuje niepodzielny rząd dusz. Jedną z metod osłabiania europejskiej wspólnoty było i jest wprowadzanie fermentu pomiędzy jej członkami. Narzędziem i ofiarą tej polityki jest m.in. Polska.

Konserwatyści zarówno w Polsce, jak i USA żyją wizją świata, w którym Europa zawsze potrzebuje matczynej opieki Waszyngtonu, jak w czasach I i II wojny światowej czy w 1999 roku, w trakcie konfliktu w Kosowie. Radar nie ma bronić, lecz atakować. Ma stać się narzędziem w ewentualnej wojnie napastniczej USA – służyć likwidacji sił ofiary, zanim ta podejmie działania obronne.

--------------------------------------------------------------------------------

A jednak nawet wśród polskich analityków narasta przekonanie, że wiązanie się Polski z amerykańską polityką agresji jest fatalnym rozwiązaniem. Jak pisze w Międzynarodowym Przeglądzie Politycznym Robert Czulda, „wcześniej czy później amerykańska przewaga zacznie się zmniejszać, arsenały broni atomowej oraz nowe rodzaje broni staną się przestarzałe. Słabsze Stany w otoczeniu silnych demokracji liberalnych będą bardziej bezpieczne niż uzbrojone po zęby w otoczeniu wrogów. Żadne państwo, nawet największe, nie może prowadzić wojny w nieskończoność. Plan wojny o demokratyzację świata (...) został zdyskredytowany w całości.

 

Mit piąty

Amerykańskie bazy przynoszą zyski państwom, które je goszczą.

Jest to wierutne kłamstwo. To nie Amerykanie płacą za instalacje i utrzymanie, tylko ci, co ich przyjmują. Japończycy pokrywają 75 procent, a Koreańczycy połowę kosztów utrzymania amerykańskich baz.

W przypadku Polski Amerykanie zażądali pokrywania przez nasz rząd części kosztów budowy bazy oraz jej bieżącego funkcjonowania. Z naszych pieniędzy mają być także wypłacane odszkodowania za ewentualne szkody, jakie wyrządzą żołnierze USA.

 

Mit szósty i siódmy

Rząd Polski twardo negocjuje sprawę bazy, a amerykanie nie szykują żadnej niespodzianki.

Według ekspertów Raportu WTO oraz analityków, z którymi rozmawiały „Fakty i Mity”, Kaczyński robi wszystko, aby jak najszybciej podpisać stosowne umowy. Swoim pośpiechem wprowadził nawet delegację USA w pewne zakłopotanie. Tymczasem nasi południowi sąsiedzi stawiają twarde warunki. Bez ich zgody całe przedsięwzięcie nie ma sensu.

A kongresmanom nie uśmiecha się wyrzucanie kolejnych miliardów dolarów w błoto. Reprezentanci Pentagonu oficjalnie potwierdzili przecież, że skuteczność systemu rakiet przechwytujących szacowana jest na razie na... siedem procent. A kosztował on już 100 miliardów dolarów!

W pierwszych próbach używano urządzenia imitującego głowicę atomową. Efekt? Procent celnych trafień mieścił się w granicach błędu statystycznego. Następne celowano do samej najprostszej głowicy. Skuteczność wynalazku podniosła się wtedy aż do siedmiu procent. Tymczasem np. Iran dysponuje bardziej skomplikowanymi rakietami pochodzącymi z lat 70. XX wieku. Reprezentanci Pentagonu publicznie ogłosili, że nawet w 2014 r. system nie zbliży się do magicznej granicy 15 procent strąconych rakiet.

W przypadku Polski mamy dla Kaczyńskich jeszcze gorszą wiadomość. To, co oficjalnie chcą zainstalować u nas Amerykanie, nie istnieje (poza rakietami chroniącymi radar). Z powodów technicznych nie mogą oni umieścić w Polsce wyrzutni trzystopniowej rakiety GBI (to ta skuteczność 7 procent). Mniejszy i lżejszy dwustopniowy model zwany OBV 2 jeszcze nie istnieje. Cały czas trwają wstępne prace badawcze i gotowe egzemplarze pojawią się najwcześniej w roku 2013 czy 2014.

W zachodniej prasie wojskowej pojawiły się sugestie, że baza w Polsce obok ochrony radaru może służyć także do rozlokowania antyrakiet z głowicami atomowymi. Jest to o tyle realne, że dzisiaj taki właśnie system ochrony przed atakiem istnieje. Tyle że z atomowej antyrakiety można zrobić rakietę ofensywną. I tak naprawdę o to właśnie Amerykanom chodzi.

 

Mit ósmy

Wielkie zyski dla naszych firm.

Bujdę Kaczyńskich można streścić jednym zdaniem. Dodatkowe zlecenia mogą otrzymać wyłącznie polskie firmy budowlane. Jednak one już i tak cierpią na nadmiar pracy i brak pracowników. Inni nie mają na co liczyć. Ze względu na bezpieczeństwo wszystkie materiały mogą pochodzić wyłącznie od producentów certyfikowanych przez rząd USA. Nie wystarczą papiery wystawione w ramach NATO. Zarobią jak zwykle firmy amerykańskie – 3 miliardy dolarów.

 

Mit dziewiąty

Nie mamy wyboru – powtarza Kaczyński.

I znowu mija się z prawdą. Europejscy członkowie NATO chcą sami zbudować system ochrony przed atakiem rakietowym.

Jego budżet wynosi 20 miliardów dolarów i zakłada, że dostawcami części będą firmy ze wszystkich państw uczestniczących w projekcie. Latem 2005 r. stosowne zaproszenie otrzymała także Polska. Po wstępnej odpowiedzi premiera Marka Belki – Warszawa zamilkła.

 

Mit dziesiąty

Polacy kochają USA i z radością przyjmą budowę bazy.

Sami Amerykanie przyznają, że od 2003 r. w naszym społeczeństwie narasta niechęć do mocarstwa zza wielkiej wody.

W 2007 r. prawie połowa Polaków ma dosyć dominującej roli USA w świecie i uważa, że jest to groźne także dla bezpieczeństwa Polski. Ponad 70 procent respondentów chce, aby to UE była jednym z najważniejszych graczy na świecie. Dobrze o polityce zagranicznej Busha wyraża się 3 procent badanych (!), a 70 procent Polaków nie chce tarczy. I ma rację. Według ekspertów Raportu WTO, amerykańska instalacja zachęca do zamachów terrorystycznych na Polskę (o tym, że jego prawdopodobieństwo jeszcze przed uruchomieniem bazy jest wysokie, pisaliśmy w numerze 47/2006 „FiM”). Należy także mieć na uwadze, że rządy w Waszyngtonie mają dziwną skłonność do porzucania swoich sojuszników. Wystarczy przypomnieć Wietnam Południowy w 1975 r.

MiC

 

PS W tekście wykorzystałem publikacje miesięcznika „Raport-WTO”

 

 

 www.o2.pl / www.sfora.pl | Czwartek [06.08.2009, 17:38] 1 źródło

NIE CHCESZ DOSTAĆ RAKA? NIE EMIGRUJ DO USA

Badania na emigrantach zaskoczyły naukowców.

Porównano stan zdrowia mieszkających w USA imigrantów z Kuby, Meksyku i Puerto Rico z danymi epidemiologicznymi dotyczącymi zachorowań na raka w ich rodzinnych stronach.

Okazało się, że Latynosi przeprowadzający się na Florydę o 40 proc. częściej zapadają na różne formy raka niż ich pobratymcy w krajach pochodzenia - czytamy na serwisie LiveScience.com.

W badaniu uwzględniono różnicę w wykrywalności raka między USA a innymi państwami, ale nie zmieniło to wyników. Nie zmieniła tego również uwzględniona różnica w dostępie do usług medycznych.

Wygląda na to, że zmiana środowiska w jakim przychodzi im żyć a także stylu życia czyni przybywających do USA bardziej podatnymi na raka - uważa dr Paulo S. Pinheiro z departamentu epidemiologii w Miami Miller School of Medicine.

Szczegóły badań opisano w piśmie "Cancer Epidemiology, Biomarkers & Prevention".

Wśród typów raka na jakie zapadają latynoscy imigranci przeważają rak odbytu i jelita grubego. U kobiet szczególnie dużo jest przypadków raka płuc - dodaje serwis. | JS

 

 

 

 

PRAWO KATZA: LUDZIE I NARODY BĘDĄ DZIAŁAĆ RACJONALNIE WTEDY I TYLKO WTEDY, GDY WYCZERPIĄ JUŻ WSZYSTKIE INNE MOŻLIWOŚCI...

 

 www.wolnyswiat.pl   WBREW ZŁU!!! 

PISMO NIEZALEŻNE – WOLNE OD WPŁYWÓW JAKICHKOLWIEK ORGANIZACJI RELIGIJNYCH, PARTII, UGRUPOWAŃ I STOWARZYSZEŃ ORAZ WYPŁOCIN REKLAMOWYCH. WSKAZUJE PROBLEMY GOSPODARCZE, POLITYCZNE, PRAWNE, SPOŁECZNE I PROPOZYCJE SPOSOBÓW ICH ROZWIĄZANIA (RACJONALNE MYŚLI, ANALIZY, WNIOSKI, POMYSŁY, POSTULATY, I ICH ARGUMENTACJA, CAŁE I FRAGMENTY ROZSĄDNYCH, INTERESUJĄCYCH MATERIAŁÓW Z PRASY I INTERNETU)

 

OSOBY CHCĄCE WESPRZEĆ MOJE PISMO, DZIAŁANIA PROSZĘ O WPŁATY NA KONTO:

Piotr Kołodyński

Skr. 904, 00-950 W-wa 1

BANK PEKAO SA II O. WARSZAWA

Nr rachunku: 74 1240 1024 1111 0010 0521 0478

Przy wpłatach do 800 PLN należy podać: imię i nazwisko, adres, nr PESEL oraz tytuł wpłaty (darowizna na pismo „Wolny Świat”). Wpłat powyżej 800 PLN można dokonać tylko z konta bankowego lub kartą płatniczą.

ILE ZOSTAŁO WPŁACONE BĘDĘ PRZEDSTAWIAŁ CO 3 MIESIĄCE NA PODSTAWIE WYDRUKU BANKOWEGO (na życzenie, przy wpłacie od 100 zł, będę podawał jej wielkość oraz wskazane dane wpłacających).

Stan wpłat od 2000 r. do dnia 01.08.2009 r.: 100 zł.

 

 

17. ELEKTRONICZNE ZBIERANIE PODPISÓW (pod

inicjatywami ustawodawczymi, moją kandydaturą na prezydenta)

 http://www.wolnyswiat.pl/17.php

 

21. WPŁATY I WYDATKI

 http://www.wolnyswiat.pl/21.html

 

22. MOJA KSIĄŻKA

 http://www.wolnyswiat.pl/22.html