www.wolnyswiat.pl


[Ostatnia aktualizacja: 2009 r.]



ILE DLA KOR... – HISTORIA



Chrystus: „Nie miejcie w trzosach swoich złota ani srebra, ani miedzi. Ani torby podróżnej, ani dwu sukien, ani sandałów, ani laski.” Itp... Jego ideałem była religijność wewnętrzna, obywająca się bez pośrednictwa instytucji i hierarchii kapłańskiej.



Polak przed szkodzą i po szkodzie głupi (Jan Kochanowski w XVI w.)...



TYGODNIK „FAKTY I MITY”:


















Rys. z „FiM”



nr 36, 09.09.2004 r.

Przedostatniego dnia sierpnia 1533 r.

hiszpańscy konkwistadorzy

zamordowali władcę Inków, Atahualpę.

W ten sposób zostało podbite

najpotężniejsze, najlepiej zorganizowane

i zarazem najbogatsze państwo na półkuli zachodniej.

ZAGŁADA PAŃSTWA INKÓW

Imperium Inków powstawało stopniowo,

w okresie od XII do XV wieku, drogą militarnych

podbojów dokonywanych na sąsiednich

ludach. Na początku szesnastego stulecia

obejmowało tereny dzisiejszego Ekwadoru

i Peru oraz część Argentyny, Boliwii

i Chile (prawie milion kilometrów kwadratowych!),

a zasiedlone było przez około 10

milionów mieszkańców.

Na czele tak potężnego organizmu państwowego

stał Sapa Inka (Syn Słońca), którego

poddani uważali za osobę o boskim pochodzeniu.

W państwie występował wyraźny

podział na warstwy społeczne. Najwyżej

w hierarchii stali członkowie królewskiego

rodu oraz – jak to zwykle bywa – kapłani,

a następnie wodzowie podbitych plemion,

urzędnicy, ludność wolna i wreszcie – niewolnicy.

Terytorium państwa podzielone było

na cztery prowincje, samowystarczalne zarówno

pod względem ekonomicznym, jak

i militarnym. Warto podkreślić, że w społeczeństwie

Inków istniał obowiązek pracy,

obejmujący wszystkich (także kilkuletnie dzieci),

i to bez względu na stopień sprawności

umysłowej czy fizycznej. W zamian za to każdy

obywatel, który ukończył sześćdziesiąt lat,

miał zapewnione dożywotnie utrzymanie

na koszt państwa.

Pod względem osiągnięć cywilizacyjnych

Inkowie w niejednej dziedzinie przewyższali

ówczesnych Europejczyków. Całe państwo

poprzecinane było siecią dróg o łącznej

długości przekraczającej 30 tys. km:

dwa główne trakty prowadziły przez Andy

(dł. 2000 km) oraz wzdłuż wybrzeża (dł.

1500 km), a ich szerokość przekraczała

miejscami 16 metrów. W dziedzinie architektury

szczególną uwagę zwracają monumentalne

budowle, wznoszone w największych

miastach (np. Cuzco, Machu Picchu,

Tiahuanaco, Concacha czy Cajamarca)

wykonane z kamiennych bloków, których

ciężar dochodził nawet do 200 ton.

Wysoki poziom rozwoju osiągnęło również

rolnictwo. Inkowie uprawiali około czterdziestu

rodzajów roślin. Przede wszystkim

kukurydzę, ziemniaki, fasolę, banany, pomidory,

bawełnę, trzcinę cukrową, paprykę

i... kokę, którą powszechnie zażywano

przed czynnościami wymagającymi zwiększonego

wysiłku fizycznego. Dobrą jakość

plonów zapewniało stosowanie nawozów

oraz rozbudowany w całym kraju system

nawodnień gleby.

Nie sposób również pominąć osiągnięć

Inków w dziedzinie medycyny – umiejętności

przeprowadzania operacji (łącznie

z trepanacją czaszki), znajomości chorób

nowotworowych i stomatologii czy stosowania

chininy jako środka przeciwko malarii.

_ _ _

Na podbój tak zorganizowanego imperium

wyruszył w styczniu 1531 roku hiszpański

konkwistador Francisco Pizarro – były

świniopas i analfabeta. W skład sił, którymi

dysponował, wchodziło 102 żołnierzy

piechoty, w tym 27 wyposażonych w broń

palną, 64 konnych oraz 2 lekkie armaty.

W połowie listopada następnego roku oddział

ten zajął opuszczoną przez mieszkańców Cajamarcę.

Mógł to być ostatni tryumf białych

najeźdźców, gdyż naprzeciwko miasta rozbiła

obozowisko czterdziestotysięczna armia inkaskich

wojowników, dowodzona osobiście

przez ówczesnego Sapa Inkę – Atahualpę.

Pizarro postanowił posłużyć się podstępem.

Bezzwłocznie wyprawił do Inków poselstwo

z zaproszeniem dla ich władcy „na

wspólną ucztę”. Zaproszenie zostało przyjęte.

Następnego dnia (16 listopada) Sapa Inka

przybył do miasta w asyście 5 tysięcy

nieuzbrojonych dostojników i wpadł w przygotowaną

zasadzkę. Według relacji naocznych

świadków, Hiszpanie wymordowali

wszystkich Indian, pozostawiając przy życiu

tylko Atahualpę. O tym, że była to rzeź, która

nie miała nic wspólnego z walką, najlepiej

świadczy fakt, iż po stronie konkwistadorów

jedynie Pizarro odniósł lekką ranę

przypadkową – zadaną przez jednego ze

swoich żołnierzy.

Pojmanie władcy, który był dla swoich

poddanych ucieleśnieniem boga, było równoznaczne

z podbojem całego imperium

i Hiszpanie skwapliwie to wykorzystali. Za

uwolnienie Atahualpy został wyznaczony okup

w wysokości trudnej do wyobrażenia. Po przeliczeniu

na współczesne nam jednostki wagi

szacuje się, iż wyniósł on 6080 kg złota i 11

872 kg srebra. Z tego największego w dziejach

ludzkości okupu „zaledwie” 20 proc.

trafiło do skarbca króla Hiszpanii, a 10 proc.

przypadło Kościołowi – resztę konkwistadorzy

rozdzielili między sobą.

Tuż przed podziałem łupów dokonanym

18 czerwca 1533 roku do Cajamarki dotarło

150 piechurów oraz 50 konnych, dowodzonych

przez kompana i wspólnika Pizarra,

Diega de Almagra. Być może przybycie

posiłków przesądziło o dalszym losie Atahualpy.

29 sierpnia 1533 roku odbyło się jednodniowe

posiedzenie „sądu”, który uznał

inkaskiego władcę za winnego m.in. „uporczywego

trwania w pogaństwie”. Kara za

ową „zbrodnię” mogła być tylko jedna

śmierć na stosie. Według wierzeń Inków,

spalenie ciała pociągało za sobą unicestwienie

duszy, toteż skazaniec gotów był zgodzić

się na wszystko, byle uniknąć takiego losu.

W jego sytuacji „wszystko” oznaczało przyjęcie

chrześcijaństwa. Ceremonii chrztu dokonał

dominikanin Vincente Valverde. Chwilę

później Atahualpa został uduszony. Podobno

tuż przed śmiercią przeklął swoich

oprawców. Jeśli rzeczywiście tak było, to inkaska

klątwa miała niezwykłą moc. Już

w 1538 roku Francisco Pizarro i Diego de

Almagro stoczyli wojnę o wpływy w zdobytym

imperium. Zwyciężył Pizarro, a jego rywal

po parodii procesu – został uduszony.

Trzy lata później syn ofiary zamordował Pizarra,

za co zginął z ręki kata. W różnych

okolicznościach (lecz zawsze w sposób gwałtowny

i nienaturalny) stracili życie także czterej

bracia Pizarra – Alcantara, Gonzalo,

Hernando i Juan. Tylko czy to wystarcza,

aby stwierdzić, że sprawiedliwości stało się

zadość...

Sebastian Toll



"FAKTY I MITY" nr 3, 24.01.2008 r. NASI OKUPANCI

JAK KOŚCIÓŁ POLSKĘ OKRADAŁ (CZ. I)

Klub poselski LiD skierował do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o zbadanie zgodności z konstytucją finansowania przez budżet państwa budowy Świątyni OpaCZności Bożej.

Biskup Pieronek w odpowiedzi stwierdził, że to lewica w przeszłości rozkradła państwo. Przeto przypomnijmy Polakom, kto ich przodków przez wieki okradał i grabi nas nadal.

Na wstępie pozwalamy sobie wytknąć Kościołowi brzydką, wręcz niechrześcijańską niewdzięczność wobec komuny. Bo przypomnijmy biskupom, że to właśnie wstrętna komuna w 1950 roku powołała Fundusz Kościelny jako rekompensatę za zabrane Watykanowi majątki. Po 1989 r. te majątki zostały zwrócone, i to z taką nawiązką, że dzisiaj Kościół ma więcej ziemi niż przed wojną. A przecież przed wojną Polska była obszarowo o 23 proc. większa! Jeżeli coś dostał na Ziemiach Odzyskanych, to z rąk i łaski bezbożnej komuny.

Skoro wszystko zostało oddane w dwójnasób, to Fundusz stracił rację bytu i należy go natychmiast zlikwidować. Tym bardziej jako dzieło komunistów. Wierzymy w uczciwość i przyzwoitość biskupa i w to, że Kościół sam, z własnej woli, zrezygnuje z parzących komuszych pieniędzy. Czekamy... Tylko coś nam się, pierona, widzi, że prędzej przemówią ludzkim głosem krowy, które ma doić posłanka Senyszyn, niż Kościół odda nie swoją kasę!

Ale do rzeczy. Pasożytowanie na państwach i narodach Kościół ma po prostu w swojej naturze. Grabież Polski Kościół rozpoczął, od kiedy tylko się w niej zagnieździł. Trwa to od ponad tysiąca lat. Już Mieszko I płacił Rzymowi świętopietrze i dziesięcinę hierarchii lokalnej. Początkowo ze skarbu książęcego, ale sumy te ściągał przecież w formie danin z ludności. Przyjęcie chrześcijaństwa wiązało się więc dla naszych przodków z nowymi podatkami, czyli zubożeniem. Pamiętać trzeba, że w świątyniach pogańskich składano ofiary dobrowolne, a to co innego niż przymus. Do tego kler wówczas w całości był „importowany”, głównie niemiecki, co budziło dodatkowy sprzeciw.

W roku 1000 Chrobry zaczął przerzucać kościelną dziesięcinę na ludność. Spadały na nią też ciężary państwowe związane z mocarstwową polityką Chrobrego i jego ciągłymi wojnami. Wprowadzanie nowej wiary wcale nie odbywało się pokojowo, czego dowodem jest zapis, że Chrobry za spożywanie mięsa w piątki kazał wybijać zęby. Wycinano święte gaje, burzono i palono chramy, niszczono posągi odwiecznych bogów. Toteż już w 1034 roku nasi przodkowie powstali, wyrżnęli pasożytów niosących niemiecką wiarę i przywrócili wiarę ojców.

Chrześcijaństwo rzymskie zaprowadził ponownie Kazimierz Odnowiciel na czele... hufców niemieckich. Rzeź naszych zbuntowanych przodków trwała kilkanaście lat, aż wrócił niemiecki, o przepraszam, katolicki porządek. I było coraz

gorzej. Klechom było ciągle mało, a ich pomysłowość w zakresie nowych form wyłudzania zdumiewa nas nieustannie.


Na początek omówimy daniny wysyłane z Polski do Rzymu. Zacznijmy od najdawniejszej daniny – świętopietrza.

Świętopietrze, czyli denar św. Piotra, wysyłano do Rzymu. W XI w. przerzucono ten podatek na ludność. Początkowo płacono je jako podymne (denar od dymu, czyli komina), ale w roku 1318 zamieniono je na pogłówne, czyli denar od głowy. Ten blisko sześciokrotny wzrost Kościół wymusił na Łokietku szantażem – chodziło o zgodę papieża na koronację. Była to opłata szczególnie znienawidzona, bo nie płaciła jej szlachta ani kler, a więc uważano ją za skrajnie niesprawiedliwą. Także dlatego, że wielodzietne, a więc biedniejsze rodziny płaciły więcej.

Zachowały się dokładne dane na temat wydartych pieniędzy. Na przykład w latach 1319–1328 ściągnięto 2408,5 grzywien srebra i 45 grzywien złota, a od 1343 do 1357 r. już 8148 grzywien srebra. Grabież rosła wraz ze wzrostem liczby ludności.

Polska płaciła świętopietrze do 1564 roku, najdłużej w Europie. Nie mogła przerwać tej grabieży, ciągle procesując się z zakonem krzyżackim o Pomorze, bo procesy te toczyły się przed sądami papieskimi. Zaprzestanie płacenia groziło przegraniem procesu. Szantaż był oczywisty. Potem Kościół nie uznawał pokoju toruńskiego, który przywracał Polsce Pomorze i Warmię (do dzisiaj nie uznał!), i wszystko, co chciano załatwić w Rzymie, zależało od płacenia świętopietrza. Grabież przerwała szlachta ewangelicka, która po prostu odmówiła płacenia od swych poddanych.

Annaty – były to opłaty za objęcie godności kościelnej, do której przynależały określone beneficja. Wynosiły równowartość jednorocznych dochodów na obejmowanym stanowisku. W XIV w. wprowadzono annaty papieskie. Papież nie zatwierdził żadnej nominacji biskupa czy opata, zanim nie dostał kasy. Nie awansowali tylko ci, którzy podpadli w Rzymie lub Habsburgom; rzadziej królowi. Polskiemu, oczywiście.

Od II połowy XVI w. z annat ściąganych z Polski Kościół zrobił sobie żyłę złota w ten prosty sposób, że biskupi awansowali z biedniejszych diecezji na bogatsze.

O awanse zabiegali sami, a „popychali” je w Rzymie ekstrałapówkami. Dlatego „posługa” biskupa w jednej diecezji była krótka, 5–10 lat, rzadko więcej. Na przykład biskup Stanisław Dąmbski przez 27 lat „pasterzowania” trzodzie w końcu XVII w. obkolędował aż pięć diecezji (patrz: „Zdrajcy w sutannach”). Każdy awans to annat, czyli łapówka, każda zwalniana diecezja to kolejne annaty od następcy, którzy też zwalniali diecezję. Śmierć biskupa była dla papieża i kardynałów czystym interesem, bo wpadała kasa od następcy, który też zwalnianą diecezję oddawał następnemu. Jak łańcuszek św. Antoniego.

Awanse kościelne w młodym wieku były przywilejem członków rodów panujących i możnych. Każdy awans był obwarowany opłacaniem się. Najwięcej płacono za diecezję gnieźnieńską – 5 tys. dukatów, krakowską – 3 tys. i płocką – 2 tys. dukatów. Annaty w Polsce zniesiono w 1564 roku, ale biskupi i opaci płacili je wprost do Rzymu aż do rozbiorów.

Dziesięcina do Rzymu – płacili ją wszyscy duchowni w wysokości 1/10 dochodów rocznych.

Płynęła więc do Rzymu rzeka wyłudzonych pieniędzy. Tylko za panowania Zygmunta Augusta wysłano papieżom w sumie około 2 tys. wozów złota i srebra! A Polska nie miała pieniędzy na obronę granic...


W tej części zajmiemy się pieniędzmi wożonymi do Rzymu przez tych, którzy jechali tam coś załatwić, a takich spraw było wiele. Jechały więc do Rzymu ciężkie od złota sakiewki z przyczepionymi do nich petentami.

Opłaty za sądy papieskie – od wyroków sądów kościelnych, np. potępień czy ekskomunik, można się było odwołać do Rzymu. To oczywiście kosztowało krocie. Co najważniejsze, dawało Kościołowi rzeczywistą władzę sądowniczą nad ogółem ludności.

Utrzymanie legatów papieskich wraz z ich dworami było obowiązkiem danego panującego, który, oczywiście, ściągał na to pieniądze od poddanych. Orszaki i dwory legatów godne były władców i odpowiednio kosztowały.

Odpusty – bezczelny handel oszukańczymi odpustami był tą kroplą, która przelała dzban i doprowadziła do wybuchu reformacji. W roku 1517 arcybiskup Moguncji Albrecht, papieski komisarz ds. odpustów, w Niemczech ich promocję i zbieranie pieniędzy powierzył... bankierom! Długo nie trzeba było czekać – 31 października 1517 r. Marcin Luter ogłosił swoje 95 tez.

Rok jubileuszowy – majstersztykiem wyłudzania pieniędzy „na odpust” były lata jubileuszowe. Pazernej bestii było zawsze mało, toteż papież Bonifacy VIII wpadł na genialny pomysł: ogłosił, że począwszy od roku 1300 co 100 lat przypada Rok Jubileuszowy. Pielgrzymom, którzy przybędą do Rzymu i odpowiednio zapłacą, będą odpuszczone wszystkie grzechy – kupią sobie po prostu zbawienie wieczne. Cwany papież zwyczajnie nie chciał się z nikim dzielić pieniędzmi; nawet z biskupami diecezjalnymi.

Sukces przeszedł wszelkie oczekiwania: w roku 1300 przybyło do Rzymu ponad milion ogłupionych, którzy w ciągu kilkunastu tygodni zostawili 15 milionów skudów w złocie! Pieniądze i kosztowności księża zgarniali grabiami! Nic to, że kilka tysięcy ludzi zginęło zadeptanych w tłumie; nic to, że kilka tysięcy ludzi zmarło z chorób i braku higieny, wszak uzyskali odpust zupełny i poszli do nieba!

Wobec tak wspaniałego sukcesu papież Klemens VI miłościwie postanowił częściej dawać wiernym szansę i w roku 1343 oraz 1346 bullami ogłosił, że Rok Jubileuszowy będzie przypadał co... 50 lat. W roku 1350 znowu do Rzymu zjechała trzoda w setkach tysięcy i znowu zostawiła „pasterzom” miliony skudów.

Żeby reszty trzody nie pozbawiać szansy na zbawienie, papież Urban VI bullą ogłosił, że Rok Jubileuszowy będzie przypadał co... 33 lata, bo przecież Chrystus żył 33 lata. Najbliższy taki „odpust” miał nastąpić w roku 1390, ale Urbanowi się zmarło i kasę zgarnął jego następca, Bonifacy IX. Co ciekawe, w roku 1400, mimo że nie był jubileuszowym, sporo wiernych przybyło „z rozpędu”.

Papież Mikołaj V dla częstszych spotkań z bożkiem o imieniu KASA postanowił, że Rok Jubileuszowy będzie się odbywał co 25 lat, począwszy od 1450 r. Ale to nie koniec: w roku 1933 papież Pius XI ogłosił Rok Odkupienia (chyba od słowa kupić), bo nijak nie wychodziło mu dzielenie przez 25. Jakoś i przez 33 dzielenie nijak nie wychodzi. Tym razem Rok trwał cały rok. Jan Paweł II też się nie ociągał i ogłosił Rok Jubileuszowy w... 1983 r. (też nie dzieli się przez 33 ani 25). O roku 2000 także nie zapomniał. Uff, można dostać zadyszki... Cdn.

Lux Veritatis



"FAKTY I MITY" nr 4, 01-07.02.2008 r. NASI OKUPANCI

JAK KOŚCIÓŁ POLSKĘ OKRADAŁ (CZ. II)

W tym odcinku przedstawimy, jak Kościół okradał Polskę od góry, od głowy, czyli od władców.

Lata jubileuszowe Kościoła mają ścisły związek z grabieżą Polski, gdyż do Rzymu licznie jeździli Polacy, a w roku 1300 był tam sam Władysław Łokietek.

W roku 1390 polscy pielgrzymi w drodze do Rzymu zostali napadnięci i złupieni na terenie Austrii. Teraz niebezpiecznie jest nosić gotówkę przy sobie, a co dopiero wtedy! Bolejąc nad ich losem, królowa Jadwiga zwróciła się do papieża o zgodę na zorganizowanie Roku Jubileuszowego w Krakowie. Bożka KASĘ Kościół umiłował, to i papież zgodził się, pod warunkiem przekierowania kasy do Rzymu, rzecz jasna. W roku 1392 tłumy pielgrzymów przybyły do Krakowa.

Wielkie złote żniwo w Krakowie i ogólne osłabienie ruchu pielgrzymkowego do Rzymu z powodu wojen i niebezpieczeństw podróży natchnęły Kościół do organizacji lat jubileuszowych bliżej sakiewek trzody. Zawsze przyjeżdżał wysłannik papieża z worami. Na pieniądze.

Upominki i łapówki w Rzymie – papieże uzurpowali sobie prawo zatwierdzania każdego traktatu między państwami i władcami, czyli rozstrzygali spory. Z reguły na korzyść tego, który dał im większą łapówkę. Z byle powodu jechały do Rzymu poselstwa objuczone KASĄ. Jedna strona zabiegała o zatwierdzenie korzystnego traktatu czy pokoju, druga o niezatwierdzenie niekorzystnego. Płacili wszyscy: za pomyślne załatwienie lub przyspieszenie sprawy, za nadanie godności, beneficjów. Kosztowało wszystko: zdjęcie klątwy, kanonizacje, uznanie czegoś za „łaskami słynące”, nie mówiąc o słynnych relikwiach i odpustach. Do kanonizacji biskupa Stanisława ze Szczepanowa „podchodzono” dwa razy, kanonizacja Jana Kantego niemal doprowadziła Akademię Krakowską do ruiny finansowej. Obie opłacone Kościołowi „inwestycje” najbardziej opłaciły się... Kościołowi.

Słynny był biskup płocki Erazm Ciołek, który zainstalował się w Rzymie w XVI w. (patrz: „Zdrajcy w sutannach”) i brał w łapę jako pośrednik (prokurator) w załatwianiu wszelkich spraw w kurii rzymskiej. Nie próżnował kardynał Denhoff w końcu XVII w.

Takich pośredników w Rzymie były tłumy. Żyli jak pączki w maśle. Najlepszymi „pośrednikami” były kochanki kardynałów i najsławniejsze rzymskie prostytutki. Zaiste, „boży” to Kościół.

Tytuły i ordery – wykorzystując ówczesną tytułomanię, Kościół zrobił z handlu tytułami i orderami kopalnię złota. Wszystko na sprzedaż. Było to twórcze rozwinięcie powszechnej w Kościele symonii. Są klienci, więc trzeba skombinować towar. „Produkcja” była tania – wystarczyło wypisać dyplom. Wszak klient nasz pan. A bożkiem KASA.

Można było sobie kupić m.in. szambelana, hrabiego. Duchowni mogli poza tym lśnić tytułami honorowych i tytularnych prałatów, infułatów, kapelanów Jego Świątobliwości.

Wielkie wzięcie miały ordery. Pewnie dlatego, że już na oko pozwalają odróżnić dygnitarzy od kelnerów. W połowie XVI w. papież Pius IV ustanowił order Piano. Wraz z nim można było kupić sobie szlachectwo (dziedziczne lub osobiste, zależnie od zasług lub wagi sakiewki).

Kardynał protektor – pasożytom było zawsze mało, toteż wymyślili, że każde katolickie państwo będzie miało w Rzymie swego kardynała protektora. Każde zabiegało o najbardziej wpływowego, najlepiej nepotę papieża, co, oczywiście, odpowiednio kosztowało. Tylko najbogatsi Habsburgowie, cesarze Niemiec, mieli takie wpływy, że nie musieli płacić. Bywało, że ten sam kardynał był protektorem kilku państw, których interesy były ze sobą sprzeczne, ale złote dukaty w skrzyni nie gryzły się.

Wróćmy do kraju. Przedstawimy, jak wyższy kler okradał Polskę, wykorzystując czyny i słabości książąt i królów oraz swoją pozycję przy nich. Stan posiadania Kościoła i podatki, jakie płacił, a raczej nie płacił, przedstawimy w jednej z dalszych części.

Wyłudzanie „na klątwę” – niezwykle skuteczne było wyłudzanie pieniędzy, przywilejów i dóbr ziemskich, zwłaszcza w średniowieczu, szantażując klątwą. Na polskich książąt i królów klątwy sypały się gęsto, jak z ust kleru obłudne słowa o miłości. Rzucali je biskupi, legaci papiescy i sami papieże.

Klątwie najczęściej towarzyszył interdykt, czyli zakaz uczestniczenia w obrzędach religijnych. Blady strach padał na ludność przekonaną, że czeka ją wieczne potępienie. Klątwa była skuteczna do połowy XV w., potem spowszedniała. Po umocnieniu się reformacji zaprzestano jej zupełnie, bo Kościół bał się, że wyklęty władca przyjmie reformację i odejdzie wraz z całym ludem i... KASĄ.

Wyklętymi byli m.in.: Władysław Wygnaniec i potem jego młodsi bracia; Mieszko Stary, Władysław Laskonogi, Henryk Brodaty (2 razy, umarł w klątwie), Konrad Mazowiecki – 2 razy, Leszek Czarny, Henryk Probus – 2 razy, Władysław Łokietek – 3 razy, Kazimierz Wielki – 2 razy, Kazimierz Jagiellończyk – 2 razy oraz wielu drobniejszych książąt. Ceną za zdjęcie każdej klątwy były kolejne przywileje i nadania dla Kościoła oraz sowite opłacanie się złodziejom w Rzymie i tu, w Polsce. Niemal zawsze wybuchała też wojna domowa, bo oponenci wyklętego władcy korzystali z tego, że ten tracił posłuch u ludu (klątwa powodowała zwolnienie poddanych z posłuszeństwa). Dziesiątki razy kraj nasz był po takich klątwach pustoszony.

Kazimierzowi Jagiellończykowi Kościół dwa razy klątwami uniemożliwił likwidację zakonu krzyżackiego: w roku 1466 po pokoju toruńskim (klątwa z 1455 r.) i w 1479 r. po „wojnie popiej”. Takie to są „zasługi Kościoła dla Polski”.

Wyłudzanie „na lokację klasztorów” – niezawodnym sposobem było sprowadzanie do Polski kolejnych zakonów i zakładanie klasztorów. Żaden władca nie mógł odmówić. Wszak zgodę na założenie zakonu wydał papież, odmowa byłaby obrazą, mogła popsuć sprawy w Rzymie.

Zgoda władcy musiała zaś być poparta nadaniem zakonowi włości i przywilejów. Toteż klasztory rosły jak grzyby po deszczu, kolejne królewszczyzny wpadały w czarną dziurę i zubażały skarb państwa, bo Kościół nie płacił podatków. Podatki szły tylko do Rzymu – od państwa (świętopietrze) oraz z biskupstw i zakonów. Ubocznym skutkiem nadań dóbr była degradacja wolnych dotąd kmieci w poddanych chłopów.

Szczególne znaczenie dla Kościoła miała lokacja klasztorów franciszkańskich (Łokietek) i dominikańskich. Tym zakonom papieże powierzyli inkwizycję – one pilnowały katolickiego porządku. Z ich szeregów wywodzili się najkrwawsi inkwizycyjni mordercy. Z biegiem czasu powstawało coraz więcej zakonów, a najbardziej ekspansywni byli jezuici.

Spowiedź i pokuta – wielu książąt i królów popełniało ciężkie grzechy, również zbrodnie. Musieli je wyznać spowiednikowi, który wyznaczał pokutę, najczęściej... wybudowanie kościoła, nawet kilku (np. Kazimierz Wielki), klasztoru lub nadanie istniejącym dóbr ziemskich. Tak kolejne królewszczyzny wpadały w czarną dziurę. A grzesznik mógł się opłacić i... grzeszyć dalej. To chyba dlatego Kościół tak ukochał grzeszników, a raczej swego bożka KASĘ.

Fałszerstwa nadań dóbr i przywilejów – współcześni historycy biegli w temacie szacują, że ok. 30 proc. nadań dla Kościoła to jego własne fałszerstwa. Kościół od wieków zaciekle bronił monopolu w edukacji. W średniowieczu czytać i pisać umieli tylko duchowni. Wielu władców i możnych było analfabetami (nawet Karol Wielki). Kancelarie prowadzili im księża, a ojczyzna kleru była przecież w Rzymie, więc papieże wiedzieli o wszystkim. Do upadku Polski przyczyniło się to, że od XIV w. aż do rozbiorów kanclerzem lub podkanclerzym był zawsze ksiądz albo biskup.

Kościół miał więc idealne możliwości do wszelkiego rodzaju fałszerstw i korzystał z nich bez skrupułów. Głównymi fałszerniami były niektóre klasztory, dysponujące skryptoriami, skrybami i odpowiednim wyposażeniem. Sprzyjał procederowi bałagan w kancelariach, częste wojny i pożary. Gromadzenie akt zaczęło się dopiero w XVI w., kiedy Bona wszczęła egzekucję dóbr. Szlachta na fali ruchu egzekucyjnego domagała się m.in. przeglądu darowizn dla Kościoła. Widać wiedzieli, co się dzieje. Nie dziwota, że kler zaciekle zwalczał ruch egzekucyjny.

Jedno z fałszerstw antypolskiego Kościoła szczególnie tragicznie zaważyło na naszej historii. To „przywilej kruszwicki”, sfałszowane przez Krzyżaków, katolicki zakon mnichów rycerzy, nadanie im Ziemi Chełmińskiej przez Konrada Mazowieckiego. Ten falsyfikat dał podstawę do ekspansji państwa zakonnego. Ochoczo potwierdził go Kościół, który w ten sposób zawiesił niemiecki topór nad karkiem Polski i położył podwaliny pod przyszłe Prusy, które zainicjowały rozbiory.

Wyłudzanie dóbr przez otoczenie władców – Kościół otoczył książąt, królów, ich żony i dzieci szczelnym murem kapelanów, spowiedników, kaznodziei, kanclerzy, sekretarzy oraz wychowawców i nauczycieli dzieci. Każdy pretekst był dobry. Na przykład Jagiełło ufundował klasztor brygidek w Lublinie jako votum za rzekomo przepowiedziane przez św. Brygidę zwycięstwo pod Grunwaldem; Kazimierz Jagiellończyk – klasztor w Elblągu, by błagać o wstawiennictwo św. Brygidy w wojnie 13-letniej (tymczasem papież rzucił klątwę, a bernardyni szpiegowali dla Krzyżaków).

Potem prymas przewodniczył senatowi, był więc drugą osobą w państwie. W senacie pierwsze 16 krzeseł zajmowali biskupi. Wąskie grono senatorów, głównie biskupów, w istocie stanowiło radę królewską. Niektórzy biskupi przebywali przy królach stale, sprawy diecezji powierzając sufraganom i kapitułom. Okazji do wyłudzeń dóbr i pieniędzy nie brakowało. Żadnej nie przepuścili. A twierdz do obrony kresów nie było za co budować... Cdn.

Lux Veritatis



"FAKTY I MITY" nr 5, 01-07.02.2008 r. NASI OKUPANCI

JAK KOŚCIÓŁ POLSKĘ OKRADAŁ (CZ. III)

Kler opracował gruby katalog sposobów na wyciąganie kasy. W pełni kontrolował życie publiczne, wykorzystywał monopol w edukacji, informacji (jedynym medium publicznym była ambona) i w kulturze. Oto niektóre sposoby:

Iura stolae – prawo stuły – opłaty za chrzty, śluby, pogrzeby i inne czynności religijne. Największe żniwa urządzał kler na pogrzebach. Magnackie były wielodniowymi uroczystymi widowiskami z armią księży i zakonników w rolach głównych.

Na przykład w roku 1646 za trumną hetmana Stanisława Koniecpolskiego – właściciela 16 miast i miasteczek oraz ponad 200 wsi – szło 142 zakonników i nie mniej księży dowodzonych przez biskupów. Za trumną hetmana Józefa Potockiego w roku 1751 szło... 324 księży katolickich i 150 unickich!

Skromniejsze pogrzeby ziemiańskie i mieszczańskie potrafi ły poważnie uszczuplić zasoby rodziny. Słono płatne były też pogrzeby chłopskie, które omówimy w części dotyczącej poddanych.

Klechy nie odpuścili nawet innowiercom.

Już w roku 1420 biskupi na synodzie kaliskim postanowili, że Żydzi mają płacić proboszczom za pogrzeby swoich bliskich takie same opłaty jak parafi anie. I to stało się prawem!

Opłaty za sądy kościelne – Kościół wywalczył sobie pełne prawa sądownicze wobec poddanych w swoich dobrach, do orzekania kary śmierci włącznie. Była to kopalnia złota, bo ludzie kłócili się i będą się kłócić zawsze. O przywilej sądowniczy biskupi zaciekle walczyli przez cały okres rozbicia dzielnicowego, nie cofając się przed osłabianiem państwa, pospolitą zdradą, spiskami przeciwko książętom, rzucaniem na nich klątw, skłócaniem i szczuciem jednych na drugich.

Sądy duchowne sądziły całą ludność Polski niezależnie od stanu, poddaństwa i wyznania w sprawach wiary, obyczajowych, małżeńskich, spadkowych, uchylania się od dziesięcin, kradzieży mienia kościelnego.

Wszystko podlegało opłacie, kasa płynęła rzeką. Tysiące naszych przodków wszystkich stanów sądy kościelne doprowadziły do ruiny.

Iura menta – opłata za występowanie duchownego (jako adwokata) obok petenta w sądach, także świeckich.

Rzecz cała sprowadzała się na ogół do poręczenia za oskarżonego, którego udzielał ksiądz. Oczywiście, wina była tu najmniej ważna, liczyła się kasa za poręczenie.

Konfiskata majątku „heretyków” – majątek innowierców był konfi skowany, a lwią część zagarniał „poszkodowany herezją” Kościół. Po 1/4 zagarniali: donosiciel; trybunał inkwizycyjny, biskup; papież (o to szły kłótnie, bo... orzynali Ojca Świętego!); władza świecka.

Znaczne nasilenie konfiskat nastąpiło po wydaniu w roku 1424 przez Władysława Jagiełłę (naciskanego przez papieża Marcina V) edyktu wieluńskiego. Na jego mocy „herezja” – jako obraza majestatu – była karana śmiercią i konfi skatą majątku. Masowe prześladowania dotknęły wówczas polskich światłych husytów.

Takie procesy ucięła reformacja w połowie XVI w., ale natychmiast Kościół zastąpił je procesami o „bluźnierstwo” (patrz niżej – grzywny od innowierców). Tu donosiciel zgarniał aż połowę majątku skazanego, przez co fałszywych oskarżeń, często ze strony proboszczów, było co niemiara. Bywało, że bogatego „heretyka” karano grzywną i obowiązkową pielgrzymką. Mógł on na pielgrzymkę wysłać... zastępcę – za dodatkową opłatę złożoną Kościołowi, oczywiście.

Żydów ścigano sfałszowanymi procesami o „mordy rytualne” i profanację hostii.

Gminy żydowskie dawały łapówki, by uniknąć procesów i pogromów.

Trybunał Koronny – na 33 deputatów było w nim 6 duchownych. Deputatów szlacheckich wybierały sejmiki co rok.

Byli to najczęściej niewykształceni szlachcice, klienci magnatów.

Z uwagi na katolicki charakter państwa i fakt, że duchowni byli jako tako wykształceni, w rzeczywistości to Kościół trząsł Trybunałem (tak jak teraz trzęsie Sejmem).

Technika była prosta: w sprawach wielkiej wagi dla wiary i Kościoła (wagi KASY, rzecz jasna) ustalano skład Trybunału: 6 przedstawicieli szlachty (z tych posłusznych) i 6 duchownych. Po czym szły na szybką ścieżkę legislacyjną, np. „rejestr ariański”. Niewygodne dekrety (często w interesie państwa) szły na dno szafy.

To i pole do korupcji było niebywałe.

Niewydolność i korupcja katolickiego Trybunału były jedną z przyczyn rozkładu państwa. Polska musiała upaść. Sądy usprawnili dopiero zaborcy dzięki pogonieniu z nich czarnych pasożytów, co też znacznie ograniczyło korupcję.

Grzywny od innowierców – opanowanie Trybunału Koronnego pozwoliło pazernej bestii rzucić się do gardeł innowiercom. Szlachtę ewangelicką i prawosławną ścigano procesami o dziesięciny i zmuszanie chłopów do pracy w katolickie święta.

Za byle przewinienie wytaczano ewangelikom procesy „o bluźnierstwo”, karano grzywnami, np. za niezdjęcie czapki przed katolicką procesją. Mnożyły się prowokacje ze strony proboszczów, klasztorów.

Pogromy protestantów wszczynane przez uczniów szkół jezuickich kończyły się wyrokami skazującymi... ewangelików na grzywny i odszkodowania dla klasztorów i kościołów, głównie jezuitów; apelacje ciągnęły się latami.

Na przykład za „tumult toruński” („Rocznica hańby” – „FiM” 48/2006) odszkodowanie wyniosło 69 tys. zł.

Pastorów skazywano za udzielanie ślubów i odprawianie nabożeństw, bo udzielanie sakramentów w katolickim kraju było zastrzeżone dla kleru katolickiego.

Testamenty i zapisy – magnatów i bogatych otaczała sfora klechów:

spowiednicy, kapelani (także żon), kaznodzieje, wychowawcy dzieci, sekretarze. Gdy magnat umierał, zlatywała się istna szarańcza. Nie odstępowali łoża, nawet rodzina miała utrudniony dostęp do nieszczęśnika, bo jak przerwać modły za jego duszę?

Zastraszali go wiecznym potępieniem i wyłudzali testamenty. Żony, dzieci i inni spadkobiercy bywali drastycznie pokrzywdzeni. Cały ten proceder okradania konających nazywany był „ostatnią posługą umierającemu”.

Sądy pełne były procesów o wyłudzenia testamentów. Szanse – patrz:

Trybunał Koronny. Szczególnie łakomym kąskiem dla hien w sutannach byli umierający bezpotomnie. Tu się nawet nie miał kto skarżyć.

Aż trzy razy sejm Rzeczypospolitej uchwalał ustawy zakazujące zapisywania majątków ziemskich Kościołowi.

Takie ustawy w katolickim do bólu kraju dowodzą, że był to problem wagi państwowej. III Rzeczpospolita te wyłudzone majątki Watykanowi zwróciła. I dalej zwraca...

Fałszowanie testamentów i zapisów – wyłudzania było klerowi za mało. Dochodziło do fałszerstw.

Dokonywano ich głównie w klasztorach, dysponujących odpowiednimi fachowcami, skryptoriami i możliwościami podrabiania nawet pieczęci. Bardzo często po śmierci kogoś zamożnego u rodziny zjawiał się z testamentem ksiądz. Podpis łatwo było sfałszować, a grafologia nie istniała. Szanse przed Trybunałem...

jak wyżej. Dzisiaj zwracamy wszystko...

Depozyty – nie istniały wówczas banki, więc bogaci w obliczu wojny deponowali pieniądze i kosztowności najczęściej w klasztorach.

O depozycie wiedzieli tylko najbliżsi.

Przez setki lat przez Polskę przewalały się obce wojska. Często cała najbliższa rodzina ginęła, wtedy depozyt stawał się łupem bankierów w sutannach. Jeśli ktoś ocalał i dysponował rewersem, często oświadczano mu, że klasztor też został złupiony...

Szczęśliwcy odzyskiwali część zdeponowanego majątku. Sądy były pełne i takich spraw.

Handel relikwiami – niezwykle popularny i dochodowy. Nabywcami byli władcy i magnaci, bo tylko oni mieli wielkie pieniądze na ten „cenny towar”. Majstersztyk polegał na tym, że zakupione od Kościoła relikwie trafi ały... do kościołów, których kolatorami byli nabywcy.

Zakupiony towar trafi ał z powrotem do sprzedawcy, który zbijał na nim fortunę, wystawiając toto (obstawione skarbonami) na publiczny widok. Pieronka! Prawdziwe perpetuum mobile!

Dochodziło przy tym do niebywałych oszustw. Ogromna większość „relikwii” to były i są fałszerstwa.

Badanie w roku 2007 we Francji relikwii św. Joanny d’Arc wykazało, że są to fragmenty... egipskiej mumii! Ogłupiona trzoda znosiła KASĘ np. do ciała jednego z niewiniątek ofiar rzezi Heroda; do palca, którym Jan Chrzciciel wskazywał Jezusa (obie relikwie w Krakowie); czy szczątków nieistniejących świętych, np. św. Barbary. Takich „relikwii” były dziesiątki tysięcy!!!

Pobożne legaty – edukację młodzieży szlacheckiej i zamożnych mieszczan dzierżyli jezuici. Wychowywali bigotów, zabobonnych kołtunów, fanatycznych obrońców „jedynie słusznej katolickiej wiary”. Łatwo było ogłupionym zadać pokutę, wmówić „cudowne ozdrowienie”, podziękowanie lub zabiegi o „łaski”.

Toteż ogłupiali fundowali kościoły i klasztory, sypały się sute ofiary – pobożne legaty.

Bogate wdowy osaczała zawsze zgraja wyłżygroszy w sutannach.

Wszak już hinduizm od wieków dzieli życie ludzkie na trzy okresy. Ten trzeci, starość, poświęca dharmie, czyli obowiązkom religijnym.

Nic trudnego starej dewocie wcisnąć kit – pokutę za grzechy.

Jej podstawą były sowite legaty dla Kościoła. Przez wieki niewiele się w tej materii zmieniło, prawda, ojcze dyrektorze?

Popularne było wyłudzanie pieniędzy „na śpiocha”: zakonnik lub ksiądz oznajmiał bogatemu, że miał sen i w tym śnie zmarły członek rodziny bogacza domagał się ofiary dla Kościoła za zbawienie swej duszy.

Nikt nie śmiał się oprzeć. Jakoś zmarli biedni chłopi nigdy nie śnili się pasożytom...

Darowizny przy wstępowaniu do klasztorów – stało się to tak poważnym problemem, że w roku 1635 sejm postanowił, że wstępujący do klasztoru szlachcic nie mógł oddawać swojego majątku klechom. Ten sam sejm zabronił przekazywania jakąkolwiek drogą majątków szlacheckich Kościołowi.

Wstępująca do klasztoru szlachcianka wnosiła odpowiedni „posag”.

Jeśli był odpowiednio duży, zajmowała stanowisko nawet przełożonej.

Jako żywo było to sprzedawanie godności, z którą wiązały się ogromne pieniądze i włości klasztorów. Cdn.

Lux Veritatis



"FAKTY I MITY" nr 6, 8-14, 2008 r. NASI OKUPANCI

JAK KOŚCIÓŁ POLSKĘ OKRADAŁ (CZ. IV)

Kontynuujemy omówienie grabieży majątków – w szczególności ludzi bogatych – przez kler. Ale wyłżygrosze nie odpuścili nikomu, nawet najbiedniejszym. Nazwali to socjotechnicznie „wdowim groszem”...

Śluby i rozwody – dawały wielki dochód uboczny w postaci opłat za dyspensy w przypadku częstych małżeństw krewnych. Wszak bogaci szlachcice stanowili zawężone grupy.

Pojęcia ówczesne były znacznie ostrzejsze. Na przykład ożenek z wdową po bracie Kościół uważał za... kazirodztwo wymagające dyspensy, którą należało opłacić. Związek szlachcianki z poddanym był nazywany... sodomią! A to podpadało nawet pod klątwę, ze wszystkimi konsekwencjami finansowymi przy pokucie i zdjęciu klątwy, oczywiście.

Natomiast pan dziedzic mógł „używać” swoich poddanek do woli.

I było to powszechne.

No i szczególnie tłusty kąsek – rozwody. Bogacz gotów był zapłacić każdą cenę za rozwiązanie bezpotomnego małżeństwa, by powtórnie ożenić się i mieć legalnego dziedzica.

Na ludzkich uczuciach i pragnieniach żerowała zgraja darmozjadów.

Wszystko zależało od wagi sakiewki.

To chyba dlatego Kościół tak zaciekle bronił „nierozerwalności” związków.

Chciał mieć monopol na ich rozrywanie.

Usiłuje to robić nadal.

Sanktuaria i „cudowne obrazy” – w I Rzeczypospolitej było ich ok. 1000. Każdy biskup stawał na głowie, by mieć jak najwięcej takich żył złota.

Żeby tyle było rot wojska! Nikt z sąsiadów nie odważyłby się pomyśleć o rozbiorach...

Szczególnie popularne były kulty maryjne. Najważniejsza była i jest oczywiście Częstochowa. Organizowano pielgrzymki, odpusty, procesje, rocznice, „okolicznościowe” modły.

Największe żniwa to były koronacje „cudownych obrazów”, a potem rocznice koronacji i święta. Najpierw te drogocenne korony i „sukienki” ze złota, srebra i drogich kamieni ktoś musiał ufundować. Niekiedy dla „pchnięcia” interesu czynił to biskup, wyjątkowo papież. A potem interes dalej już sam się kręcił. W czasach, gdy jedynym masowym medium była ambona, a widowiskami tylko obrzędy kościelne i... egzekucje – w świątyniach zbierały się tłumy. Skarbony, taca, ofiary, wota. Pieronka! Znowu perpetuum mobile!

Medycyna stała wówczas na tak niskim poziomie, że najpopularniejszą terapią było puszczanie krwi. Szpitale były umieralniami.

Toteż każdorazowe wyzdrowienie było traktowane jako „cud” zawdzięczany modlitwie i „wstawiennictwu”.

Na przykład przez dziesięciolecia jedynym „lekarstwem” na syfilis była... modlitwa do św. Dionizego. I sypały się ofiary i wota dziękczynne. Prawdziwe żniwa, i to całoroczne.

Kalwarie – pielgrzymki do Ziemi Świętej były czasochłonne, kłopotliwe i niebezpieczne, często kasa przepadała po drodze i nie docierała do kleszych skarbon. Cwaniacy w kieckach wpadli na pomysł przeniesienia Ziemi Świętej do... Europy, bliżej sakiewek trzody do zbijania kasy za odpusty. Pomysł przyszedł z Niemiec. Zaczęto budować kalwarie na pamiątkę ostatniej drogi Chrystusa.

Pierwszą w Polsce była Kalwaria Zebrzydowska zbudowana przez katolickiego fanatyka Zebrzydowskiego w 1602 r. Na terenie Polski i Litwy powstało ich blisko 20.

Prześcigano się z pomysłami na zwabienie naiwnej trzody i wyduszenie od niej kasy. Na przykład Kalwaria Zebrzydowska ma obraz, „cudowny” oczywiście, za to biskup Tyszkiewicz do Kalwarii Żmudzkiej w Gordach ziemię do posypania ścieżek sprowadził z... Ziemi Świętej. Przez wieki kilka razy zmieniła się w złoto.

Pieronka! To dopiero cud!

Pokropki i poświęcenia – był to przymus powszechny, a dotyczył wszystkich stanów. Kropili, co tylko nawinęło się pod kropidło: studnie, pola, lasy, ogrody, spichrze, stodoły, sprzęty domowe, konie, krowy, broń, torby podróżne, jaja, mleko, sery, nawet łoża małżeńskie. Wszystko! Każda piędź polskiej ziemi jest pokropiona, i to kilka razy, aż dziw bierze, że po czymś takim kraj nawiedzały obce wojska, epidemie, pożogi i inne katastrofy, z rozbiorami na czele. Na poświęcenia kościołów i klasztorów księża zganiali trzodę z całej okolicy, rozstawiali skarbony, obskakiwali z tacą. Dbali zwłaszcza o obecność bogatych. Jeśli któryś zachorował lub wyjechał, i tak go dopadli, gdy tylko się pojawił. Nie odpuścili remontów, dobudówek, kaplic, dzwonnic, nowych ołtarzy, obrazów, ławek w kościele, organów czy dzwonów.

Zupełnie tak jak dzisiaj...

Msze okolicznościowe – każda okazja była dobra na mszę. Wszystkie sejmy, sejmiki, trybunały, zjazdy, rady zaczynały się mszą w intencji pomyślnych obrad, a kończyły dziękczynną. Nawet sejmy rozbiorowe!

Taca nie ominęła nikogo. Zaś obrady były tak „pomyślne”, „opieka Królowej” tak skuteczna, że Polska straciła niepodległość.

Msze intencyjne i wypominki – popularne w zabobonnym społeczeństwie były msze we wszystkich możliwych intencjach: wyzdrowienia, wygrania procesu, wsparcia jakichś starań, powrotu z podróży lub wyprawy, zwycięstwa na wojnie, dobrych zbiorów, pogody (Marek Jurek zatrzymał się na tym etapie) itp. Powódź – msza; gradobicie – msza; susza – msza; deszcze leją – msza. A potem – msza dziękczynna lub... żeby przebłagać za grzechy.

Młynek mszalny kręcił się nieprzerwanie...

Dać na mszę za duszę zmarłego było obowiązkiem, bo księża straszyli trzodę wiecznym potępieniem duszy zmarłego krewnego, a jak klecha nie dostał kasy, można się było nawet narazić na oskarżenie o herezję.

Wyłudzanie „na dobroczynność” – nawet dzisiaj, według niektórych szacunków, z jednej złotówki darowanej Kościołowi na cele charytatywne tylko około 30 gr idzie na cel przeznaczenia, reszta w czarną dziurę.

Dawniej było jeszcze gorzej.

Bogatych „zaszczycano” godnością opiekunów szpitala, ale nie za darmo, oczywiście. Każdy szpital miał co najmniej dwóch. Zaprzęgano ich do zbiórek pieniędzy w swoich środowiskach. Efekty zbiórek były nader ciekawe, zwłaszcza, że szpitali było mało i z uwagi na poziom medycyny były zwykłymi umieralniami.

Nie istniało też pogotowie ratunkowe ani szybki transport, toteż pacjenta zamiast do szpitala należało wieźć konnym wozem od razu na cmentarz. Szpitale były za to wspaniałymi... parawanami do wyłudzania kasy.

Na przykład w roku 1787 Komisja Szpitalna w Kaliszu oceniła stan rocznych zapisów gotówkowych, i to tylko tych większych:

na odprawianie mszy przy szpitalu – 9432 zł, – na duchownych szpitala – 14 271 zł, – na ubogich i chorych – 4524 zł.

Aby ocenić te kwoty, podajemy, że dniówka mistrza murarza wynosiła 4 zł, a Kalisz liczył 4265 mieszkańców, w tym 1300 Żydów, którzy z katolickiego szpitala nie korzystali.

Zatem w mieście było 2965 chrześcijan wszystkich wyznań (w tym 180 duchownych katolickich!). „Szpital” miał... jedną izbę! „Pacjentów” było kilkunastu. Rocznie! Spośród spisanego dokładnie inwentarza tylko trzy pozycje z pewnym trudem da się zaliczyć do instrumentów lekarskich: dwie siekiery i jeden stary nóż do rżnięcia sieczki. Oczywiście, Kościół i szpital zwolnieni byli z wszelkich podatków. Zwróćmy uwagę na strukturę zapisów: ani śladu lekarza! Tylko 16 proc. kasy na chorych i ubogich, aż 50,6 proc. na duchownych, 33,4 proc. na odprawianie mszy. Wychodzi, że jedynym lekarstwem była... modlitwa i msza.

Nic dziwnego, że bogaci leczyli się prywatnie, zupełnie jak dzisiaj.

Bractwa Miłosierdzia i Banki Pobożnych – pierwsze Bractwo powstało pod koniec XVI w. z inicjatywy Piotra Skargi. Na fali ostentacyjnej pobożności zaczęły masowo powstawać w polskich miastach.

Początkowo rozdawały jałmużnę.

Ich członkowie – magnaci, bogata szlachta i mieszczanie – zobowiązani byli do wpłat na jałmużnę: jednej tygodniowo według zobowiązania, drugiej dobrowolnej. Olbrzymie pieniądze, jakie zaczęły przepływać bez pożytku (poza licznymi opłaconymi mszami) przez ręce wyłżygroszy w kieckach spędzały sen z oczu czcicielom bożka KASY. I wymyślili.

Ponieważ Bractwa nie mogły udzielać pożyczek, założono przy nich Banki Pobożnych, świeckie jak najbardziej, ale pod ścisłym zarządem czarnych pasożytów. Zajęły się one udzielaniem potrzebującym nieoprocentowanych pożyczek. Czyżby w Kościele było wreszcie coś z pożytkiem i za darmo?! Akurat! Pożyczek udzielano pod zastaw, a więc banki prowadziły normalne lombardy, w których niewykupiony zastaw po terminie sprzedawano. Z biegiem czasu Banki zaczęły udzielać pożyczek na procent (w Biblii zakazano lichwy), potem nawet bogatym.

Stały się zyskownymi instytucjami finansowymi. A wiernym wciskano ciemnotę o konieczności życia w ubóstwie. No, ale jeśli kler miał opływać w dostatki, to naród musiał na to łożyć i biedować.

Banki Pobożne stanowiły rodzaj perpetuum mobile: uzyskiwały ogromne i liczne legaty oraz zapisy testamentowe. Polowano zwłaszcza na stare dewoty i bogate wdowy, które osaczano i ograbiano. I dzisiaj osaczenie starej dewoty nie jest trudne.

Można to zrobić nawet zdalnie, za pomocą radia. Fale odbierają przez antenki na moherowych beretach.

Przy takich możliwościach w bankach pobożnych było co niemiara afer. Jedną z bardziej znanych była afera w banku w Krakowie, a zamieszany był wówczas ksiądz Dziewoński. Początkowo niczego mu nie udowodniono, ale kiedy w czasie powstania kościuszkowskiego aresztowano go za szpiegostwo na rzecz Rosji, znaleziono w jego mieszkaniu dowody złodziejstwa.

Został ścięty na Rynku Krakowskim (patrz: „Zdrajcy w sutannach” cz. I).

Ciekawym patentem na transfer pieniędzy do kasy Kościoła były skrzynki św. Mikołaja przy Bankach Pobożnych. Finansowały one posagi dla ubogich panien wychodzących za mąż lub... wstępujących do klasztoru.

Panna nie mogła wstąpić do klasztoru bez posagu. Cdn.

Lux Veritatis



"FAKTY I MITY" nr 7, 15-21.02.2008 r. NASI OKUPANCI

JAK KOŚCIÓŁ POLSKĘ OKRADAŁ (CZ. V)

Przedstawiamy kolejne sposoby grabienia co bogatszych Polaków przez Kościół. Później przyjdzie kolej na miejską biedotę i chłopów. Bo kler nie odpuszcza nikomu.

Czy ogłupianie ludzi, sprowadzanie ich do poziomu analfabetów, zaprowadzenie zwykłego niewolnictwa w celu ich okradania nie jest przestępstwem?

Czy to nie zbrodnia na narodzie polskim? Wszak taki był cel zarówno zaborców, jak i funkcjonariuszy Kościoła papieskiego, którzy zresztą z zaborcami ściśle współpracowali.

Dlaczego Kościół traktować ulgowo?

Pożyczki pod zastaw ziemi – popularny sposób na przejęcie królewszczyzn i majątków ziemskich szlachty.

Zrujnowanie majątku nie należało do rzadkości. Wystarczył szlachcic hulaka albo inny zajazd czy wojna, których przez terytorium Polski przetaczało się bez liku. Szalały pożary, a wszystko było drewniane, zaś „akcja gaśnicza” polegała głównie na... procesji dookoła pożaru z portretem św. Floriana i nabożnym śpiewem. Zrujnowani właściciele szukali ratunku u tych, którzy mieli kasę, a – zwłaszcza w ciężkich czasach – byli to prawie wyłącznie duchowni. Wśród biskupów najbardziej bezwzględnymi egzekutorami długów byli kujawski Gerward i Uriel Górka. Na wielką skalę pożyczały klasztory, bogate wyzyskiem chłopów i sutymi legatami.

Ziemię i całe majątki, najczęściej wielokrotnie więcej warte niż pożyczka, zabierano powszechnie. Miłosierdzia nie było, chyba że katolickie, a to oznaczało ruinę dłużników.

Chętnie pożyczał katolicki zakon krzyżacki. Tak zdobyli np. Ziemię Michałowską, którą w 1303 r. zastawił u nich za łączną sumę 480 grzywien książę Leszek Kujawski. Potem złodzieje po prostu nie wyrazili zgody na wykup. Przejściowo mieli w zastawie Ziemię Wiską. Książę Władysław Opolczyk (założyciel klasztoru na Jasnej Górze i pomysłodawca pierwszej próby rozbioru Polski) zastawił im w roku 1391 Złotorię nad Drwęcą z okolicami i w roku 1392 – za 50 tys. florenów – Ziemię Dobrzyńską. Wywołało to wojnę z Polską, w wyniku której Jagiełło spustoszył Opolszczyznę, a Polak mordował Polaka. Ziemię Gniewską zapisał im natomiast książę Sambor Tczewski w 1276 r.

Kolatorstwo – każdy kościół miał swego kolatora, czyli patrona fundatora.

Z reguły był to dziedzic okolicznych włości, czasem kilku, zależnie od ich majętności oraz obszaru parafii. Na nim ciążył obowiązek łożenia na utrzymanie i remonty kościoła.

Za to miał prawo prezenty, czyli przedstawienia biskupowi kandydata na proboszcza, pierwszą ławkę i prawo do pochówku w kościele. Opłaciło się! Tylko komu...

Pokuta – częstą pokutą zadawaną u spowiedzi bogatym były ofiary materialne. Ciekawym sposobem wyłudzenia pieniędzy było biczowanie.

Bogaty grzesznik, któremu zadano biczowanie, mógł biczować... plecy swego sługi! Za stosowną opłatę wykupną, oczywiście. Uiszczaną nie biczowanemu słudze, ale księdzu, żeby nie było wątpliwości.

Kolęda – to odwieczny zwyczaj.

W czasach reformacji ksiądz sprawdzał prawowierność trzody (czy w domu nie ma heretyckich książek i przedmiotów), pilnował należytego wyposażenia domu w „znamiona prawdziwej katolickiej wiary” i – jak zawsze – oceniał stan zamożności trzody, czyli na ile można daną owieczkę przystrzyc.

Dzisiaj podchodzimy do kolędy luźno, ale dawniej nie przyjąć nadzorcy (o pardon, księdza), oznaczało narazić się na kary pieniężne i szykany, a nawet oskarżenie o herezję.

Oskarżenie o arianizm nawet szlachcicowi groziło banicją z kraju. Ludzi niższych stanów siekli batami albo przykuwali do kun zamocowanych w ścianach kościołów. Stosunkowo najlżejszą karą, gdy ofi ara była zbyt mała, było zelżenie z ambony.

Klątwy – o ile na władców od połowy XV w. Kościół rzucał klątwy w ostateczności, a na możnych, szlachtę i miasta – z jakimś umiarem, to na całe wioski lub miejscowości klątwy miotali byle proboszczowie.

Powodem było najczęściej nieposzanowanie księżowskiego bożka KASY, czyli sprawy finansowe – zwykle zaległości z dziesięciną.

Zliczyć tego klątwobicia nie sposób.

Od klątwy czy interdyktu można było się uwolnić stosownym okupem. Na przykład w roku 1342 poborca papieski wyklął hurtem jedenastu książąt śląskich, a ich księstwa obłożył interdyktem.

Zdjął, gdy zapłacili. Stołeczny Kraków w roku 1456 uwolnił się od interdyktu za ucięcie łbów dwóm klechom kwotą... 300 zł! Tanio, bo to nędzne klechy, do tego przestępcy byli. Chociaż – 150 zł od głowy, można było sobie pofolgować.

W XVIII w. klątwy miotał biskup krakowski Sołtyk.

Wyklął nawet... własną kapitułę!

Zamknęli go wkrótce u czubków.

Dopiero jednak wredny austriacki zaborca uciął te zapędy.

Pośród polskich klątw jest smaczek wyjątkowy: w roku 1561 papież Paweł IV ekskomunikował biskupa Jakuba Uchańskiego za objęcie diecezji kujawskiej bez prowizji papieskiej (chyba mu nie zapłacił annat).

W odpowiedzi biskup Uchański... wyklął papieża! Szybko się jednak pogodzili. Szkoda, zerwanie z wszetecznicą było o krok!

Egzorcyzmy – nie istniało pojęcie chorób psychicznych, tylko „opętanie przez diabła”. Bywało, że epileptyków palono na stosach... Zamiast psychiatrów „praktykowali” liczni egzorcyści.

W sutannach oczywiście. „Terapią” były najczęściej zwykłe tortury przeplatane modłami i wymachiwaniem krzyżem oraz „świętymi” obrazami.

Przy tych praktykach przez wieki Kościół zamordował tysiące ludzi.

Egzorcyści nie narzekali na bezrobocie, a rodziny nieszczęśników płaciły bez mrugnięcia okiem. Przecież szatan nie spał...

Proceder w XXI wieku powraca, w każdej diecezji jest już egzorcysta, a w Poczerninie pod Szczecinem ma być centrum opętanych.

Zakony żebracze – były prawdziwą plagą Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Bernardyni, bonifratrzy, dominikanie, augustianie przemierzali kraj jak długi i szeroki.

Dopadli każdego, kto coś posiadał. Grasowali bezkarnie i bez przeszkód, bo nie można było przed nimi zamknąć drzwi. Zdarli ostatnią koszulę, z obory wyprowadzili ostatnią krowę.

Wielu ziemian witało ich jednak w progach radośnie, zwłaszcza bernardynów.

Dostarczali wieści ze świata i z okolicy (wszak nie było radia ani TV!), byli wymarzonymi kompanami do pijatyki. Wykorzystywali to oraz szlachecką ostentacyjną pobożność.

Obraz życia zakonnego przedstawił w „Monachomachii, czyli wojnie mnichów” biskup Ignacy Krasicki:

obłuda, zacofanie, ciemnota, próżniactwo, lenistwo, obżarstwo, pijaństwo, zajadłość, społeczne pasożytnictwo.

Trudno przypuszczać, żeby znakomity obserwator i poeta, a przede wszystkim biskup, szkalował własny Kościół. Zresztą później został nawet prymasem.

Proceder zlikwidowali dopiero wredni zaborcy, którzy skasowali zakony pasożytnicze. Pierwszy ulżył doli naszych przodków arcykatolicki cesarz Józef II, także ostro pojechali po habitach praktyczni Prusacy.

Dzisiaj majątki wyłudzone kiedyś od ogłupionej, zabobonnej szlachty Polska pasożytom zwraca.

Edukacja – oficjalnie nauka w szkołach i kolegiach jezuickich była darmowa. Ale nie łudźmy się, nic w Kościele nie ma za darmo.

Przywilej nauki był tylko dla bogatych, więc rodziców uczniów jezuici poddawali „obróbce” psychologicznej. Sypały się obfi te datki i zapisy. Skutkiem takiego „systemu edukacji” był analfabetyzm chłopów, a nawet szlachta zagrodowa oraz tzw. gołota była w 90 proc. niepiśmienna.

Zdarzały się przypadki kształcenia na koszt jezuitów szczególnie zdolnych chłopców, ale... zawsze na księdza. Kształcenie dziewcząt odbywało się w nielicznych szkołach przy klasztorach żeńskich i dostępne było tylko dla zamożnych, ale głównie były przyuczane tylko w rodzinie do prac domowych i modlitwy. Bogaci pozwalali sobie na luksus nauczycieli domowych. Często byli to sowicie opłacani duchowni.

Grabież ewangelików – podobnie jak Żydzi, ewangelicy musieli płacić duchownym katolickim iura stolae, tj. opłaty za chrzty, śluby i pogrzeby, których nie było. Kiedy sejm uchwalił zakaz budowania świątyń innych wyznań, biskupi uzyskali prawo wydawania ekstrazezwoleń na ich budowę, a nawet remonty. Każde takie zezwolenie kosztowało fortunę, jeżeli w ogóle było wydane. Ten haniebny rozdział historii polskiej nietolerancji narzuconej przez Kościół katolicki został przerwany w roku 1768, kiedy równouprawnienie „dysydentów” wymusił... rosyjski ambasador Repnin.

Przejdźmy teraz do wyłudzania przez kler pieniędzy od nieszczęsnych wiernych i poddanych, nie tylko chłopów. W Rzeczypospolitej szlacheckiej naród stanowiła szlachta. Chłopi przy wydatnej pomocy Kościoła zostali przywiązani do ziemi i zdegradowani do roli niewolników. Za zabicie chłopa szlachcic płacił karę 12 grzywien, ale chłopa za zabicie szlachcica karano śmiercią. Stan ten zmieniły dopiero w 1768 r. „prawa kardynalne” narzucone przez... wrednego ambasadora rosyjskiego księcia Repnina. Za zabicie chłopa szlachcic też mógł być ukarany śmiercią.

Kościół był w I Rzeczypospolitej największym właścicielem ziemskim.

Toteż powinności pańszczyźniane, które tu opisujemy, dotykały ogromnych rzesz poddanych.

Zaś dziesięcinę, meszne, iura stolae, opłaty sądowe – płacili wszyscy jak kraj długi i szeroki. Zaczniemy od tego właśnie zdzierstwa kleszego powszechnego:

Dziesięcina – pobierana była od źródła dochodów.

Była snopowa, małdratowa, zwana też odsypową (w ziarnie), rzadziej w pieniądzu. Snopowa była tragedią, bo nie można było zwieźć zboża z pola, dopóki pleban nie wybrał dziesięciny. Wybuchały nawet bunty spowodowane zgniciem zboża na polu. Pobierano też dziesięcinę w innych płodach oraz zwierzętach hodowlanych. Dodatkowym obciążeniem był obowiązek zwiezienia jej do księżej stodoły. Utrzymała się w Polsce aż do połowy XIX w.

Cdn.

Lux Veritatis



"FAKTY I MITY" nr 8, 22-28.02.2008 r. NASI OKUPANCI

JAK KOŚCIÓŁ POLSKĘ OKRADAŁ (CZ. VI)

Dokończymy temat dziesięciny i kontynuujemy katalog sposobów wyłudzania KASY od ogółu nieszczęsnej poddanej ludności, głównie zamienionych w niewolników chłopów.

Kościół ściągał dziesięcinę bezwzględnie, posługując się nawet relikwiami i klątwą. Klątwą okładali nie tylko pojedynczych opornych chłopów, ale i całe wsie, a nawet po kilka na raz. O ile wobec szlachty zachowywali jakiś umiar, to w przypadku ogłupionych chłopów nie żałowali sobie aż do rozbiorów. Ucięli ten proceder dopiero wredni zaborcy.

Wywołany poczuciem krzywdy powszechny opór i oszustwa przy oddawaniu dziesięciny były przyczyną wprowadzenia w XII w. „spowiedzi na ucho”. To genialny numer socjotechniczny – donoszenie na siebie!

Ogłupionej trzodzie wmówili, że jeśli na spowiedzi okłamie księdza, na przykład na temat dziesięciny, to wieczne potępienie jest nieuchronne.

Kościoły pełne były obrazów przedstawiających przerażający wizerunek piekła, z ambon miotali gromy, dzieci straszyli od małego. Przesłuchiwani – o pardon! – spowiadani chłopi musieli też odpowiadać na pytania spowiednika dotyczące rodziny i sąsiadów, czyli w praktyce na nich donosić.

Żona donosiła na męża, mąż na żonę, dzieci na rodziców! Pod groźbą grzechu śmiertelnego i nieudzielenia rozgrzeszenia! Komunistyczny „święty” Pawka Morozow też donosił władzy, gdzie rodzice schowali zboże.

Ale on to mały pikuś, Kościół pokolenia chłopskich dzieci zmuszał do kapowania – o pardon! – wyznawania grzechów. Tak kler uczył Polaków donosicielstwa. Obecnie w Kościele zwyczaj ten przetrwał w seminariach duchownych i zakonach. O nadużyciach seksualnych podczas spowiedzi nie będziemy pisać, bo nie mamy lasu na papier.

Proboszczowie często, żeby sobie nie zawracać głowy czasochłonnymi zabiegami wokół dziesięciny... odsprzedawali prawo do jej ściągnięcia specjalnym kupcom, zwanym wytykaczami.

Ci byli bezwzględni. Nie dość, że doliczali swoją prowizję, to dokonywali wielkich nadużyć przy ściąganiu dziesięciny. Często kończyły się one w sądach, a nawet pogromem całej zbuntowanej wsi. Krzywdą chłopów pazerni czciciele bożka KASY w sutannach nie przejmowali się.

KASĘ mieli czystą. Sumienie też.

Bywało, że wskutek niedokładnego wytyczenia, granice parafi i zachodziły na siebie... Nieszczęsny chłop musiał płacić dwie dziesięciny obu plebanom. Żaden pasterz nie odpuścił tego, co – jak uważał – słusznie mu się „prawem boskim” od trzody należało.

Co ciekawe, dziesięcina była przyczyną masowego przechodzenia katolickich chłopów na... prawosławie!

Po prostu w prawosławiu nie było dziesięciny. Działo się to szczególnie na terenach Wołynia i Ukrainy, dokąd głównie kierowało się zbiegostwo chłopów, zwłaszcza po unii lubelskiej, kiedy ziemie te przyłączono do Korony i rozpoczęła się kolonizacja.

Danina na Dzień Oczyszczenia NMP, który przypadał 2 lutego. To dodatkowa danina o różnej wysokości, np. pół miary owsa i pół miary zboża z dziesięciny.

Iura stolae – prawo stuły, omówione wcześniej, w przypadku chłopów przybrało rozmiary monstrualne:

meszne – zwane też taczmo.

Była to obowiązkowa danina dla odprawiającego mszę, wysokością równa dziesięcinie;

spowiedź – i tą „siostrą przesłuchania” Kościół niemiłosiernie łupił nieszczęsną trzodę. Nie dość, że musieli donosić na samych siebie, rodzinę i sąsiadów, to idąc do spowiedzi, dostawali karteczkę (przepustkę?), za którą musieli zapłacić.

Szczególnie „cenna” była spowiedź wielkanocna, oczywiście obowiązkowa;

opłaty za chrzty, śluby i pogrzeby – były przyczyną częstych konfl iktów.

Najbardziej zdzierali za pogrzeby, wykorzystując ból rodziny, strach przed odpowiedzialnością za wieczne potępienie duszy zmarłego (potępiona, czyli nieopłacona, dusza mogła straszyć!) i konieczność w miarę szybkiego pochowania zwłok. Wskutek tych konfl iktów pazerność hien w sutannach musieli nawet czasem hamować biskupi, wyznaczając sztywne taryfy. Np. taryfa pogrzebowa biskupa Lipskiego z roku 1740 rozbiera „ostatnią posługę” na czynniki pierwsze. Ilość księży, ministrantów, świec, chorągwi, śpiewu, dzwonienia, rodzaj ceremoniału, odległość przemarszu orszaku, ubiory – wyceniono wszystko!

sepultra – tak zwano inne opłaty dla wyłudzaczy, związane ze śmiercią:

ostatnie namaszczenie – podlegało opłacie;

mortuarium – tzw. odumarszczyzna.

Śmierć parafi anina oznaczała spadek dochodów księdza, bo zszedł był płatnik. Ten ubytek czciciele bożka KASY odbijali sobie, wyznaczając... ryczałt od umarłego, który musiała zapłacić rodzina;

spolia defunctorum – prawo proboszcza do zatrzymania niektórych przedmiotów po zmarłym, co jako żywo było okradaniem umarłych i przybitej nieszczęściem rodziny;

offertorium – ofi ara dla Kościoła składana w czasie mszy pogrzebowej;

pochowanie noworodka w bia łej sukience – hieny w sutannachwmawiały ogłupionej trzodzie, że aby dziecko „powiększyło grono aniołków”, musi być pochowane w białej sukience. To jasne, bo przecież aniołki, co latają w niebie, ubrane są na biało. Chyba biskup Pieronek potwierdzi;

msze intencyjne i wypominki – szczególnie msze za dusze zmarłych krewnych chłopi musieli opłacić, a plebani mieli środki nacisku:

zelżenie z ambony, straszenie duszą potępioną, karna pokuta itp. skutecznie pomagały kasę wydusić. Za duszę, zaduszę... Powinni raczej wołać z ambony: WYDUSZĘ! Wypominków też nie odpuścili.

Zgoda na ślub – za udzielenie zgody na ślub, gdy narzeczeni pochodzili z różnych parafi i, temu z proboszczów, który tracił parafi anina płatnika, należało ekstra zapłacić „odstępne”. Czy nie była to forma handlu ludźmi? Dotyczy to do dziś całej Polski.

Wykup ławek w kościołach – przywiązany do ziemi chłop nie mógł się ruszyć poza wieś bez zgody pana. Jedynym wolnym dniem była niedziela, a jedyną imprezą msza.

I to pazerne klechy wykorzystywali, sprzedając chłopom prestiżowe miejsca w ławkach, za plecami kolatorów.

W miastach miejsca w ławkach przynosiły wielokrotnie większe dochody.

Cena w zależności od bliskości sceny – pardon – ołtarza, jak w teatrze.

A mieszczanie mieli znacznie więcej KASY niż chłopi.

Kary i grzywny – chłopi byli karani za byle co. Wyłżygrosze wprowadzili taksy za nieuczestniczenie we mszy, w procesji, za nieprzestrzeganie postów, unikanie spowiedzi, opóźnienia w pańszczyźnie, różne drobne występki, nie zapominając o chłoście i kunach.


Szczególnie ostro karano trzodę za łamanie propinacji, czyli monopolu alkoholowego, przez pokątne pędzenie alkoholu lub picie w obcych karczmach.

Przysiężne – zwane też krzyżowe, była to opłata dla księdza... trzymającego krzyż, gdy podsądny składał przysięgę przed sądem. Inną jej formą w majątkach i w miastach Kościoła, gdzie miał on przywilej sądowniczy, to opłata za ceremoniał „sądu bożego”, tj. mszę oraz za asystę dwóch księży prowadzących nieszczęśnika na „sąd boży”, czyli tortury, np. przypalanie rozpalonym żelazem.

Taki katolicki wariograf, jeden z pierwszych modeli.

Relikwie – należy o nich wspomnieć także przy omawianiu doli nieszczęsnych chłopów. Służyły nie tylko do wyłudzania KASY w czasie obrzędów i uroczystości. Kościół używał relikwii przy egzekwowaniu od chłopów wszelkich powinności, głównie dziesięcin. Chodziło o sprawdzenie, czy skąpa trzoda nie ukrywała części owoców swej pracy przed pasterzami. Podejrzanego chłopa proboszcz brał na spytki i kazał mu przysięgać na relikwie. Ogłupiony chłop zaczynał się pocić, trzęsły mu się ręce. Trafi ony, zatopiony!

To ulepszony model katolickiego wariografu.

Przyłapanego na kłamstwie chłopa pleban karał podwójną dziesięciną albo grzywną. Bez wyroku. Ot, tak, „po ojcowsku”. Pasterz przecież, „ojciec”, ludzki pan. Zresztą czego się czepiamy, wszak pośrednik między trzodą a Bogiem miał chyba prawo do „darów bożych”?!

Prawo pierwszej nocy – w średniowieczu księża w majątkach kościelnych mieli i takie prawo. Nie ma powodu sądzić, że z niego nie korzystali, bo każdy by korzystał.

Nie o to tu zresztą chodzi, ale o to, co było dalej.

Gdy prawo znikło wraz z wprowadzeniem celibatu, księża zachowali się jak psy ogrodnika: oni nie mogą, to i chłopom wara. Wmówili im, że ponieważ Matka Boża poczęła niepokalanie, należy trzy dni po ślubie pościć od seksu. Kto chciał „post” złamać, musiał zapłacić.

Czciciele bożka KASY nie byliby sobą, gdyby źródła tak łatwej kasy nie próbowali upowszechnić. „Trzydniówka” nie dotyczyła tylko szlachty.

Kontrolą była jak zwykle spowiedź.

Majątek czarownicy – majątek skazanego za „czary” był dzielony między Kościół, donosiciela i sąd. Podkreślić należy, że dotyczyło to nie tylko spalonych na stosach, ale też skazanych na kary lżejsze.

W Polsce zyski Kościoła nie były wielkie, bo za „czary” nie można było sądzić szlachty. Najczęściej sądzono chłopki (93 proc. skazanych to kobiety), ale w przypadku mieszczan już „było lepiej”.

Kary sądowe – popularną karą za pospolite przestępstwa była przymusowa praca na budowach kościelnych (dziś są to wpłaty na Caritas).

Przynosiła ona Kościołowi pokaźne zyski, bo nikt nie chciał bezproduktywnie żywić skazanych w więzieniu.

Ten rodzaj kary nie dotyczył, rzecz jasna, szlachty.

Np. w roku 1753 za bunt chłopów przeciw wyzyskowi w kasztelanii krakowskiej przywódcę poćwiartowano, trzech innych ścięto, a kilkudziesięciu buntowników skazano na przymusową pracę przez rok przy budowie kościołów, m.in. w Pcimiu. Przy wyjściu oraz po powrocie do wsi każdego czekało jeszcze po sto batów. Cdn.

Lux Veritatis



"FAKTY I MITY" nr 9, 06.03.2008 r. NASI OKUPANCI

JAK KOŚCIÓŁ POLSKĘ OKRADAŁ (CZ. VII)

Omówimy pańszczyznę i jej monstrualnie rozbudowane pochodne. Z opisu nieludzkiej eksploatacji nieszczęsnych chłopów przejdziemy do najbardziej haniebnej plamy na sumieniu Kościoła – handlu ludźmi. Wypada zadać pytanie, jak dalece jest to zgodne z „wartościami chrześcijańskimi”...

Pańszczyzna – była powszechną powinnością chłopów zamienionych w katolickim państwie w niewolników (przed przyjściem katolickich misjonarzy Słowianie byli wolnymi ludźmi). To ideologia Kościoła zrobiła z tych ludzi niewolników;

utwierdzała poddaństwo jako prawo boże. Kościół, dzierżąc monopol w edukacji, trzymał ludzi w kompletnym ogłupieniu. W swoich majątkach – jako właściciel chłopów – miał nad nimi władzę absolutną, do karania śmiercią włącznie.

Kler głoszący miłosierdzie, strojny w piórka jedynego autorytetu moralnego, pozbawiając ludzi wolności osobistej, sprzeniewierzył się głoszonej chrześcijańskiej wierze.

To przecież Kościół powinien ująć się za poniżanymi i potwornie wyzyskiwanymi chłopami, za swymi owieczkami, katolikami!

Statuty piotrkowskie z 1496 r. przywiązały chłopa do ziemi. Potem w katolickim kraju było już po katolicku, czyli tylko gorzej. Jedynie córki chłopskie mogły opuścić wieś, wychodząc za mąż. Ale i tak małżeństwa mogły być zawierane tylko w obrębie włości jednego właściciela, np. kilku wsi należących do biskupa.

Na opuszczenie włości musiał zgodzić się ich właściciel. Dokonywało się to najczęściej drogą zamiany lub sprzedaży poddanych ludzi tak, jak zamienia się lub sprzedaje psy albo bydło.

W roku 1520 sejm uchwalił ustawę zmuszającą każdego chłopa do przepracowania w majątku pana co najmniej jednego dnia w tygodniu.

Wymiar pańszczyzny rósł, aż pod koniec XVIII w. dochodził nawet do 6 dni na tydzień! Ten wyzysk kler podbudowywał ideologicznie.

Aby rzesze pańszczyźnianych chłopów w całej Europie utrzymać w posłuszeństwie, Kościół szerzył kult św. Izydora Oracza – hiszpańskiego chłopa kanonizowanego w 1622 r. Za bezwolne poddanie się nieludzkiemu wyzyskowi i bezwzględne posłuszeństwo panom – wzorem św. Izydora – oszuści w kieckach obiecywali chłopom jako nagrodę... oczywiście, zbawienie wieczne. Było to kolejne oszustwo, bo Izydor żył w X–XI w., kiedy pańszczyzny jeszcze nie było!

Pańszczyznę dzielono na pieszą i sprzężajną (zaprzęgiem koni lub wołów). Dzień pracy trwał od świtu do zachodu słońca. Chłopi odrabiali ją tak, że weszło to w przysłowie.

Odpowiedzią była pańszczyzna „wydziałowa”, tj. wydzielenie do uprawy określonego areału gruntów.

W rzeczywistości powiększało to wyzysk pana.

Obciążeni powinnościami chłopi nie mieli kiedy pracować na własnych zagonach. Gospodarka pogrążała się w ruinie, nędza chłopów była straszna. Posłuszeństwo utrzymywane było batem i straszeniem mękami piekielnymi. Na drzwiach lub w ścianach każdego kościoła były tzw. kuny, do których przykuwano nieszczęśników za byle nieposłuszeństwo.

Teraz ślady po tych kunach są starannie zamazane.

Najgorszy wyzysk panował w majątkach kościelnych, głównie klasztornych. Słynni byli ciemiężyciele chłopów, „miłosierni” po katolicku biskupi Zebrzydowski, Padniewski, Myszkowski, Gembicki i inni. Zebrzydowski przynajmniej był szczery. Do historii przeszło credo tego biskupa, czciciela bożka KASY: „Wierz sobie i w kozła, byleś mi dziesięcinę płacił”. Toteż zbiegostwo chłopów było masowe, uciekały nawet całe wsie, ale biskupie wojska zaciekle ścigały zbiegów. Zbiegostwo nie podlegało przedawnieniu. Przeciwko nadmiernemu wyzyskowi wybuchały nawet powstania zbrojne.

Pańszczyznę znieśli dopiero wredni zaborcy w XIX w., a zaczęli niegodziwi (?) Prusacy w roku 1807, czyli tam, gdzie Kościół miał najmniej do powiedzenia.

Tłoki (posługi) – dodatkowa pańszczyzna świadczona głównie w żniwa, do 4 dni w roku.

Szarwark – praca przy naprawie grobli, dróg, mostów, oczyszczaniu rowów, rzek i stawów.

Przewozy – zwane też drogą, później zaliczone do szarwarku.

To obowiązek przewożenia płodów rolnych, drewna oraz materiałów na wszelkie budowy, często wyznaczany w milach. Zboża np. trzeba było wozić do stodoły kupca lub wprost na przeprawę (masowy transport był głównie wodny), nieraz bardzo odległe.

Był szczególnie uciążliwy i znienawidzony, bo przy ówczesnej szybkości wozów ciągnionych głównie przez woły i braku dróg na długo odrywał chłopa od domu i wszelkich innych czynności. Chłopi musieli też dawać podwody zawsze, gdy biskup czy jego ofi cjał odwiedzał okolicę.

Kądzielne – dodatkowa praca przy obróbce lnu i konopi.

Gajowe, zwane też wrębowe – opłata za prawo do wyrębu drewna z lasów.

Świńszczyzna – opłata za prawo wypasania świń w dębowych lasach (takie mięso było wysoko cenione), w tym przypadku należących do Kościoła.

Pobierana od każdego, kto z tych lasów korzystał.

Hajduczne – opłata na utrzymanie wojsk i straży biskupich, czyli tych, którzy batem utrzymywali katolicki porządek.

Stróża – obowiązek pilnowania pańskich pól, zasiewów, folwarków, stodół.

Praca w manufakturach i kopalniach – ich rozwój nastąpił w XVIII w. Szczególnie dbali o to biskupi Wodzicki, Andrzej Załuski i Poniatowski. Pracowali chłopi pańszczyźniani, a nadzór stanowili Niemcy i Czesi, głównie luteranie.

Zachowały się ich relacje o pracy pod przymusem: pańszczyźniana trzoda nie była zainteresowana wydajnością, jakością ani nawet uczeniem się czegokolwiek.

Wypadki i przysypania w sztolniach przy nadludzkiej pracy były na porządku dziennym.

Tu dochodziło do kolejnej hańby wszetecznego Kościoła – skrajnego wyzysku dzieci.

Mlewo – odmiana monopolu, jak propinacja. Opłata za przymusowe mielenie zboża w młynach właściciela włości, w tym przypadku – Kościoła. Naturalnie, była wyższa niż u konkurencji.

Ciężary nadzwyczajne – nakładano je przy byle okazji. Najlepszą była budowa kościoła, klasztoru, plebanii, budynków folwarcznych, nawet odbudowa czy remont. Było tego bez liku. W roku 1651 opat lędzki, Zapolski, budując nowy kościół, nałożył na chłopów ciężary nadzwyczajne.

Tym razem przegiął. Wybuchło zbrojne powstanie, największe w Wielkopolsce. Powstańcy zostali pobici przez wojska biskupa Czartoryskiego, dowodzone przez wspomnianego opata. Czterech schwytanych przywódców miłosiernie, po katolicku... wbito na pal.

Kaduki chłopskie i mieszczańskie – zwane też puściznami.

Majątek zmarłych poddanych pozostawiony bez dziedziców zgodnie z ówczesnym prawem przypadał właścicielowi dóbr. Prawo dziedziczenia nie było rozbudowane tak jak obecnie. Do Kościoła należało wówczas ok. 1/3 terenu Polski. Wysoka śmiertelność i przypadki losowe powodowały, że kaduki były dość częste, a znaczące, zwłaszcza w przypadku mieszczan.

Wiecowe – płaciła cała wieś za zebranie z udziałem kościelnego urzędnika.

Prandialia, zwana też obiedne lub stołowe – ryczałtowa opłata składana przez całą wieś urzędnikowi biskupa przybyłemu na sąd wiejski. Odbywał się zwyczajowo trzy razy do roku. Obiedne płacono z łana pieniądzem i w... kapłonach, ulubionym przysmaku czarnych pasożytów.

Jarząbkowe, żerowe, pobarańszczyzna, trymowe, serowe, pobartne, garcowe – takie opłaty i powinności wymienia ordynacja bpa Piotra Gembickiego dla „państwa muszyńskiego” z 1647 r.

Handel chłopami – i w tym zbrodniczym procederze głoszący miłość „humanitarny” Kościół jest unurzany po szyję. To katolicka ideologia zrobiła z chłopów niewolników.

Zachowane umowy kupna sprzedaży ludzi dowodzą, że zbrodniarze w sutannach wyrzutów sumienia nie mieli żadnych. Chłopi byli towarem, kupowano ich, sprzedawano, darowano, wymieniano. Sprzedawano ich wraz z ziemią, całymi rodzinami i „luzem”. Nie wahano się przed odrywaniem nieletnich dzieci od rodziców.

Wartość ziemi zasiedlonej chłopami rosła wielokrotnie. W umowach wymieniano szczegółowo żywy „towar”. Przy sprzedaży rodzin zastrzegano, że transakcja dotyczy także dzieci, które... urodzą się w przyszłości, nawet dalekiej!

To akurat pasuje do obrony życia poczętego...

Istniała nawet w miarę stała cena za głowę – taxa capitis. Za zdrowego chłopa płacono 120 grzywien (192 zł), za chłopkę – 60 (96 zł). Do tego mogły dochodzić dzieci, ruchomości i inwentarz.

Większą wartość mieli wykwalifi kowani rzemieślnicy. Jak widać, proceder był powszechny.

Przeciwko tej hańbie występowali m.in. Andrzej Frycz Modrzewski (ewangelik) i Stanisław Leszczyński (zwalczany przez Kościół).

Nie ruszała za to sumień czcicieli bożka KASY. Np. biskup wileński Pancerzyński zobowiązywał się dostarczać królowi pruskiemu Fryderykowi I „olbrzymów” z majątków biskupich. Zysk był krociowy, bo to była chyba jedyna słabostka skąpego Prusaka, tylko za wielkich i silnych chłopów dobrze płacił.

Powzdanie – tak nazywano przyjęcie przez wolnych ludzi poddaństwa.

Rzecz jasna, nie odbywało się to dobrowolnie. Przymuszano ludzi do przyjęcia statusu niewolnika, wykorzystując okoliczności.

Najczęściej przyczyną były długi, np. wskutek pijaństwa ktoś zadłużał się w karczmie. Wtedy jej właściciel, w tym przypadku Kościół, egzekwował KASĘ, zmuszając dłużnika do zgody na niewolę.

Jeden pańszczyźniany chłop więcej, czysty zysk.

Inna forma to wykorzystanie zdarzeń losowych. Udzielano pomocy ofi arom pożarów, suszy, powodzi, a potem trzeba było zapłacić. Kto nie był w stanie oddać, był zmuszany z „katolicką miłością” do przyjęcia statusu niewolnika. Częste były przypadki przyjęcia niewolnictwa za zgodę na ożenek z poddaną.

Cdn.

Lux Veritatis



"FAKTY I MITY" nr 10, 7-13.03.2008 r. NASI OKUPANCI

JAK KOŚCIÓŁ POLSKĘ OKRADAŁ (CZ. VIII)

Bezprawne ograbianie chłopów z ziemi – rugi chłopskie – także nie były Kościołowi obce. Kler przez wieki upodlił miliony ludzi. Dlaczego księża mieli w pogardzie życie swoich wiernych?

Rugi chłopskie – zagarnianie ziemi chłopom – to haniebne okradanie najsłabszych. Tym podlejsze, że najpierw Kościół chłopów z premedytacją ogłupiał. Rugi były w Rzeczypospolitej powszechne jak nigdzie indziej. Kościół, zamiast najsłabszych bronić, sam chętnie korzystał z tego wygodnego i bezpiecznego sposobu „zaokrąglenia” majątków ziemią bezprawnie odebraną chłopom, całkowitego ich zniewolenia i zmuszenia do kolejnych powinności. Dobrym pretekstem były pomiary gruntów. Tak właśnie w 1676 r. dobra klasztorne powiększyła m.in. ksieni klasztoru w Zwierzyńcu.

W razie oporu wystarczyło postraszyć ogłupioną trzodę mękami piekielnymi. Rzadko dochodziło do procesów. Wygrana w sądzie też kończyła się dla chłopów fatalnie: hieny w sutannach potrafiły prześladować śmiałka do grobowej deski, odmówić chrześcijańskiego pochówku, rzucić klątwę, co w mniemaniu ogłupionej trzody równało się wiecznemu potępieniu. Nawet pomoc chłopom w dochodzeniu ich praw karana była jako grzech i podburzanie.

Ile w oddawanych obecnie Kościołowi majątkach jest krzywdy, ile potu i łez chłopów, Polaków – katolików przecież?! Suche, beznamiętne zapisy w zachowanych kartach sądowych tego nie oddadzą. Prawda, biskupie Pieronek?

Dola chłopów i tak była straszna.

Kościołowi i księżom w ogóle to nie przeszkadzało... Przeciwnie – zajmowali się wpajaniem trzodzie, że taka jest „wola boża” i „boski porządek”. Socjotec hnicznym chwytem był wspomniany kult św. Izydora Oracza. Kler polski, który był piśmienny, nie uronił łzy nad losem niewolników, toteż opisy niedoli chłopów i warunków, w jakich żyli, pochodzą głównie od podróżników zachodnich. Przytaczamy niektóre z tych relacji, dedykując je biskupowi Pieronkowi oraz innym Głódziom i Rydzykom:

Wiliam Coxe w 1784 r.: „(...) w małej wiosce (...) wszedłem do paru miejscowych chat, które jeszcze nieporównanie gorsze są jak te mieszkania, które poprzednio widziałem w tak zwanych miastach, gdzie mieszkańcy trochę więcej wolności zażywają. W ostatnich znajdowałem przynajmniej nieliczne sprzęty domowe i inne potrzebne rzeczy, ale tu nie widziało się nic więcej jak tylko gołe ściany. Chłopi byl i zupełnymi niewolnikami, ich mieszkania i wygląd zgadzały się zupełnie z ich nędznymi warunkami. Bezsprzecznie zaledwie kiedykolwiek mogłem sobie wyobrazić ludzi w takiej biedzie i nędzy”.

J.J. Kausch w 1791 r.: „Domy te budują z chrustu ściśle ze sobą splecionego. Dach jak i same chruściane ściany podtrzymują słupy i belki... Większa część nawet świeżo wystawionych domów w tej okolicy nie ma nawet komina; już z tego można mieć wyobrażenie o nędzy tego chłopstwa (...). Zupełna próżnia tych mieszkań dla tych nędzarzy jednak byłaby za wielkim szczęściem (...). Lecz tu w ich mieszkaniach znajdują się świnie, cielęta...”.

Fryderyk Schulz „Podróże Inflantczyka...” w 1793 r.: chłop „woli być bitym, niż pracować, bo wie, że praca jedna do jeszcze cięższej drugiej go prowadzi. Chłopi należący do duchownych niewiele w lepszym są położeniu od szlacheckich (...), a proboszcze i biskupi raczej panami są samowładnymi niż doradcami i nauczycielami (...). Kraj, w którym włościanin politycznie nic nie znaczy, nie będzie przezeń bronionym; za co by się bił i walczył?”.

Nic więc dziwnego, że największe chłopskie bunty zbrojne wybuchały właśnie w majątkach kościelnych: w 1651 r. w Wielkopolsce wywołany nałożeniem dodatkowych powinności przez opata, krwawo stłumiony przez wojska biskupa poznańskiego Czartoryskiego.

Na Litwie w dobrach kapituły wileńskiej w powiecie mozyrskim bunt wybuchł w latach 1754–1756.

Wojska radziwiłłowskie pobiły źle dowodzone, nieuzbrojone i niewyćwiczone oddziały chłopów pod Sławecznem. Pomniejszych lokalnych buntów było co niemiara, ale wskutek braku możliwości komunikacji, przekazu informacji i wielkości państwa nie miały szans na rozprzestrzenienie się.

Ten potworny wyzysk był także przyczyną straszliwej nienawiści ukraińskich chłopów do księży, katolicyzmu i Żydów. Tych ostatnich dlatego, że szlachta i Kościół używali ich jako pośredników w wyzysku chłopów. Żydzi zarządzali majątkami szlacheckimi i kościelnymi, prowadzili karczmy, dzierżawili cła i propinację (rozpijali chłopów), zajmowali się lichwą. W XVI wieku nuncjusz papieski pisał w sprawozdaniach do Rzymu, że ukraińscy chłopi na widok księdza katolickiego ostentacyjnie pluli.

Powstania kozackie były wojnami religijnymi, co kościelni fałszerze historii starannie ukrywają.

Przecież Kozacy w roku 1620 ofi cjalnie ogłosili się obrońcami prawosławia, zdelegalizowanego po unii brzeskiej. Nie bez przyczyny ich powstania zaczynały się od „rytualnego” wyrzynania księży, szlachty i Żydów. Ta „tradycja” przetrwała aż do XX wieku.

Powstanie Chmielnickiego złamało potęgę Rzeczypospolitej. A naprawdę kręgosłup potęgi Polski przetrącił Kościół katolicki. Zamiast wykorzystać bitne kozackie wojska, wdaliśmy się z nimi w katastrofalną religijną wojnę domową.

W interesie i obronie Kościoła.

Słusznie uważał F. Schulz, że chłopi nie mieli za co się bić i walczyć.

Skutek katolickiego ogłupiania i wyzysku był dla Polski straszny, a podsumował go historyk angielski Robert H. Lord w książce „Drugi rozbiór Polski”: „Wojna polsko-rosyjska była doprawdy żałosnym widowiskiem.

Cóż można sądzić o narodzie chełpiącym się swym odrodzeniem, który zmuszony do podjęcia walki w obronie własnej niepodległości, a nawet i samego istnienia, ulega w ciągu dwóch miesięcy zaledwie stutysięcznej armii nieprzyjaciela?”.

Jak to porównać ze wspaniałym zrywem polskich chłopów w czasie potopu szwedzkiego? Niecałe półtora wieku katolickiej ideologii wystarczyło, żeby chłopom stały się obce takie wartości jak ojczyzna, patriotyzm.

Dolę chłopów poprawili dopiero... zaborcy. Takie to są „zasługi Kościoła dla Polski”.

Kościół ciągnął także zyski z prowadzonej w jego majątkach zwykłej działalności gospodarczej, opartej na skrajnym wyzysku poddanych.

Wyłudził nie tylko olbrzymie dobra ziemskie, ale i całe setki miast lub ich części. Wymienimy kilka najpopularniejszych sposobów zbijania kasy – m.in. wydobycie surowców, sprzedaż płodów rolnych, opłaty handlowe...

Zyski z miast kościelnych – czynsze, cła, podatki: miejski (tzw. szos), z handlu, rzemiosła i dochody z wszelkiej tam prowadzonej działalności gospodarczej i... kościelnej.

Wszak opisane wcześniej iura stolae było powszechne.

Myta, mostowe, przeprawy, groblowe, przewozy – olbrzymie kościelne włości pokrywały tak gęsto terytorium Rzeczypospolitej, że nie sposób było je ominąć. Mostów było mało, królowały przeprawy promowe. To i zdzierali myta na drogach, mostach, groblach, opłaty za przeprawy, przewozy.

Przymus drogowy – kupcy mieli obowiązek poruszania się po określonych trasach. Tylko te względnie strzeżono przed bandytami, ale były za to upstrzone komorami celnymi. Jawna eliminacja konkurencji. Cła były źródłem wielkich dochodów, toteż Kościół zabiegał o scalanie swoich włości. Nie tylko dla usprawnienia i zmniejszenia kosztów zarządzania, ale i wyduszenia jak największej kasy z myt, ceł i karczem.

Targi, jarmarki – podstawą bytu miast był handel, a o nim decydowały targi i jarmarki. Tak dalece, że wiele osad targowych rozwinęło się w miasta. Na niektórych obszarach Kościół miał nawet prawo nadawania przywilejów handlowych.

Zyski z targów i jarmarków w setkach miast, własności Kościoła, były krociowe. Obsługę kupców i kupujących zapewniały też proboszczowe i zakonne karczmy. Dodatkowym źródłem zysków było to, że we wszystkich miastach Polski, nie tylko będących własnością Kościoła, przy każdym rynku czy placu targowym stał... kościół.

Prawo składu – ius stapulae – kupcy mieli określony prawem obowiązek zatrzymania się w mieście (za pobyt też trzeba było zapłacić) i wystawiania w nim towarów przez nakazany czas. Po czym (oraz po opłaceniu cła) mogli jechać dalej.

Dzierżawy gruntów kościelnych – przy ogromnym obszarze kościelnych latyfundiów dzierżawy dawały wielkie dochody. Ich dodatkową zaletą było uniknięcie kłopotliwych obowiązków nadzorczych i gospodarczych. Kasa płynęła też za użytkowanie przez chłopów zagonów (zagonowe), łąk (łączne), jezior i za połów w nim ryb, za dzierżawę pustek (kopczyna – co czwarty zebrany snopek).

Młynowe – czynsz od młynarzy z licznych młynów wodnych założonych w rozległych dobrach Kościoła.

Suchomelszczyzna – czynsze płacone przez młynarzy od mielenia „suchego”, tj. od wiatraków oraz „deptaków” poruszanych końmi lub wołami. Cdn.

Lux Veritatis



"FAKTY I MITY" nr 11, 14-20, 03.2008 r. NASI OKUPANCI

JAK KOŚCIÓŁ POLSKĘ OKRADAŁ (CZ. IX)

W tym odcinku kończymy przedstawianie działalności gospodarczej Kościoła opartej na niewolniczym wyzysku poddanych. Tym razem napiszemy o dobieraniu się Kościoła do pieniędzy polskich Żydów.

Pożyczanie Żydom – Kościół posiadał olbrzymie pieniądze; zawsze miał ich wielokroć więcej niż państwo polskie, które bywało zwykle zadłużone. Wolna gotówka nie przynosiła jednak pożytku, bo Biblia zabrania lichwy, ale i z tym czciciele bożka KASY sobie poradzili. Pożyczali po prostu pieniądze na procent Żydom, którzy – jako niekatolicy – lichwę uprawiać mogli. Żydzi – pośrednicy – darli kasę z dłużników, a Kościołowi oddawali należny procent. Tak kwitła współpraca Kościoła z Żydami, a jej ofiarą padały, jak zawsze, owieczki. Tylko w efekcie kto tak naprawdę uprawiał lichwę? Kto, biskupie Pieronek?

Propinacja – przywilej monopolu na produkcję i sprzedaż alkoholu w majątkach właściciela. W swoich latyfundiach Kościół i z tego ciągnął zyski. Rozpijano poddanych, głównie ogłupionych chłopów. Dochodziło do tego, że wyznaczano im obowiązkowe... limity alkoholu. Nawet jeśli nie wypił, zapłacić musiał. Dlaczego obecnie Kościół wzywa do trzeźwości? Ponieważ nie czerpie już zysków z produkcji ani wyszynku wódki.

Chętnie wydzierżawiano propinację karczmarzom. Najczęściej byli nimi Żydzi, co skutecznie „czyściło” sumienia obłudników w kieckach. Wszak rozpijającym był Żyd!

O surowych karach za naruszanie propinacji wspomniano wcześniej. Propinację często rozszerzano o obowiązek kupowania wszelkich towarów w karczmie dzierżawionej od właściciela (Kościoła).

Karczmy – były wówczas motelami, gospodami. Sieć karczem kościelnych była gęsta. Były przy większości kościołów i zakonów, o co szczególnie dbano, by powiększyć zyski. Uroczystości kościelne wtedy mogły trwać nawet kilka godzin (damy zabierały na msze nawet nocniki!), odległości były duże, większość wiernych przybywała pieszo, często w przeddzień. Karczma była więc źródłem pokaźnych zysków. Wraz z rozwinięciem sieci kościołów wielkie zyski przynosiły karczmy przy sanktuariach i kalwariach. Prymas Radziejowski np. wybudował w Radziejowie olbrzymi kompleks, który wzbudziłby podziw nawet dzisiaj. Obecnie takie wrażenie robi centrum w Licheniu.

Kotłowe – dzierżawcy karczem płacili je od każdego waru piwa. Odbijali sobie na piwkujących. Warto dodać, że przy braku zdrowej pitnej wody, bo głębinowych ujęć nie było, picie piwa było powszechne, bo woda była w piwie przegotowana. Cienkie piwo piły kobiety, nawet dzieci. To i zyski były wielkie.

Browarnictwo – było specjalnością klasztorów i jezuitów.

Hotelarstwo – klasztory prowadziły taką działalność na szeroką skalę. Nocleg w karczmie nie należał do luksusowych (najczęściej wiązka słomy w ogólnej izbie), bogaci korzystali więc raczej z usług klasztorów, które dysponowały odpowiednimi pomieszczeniami i były stosunkowo bezpieczne. Koszty żadne, zysk czysty. I jeszcze gościom nie wypadało nie pójść na mszę, a tam już czekały skarbony i taca.

Produkcja dewocjonaliów – zbyt był zapewniony, bo księża po kolędzie lustrowali nory, w których wegetowała trzoda, i sprawdzali ich katolickie wyposażenie. W sanktuariach poświęcano medaliki – odpowiedniki pogańskich amuletów. Aby medalik „nie zmarnował się”, czyli nie przechodził na dzieci, wmówiono trzodzie, że otwiera on drogę do nieba. Dzięki temu amulet szedł do trumny z właścicielem, a dzieci musiały zaopatrzyć się w nowe. Dodając obrazy i bałwany – o, pardon! – figury i pomniki, czyż to nie pogaństwo pełną gębą?

Tabletki na zarazę – to był jezuicki patent. W czasie częstych wówczas epidemii jezuici w całym kraju sprzedawali „tabletki na zarazę”. Było to podłe oszustwo i konkurencja dla różnych znachorek, które zresztą za to samo leczenie (tylko zwykle bardziej skuteczne) kler nazywał czarownicami i palił na stosach. Ale ogłupiona trzoda ratowała się jak tylko mogła, tabletki więc szły jak woda. Reklamacji nie było, bo zmarły nie reklamował, a szczęśliwym ozdrowieńcom łatwo wmawiano, że to „poświęcone tabletki” uratowały im życie. Oczywista analogia do handlu zbawieniem, w którym też nie ma reklamacji.

¤ ¤ ¤

Żydzi i ich pieniądze byli konkurencją handlową i finansową, a więc solą w oku Kościoła, choć ten z nimi również często kolaborował. Kazimierz Wielki uczynił Żydów „niewolnikami skarbu” (servi camerae) i jako tacy pozostawali wówczas pod królewską opieką. Patronowała im też szlachta, dla której byli niezbędni, bo pod groźbą utraty szlachectwa herbowym nie wolno było zajmować się handlem.

Żydzi byli wykształceni, znali języki, mieli szerokie kontakty międzynarodowe, toteż bogacili się, a Kościół nie mógł pogodzić się z tym, że od najbogatszej grupy mieszkańców nie dostawał danin. Dlatego czciciele bożka KASY nie ustawali w próbach dobrania się do ich pieniędzy. Początkowo była to organizacja bandyckich pogromów, w czasie których Żydów po prostu rabowano, przy okazji ich mordując i zabierając dzieci do wychowania w klasztorach na katolików. Najwcześniejsze zanotowane w kronikach to pogromy w Krakowie i w Kaliszu w 1349 roku oraz w Poznaniu w roku 1399. W roku 1407 w Krakowie ponownie miał miejsce pogrom wywołany przez księdza Budka, który z ambony poszczuł tłum informacją o rzekomym mordzie rytualnym na dziecku.

Z biegiem czasu techniki wyduszania KASY Kościół udoskonalił. Wspomnieliśmy o narzuceniu (1420 rok) Żydom opłat dla proboszczów w wysokości takiej, jakie płaciła ludność chrześcijańska (iura stolae), procesach o mordy rytualne i profanację hostii. Takie procesy często rujnowały żydowskie gminy. Opłaty okupu, do jakich zmuszani byli Żydzi, zwano powszechnie kozubalcami. Kozubalce musieli Żydzi płacić też uczniom szkół (wszystkie były kościelne), by ustrzec się pogromów, które ci uczniowie urządzali.

Ale to było mało. Kler utrzymywał Żydów w stanie ciągłego zagrożenia, oskarżając o „zamordowanie Jezusa”. W tym celu w każdej wsi i miasteczku organizowano rok w rok na Wielkanoc procesje, na których obnoszono kukłę Żyda, bito ją, lżono i na koniec palono przed oknami rabina lub bogatego Żyda. Wystarczyła mała iskra, by wybuchł krwawy pogrom. Wszystko zależało od hasła księdza. Toteż Żydzi woleli płacić proboszczom okup i nie wychodzili z domów, by nie prowokować. Tradycje procesji z kukłami Żydów utrzymały się w Polsce aż do lat sześćdziesiątych XX wieku!

Kościół stawał na głowie, by przechrzcić Żydów na katolicyzm, a tym samym pozyskać bogatych wiernych. Próbowano wszelkich, pełnych „katolickiej miłości i tolerancji” sposobów – od pogromów, grabieży, ograniczania działalności gospodarczej, zakazów osiedlania się (ustawa „De non tolerandis Judaeis”), odbierania im dzieci do skatoliczenia, oskarżeń o profanację hostii i mordowanie dzieci chrześcijańskich na macę, aż do przymusowego prania mózgów. Żydzi mieli obowiązek raz w tygodniu brać udział w katolickich obrzędach i wysłuchiwać kazań i „nauk”. Nieobecność karano grzywną.

Jako zaciekli prześladowcy Żydów zasłynęli antysemiccy prymasi Krzysztof Szembek i Władysław Łubieński (patrz: „Zdrajcy w sutannach”) oraz biskup łucki Franciszek Kobielski (1739–1755), który z dumą ogłosił, że na terenie jego diecezji nie ma ani jednego Żyda. Wszyscy przeszli na katolicyzm! Świetny kandydat na świętego. Prawda, biskupie Pieronek?

¤ ¤ ¤

Skoro biskup Pieronek głosi, że lewica okradła Polskę, to omawiając sposoby Kościoła na okradanie Polski i Polaków, nie sposób pominąć zwykłego kryminalnego złodziejstwa, przed którym czarne pasożyty nie cofały się z dwóch powodów. Po pierwsze, w roku 1210 przywilejem w Borzykowie Kościół wyłudził dla swoich umundurowanych na czarno funkcjonariuszy immunitet, czyli całkowitą bezkarność. Od tej pory księża mogli kraść, oszukiwać, wyłudzać, zdradzać Polskę (jaka to zdrada, skoro ich ojczyzna w Rzymie?), nawet zabijać. Wszystko bezkarnie. Co więc dziwnego w tym, że Polska upadła?

Po drugie, w ich „kodeksie moralnym” obowiązuje zasada „dla Boga wzięte, Bogu darowane”. Tłumacząc na ludzki język, jeżeli ksiądz ukradł i chociaż część ukradzionego dał Kościołowi, to... złodziejstwo było „na chwałę bożą” i w Kościele ma zasługę. W Polsce ci złodzieje do dziś dostają najczęściej „zawiasy”.

Nie będziemy się rozpisywać na temat korupcji, którą kler doprowadził na szczyty draństwa. Wszak symonia (świętokupstwo) była jedną z iskier, które rozpaliły reformację – bunt trzody na folwarku zwierzęcym. Korupcję do Polski przyniósł Kościół katolicki. Obiecaliśmy prymasowi Glempowi artykuł na ten temat. Już niedługo. Jak zdradzali i sprzedawali Polskę, można dowiedzieć się szerzej z opracowania „Zdrajcy w sutannach” na stronie internetowej „FiM”. Cdn.

Lux Veritatis



"FAKTY I MITY" nr 12, 21-27.03.2008 r. NASI OKUPANCI

JAK KOŚCIÓŁ POLSKĘ OKRADAŁ (CZ. X)

Historia pospolitego kościelnego złodziejstwa jest niemal tak długa jak historia Kościoła. Spośród setek afer tu opiszemy zaledwie kilka co ciekawszych „świętych” przypadków z naszego podwórka.

Pobór świętopietrza – poborcami (kolektorami) zawsze byli duchowni.

Było to jedno z najbardziej lukratywnych stanowisk w ówczesnej Europie. Byli bezkarni i silni stojącym za nimi Kościołem. Dysponowali zbrojnymi oddziałami, a władcy musieli im udzielać wszelkiej pomocy. Do tego bez skrępowania szafowali klątwą i interdyktem.

Krociowe zyski poborców brały się z wysokiej prowizji i braku kontroli.

Dodatkowo łupili trzodę przy wymianie walut. Dla usprawnienia grabieży zatrudniali podpoborców.

Wielu z nich było pospolitymi złodziejami, którzy często znikali z pieniędzmi. W teren ruszali wtedy następni. Jeśli chłop nie miał pokwitowania, płacił jeszcze raz. Mało który miał, bo prawie żaden nie umiał czytać i pisać, a podpoborca, który planował ukraść podatek, wystawiał analfabetom co chciał. Nadużyć i tragedii ludzi było co niemiara, bo złodziejski proceder trwał przez cały okres pobierania z Polski świętopietrza, tj. około pół tysiąca lat!

Spośród polskich poborców świętopietrza szczególną bezwzględnością wsławili się miłosierni po katolicku biskupi łupieżcy: krakowski Jan Muskata, kujawski Gerward, poznański Uriel Górka i krakowski Piotr Tomicki. Tak wielki i dochodowy przywilej papieże nadawali tylko zdrajcom zaprzedanym bez reszty interesom Kościoła, najczęściej tożsamym z interesami Niemiec, a później – niemieckich Habsburgów.

Wyłudzenie wielkich dóbr nowogrodzkich – w roku 1258 biskup kujawski Wolimir ich zapis dla diecezji wyłudził na łożu śmierci od umierającego wojewody Boguszy, który nie miał syna. Jego córki, zgodnie z ówczesnym prawem, nie mogły dziedziczyć ziemi. Hiena w sutannie wykorzystała nieobecność krewnych wojewody, którzy byli akurat na wyprawie z księciem Kazimierzem Konradowicem. Bez trudu więc biskup osaczył umierającego, postraszył wiecznym potępieniem za grzechy i jako pokutę wyzbaczył zapis dóbr Kościołowi. Krewnych pominięto.

Nic dziwnego, że pokrzywdzeni wystąpili na drogę prawną.

Wybuchł zażarty spór. Książę Kazimierz bał się zadrażniać stosunki z biskupem i pewny wyniku, „zepchnął” sprawę do rozstrzygnięcia księciu seniorowi Bolesławowi Wstydliwemu. Ale przeliczył się, bo senior klęczon był przez Kościół trzymany na krótkiej smyczy, no i wiadomo, że Kościół nigdy niczego nie odda. Rzeczywiście, Bolesław zatwierdził testament Boguszy, a wkrótce klepnął to też synod biskupów złożony z kumpli Wolimira.

Dopiero teraz książę Kazimierz przestraszył się wzrostu potęgi biskupa kosztem jego państwa – wszak z tych ogromnych dóbr nie miał już dostać ani grosza podatku. Także ze zwykłego poczucia sprawiedliwości nie uznał tych decyzji. Hiena w sutannie odwołała się do... papieża.

Papież Aleksander IV bullą z 11.03.1259 r. oczywiście zatwierdził wyłudzony testament. Tempo niebywałe, uwzględniając komunikację w tamtych czasach. Ponieważ książę testamentu nadal nie chciał uznać, biskup go wyklął. Z pewnością na prośbę Wolimira papież polecił bronić biskupstwa... Krzyżakom.

Nawet zbrojnie! Dał Krzyżakom pretekst do wtrącania się w sprawy księstwa. Spór z księciem zakończył się w 1262 r., oczywiście po myśli biskupa Wolimira. Z pokrzywdzonymi krewnymi Boguszy konflikt trwał aż do 1350 r. Wynik wiadomy. To tylko jedna z setek takich afer!!!

Otrucie księcia Henryka IV Probusa – po opanowaniu Krakowa Henryk Probus podjął w Rzymie starania o koronę królewską. Z tym zadaniem w roku 1290 wysłał do papieża swego legistę, oczywiście duchownego. Jako że w „bożym” Kościele nic za darmo, zaopatrzył go w olbrzymią sumę 12 tys. grzywien.

Klecha część tej sumy ukradł i uciekł. W zachowanych listach papież Mikołaj IV żądał, oczywiście, większej KASY! Książę korony nie doczekał.

Złodziej w sutannie, wiedząc, że nie ucieknie, wykorzystał fakt, iż na dworze księcia miał wsparcie... własnego brata, lekarza władcy. Wiele wskazuje, że też był to duchowny.

On właśnie otruł księcia. Wypadki te opisuje kilka ówczesnych niezależnych od siebie źródeł.

Bezpotomna śmierć zaledwie 33-letniego księcia Henryka Probusa zniweczyła zjednoczenie Polski ze Śląskiem. Wywołała kolejną krwawą wojnę domową i otworzyła drogę do polskiej korony zgermanizowanym czeskim Przemyślidom.

Polska straciła Pomorze i Śląsk. Zhołdowali go Czesi przy wydatnej pomocy biskupów wrocławskich.

Biskup krakowski Jan Muskata – zniemczony Ślązak, prawa ręka Przemyślidów. Na jednym z procesów wyraził swoje katolickie credo: „Gdybym nie miał dokonać tego, co zacząłem, i gdybym nie miał wytępić narodu polskiego, wolałbym umrzeć”.

Oskarżony był o morderstwa, gwałty, grabieże i rozwiązłość. Okazji do bezkarnych grabieży miał bez liku, bo w latach 1285–1293 z nadania papieża był generalnym poborcą świętopietrza na całą archidiecezję gnieźnieńską, nadto jako starosta rządził w imieniu króla Wacława II.

Zakamieniały wróg Władysława Łokietka, prowadził z nim otwartą wojnę.

Żeby zdobyć pieniądze na zaciąg wojsk oraz wystawne życie, złupił i spalił kilka miast, kilkadziesiąt wsi, okradł groby biskupów krakowskich w katedrze wawelskiej, ograbił dziesiątki kościołów. Do ich otwarcia używał jako klucza... topora.

Miał pełne poparcie papiestwa, które hojnie opłacał. Toteż wytoczone mu przez arcybiskupa Świnkę, a potem Łokietka procesy, Muskata wygrał. Wygnanego przez Łokietka biskupa Kościół dwa razy przywracał na stolec biskupi, a nawet zatwierdził jego klątwę na księcia.

Drogo kosztowało Polskę i Łokietka jej zdjęcie. To są te „zasługi Kościoła dla Polski”.

Czopowe biskupa – biskup Piotr Tomicki popisał się bezczelnym numerem. W roku 1518 Zygmunt Stary odstąpił mu czopowe (płacili ten podatek mieszczanie od wyrobu, sprzedaży i importu wódki, miodu i piwa) na 2,5 roku, pod warunkiem że biskup ufortyfikuje Radymno i zbuduje zamek obronny. Słynny z pazerności biskup pieniądze wziął, a o zamku w Radymnie do dziś nie słychać.

Otoczył tylko murami dwór biskupi i rozbudował swój biskupi zamek w Siewierzu.

Miasto Radymno było własnością biskupów przemyskich. Leżało na szlaku najazdów tatarskich.

Już samo ładowanie publicznych pieniędzy we własność Kościoła, i to przynoszącą mu znaczne zyski, jest przestępstwem (a trwa do dziś!).

Do tego biskup kasę ukradł, a najazdy tatarskie nadal pustoszyły kraj aż po Wisłę. Ale biskup był podkanclerzym i miał ogromny wpływ na Zygmunta Starego, toteż sprawa rozeszła się po kościach. Złodziejowi w sutannie włos z głowy nie spadł, nawet nie stracił stołka ani nie musiał oddawać nakradzionego. A twierdz na kresach nie było za co budować...

Afera Leszczyńskich – potęga rodu była oparta na wysługiwaniu się Niemcom, Habsburgom i na wpływach w Rzymie. W 1650 roku król Jan Kazimierz mianował Bogusława Leszczyńskiego podskarbim koronnym, dzięki poparciu jego kuzyna Andrzeja, biskupa i podkanclerzego, klienta Habsburgów.

Bogusław „trzymał kasę” Polski aż do 1658 roku. W tym czasie, kryty przez krewnych Leszczyńskich – dwóch biskupów oraz prymasa – dokonał niebywałych nadużyć.

Skalę złodziejstwa obrazuje fakt, że gdy opuszczał stanowisko, aby otrzymać absolutorium na sejmie... przekupił wszystkich posłów! Mimo to odezwał się jeden głos sprzeciwu. Wówczas podkanclerzy bez skrępowania zapytał:

A który tam taki syn, com mu nie dał?!”.

Nie tylko włos mu z głowy nie spadł dzięki poparciu tym razem stryja Wacława, prymasa Polski, ale jeszcze awansował na podkanclerzego koronnego!

Fałszowanie pieniędzy przez Tymfa i Boratiniego – dzięki „opiece” po primaaprilisowych ślubach lwowskich, na Polskę „spłynęła łaska” kolejnej wielkiej afery. I to kiedy całkowicie zrujnowana po potopie przechodziła wielki kryzys gospodarczy i monetarny, potrzebowała pilnie pieniędzy na odbudowę zniszczeń i opłacenie wojska, które – czekając na zaległy żołd – łupiło kraj.

Kanclerz wielki koronny biskup Prażmowski wziął udział w fałszerstwach monet dokonywanych na masową skalę przez dzierżawców mennic Tymfa i Boratiniego. Fałszerze, kryci przez złodzieja biskupa kanclerza, tak się rozzuchwalili, że na jednego dukata trzeba było ponad kilogram miedzianych boratynek!

W końcu Tymf musiał uciekać z Polski, a Boratiniemu zamknięto mennicę. To do dziś największa w historii Polski afera z fałszowaniem pieniędzy, skalą swą nie do pobicia. Kościelni fałszerze historii nie zająkną się o udziale w niej patrona zbrodniarza w sutannie (bo fałszowanie pieniędzy było i jest zbrodnią), który cieszył się potem bezkarnością, zdrowiem, stanowiskiem i nakradzionymi pieniędzmi.

Innych fałszerzy torturowano, ścinano, a obciętą prawą rękę przybijano do bram miejskich, co było karą standardową. Skutki tej afery były dla Polski katastrofalne, chaos monetarny trwał dziesiątki lat. Wojsko nie chciało przyjmować żołdu w niepełnowartościowym pieniądzu, buntowało się i łupiło kraj.

Olbrzymie straty ponosił handel, gospodarka nie mogła się podźwignąć, a Polacy żyli w nędzy. Cdn.

Lux Veritatis



"FAKTY I MITY" nr 12, 21-27.03.2008 r. PRAWDZIWA HISTORIA KOŚCIOŁA W POLSCE (79)

MAJĘTNY KOŚCIÓŁ

Majątki ziemskie i dobra nieruchome Krk należały w okresie feudalizmu do największych w Polsce. Jeszcze w XX w. posiadał on przeszło 240 tys. ha ziemi i lasów.

W końcu XVIII w. przed ostatecznym upadkiem państwa polskiego w jego posiadłościach pracowało ponad 900 tys. chłopów pańszczyźnianych. Tylu ich trzeba było, ażeby wyżywić 12 tys. księży i zakonników! Poważne straty materialne poniósł Krk dopiero w związku z kasacją zakonu jezuitów, którego posiadłości przeznaczono na cele oświaty. Następne straty poniósł w związku z rekwizycją ze strony państw zaborczych.

Po zakończeniu I wojny światowej i odzyskaniu przez Polskę niepodległości sytuacja materialna Krk była gorsza w porównaniu z okresem przedrozbiorowym. Nie zmienia to jednak faktu, że w wielu regionach kraju posiadłości kościelne wciąż obejmowały tysiące hektarów. Krk nie tylko bronił tych dóbr przed parcelacją, nazywając sejmowy projekt parcelacji ziemi „zamachem na elementarne zasady wiary katolickiej” (tak to określił poseł w sutannie, ks. Józef Kurzawski) – ale walczył o powiększenie swego stanu posiadania w tym zakresie. Służyły temu akcje rewindykacyjne, wymierzone przede wszystkim w Cerkiew prawosławną. Z danych na rok 1939 wynika, że w posiadaniu Krk – pomimo częściowej parcelacji – znajdowało się wciąż łącznie 240 194 ha ziemi ornej, łąk i lasów. Dobra te w dalszym ciągu stanowiły środek eksploatacji dziesiątków tysięcy ludzi, ponieważ ziemia kościelna uprawiana była zwykle przez siłę najemną (lub z tytułu dzierżawy). Pod względem rozmieszczenia największe posiadłości kościelne znajdowały się w województwach północno-zachodnich (woj. poznańskie – 47 312 ha, pomorskie – 25 799 ha) i południowo-wschodnich (lwowskie – przeszło 45 tys. ha, krakowskie – 23 624 ha). Pod względem uposażenia w dobra ziemskie rej wodzili najwyżsi dostojnicy kościelni – arcybiskupi i biskupi, których majątek ziemski grubo przekraczał 20 tys. ha ziemi i lasów. Wielkie dochody z majątków ziemskich czerpała też część zakonów. Najbogatsze zakony mieściły się na terenach byłego zaboru austriackiego. Według wykazu na rok 1939, na liście najbogatszych przodowały: Klasztor pp. Benedyktynek w miejscowości Staniątki w powiecie bocheńskim z 1029 ha; Zakon ss. Miłosierdzia Szarytek w Rohatyniu – 1150 ha; Klasztor oo. Karmelitów Bosych w Czernej w powiecie chrzanowskim – 849 ha; Kongregacja ks. ks. Filipinów w Drzeczewie (województwo poznańskie) – 799 ha oraz Zakon oo. Dominikanów w Uzinie (województwo stanisławowskie) – 759 ha. Z kolei grunta beneficjalne stanowiły jedno z istotnych źródeł dochodów znacznej części parafii. W 1939 r. na ogólną liczbę 5018 parafii obrządku łacińskiego grunta beneficjalne posiadało 4049 parafii, czyli ponad 80 proc. W zależności od wielkości beneficjum, ilości dusz w parafii i ich ofiarności popularne stały się określenia parafii jako „tłustych” lub „chudych”. Niektóre grunta beneficjalne przekraczały 0,5 tys. ha. Przenoszenie księży na parafie „tłuste” lub „chude” było typowym narzędziem nagradzania lub karania podległego kleru przez hierarchów.

O tym, kto gdzie wyląduje, decydowały lojalność, postawa, aktywność, a także koneksje.

Inną poważną pozycję w majątku nieruchomym Krk stanowiły budynki. Były to najczęściej budynki mieszkalne, klasztorne, plebanie, budynki administracyjne, ochronki, szpitale, zakłady opiekuńcze i inne o podobnym przeznaczeniu. Nieruchomości te przedstawiały niejednokrotnie dużą wartość, przekraczającą milion ówczesnych złotych (na przykład budynek seminarium kurii biskupiej w Częstochowie, mieszczący się w Krakowie, oszacowano na 1 mln 200 tys. zł). Warto tutaj zaznaczyć, że na mocy konkordatu z 1925 r. – niezwykle kosztownego haraczu na rzecz Watykanu – państwo polskie zrzekło się podatków od kościelnych nieruchomości służących celom religijnym.

Aby „rozwiać wszelkie wątpliwości” co do tego, czy posiadanie przez Krk olbrzymich bogactw nie pozostaje w jawnej sprzeczności z nauczaniem Chrystusa, wypowiedzieli się w tej sprawie znawcy prawa kanonicznego. Ks. E. Nowicki w książce „Kościelne prawo majątkowe”, wydanej w 1936 r., orzekł, iż prawo Kościoła do posiadania majątków wywodzi się z „pozytywnej woli Bożej”. Podkreślił przy tym, że prawo to nie ogranicza się bynajmniej do ruchomości, ale obejmuje również dobra nieruchome. Nietrudno jest zrozumieć taką argumentację, zważywszy na fakt, że Krk swój największy majątek miał zawsze ulokowany w dobrach ziemskich i nieruchomościach. Zyski osiągane przez księży z eksploatacji tych ziem w okresie międzywojennym szły w dziesiątki milionów złotych rocznie.

Oddając grunty beneficjalne w dzierżawę, kler najczęściej kierował się własnym interesem materialnym, a nierzadko – bezdusznością i bezwzględnością. Z reguły wydzierżawiania ziemi odmawiano starającym się o nią chłopom małorolnym, obawiając się ich niewypłacalności – faworyzowano natomiast kułaków. Potwierdzeniem tej reguły były wypadki we wsi Lęgowo w powiecie wągrowieckim.

6 czerwca 1933 r. chłopi małorolni wystosowali list do Józefa Piłsudskiego, skarżąc się na miejscowego proboszcza, dysponenta 530-morgowego (morga – ok. 5,6 tys. metrów kwadratowych) gospodarstwa parafialnego. Otóż proboszcz zignorował ich prośby o wydzierżawienie ok. 5 ha ziemi beneficjalnej i wydzierżawił potajemnie całą ziemię bogatemu chłopu, endekowi, właścicielowi 70-morgowego gospodarstwa. Pomimo obietnic biskupa Antoniego Laubitza z Gniezna – do którego udała się delegacja chłopów w tej sprawie – zostali, poza dwoma endekami, załatwieni odmownie. Na zażalenie zaś wystosowane do kardynała Augusta Hlonda nie otrzymali żadnej odpowiedzi.

Artur Cecuła



"FAKTY I MITY" nr 17, 01.05.2008 r. PRAWDZIWA HISTORIA KOŚCIOŁA W POLSCE (84)

DIABELSKA DANINA

Dziesięcina na rzecz Krk – „owoc ustaw diabelskich” – przetrwała na ziemiach polskich aż do połowy XIX w. Nawet potem zastąpił ją obowiązkowy podatek kościelny.

W Polsce daninę na rzecz Krk świadczył początkowo panujący, opodatkowując się ze swoich dochodów. Całej ludności obowiązek ten był narzucany stopniowo, począwszy od połowy XII w., kiedy to ilość kościołów wzrosła, a rozwijająca się sieć parafii (ok. 1300 r. było ich blisko 3 tys., a w 1500 r. – już 6 tys.) jeszcze bardziej umocniła pozycję rzymskiej religii. Sprawa dziesięcin stała się wkrótce „najpoważniejszą płaszczyzną tarć między Kościołem a społeczeństwem w Polsce” (Z. Kaczmarczyk, „Monarchia Kazimierza Wielkiego” t. 2). Dziesięciny obowiązywały pod groźbą pozbawienia sakramentów i pogrzebu kościelnego, a nierzadko również wtrącenia do więzienia.

Wyzyskiwani przez Krk byli przede wszystkim chłopi, bo byli najliczniejsi, i to na nich spoczywał główny ciężar utrzymania zastępów kleru. Cała ludność rolnicza została zmuszona do oddawania dziesiątej części swoich plonów. Krk pobierał dziesięcinę nie tylko ze zboża, lecz także z owiec, kóz, świń, źrebiąt, cieląt, gęsi, kur, upolowanej zwierzyny, od dochodów z handlu, rzemiosła, żołdu wojskowego i wszystkich pensji. Ci, którzy musieli ją płacić, nazywali ją owocem ustaw diabelskich (T. Czacki, „Dyssertacya o dziesięcinach”, W-wa 1802). Szczególnie dla pobożnych chłopów nieszczęściem była konieczność złorzeczenia temu, którego powinno się szanować jako pasterza dusz. Świadczenie to było szczególnie niesprawiedliwe, gdyż inne stany nie płaciły dziesięciny. Jak słusznie zauważył A. Świętochowski („Historia chłopów polskich”, t. 1), „(...) dziesięcina stanowiła jedną z najbardziej łupieżczych danin i uprzywilejowaną przed wszystkimi innymi”. Bunty przeciwko dziesięcinie i innym uciążliwym świadczeniom na rzecz Krk datowane są co najmniej od XIII w., a wskazuje na to historia chłopów śląskich. Najczęstszą formą walki była postawa obywatelskiego nieposłuszeństwa. Inną formą oporu było zbiegostwo i porzucenie ziemi pańskiej. Tak było na przykład w dobrach klasztoru w Czarowąsach k. Opola, gdzie wobec znacznego ubytku chłopów na prośbę kleru interweniował w 1393 r. książę Władysław Opolczyk. Dziesięcina była źródłem konfliktów również w następnych wiekach, a zanikła dopiero pod zaborami w związku z rozdziałem Kościoła od państwa. W Galicji zniesiono ją w 1848 r., w Królestwie Polskim – w 1864 r. zaś w zaborze pruskim – w 1865 r.

Następczynią dziesięciny stały się przymusowe podatki na rzecz Krk, egzekwowane przy pomocy administracji państw zaborczych.

Podatki te ściągane były również przez szereg lat po odzyskaniu niepodległości – nierzadko przy poparciu egzekucji państwowej w przypadku oporu ze strony podatników. Na terenie byłego zaboru pruskiego ściągano je na podstawie paragrafu 20 ustawy z 14 lipca 1905 r. Podatki kościelne były szczególnie uciążliwe jeszcze z tego powodu, że w wielu regionach kraju o ich wysokości decydował proboszcz danej parafii.

Obowiązkowe podatki na rzecz Krk budziły społeczny sprzeciw. Wobec opornych odmawiających płacenia daniny kler stosował rozmaite środki przymusu. Najczęściej odmawiał sprawowania posług religijnych (chrzty, śluby, pogrzeby, etc.) aż do chwili uiszczenia zaległości. Kiedy to nie wystarczało, nasyłał policję i komornika. Tak było między innymi w przypadku opornych parafian z Sierakowa. 24 lipca 1927 r. tamtejsza rada parafialna (czyt.: proboszcz) nałożyła na parafian podatek kościelny przeznaczony na kościelne inwestycje. Podatek ten został następnie zatwierdzony przez Urząd Wojewódzki w Poznaniu. Jednak nie wszyscy mieli ochotę płacić. Listę 295 opornych podatników przekazała rada magistratowi w celu wyegzekwowania zaległości przez komornika. Po nieustannych zażaleniach proboszcza do starostwa i uzyskaniu pomocy ze strony policji w Sierakowie we wrześniu 1928 r. akcja ściągania podatku została zakończona. Przy nakładaniu i egzekwowaniu podatku kościelnego kler na ogół nie liczył się z położeniem i możnością płatników. Jego materialne roszczenia godziły zarówno w interesy najuboższych, jak i lepiej sytuowanych. Gdy w 1927 roku rada parafialna fary bydgoskiej nałożyła na wiernych podatek w wysokości 30 proc. kwoty płaconej z tytułu państwowego podatku dochodowego, kilku mieszkańcom Bydgoszczy przyszło zapłacić kwoty kilkusetzłotowe, a nawet sięgające kilku tysięcy złotych. Sprawa ta odbiła się głośnym echem, stała się przedmiotem wymiany korespondencji między rządem a Episkopatem oraz trafiła do Trybunału Najwyższego.

Podatek kościelny stanowił poważne źródło dochodów Krk.

W jego egzekwowaniu Krk przez szereg lat mógł liczyć na pomoc ze strony państwowego aparatu przymusu. Rząd zmienił swoje stanowisko w tej sprawie po wprowadzonej przez sejm 17 marca 1932 r. ustawie o składkach na rzecz Krk. Ustawa przewidywała, że do obowiązkowego płacenia składek zobowiązani będą ci parafianie, którzy są płatnikami przynajmniej jednego z podatków państwowych, z tym, że wysokość podatku kościelnego nie mogła przekroczyć 5 proc. podstawy obliczenia. Do ustawy tej nie zostało jednak wydane rozporządzenie wykonawcze. Odtąd kler pozbawiony został pomocy państwa w sytuacjach, gdy parafianie odmawiali płacenia daniny nakładanej przez proboszczów. Władze kościelne nie chciały się pogodzić z tym stanem rzeczy. Przez kilka lat Episkopat prowadził rozmowy z przedstawicielami administracji państwowej w sprawie wznowienia pomocy państwa w ściąganiu podatków. W sfinalizowaniu rozmów przeszkodził wybuch II wojny światowej.

Artur Cecuła



"FAKTY I MITY" nr 22, 05.06.2003 r. KOŚCIELNY FISKUS

Aż do czasów rewolucji francuskiej w całej Europie duchowieństwo zachowało nabyte w średniowieczu prawo wolności podatkowej. Tzw. immunitet podatkowy (privilegium immunitatis)był przywilejem, który wzbraniał poborcom podatkowym wkraczania na dobra immunizowane.

Kościół sam nie płacił podatków, wszyscy za to mieli obowiązek płacenia podatków na Kościół, a do najważniejszych należało świętopietrze i dziesięcina. Świętopietrze było daniną płaconą na rzecz papiestwa przez kraje uznające jego zwierzchnictwo lenne. Zostało wprowadzone w Anglii w VIII wieku, a następnie

wraz z postępem chrystianizacji – w innych krajach katolickich. W Polsce Mieszko I, przyjmując chrzest, ofiarował tym samym swoje ziemie Stolicy Apostolskiej, co potwierdza dokument „Dagome iudex”. Papież wprawdzie przekazał mu je z powrotem w użytkowanie jako „ziemię św. Piotra”, jednak ta „darowizna” wiązała się z płaceniem Rzymowi stosownej daniny za opiekę Kościoła. Początkowo płacili ją tylko władcy, później obowiązek ten dosięgnął wszystkich poddanych – od XII wieku jako danina od dymu (podymne) i od

1318 r. do 1556 r. w formie podatku od każdej głowy (pogłówne).

Najobfitszym i zarazem najpewniejszym źródłem kościelnych dochodów była jednak dziesięcina – stała danina pobierana przeważnie w naturze. Ten rodzaj kościelnego podatku wykształcił się na przełomie III i IV stulecia

(do III w. na utrzymanie kapłanów wierni składali dobrowolną daninę) i początkowo pobierany był

bez jakiejkolwiek sankcji kościelnej. Sytuacja oczywiście uległa całkowitej zmianie wraz z uzyskaniem przez

chrześcijaństwo statusu religii państwowej. Na synodzie w Rzymie papież Damazy I (366–384) nakazał

płacenie dziesięciny pod karą anatemy. W 567 roku drugi synod w Tours wezwał wiernych do płacenia

dziesięciny w celu przejednania gniewu Bożego, czyli zapobieżenia wojnom i klęskom żywiołowym. A synod w Macon w 585 roku uczynił z dziesięciny świadczenie obowiązujące prawnie i zastrzeżone ekskomuniką.

Przedmiotem dziesięciny były wszelkie dobra materialne, co dekret Gracjana (ok. 1140/1150) uzasadniał obowiązkiem okazywania wdzięczności Bogu za życie, zdrowie i dobytek. Poborcy podatkowi posuwali się nawet do szantażu wobec krnąbrnych wiernych, którzy ociągali się z oddaniem Bogu – co boskie... ale na ręce Kościoła. Argumentem miały być sfałszowane „listy Chrystusa”, w których grożono katolikom, że jeśli nie będą płacili, to Bóg ześle na nich kary: staną się bezpłodni, dotknie ich kalectwo lub skrzydlate węże pożrą ich żony. W ten sposób danina przeznaczona na utrzymanie duchowieństwa została wyniesiona do rangi obłożonej surowymi sankcjami karnymi „powinności religijnej wyższego rzędu”. Sprawność kościelnego fiskusa mogłaby wzbudzić podziw i zazdrość każdego ministra finansów. Wszelkie przestępstwa związane z dziesięciną podlegały bowiem sądownictwu kościelnemu, a za przetrzymywanie, przywłaszczenie, zmniejszenie lub odmawianie dziesięciny synody legackie, metropolitalne i diecezjalne przewidywały szereg

sankcji. Skuteczność współcześnie stosowanych przez urząd skarbowy kar jest niczym wobec ówczesnych konsekwencji nakładanych przez władze kościelne – interdyktów, ekskomunik, utraty przywilejów lub odmowy udzielenia rozgrzeszenia. Nie inaczej było w Polsce, bo i tu na opornych Kościół hojnie rzucał klątwy, a zaprzestał tego procederu dopiero w roku 1750; chyba dlatego, że wtedy mało kto się ich już obawiał. Kościelna dziesięcina została z czasem przejęta przez świeckie systemy fiskalne, co bardzo nie spodobało się katolickim kapłanom. Nic więc dziwnego, że szybko doszło do konfliktów między tym, co boskie, a tym, co cesarskie. W końcu – nikt nie lubi konkurencji. Zanim jednak dziesięcinę zniesiono – najpierw w XVI wieku

w krajach objętych reformacją, a na przełomie XVIII i XIX wieku, po rewolucji francuskiej i Wiośnie Ludów, także w krajach katolickich – kwestia świadczeń finansowych Kościoła na rzecz państwa stanowiła jedną z głównych przyczyn zatargów pomiędzy władzą świecką a hierarchią katolicką. Kościół bowiem skupiał w swoich rękach olbrzymie majątki, od których kler nie płacił żadnych podatków. Dlatego wielu monarchów podejmowało próby (z bardzo różnym skutkiem) ograniczania jego potęgi. Wreszcie u schyłku XIII wieku Filipowi Pięknemu (1268–1314) udało się obłożyć podatkiem duchowieństwo we Francji. Skutek był łatwy do przewidzenia. Papież Bonifacy VIII wydał przeciw niemu aż trzy bulle. I... na nic się to zdało! Król w odwecie zabronił urzędnikom papieskim wywozu złota z Francji do Rzymu. Zakaz ten ograniczył znacznie wpływy Stolicy Apostolskiej, gdyż Francja była wówczas jednym z jej największych płatników. Jedynym świadczeniem, jakie udało się pozyskać od kościelnych suwerenów na rzecz państwa, było subsidium charitativum, czyli „zasiłek miłosierny”. Miało to miejsce w czasach reformacji i było związane z realną groźbą sekularyzacji kościelnych majątków. Jednak już sama nazwa tego podatku jest wielce symboliczna; była

wyrazem wielkiej łaski okazywanej władzy świeckiej przez tę „prawdziwą i upoważnioną” władzę duchowną. Rzecz jasna, wymiar tej ofiary także był nader symboliczny. Jeszcze gorzej było w Polsce, gdzie w XV–XVIII wieku Kościół miał teoretycznie obowiązek płacenia subsidium charitativum na rzecz skarbu państwa. Jego

wysokość była zróżnicowana w zależności od dochodów poszczególnych sług bożych, ale stawka podatku była tak niewygórowana, że zazwyczaj rezygnowano całkowicie z jej płacenia i dochodzenia płatności.

Anna Kalenik


Pecunia non olet (pieniądze nie śmierdzą) – powiedzenie to pochodzi od rzymskiego cesarza Wespazjana, który nie czuł (nomen omen) żadnych obiekcji, opodatkowując publiczne latryny. Także i Kościołowi obojętne było źródło, z jakiego czerpał bezpośrednie korzyści. Nie pogardził wcale haraczem ściąganym z domów

publicznych, chociaż tak bardzo brzydził się seksem i piętnował wszelkie jego przejawy. W 1161 r. król Henryk II zagwarantował Kościołowi podatki płacone przez domy publiczne przezkolejne czterysta lat. Dzięki tej wspaniałomyślności monarchy i pracowitości panienek lekkich obyczajów stanął w Londynie niejeden kościół. Z kolei papież Sykstus IV wprowadził w 1471 roku bezpośredni podatek dla prostytutek i wykorzystał go na finansowanie budowy Bazyliki św. Piotra w Rzymie (m.in. ufundował słynną Kaplicę Sykstyńską).

Nie koniec jednak na tym, bo pomysłowy kler posunął się nawet do obłożenia podatkiem nocy poślubnej. W wielu regionach Europy szczęśliwi nowożeńcy, jeżeli nie chcieli przez pierwsze trzy wspólnie spędzone noce po ślubie poprzestać wyłącznie na adoracji Najświętszej Panienki, musieli zapłacić słony okup miejscowemu

proboszczowi. Zwyczaj ten stosowano w Polsce jeszczew XVIII wieku.



"FAKTY I MITY" nr 27, 10.07.2003 r. ZŁOTY WIEK RZECZYPOSPOLITEJ

Ciężkim okresem dla Kościoła był tzw. złoty

wiek (XVI w.) w naszym kraju. Jak się okazuje,

pomyślność Polski i szczęście Kościoła

to zależności odwrotnie proporcjonalne... Zawsze!

(…)

W 1564 r. zaprzestano płacenia

papieżowi świętopietrza oraz

annatów. Dotąd obciążenia z tego

tytułu były znaczne. Tylko za panowania

Zygmunta Augusta do

Rzymu nadeszło z Polski i Litwy

około 2 tys. wozów ze złotem

i srebrnymi monetami.

(...)



FAKTY I MITY” nr 50, 21.12.2006 r. NASI OKUPANCI

PRAWDZIWA HISTORIA KOŚCIOŁA W POLSCE (17)

DIABELSKA USTAWA

Kościół nie tylko nie potępiał niewolnictwa, ale posiadał na własność tysiące niewolników i miliony pańszczyźnianych chłopów.

Umacniał swoim autorytetem niewolę feudalną i czerpał z tego ogromne zyski.

W początkach państwa polskiego chłopi byli w większości wolni i zwykle posiadali kawałek własnej ziemi, jednak już pod koniec okresu wczesnofeudalnego ta grupa społeczna znalazła się w zależności feudalnej. Ziemia chłopska była sprzedawana lub nadawana przez władców rycerzom i innej szlachcie, a chłop był tylko jej użytkownikiem, zobowiązanym do różnych świadczeń i usług na rzecz właściciela feudała (tzw. renta feudalna). Niebagatelna była rola Kościoła w narodzinach ustroju feudalnego – wszak do najbogatszych feudałów należały instytucje kościelne, czyli parafie, klasztory i biskupstwa wyposażone w dobra ziemskie.

W powstawaniu wielkiej feudalnej własności kościelnej doniosłą rolę odgrywały nadania, darowizny i zapisy testamentowe. Świeccy feudałowie doskonale rozumieli rolę, jaką Kościół odgrywał w utrwalaniu i zabezpieczaniu ich panowania, zdawali sobie sprawę z korzyści, jakie dawały im wpływy duchowieństwa na kształtowanie świadomości społecznej, a było wpajanie masom poszanowania dla panującego porządku feudalnego. Dlatego też hojnie obdarowywali majątkami ziemskimi biskupstwa, a także klasztory – od połowy XII w. coraz liczniej w Polsce zakładane. Nazwy wsi ofiarowanych Kościołowi spisywano w uroczystych dokumentach wraz z imionami wszystkich mieszkających tam chłopów, „ażeby z czasem chłopi ci do wolności nie ważyli się rościć sobie prawa” (Codex diplomaticus Poloniae). Ze swej strony kler skrzętnie zabiegał o uzyskanie nowych darowizn i zapisów, zagarniał ziemie chłopskie, a nierzadko fałszował dokumenty. Wsławił się tymi fałszerstwami zwłaszcza klasztor cystersów w Lubiążu, zyskując sobie u historyków opinię „kuźni fałszerstw”. Jak trafnie zauważył czołowy publicysta polskiego pozytywizmu A. Świętochowski, „kler podtrzymywał niewolę i rozszerzał. Zaprawiony do okrucieństwa w przymusowym nawracaniu pogan, nie czuł wcale wyrzutów sumienia z powodu ujarzmiania włościan. Nie cofał się przed fałszowaniem dokumentów, ażeby mocniej wyzyskiwać poddanych”. Wielkie dochody kościelne wzmagały gorliwość duchownych w głoszeniu doktryny, według której wszystko, co istnieje, stworzył Bóg w jakimś rozumnym celu: ziemię – po to, żeby rodziła zboże, chłopów – żeby pracowali dla swych panów, a słońce po to, by odmierzało im czas pracy – od wschodu do zachodu. Mówili, że ustrój oparty na poddaństwie i pańszczyźnie, ustrój oparty na zależności chłopa od obszarnika, na wyzysku i krzywdzie, jest porządkiem społecznym ustanowionym przez samego Pana Boga, a buntowanie się przeciwko temu ustrojowi jest buntowaniem się przeciwko woli bożej. Oczywiście, dla siebie kler zarezerwował najlepszą cząstkę, czyli władzę, czołobitność wiernych i pieniądze.

Różne były drogi, jakimi powstawała zależność feudalna, różne też były kategorie ludności zależnej. Najliczniej i najwcześniej występują w dobrach kościelnych tzw. ascripticii – „przypisańcy”. Była to ludność pozbawiona prawa opuszczania swych gospodarstw, przypisana do ziemi tak jak drzewa na niej rosnące, chałupy, jeziora itp. Gdy bowiem świecki feudał nadawał Kościołowi ziemię wraz z ludnością na niej osiadłą, zastrzegał, że nie ma ona prawa opuszczać nadanej ziemi. Inne znaczące kategorie to zakupy, zakupieńcy i rataje. Byli to osiedleni we włości feudalnej dłużnicy, którzy w zamian za udzieloną im pożyczkę w inwentarzu, ziarnie czy pieniądzu zmuszeni byli do pracy na roli w gospodarstwie feudała aż do spłaty długu. Niemało też było ludności niewolniczej, zwłaszcza wśród służby

Podstawowym ciężarem ludności wiejskiej na rzecz Kościoła była dziesięcina, nazywana przez tych, którzy musieli ją płacić, owocem ustaw diabelskich. Od chłopów zaczęto ją pobierać w drugiej połowie XII w., kiedy liczba kościołów wzrosła, a rozwijająca się sieć parafii (w 1300 r. było ich ok. 3 tys., a w 1500 r. już 6 tys.) jeszcze bardziej umocniła pozycję Kościoła. Książęta, którzy uprzednio płacili dziesięcinę z dochodów własnych, z czasem na poddanych przerzucili główny ciężar utrzymania coraz liczniejszego kleru. Rodzaj dziesięciny zależał od specyfiki regionu. Płacono ją głównie w trzech postaciach: snopowej, osepowej i pieniężnej. Poza tym powszechne było tzw. meszne, płacone proboszczom poszczególnych parafii najczęściej w postaci 2 korcy zboża z łanu. Niezależnie od tego ludność wiejska płaciła świętopietrze na rzecz papiestwa; pierwotnie denara od „dymu” (domu mieszkalnego), a od 1318 r. – za cenę zgody papieża na koronację Władysława Łokietka – denara od głowy (pogłówne). Podatek ten, jako danina szczególnie niesprawiedliwa, budził tym większy sprzeciw, że inne stany go nie płaciły; cały ciężar spadał na chłopów.

Bunty chłopskie przeciwko dziesięcinie i innym uciążliwym świadczeniom datowane są co najmniej od XIII w., co pokazuje historia chłopów śląskich. W 1281 r. płacenia dziesięciny odmówili chłopi ze Stolca k. Ząbkowic, w 1297 r. – z Tyńca, a w 1299 – z Pisanowa. Nie zawsze chłopi ulegali groźbom klątwy, a niekiedy ich wystąpienia łączyły się we wspólnym działaniu kilku wsi. Tak było na przykład w Otmuchowskiem, gdzie w 1293 r. płacenia dziesięciny odmówiły jednocześnie 4 wsie. Z reguły nie atakowano bezpośrednio instytucji kościelnych, ale i tak przeciwstawienie się feudałowi wymagało wielkiej determinacji. Inną formą oporu było zbiegostwo i porzucanie pańskiej ziemi. Tak było w dobrach klasztoru w Czarowąsach k. Opola, gdzie wobec znacznego ubytku chłopów na prośbę kleru interweniował w 1393 r. sam książę Władysław Opolczyk.

Krk nie był jedynie dostawcą uświęcającej wyzysk ideologii. Stworzył również specjalny aparat policyjno-sądowy do wywiadywania się o nastrojach i niepokojących oznakach buntu, angażując tysiące donosicieli w charakterze „świadków synodalnych”. Jego głównymi sposobami działania były: szpiegostwo, donosicielstwo (często w ramach spowiedzi), przesłuchania, tortury i karanie śmiercią.

Biskupi polscy bywali okrutnymi pacyfikatorami buntów chłopskich. Na przykład biskup krakowski Piotr Gembicki (1585–1657) krwawo stłumił powstanie Kostki-Napierskiego. Na początku 1651 r. Kostka-Napierski zorganizował oddział chłopski, a w czerwcu zajął zamek w Czorsztynie. Wydał uniwersały do wszystkich chłopów w Polsce, wzywając ich do obalenia władzy panów. Jednak Czorsztyn po krótkim oporze zdobyły wojska biskupa Gembickiego – buntowników poddano torturom, a przywódca chłopski został stracony.

Artur Cecuła



"FAKTY I MITY" nr 30, 02.08.2007 r. PRAWDZIWA HISTORIA KOŚCIOŁA W POLSCE (47)

ŻYĆ, NIE UMIERAĆ

Z końcem XVIII w. aż około miliona chłopów pańszczyźnianych stanowiło własność Krk i pracowało na wygodne życie duchownych.

Oprócz tego czasy saskie upamiętniły się rozrywkowym trybem życia kleru.

Pęd za wygodami życiowymi, popuszczanie pasa, polityka – oto zajęcia biskupów tego czasu. O tym, kto zostanie biskupem – to znaczy, kto będzie zgarniał miliony złotych – nie decydowała ani pobożność, ani zalety moralne, ale prawie wyłącznie koneksje rodzinne i łapówki. Pamiętnikarz Jędrzej Kitowicz („Opis obyczajów i zwyczajów za panowania Augusta III”) ubolewał, że diecezjami rządzili tylko sufragani. To oni wyświęcali i bierzmowali wiernych, zaś biskupi ordynariusze rzadko pokazywali się przy ołtarzu, „bo sami się rozrywkami, publikami i chwytaniem dworskich faworów zatrudniali”. Na swych urzędach kościelnych byli wszystkim innym, tylko nie pasterzami powierzonej im diecezji. Gregoriański celibat był co prawda przez nich przestrzegany (oczywiście, w tym sensie, że biskupi nie żenili się, jak to dawniej bywało), jednak od seksualnych rozrywek bynajmniej nie stronili. I tak oto prymas Gabriel Podoski w pałacu biskupim żył z „przyjaciółką”, a gdy już mu się ona znudziła, wyjeżdżał „na hops” do Łowicza. Tak samo uganiali się za spódniczkami biskup kujawski Rybiński i biskup łucki Naruszewicz. U każdego była gospodyni, tylko tytuł miała większy, nazywała się bowiem „starościną”. Przyjęcia u biskupów nie miały nic wspólnego z ewangelicznym ubóstwem czy franciszkańską skromnością. Były to huczne biesiady, uczty bogaczy suto zakrapiane wszelkim alkoholem. Frykasów z biskupich stołów często nie znali nawet magnaci, jako że hierarchowie częściej bywali za granicą. Gdy prymas Władysław Łubieński w roku 1764 urządził bankiet na cześć księcia Augusta Czartoryskiego, przygrywał im zespół i śpiewał chór – nie jakichś braciszków klasztornych, ale najlepszych muzyków, między którymi była madame Farinella, słynna włoska śpiewaczka operowa. Postępowanie biskupa krakowskiego i zarazem senatora Kajetana Sołtyka – bohatera narodowego fanatycznej szlachty katolickiej – również odbiegało od ideału. W piątki urządzał on obiady mięsne, na które zapraszał nawet protestantów. Biskup poznański Czartoryski, gdy mu na przyjęciu w Puławach w dzień postny podano rybę, zawołał: „Co mi dajecie! Mój pudel nie jadłby tego!”.

Kler polski był w tym czasie potęgą dużo większą niż biedne i słabe państwo. Aż do drugiej połowy XIX w. Krk umacniał porządek feudalny, pańszczyznę i poddaństwo; bronił starych przywilejów feudalnych i uświęcał feudalną hierarchię. W roku 1791 Kościół posiadał na własność 921 tysięcy pańszczyźnianych chłopów. Tylu ich trzeba było, ażeby wyżywić 12 tysięcy księży i zakonników. Tak ogromny majątek wziął się przede wszystkim stąd, że w zamian za umacnianie nierówności społecznej magnaci feudalni odwdzięczali się Kościołowi hojnymi darowiznami. Nadania – nieraz całe wsie lub nowe kościoły – składano też na ofiary przebłagalne za grzechy i za zbawienie duszy. Nazwy wsi ofiarowanych Kościołowi spisywano w uroczystych dokumentach i jednocześnie spisywano imiona wszystkich mieszkających tam chłopów – w tym celu, „żeby z czasem chłopi ci do wolności nie poważyli rościć sobie prawa”. Tak brzmiała prawna formuła. Przez sam fakt posiadania chłopów na własność Krk był wrogiem mas ludowych i ich dążeń do zrzucenia feudalnego jarzma. Ksiądz, biskup lub opat, jeżeli zechciał, mógł chłopa w każdej chwili rozłączyć z rodziną i sprzedać, zamienić, zabić albo przegrać w karty. Na usługach pańszczyzny znajdowało się również „prawo pierwszej nocy” (jus primae noctis), choć czy uznawano je w Polsce, to rzecz niedowiedziona.

Podporządkowując sobie masy chłopskie, kler posługiwał się straszeniem piekłem, a jeśli to nie wystarczało – klątwą. Z upodobaniem rzucano je jeszcze w XVIII wieku, tak jakby świat dalej tkwił w mrokach średniowiecza. Przykładem tego było zdarzenie w Stryszowie. Plebana stryszowskiego, księdza Dembińskiego, napadli w 1772 r. nieznani bandyci i powiesili na drzewie. Sufragan krakowski z tego powodu rzucił interdykt na 32 parafie dziekanatu zatorskiego, dopóki nie zostaną ujawnieni mordercy. Skutkiem interdyktu, we wszystkich kościołach odprawiano nabożeństwa przy zamkniętych drzwiach, pogrzeby i śluby urządzano bez parad, a w Stryszowie w ogóle nie odprawiano nabożeństw. Dopiero pod wpływem cesarzowej Marii Teresy władze kościelne cofnęły interdykt. Trwał on przez 53 dni. Inny fakt rzucenia klątwy na wieś miał miejsce w 1774 r., kiedy to chłopi ze wsi Malszczowy odmówili płacenia dziesięciny. Wyklęci chłopi udali się po pomoc do starosty wielickiego, a ten zaalarmował gubernatora. W międzyczasie z powodu dziesięciny wyklęto jeszcze dwie wsie – Sadki i Grabianinę. Dopiero na żądanie gubernatora biskup krakowski Kajetan Sołtyk wszystkie trzy wsie z klątwy rozgrzeszył. Przy tej sposobności gubernator pouczył biskupa, że klątwa biskupia wchodzi w zakres spraw politycznych; zakłóca porządek społeczny, wobec czego biskup, nim ogłosi klątwę, powinien powiadomić o tym zamiarze władze świeckie. Te zaś zadecydują, czy ogłoszeniu klątwy nie sprzeciwiają się jakieś ważne okoliczności. Od tego czasu nie słychać już było w Galicji o klątwach rzucanych na całe wsie. Powodem poprawy doli chłopów było między innymi to, że w końcu XVIII w. Polska mogła się poszczycić całym szeregiem postępowych księży, na czele z księdzem Stanisławem Staszicem. Byli też księża, którzy już w roku 1791 wzywali chłopów do nieodrabiania pańszczyzny.

Klątwy kościelne „wielkie”, zwane ekskomunikami, i „małe”, zwane interdyktami, stosował dalej kler w walce między sobą, zwłaszcza kiedy szło o dochody wynikające z urzędów i godności kościelnych. W 1781 roku biskup Sołtyk rzucił klątwę na księdza Hugona Kołłątaja, a to z okazji procesu, jaki prowadził on z księdzem Chrzanowskim o wieś Bieńczyce. Rzucił ją również na kapitułę krakowską, gdy ta zaczęła wytykać mu błędy – nadmierne ucztowanie i rozrzutność. Jego zachowanie zdradzało, że „myszki chodzą mu po głowie”... Kapituła nie podporządkowała się klątwie, a nawet doprowadziła do uwięzienia biskupa. Podniosło się z tego powodu wielkie larum, bo uwięziono biskupa i senatora w jednej osobie. Kapituła postawiła jednak na swoim i ogłosiła, że biskup jest wariatem (!). Wywieziono go następnie do pałacu biskupiego w Kielcach, gdzie w roku 1788 zmarł na przepuklinę.

Artur Cecuła



"FAKTY I MITY" nr 40, 07.10.2004 r.

KOŚCIELNI FAŁSZERZE (1)

Kłamstwa i oszustwa są fundamentem potęgi Kościoła.

Pomijając mniejsze fałszerstwa, należy wspomnieć o dwóch

najbardziej ordynarnych. Należą do nich tak zwana

Donacja Konstantyna oraz Dekretały Pseudo-Izydora.

Dokument Donatio Constantini

powstał w końcu VIII wieku za papieża

Hadriana (772–795), który

przedłożył go Karolowi Wielkiemu

(742–814) do zatwierdzenia. Chodziło

o udowodnienie niepiśmiennemu

królowi Franków, że ziemie, nadane

papieżowi Stefanowi III (752–757)

przez Pepina Małego (714–768), ojca

Karola Wielkiego, są przynależne

stolicy św. Piotra. Konieczność udowodnienia

praw biskupa Rzymu wynikała

z roszczeń króla Longobardów

Dezyderiusza (757–774), który żądał

zwrotu obszarów zagrabionych

przez papieża.

Dokument ów mówi, że cesarz

Konstantyn (ok. 285–337) – w dowód

wdzięczności za wyleczenie

z trądu przez papieża Sylwestra I

(314–335) – daruje Namiestnikowi

Chrystusa – oprócz pałacu laterańskiego

w Rzymie, insygniów władzy

cesarskiej oraz Rzymu wraz z przyległymi

prowincjami – „władztwo nad

innymi biskupami i prymat Kościoła

rzymskiego w świecie”.

Władztwo terytorialne Namiestników

Chrystusa zapoczątkowała

właśnie darowizna Pepina

Małego, który – w zamian za koronę

Merowingów i protektorat

nad Kościołem rzymskim – w roku

754 darował papieżowi Stefanowi

III Rzym i okolice (tzw. dukatus).

Ale już dwa lata później

papież zagarnął także Bolonię, Ferrarę

i wąski pas wybrzeża od Rawenny

po Ankonę.

To fałszerstwo stało się punktem

wyjścia do objęcia władzy nad zachodnią

częścią upadającego Imperium,

i to w sytuacji kiedy państwu

rzymskiemu pozostał tylko Konstantynopol

i jego okolice.

Biskupi Rzymu dążyli do zdobycia

władzy nie tylko duchowej – równie

mocno pożądali tej świeckiej. Rozgościwszy

się w cesarskich pałacach,

przybrali tytuły przynależne cesarzom

i pogańskim kapłanom: pontifex maximus

najwyższy kapłan; pater publicus

ojciec wszystkich; sanctus

święty. Pontifeksa noszono po mieście

w lektyce, w przepychu i całym

majestacie, a on, pan i władca, Namiestnik

Chrystusa, którego Zbawiciel

nigdy nie powołał, dzierżył w ręku

berło. Jego głowę zdobiła potrójna

korona – tiara (symbol panowania

nad niebem, ziemią i podziemiami)

oraz insygnia władzy świeckiej.

Wreszcie biskup Rzymu, późniejszy

papież, ogłosił siebie władcą Rzymu

i środkowych Włoch, a było to terytorium,

które w późniejszych aktach

prawnych określano jako patrimonium

sancti Petri (dziedzictwo świętego Piotra),

darowane jakoby biskupowi Rzymu

przez cesarza Konstantyna.

Spójrzmy, czego jeszcze życzyli

sobie papieże oszuści i jakie mieli

zapotrzebowania. Oto co cesarz

Konstantyn rzekomo im „ofiarował”,

nie wyłączając stroju pogańskich

kapłanów:

Jako że w naszym pozostaje

ręku świecka władza cesarska, przeto

postanawiamy, aby Przenajświętszy św.

Kościół rzymski był największą czcią

otoczony i aby Przenajświętsza Stolica

Piotrowa większego zażywała znaczenia,

aniżeli nasza cesarska... Przekazujemy

im od tej chwili nasz cesarski

pałac laterański, który wszystkim

pałacom całego świata przoduje i na

przyszłość górować będzie, następnie

diadem, tj. koronę naszej głowy, a zarazem

mitrę i pelerynę, tj. palium, które

zwyczajnie okrywa szyję cesarza...

Mitrę o jasnym blasku, która oznacza

świetne zmartwychwstanie Pana, wkładamy

własnoręcznie na Jego uświęconą

głowę i spełniamy wobec Niego służbę

masztalerza, trzymając uzdę Jego

konia z czci ku św. Piotrowi”.

Na Donację Konstantyna w XV

wieku podejrzliwie zaczęli patrzeć

m.in. Arnold z Bresci i Marsyliusz

z Padwy. Stopniowo fałszerstwo wychodziło

na jaw, a przyczynili się

do tego między innymi arcybiskup

Hinkmer z Reims i kardynał Mikołaj

z Kuzy. Ostateczne zdemaskowanie

darowizny Konstantyna”

jako ordynarnego oszustwa nastąpiło

w okresie Odrodzenia i jest zasługą

humanisty Lorenza Valli

(1405–1457), który przez pewien czas

był sekretarzem papieskim. Jedynymi,

którzy stanęli w obronie dekretaliów,

byli jezuici. Ale i ci mistrzowie

kłamstwa, intrygi i podstępu

musieli w końcu skapitulować

pod ciężarem dowodów.

Drugi fałszywy dokument był

przypisywany biskupowi Sewilli Izydorowi,

który ok. 636 roku miał zebrać

między innymi wszystkie postanowienia

papieskie. Na karcie tytułowej

widniał napis: Isidorus Peccator

i stąd pochodzi nazwa dokumentu:

Dekretalia Pseudo-Izydora”. Cały

zbiór – skompletowany pod jego

imieniem – powstał w IX wieku,

a światło dzienne ujrzał w roku 845

we wschodniej Francji. Zawierał on

dekrety papieskie od czasów Klemensa

I (88–97) do Damazego I

(366–384), orzeczenia soborowe i synodalne

ze sfałszowaną interpretacją,

uzasadnienie niezależności i nadrzędności

papiestwa w stosunku do władzy

świeckiej oraz zasadę centralizacji

władzy kościelnej, a także zmyślone

orzeczenia ojców Kościoła. Papież

Mikołaj I Wielki (858–867)

pierwszy zaczął się na te „autentyki”

powoływać, a jego następcy również

skwapliwie z tych fałszerstw korzystali.

Spośród osiemdziesięciu fałszywych

dekretów, aż siedemdziesiąt wynosi

władzę papieża nad świecką.

Według tych dokumentów, prawa

papieży wywodzą się bezpośrednio

od Chrystusa, a jego Namiestnik

ma w Kościele nieograniczoną władzę.

Papież jest panem wszystkich panujących

i wszystkich może sądzić, ale

jego nikt sądzić nie może.

Wśród demaskatorów „Dekretaliów”,

wyróżnił się francuski pastor

Blondel, który w dziele „Pseudo-

Isidorus et Turrianus vapulantes”

(Genewa, 1628 r.) dokładnie przygwoździł

to oszustwo, dzięki czemu

dostąpił „zaszczytu” wpisania na papieski

indeks ksiąg zakazanych.

Niektóre fałszerstwa tego zbioru

stanowią podstawę prawa kanonicznego,

a podstawowa część

teologii dogmatycznej i moralnej

Kościoła oraz bulla „Pastor aeternus”

są aktualne do dziś! Czytamy

w nich m.in.: 1. Stan kapłański jest

ustanowiony przez Chrystusa, aby zapanował

nad całym światem; dlatego

żaden biskup ani kleryk nie może być

sądzony przez władzę świecką. 2. Papież

ma pełnię władzy kapłańskiej i on

jest biskupem całego Kościoła. Do niego

więc wyłącznie należy prawo o sądzeniu

biskupów i bez jego potwierdzenia

żadne prowincjonalne koncylium

nie może ich z urzędu składać. Do niego

należy pełnia władzy, biskupi zaś są

tylko jego pomocnikami w każdym

wskazanym im dystrykcie; może więc

on przenieść biskupa z jednej diecezji

do drugiej. 3. Tylko sam papież może

zwoływać sobory powszechne i decyzji

ich nadawać moc; nawet dekrety soborów

dotyczące wiary są bez zatwierdzenia

z jego strony nieważne. 4. Kościół

rzymski aż do końca pozostanie

bez żadnej plamy błędu (...).

Ks. prof. Doellinger, wielki znawca

historii Kościoła, stwierdził, że władza

papieży opiera się na falsyfikatach,

fałszywych dekretaliach, tekstach

patrystycznych i aktach soborowych...

Ale nie wyszło to papiestwu na

dobre... We wrześniu 1870 roku lud

włoski zdarł z papieża resztki nimbu

boskości i w końcu państwo kościelne

przestało istnieć. Z rzekomej „darowizny”

Konstantyna, a raczej z „ojcowizny

św. Piotra”, papieżom został

tylko Lateran i Watykan. Ten

chrześcijański Olimp jest więc trwałym

nabytkiem papieskich fałszerzy,

gdyż to, co Kościół pozyskał kłamstwem

i podstępem, już na zawsze zostało

święte” i nietykalne.

Oto etyka tych, którzy uczą i wychowują

innych oraz prawią o moralności!

Cdn.

Bogdan Motyl



"FAKTY I MITY" nr 44, 04.11.2004 r.

KOŚCIELNI FAŁSZERZE... (5)

Wszelkie dobra Kościół pozyskiwał na dwa sposoby.

Dzięki dobrowolnym nadaniom oraz posiłkując się

oszustwem lub wyłudzeniem. Wielu władców uległo

zapewnieniom, że określoną darowizną uzyskają

odpuszczenie grzechów.

Biskup Carlo Botta – kościelny

historyk, wikariusz miejski za

czasów Innocentego VIII

(1484–1492) – podaje: „Bogactwa

i władza biskupów oraz innych książąt

Kościoła wzrastały z każdym

dniem. Ponieważ nic nie stało na

przeszkodzie ustawicznemu nabywaniu

przez nich nowych przywilejów,

nie tracili ani jednej okazji wyzyskania

swej dogodnej sytuacji do

osiągnięcia tego celu”.

W VII wieku posiadłości Kościoła

w Galii stanowiły nie mniej

niż trzecią część ogólnego obszaru

ziemi. Dochody Kościoła francuskiego

jeszcze w XVI wieku osiągały

2/5 ogółu dochodów państwowych,

a własność nieruchoma obejmowała

czwartą część całej ziemi

uprawnej. W Anglii klasztory posiadały

w wiekach średnich od 1/5

do 1/3 całego areału. Kolosalne dobra

ziemskie były w posiadaniu

klasztorów i biskupów w Niemczech

oraz w innych państwach.

Klasztory władały tysiącami chłopów

pańszczyźnianych, okrutnie ich

eksploatując.

Jak było w Polsce? Władysław

Smoleński pisze o tym tak:

Z 8 790 000 mieszkańców Rzeczypospolitej

w czasie Sejmu Wielkiego

przypadało na duchowieństwo katolickie

ok. 12 500 osób, z tych 5000

na mnichów. Należała do nich przeszło

dziesiąta część dymów, czyli około

860 000 dusz chłopskich. Biskup

krakowski miał po pierwszym rozbiorze

kraju z 44 kluczów, z miast

i folwarków czystej intraty około

57 500 złotych; nie o wiele gorzej był

uposażony jego kolega wileński. Biskupstwo

łuckie dawało bez potrącenia

wydatków przeszło sto tysięcy

złotych, najuboższe ze wszystkich,

chełmskie – około 47 tysięcy. Stu ślubujących

ubóstwo zakonników kamedulskich

posiadało 22 folwarki.

Pomimo intrat tak znacznych duchowieństwo

nie składało do skarbu

nad wznowione na sejmie roku

1784 subsidium charitativum

w sumie 676 546 złotych, nie

dziw przeto, że zaatakowane

zostało w chwili, gdy naród,

mając na widoku aukcję wojska,

poszukiwał na nią pieniędzy”.

(„Przewrót umysłowy

w XVIII-wiecznej Polsce”,

Petersburg 1891 r.).

Duchowieństwo nawet

w obliczu narodowej katastrofy

nie chciało słyszeć

o rezygnacji na rzecz państwa

choćby z części swoich

olbrzymich dochodów.

Przez kilkaset lat po przyjęciu

chrześcijaństwa – pisze

Franciszek Piekociński

kwitła jeszcze w Polsce niewola,

a Kościół patrzył na nią

z założonymi rękami i wolał

zaciekłe walki prowadzić

z książętami”... („Ludność

wieśniacza w Polsce w dobie

piastowskiej”, Kraków 1896).

Bodaj najstarszym, bo nadanym

rzekomo w 1105 roku, przywilejem

odnoszącym się m.in. do poddanych

świadczących na rzecz klasztoru jest

przywilej kardynała Idziego. Podrobiony

przez mnichów w I połowie

XIV wieku nowy dokument

legata Idziego nakłada na chłopów

poddanych tynieckiemu klasztorowi

dodatkowe ciężary, których nie

będę tu wymieniał. Dość powiedzieć,

że musieli „wozy też do Tyńca

dostawać, ilekroć potrzeba wypadnie;

również dziesięcinę zwozić

i młócić, nadto cztery dni do roku

orać i włóczyć dla najbliższego dworu

klasztornego, wreszcie z każdej

dziedziny oddawać co roku klasztorowi

po jednej donicy miodu i cztery

skórki wiewiórczej; a gdyby kto na

kradzieży przydybany został, trzy donice

miodu tytułem kary uiści”...

Tak więc „Kościół walczył niby to,

aby polepszyć los uciśnionego ludu,

tymczasem lud ten u swych nowych

panów (tu: Kościoła – dop. BM)

dostał się w rzeczywistości z deszczu

pod rynnę. Jeżeli bowiem prawdziwym

jest ów końcowy ustęp interpolowanego

przywileju, że wieśniacy robią

wszystko to, co im się każe, natenczas

los tych włościan przypisanych do gleby,

zrównany został zupełnie z losem

szczerych niewolników”.

Należy tu wspomnieć, że liczne

klasztory posiadały przywilej torturowania

poddanych chłopów i skazywania

ich na śmierć. Nawet klasztory

żeńskie, np. cysterki w Ołoboku

czy klaryski w Gnieźnie i Zawichoście,

miały takie prawo. Na mocy

przywileju wydanego przez księcia

Bolesława V Wstydliwego

(1243–1279) dla klarysek z klasztoru

św. Salomei w Zawichoście,

miały one „władzę wydawania wszelkich

wyroków włącznie z karą śmierci,

krwi i kaleczenia członków”.

Powszechnie wymuszano lub wyłudzano

spadek od ludzi zamożnych,

nie cofając się nawet przed

fałszowaniem testamentów.

Skandaliczna była sprawa zagarnięcia

w 1912 roku przez warszawskiego

adwokata Stanisława Bełzę

krociowego spadku – 2 500 000

rubli – po chorej umysłowo Marcelinie

Hamburgerowej na rzecz

arcybiskupa warszawskiego, „bez

obowiązku zdawania komukolwiek

obrachunku”, przy czym rodzina

oraz inni potencjalni spadkobiercy

zostali wydziedziczeni.

Ksiądz Dąbrowski za sfałszowanie

testamentu księcia Ogińskiego

(a chodziło o miliony) został skazany

na szesnaście miesięcy więzienia

i pozbawienie praw. Ksiądz fałszerz

miał bardzo ciekawą przeszłość.

Podczas wojny rosyjsko-japońskiej

(1904–1905) wybrał się na

Daleki Wschód i osiedlił w Charbinie.

Niebawem postawił kościół

z ofiar okolicznych mieszkańców.

W agitacji na rzecz budowy świątyni

był niezwykle pomysłowy i oryginalny:

jeżdżąc boso na ośle i z gałązką

palmową w ręku, pozował

na Chrystusa i w ten sposób zbierał

pieniądze, których dużą część

później przepuścił.

Kuria rzymska w okresie średniowiecza

zajmowała się – i to na

szeroką skalę – operacjami bankowymi

i handlowymi, wykorzystując

organizację kościelną do uświęcania

swoich machinacji. Kościół nie

ograniczał się do podrabiania dokumentów

nadań, przywilejów czy

immunitetów. Z czasem fałszowano

akcje, banknoty, a także paszporty

różnych państw.

Także obecnie Watykan prowadzi

spekulacje finansowe, nie tylko

zresztą we Włoszech. Po II wojnie

światowej, w okresie wymiany banknotów

pięciotysięcznych we Francji,

banki watykańskie skupowały

banknoty o nominale 5000 franków

będące w obiegu za granicą i podejmowały

się ich wymiany – zarówno

dla instytucji, jak i dla

osób prywatnych, pobierając

za tę usługę lichwiarską prowizję

30 proc.

Jedna z największych afer

Watykanu to sprawa oszukańczego

procederu urzędowego

banku Stolicy Apostolskiej,

Banca Romana, który wypuszczał

fałszywe banknoty

z wielokrotnie powtarzającą

się numeracją. Kiedy po

trzech latach sprawa wyszła

na jaw, okazało się, że wypuszczono

fałszywe obligacje

na sumę 64 962 544 lirów.

W giełdowych kombinacjach

kochał się papież Leon

XIII (1878–1903), a gromadzenie

pieniędzy było dla niego

celem życia. Kiedy w roku

1890 stracił na giełdzie

20 milionów lirów, konsekwencje

tego poniósł papieski

minister Folchi, który został

pozbawiony stanowiska. Po śmierci

Leona XIII w jego osobistym

skarbcu znajdującym się w alkowie

tuż obok sypialni, w dwóch sejfach,

znaleziono „krwawicę” papieża

ulokowaną w belgijskich, austriackich

i francuskich papierach

wartościowych na sumę blisko

20 milionów franków. Z kolei papież

Pius XII (1939–1958) zostawił

po sobie (oprócz niespełnionej

miłości do Hitlera) 80 mln

marek w złocie i dewizach.

Bogdan Motyl

www.alternatywa.com



"FAKTY I MITY" nr 8, 01.03.2007 r. MROCZNE KARTY HISTORII KOŚCIOŁA (44)

STRZYŻENIE OWIEC

Horst Herrmann, niemiecki profesor teologii i prawa kościelnego, pyta cynicznie w jednej ze swoich książek: Z ilu przywilejów książęta Kościoła wciąż nie zrezygnowali? Dlaczego opłaca się być pasterzem, a nie owieczką? Po co Piotrowi tak wiele pałaców? Jak Watykan ciągnie lichwę ze swoich denarów?

Spróbujmy pójść tropem tych pytań...

Świętopietrze po raz pierwszy ustanowił w 725 r. Ine, anglosaski król Wessex, za czasów papieża Grzegorza II (715–731). Król wstąpił podobno do jednego z rzymskich klasztorów i założył tam Schola Saxonum, a na utrzymanie tej szkoły wprowadził w swoim państwie świętopietrze. Tak przynajmniej czytamy w liście Leona III (795–816). Ten dobrowolny i dewocyjny zwyczaj przyczynił się do tego, że papieże, począwszy od Grzegorza VII (1073–1085), zaczęli uważać Anglię za swoją lenniczkę. Dodatkowo senior zobowiązał swojego wasala do rozciągnięcia zasięgu lenna senioralnego poprzez eksport świętopietrza: „Nie ma wątpliwości, i wy o tem wiecie, że Irlandia i wszystkie wyspy, które otrzymały wiarę, należą do Kościoła rzymskiego; jeżeli chcecie wkroczyć na tę wyspę, żeby z niej wygnać występki, nakazać w niej przestrzeganie praw i zmusić do płacenia świętopietrza od każdego domu, przyznajemy wam ją z przyjemnością” (Hadrian IV do Henryka II, „Historja powszechna religij”).

Otwarty konflikt, który wybuchł na tym tle w drugiej połowie XII w., doprowadził do tego, że król angielski Jan bez Ziemi musiał się ukorzyć przed papieżem i wydać dokument potwierdzający, że Anglia jest faktycznym lennikiem papieża (1213). Na XIII soborze, w Lionie, wysłannicy angielscy skarżyli się Innocentemu IV: „Wyciągacie przez Włocha więcej niż 60.000 marek z królestwa angielskiego; przysłaliście nam w ostatnich czasach legata, który nadał wszystkie beneficja Włochom. Wydziera od wszystkich zakonników nadmierne opłaty i ekskomunikuje każdego, kto się skarży na te dokuczliwości („Historja...”). Papież nie odpowiedział. Wolter, komentując w XVIII w. ten fakt, pisał: „Mateusz Paryski podaje, że nuncjusz ściągał 50.000 funtów szterlingów w Agnlji. Patrząc na Anglików dzisiejszych, nie chciałoby się wierzyć, żeby ich przodkowie mogli być tak bezmyślnymi” („Historja...”). Wpływy Kościoła w Anglii zaczęły słabnąć dopiero w XIV wieku. Tak zakończyła się dla Anglii dobrowolna opłata dewocyjna dla papieża. Dla Kościoła przypadek angielski stanowił wspaniały precedens, który przemienił się następnie w zwyczaj, który stosowano w relacjach z innymi państwami: dobrowolna opłata dewocyjna doprowadzała do faktycznego poddania lennego danego państwa. Wyglądało to dość schematycznie.

Tak też było w przypadku Szwecji. Około 1152 r. papieski legat Mikołaj wynegocjował od Szwecji dobrowolną opłatę świętopietrza. Pisał, że jest ona „na dowód oddania”, a także: „Z pewnością nie na nasz użytek, ale raczej ściągamy go dla zbawienia waszych dusz, gdyż chcemy, abyście zostali objęci opieką św. Piotra w zamian za dowody waszej pobożności”. Była to więc wyraźnie opłata dewocyjna, jednak parę lat później ten sam legat, już jako papież Hadrian IV, oświecił Szwedów tymi słowy: „(...) umiłowani synowie etc. już bez wątpienia Twoja miłość wie, że królestwo Gotów od momentu, kiedy poznano w nim imię Chrystusa, zostało poddane władzy Księcia Apostołów i jego następców, a Goci swoje berła bogobojnie poddają pod stopy św. Piotra, któremu odtąd co roku płacą trybut. Pouczamy tedy waszą miłość i przypominamy, byś bez zwłoki przysłał to, co świętej i powszechnej Matce słusznie się należy”!

Tak stało się i w Polsce. Do połowy XIII wieku brak śladów poddania władzy „Księcia Apostołów”, występuje natomiast opłata świętopietrza. Jednak w 1253 r. pisze papież: (...) następcy [książąt polskich] odkąd poznali wiarę chrześcijańską, poddani byli Stolicy Apostolskiej...”. Obciążenia Polski były bardzo znaczne. Tylko za panowania Zygmunta Augusta (24 lata) do Rzymu poszło z Polski i Litwy około 2 tys. wozów ze złotem i srebrnymi monetami (czyli średnio co 4–5 dni wyjeżdżał z Rzeczypospolitej do Państwa Kościelnego wóz pełen kosztowności).

Polska chyba najdłużej płaciła świętopietrze jako opłatę dewocyjną, bo do pierwszej połowy XIII wieku wszyscy, którzy swą wdzięczność Rzymowi za światło wiary wyrażali denarem św. Piotra, zostali przezeń wepchnięci do lenn papieskich. Oprócz wymienionych powyżej podobnie uczyniono z Sardynią, Węgrami i Korsyką.

Według danych opracowanych przez historyków amerykańskich i brytyjskich na podstawie archiwów watykańskich, papiestwo w wieku XVI otrzymywało w formie świętopietrza i innych świadczeń zagranicznych około 2 mld dolarów rocznie w złocie. Gdyby przeliczyć to na dzisiejsze dolary – według wartości waluty USA z 1986 roku – Rzym okresu renesansu otrzymywał z zagranicy co roku około 25 mld dolarów, i to przez wiele dziesięcioleci.

Świętopietrze płacone było w większości do czasów reformacji. Ustanowione na nowo w roku 1870 miało ze starą opłatą tylko wspólną nazwę. Leon XIII zbierał rocznie około dwóch milionów, Pius IX zyskiwał znacznie więcej, jednak nie była to już ta instytucja z czasów odrodzenia. Dziś jest to opłata stanowiąca raczej kieszonkowe dla papieża. W 1999 r. oszacowano jej wysokość na 55 mln dol., co stanowi niewielki procent całego budżetu watykańskiego.


W późnym średniowieczu rozwinęły się na dużą skalę fałszerstwa zakonne dokonywane m.in. na dokumentach tytułów własności. Działały odtąd, jak określił to M. Schulz, „średniowieczne klasztorne szajki fałszerzy”, które specjalizowały się w tego typu procederze. Największym fałszerstwem budującym materialną bazę Kościoła była oczywiście tzw. donacja Konstantyna, dzięki której papiestwo zbudowało Państwo Kościelne i podstawy swej świeckiej potęgi. Ale dopiero w późnym średniowieczu fałszerstwa kościelne osiągnęły skalę dużego zjawiska. Dawny klasztor św. Maksymiliana koło Trewiru od X do XII wieku należał, obok Fuldy, do największych ośrodków fałszerskich na terenie średniowiecznej Rzeszy Niemieckiej.


W roku 1571, za panowania Sykstusa IV, sprzedano 650 stanowisk kościelnych za łączną sumę 100 tys. skudów, czyli około 2,9 ton złota. Za jedno stanowisko kościelne trzeba było zapłacić około 4,4 kg złota. Ten sposób łatania pustek w skarbcu watykańskim bardzo dobrze zdawał egzamin. Gdy tylko stwierdzono braki, pojawiały się nowe urzędy wikariuszy, pisarzy, referendarzy, archiwistów, posłańców, notariuszy, prokuratorów. Były to tzw. synekury (urzędy, które nie wymagają żadnej pracy).

Sykstus V za 50 tys. skudów sprzedał bardzo bogatej rodzinie rzymskiej, książętom Giustinianim, urząd skarbnika Kamery Apostolskiej. Sześć tygodni później mianował nowego skarbnika kardynałem, przez co odzyskał za darmo tak intratne stanowisko skarbnika, które niedługo później sprzedał rodzinie Pepolich za 72 tys. skudów! Kolejnego skarbnika też uczynił szybko kardynałem. I w ten sposób po raz trzeci zrobił interes na urzędzie skarbnika, który znów sprzedał za 50 tys. skudów. Tym samym na jednym tylko urzędzie ten przebiegły papież zarobił około 5 ton złota! Doradzał mu w tych genialnych operacjach finansowych Żyd portugalski o nazwisku Lopez, który przybył do Rzymu z Lizbony, uciekłszy przed tamtejszą inkwizycją.

Dla większego zarobku Sykstus V podwyższył znacznie ceny wielu kościelnych urzędów. Poza tym zaczął sprzedawać te urzędy, które dotąd przydzielano za darmo, np. urząd notariusza (30 tys. skudów), funkcje urzędników skarbowych, godność komisarza generalnego (20 tys. skudów), solicytatora skarbu papieskiego, adwokata ubogich. Wreszcie papież utworzył szereg nowych urzędów, które mógł sprzedawać, np. urząd podskarbiego do spraw datariów, urząd prefekta do spraw więziennictwa, 24 godności referendarzy, 200 tytułów różnych kawalerów. Razem na sprzedaży tych urzędów zarobił około 609 tys. skudów w złocie i 402 skudy w srebrze.

Z rozrostem ekipy urzędniczej wiązało się zwiększenie obciążenia ludności i handlu, co oczywiście na ogólną sytuację w dobrach papieskich nie wpływało pozytywnie. W 1587 r. Sykstus obciążył nowymi daninami nawet najciężej pracujących, np. tych, którzy przewozili Tybrem bawoły i konie na statkach; nałożył podatki nawet na towary, które służyły zaspokajaniu najniezbędniejszych potrzeb życiowych mieszkańców. Pogorszył jakość monet, a ponieważ spowodowało to powstanie na wszystkich rogach kramików wymiany, wprowadził odpłatne licencje na prowadzenie tych kantorków.


Oddajmy głos Wolterowi: „Kanonicy z St. Claude we Franche Comte, u podnóża gór Jura, należeli niegdyś do zakonu benedyktynów i zostali sekularyzowani w 1742 r. Nie mają tedy większych praw ciemiężenia poddanych Jego Kr. Mości nad te, które przysługiwały ich poprzednikom. Książęta Burgundyi, króle Francyi przez liczne edykty uwłaszczali swoich poddanych, przywracając im wolność, prawo boskie i naturalne każdego człowieka – jedynie dziatki św. Benedykta traktują swoje owieczki niby jasyr zdobyty prawem wojny i korsarstwa. Gminy, uciekające się dziś pod opiekę króla, popadły z czasem w trojaką niewolę: Poddaństwo osobiste, poddaństwo rzeczowe – poddaństwo osoby i rzeczy. Poddaństwo osobiste polega na zakazie rozrządzenia swoim majątkiem na korzyść dzieci niedzielących z ojcem stołu i domu. W tych razach wszystko przypada w udziale mnichom. Poddaństwo rzeczowe przywiązane jest do miejsca zamieszkania: kto w tym dystrykcie zamieszkał dom przez rok i dzień jeden, staje się poddanym mnichów na długość żywota. Połączone formy niewoli stanowią coś, co ucieka od wyrazu i jest hańbą wszystkich czasów i ludów”.

Słusznie zatem zauważył w swym „Traktacie o tolerancji”: „Istnieje we Francji księga zawierająca najpotworniejszy zarzut, jaki by można wytoczyć przeciwko religii: to spis dochodów kleru, spis znany zbyt dobrze, chociaż biskupi nie użyczyli królowi ani jednej kopii. To jeden z tych dowodów oskarżycielskich, które porażają zdumieniem zarówno lud, jak i filozofa, i na które jest tylko ta odpowiedź: niech kler odda państwu to, co od niego otrzymał, i uzdrowi religię, żyjąc tak, jak się mniema, że żyli ci, którzy ją ustanowili”.

Mariusz Agnosiewicz

www.racjonalista.pl



"FAKTY I MITY" nr 11, 17-23.03.2006 r.

POCZET ANTYKLERYKAŁÓW POLSKICH

JAN OSTRORÓG

Król naczynia kościelne stopić kazał, słyszałem wielu temu także przyganiających, którzy nie wiedzą, co św. Bernard powiedział: „Kościół ma złoto nie dla siebie, ale na wsparcie potrzebujących” – oto śmiałe słowa polskiego magnata i antyklerykała, usprawiedliwiającego poczynania swego władcy.

Urodzony ok. 1430 roku Jan Ostroróg – kasztelan międzyrzecki, starosta generalny wielkopolski i na krótko przed śmiercią w roku 1501 wojewoda poznański – był prawnikiem, publicystą politycznym, zdolnym mówcą, wielkim patriotą, doradcą królów Kazimierza Jagiellończyka oraz Jana Olbrachta i jednym z najznamienitszych myślicieli wczesnej doby renesansu w Polsce; brał także udział w misjach poselskich do papieży Piusa II i Pawła II. Studia odbywał na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz na uniwersytetach w Erfurcie i Bolonii, czego zwieńczeniem było otrzymanie przez niego w roku 1459 tytułu doktora obojga praw. Przeszedł do historii głównie jako autor wybitnego dzieła politycznego, a zarazem antyklerykalnego pt. „Monumentum pro Rei Publicae ordinatione congestum” („Memoriał w sprawie uporządkowania Rzeczypospolitej”).

Ostrorogowi szczególnie leżała na sercu sprawa ekonomicznego wyzysku społeczeństwa i państwa przez Kościół rzymskokatolicki, więc sprzeciwił się papieskim pretensjom finansowym do Polski. Papież bowiem „pod pozorem pobożności i fałszywej nauki, a raczej istotnego zabobonu” żądał płacenia przez Polskę sakry (annatów). Także „bulle, jubileuszowymi zwane, przesyła do Polski dla wydrwienia pieniędzy pod pozorem odpuszczenia grzechów, chociaż Bóg poprzez proroka powiedział: »Synu, podaj mi serce twoje!«, a nie: »Daj pieniędzy!«”. Zdecydowany jego sprzeciw wzbudzała również dziesięcina: „Bóg przykazał dawać dziesięciny (...), lecz nie przykazał wyciskać ich gwałtem na świeckich, jak teraz się dzieje, tak iż nie bez krzywdy dawców dziesięciny są pobierane (...) dają je ubodzy włościanie owym tłustym i wypasłym [klechom – dop. aut.], i to takim, co je nie bez pogardy biorą. Czyż zachowane bywają słowa: »Miłosierdzia chcę, nie ofiary«?”.

Poza rezygnacją z opłat na rzecz Kościoła w antyklerykalnym programie Ostroroga znalazł się także zakaz pobierania opłat za usługi religijne (np. chrzest, bierzmowanie etc.), które „bezpłatnie powinny się odbywać na żądanie”. Nadto postulował ograniczenie liczby klasztorów i nałożenie podatków na Kościół... Wszak „panowie duchowni, tak wielebni biskupi, jako też wszyscy inni wszelkiego stopnia od najwyższego do najniższego, są obowiązani Rzeczypospolitej do wielu powinności”. Księża nie chcieli jednak zrezygnować ze swych dochodów: „Próżne są słowa, jakimi się ci sakramentnicy bronią: »Bierzemy to za pracę; kto ołtarzowi służy, z ołtarza żyć powinien«”.

Wiele zastrzeżeń miał również do zachowania tych, którzy winni być dla innych przykładem, a którzy jemu i współczesnym mu ludziom jawili się jako jednostki ogromnie zdemoralizowane. Choć „cnocie (...) ubóstwa dobrowolnie ślubowali”, pławią się w bogactwach, a „złupiwszy lud łatwowierny, oddają się sami rozpuście i rozwiązłości”. Kapłaństwo to wszak najwygodniejszy zawód na świecie, stąd też kler to „próżniacza (...) zaiste i bezużyteczna klasa”, w której szeregi wielu pragnie wstąpić, „bo próżnowanie bywa przyjemne i powabne, a bezczynność miłą i ujmującą”.

Występował wreszcie Ostroróg także przeciwko sakralizacji kapłanów, owych „nieuków”, pokazując, że z samego faktu bycia duchowym nie wynika od razu przykładne i moralnie dobre życie. Księża, jak wszyscy ludzie, grzeszą i to grzeszą z reguły w większym stopniu niż inni przedstawiciele społeczeństwa: „Jak wiele zabobonów i zgorszeń z ich niedołęstwa się wywiązuje (...). Tylko postrzyżonym czubkiem głowy różni się duchowny od świeckiego (...), chce cały świat naprawiać według swoich bredni. Wrzeszczy, ba, ryczy na kazalnicy, bo nikt mu się nie przeciwi”, a jest „bezbożny i prostacki”... Wszak księża „ewangelię głosić mają, a prawdę rzekłszy, raczej bluźnią”.

Patryk Przemysław Gurtowski



"FAKTY I MITY" nr 12, 31.03.2005 r.

RZYMSCY PAPIEŻE (18)

Jan Paweł II zamierza beatyfikować Piusa XII – papieża Hitlera. Cały normalny świat jest zgorszony, a historycy pukają się w głowę.

Nawet katolicy nie chcą modlić się do człowieka, który udawał w czasie wojny, że nie wie, co to Auschwitz, obozy zagłady, eksterminacja Żydów, zbrodnie wojenne. Ba, wręcz popierał i błogosławił hitlerowskich oprawców, doprowadził do podpisania z nimi konkordatu w 1933 roku, co pomogło Hitlerowi w przełamaniu izolacji Niemiec i legitymizowało jego faszystowskie rządy.


Dowody wskazują, że co najmniej od 1942 roku Watykan miał dokładne informacje o zagładzie Żydów, ale milczał. W sierpniu 1942 r. arcybiskup metropolita greckokatolicki we Lwowie, Andrzej Szeptycki, w liście do Piusa XII szczegółowo opisał masowe morderstwa na miejscowej ludności, szczególnie na Żydach. Papież nabrał wody w usta. Szeptycki był chyba jedynym tak wysokiej rangi duchownym katolickim, który w tej sprawie złożył protest na ręce samego Himmlera.


Watykan był bombardowany informacjami z całej Europy, a nawet z Niemiec. Sam biskup Berlina, Konrad von Preysing, już w 1941 kilkakrotnie apelował do Piusa XII, aby ten zaprotestował przeciw akcjom nazistów, szczególnie tym zwróconym przeciw Żydom. Pisał wówczas: „Zarówno katolicy, jak i protestanci pytają mnie, czy Stolica Apostolska mogłaby coś w tej sprawie uczynić, wystąpić z apelem w obronie nieszczęsnych”. Jeszcze 6 marca 1943 roku von Preysing błagał papieża o uratowanie grupy berlińskich Żydów przewidzianych do wywózki. I chociaż proszono papieża z wielu stron, ten nie ugiął się i – jak donosił do Berlina ambasador III Rzeszy w Watykanie Ernst von Weizsäcker – „papież nie dał się skłonić do jakiejkolwiek demonstracyjnej wypowiedzi przeciwko wywózce Żydów”.

W 1958 roku, już po śmierci papieża, jeden z najbardziej znanych katolickich literatów, Francois Mauriac, który podczas wojny brał czynny udział we francuskim ruchu oporu, pisał: „Nieraz pełni nadziei oczekiwaliśmy z ust Piusa XII słów, które nigdy nie zostały wypowiedziane” (wypowiedź tę zacytował Tadeusz Breza w „Spiżowej bramie”). Ale cóż się dziwić, skoro „Pius XII żywi przyjazne uczucia dla Rzeszy. Niczego nie życzy Führerowi z większym utęsknieniem aniżeli zwycięstwa”. Tak właśnie mówi deklaracja nuncjuszów papieskich w Madrycie i w państwie Vichy.


Po niemieckiej napaści na Polskę, we wrześniu 1939 roku Pius XII przyjął na audiencji polskich uciekinierów i wybełkotał parę słów współczucia, ale najbardziej martwił się, „czy w obliczu klęski polscy synowie i córki Kościoła nie stracą wiary”. Nie omieszkał również poinformować, że „z tajemniczego zrządzenia Opatrzności powołani zostaliśmy do tego, by tu na ziemi być Zastępcą i Namiestnikiem Jezusa Chrystusa, obrazem tego Boga wcielonego, o którym św. Paweł powiada: »Objawiła się dobrotliwość i ludzkość«”.


Zaiste, ludzkie panisko było z papieża i udowodnił to jeszcze nie raz. Zwłaszcza jeśli chodzi o Polskę. Już w 1940 r. wyraził zgodę na odprawianie pasterki nie o północy, lecz już po południu w wigilię Bożego Narodzenia. A to z uwagi na... godzinę policyjną. Nakazał wysłać do polskich parafii dużą ilość tzw. olejów świętych i wina mszalnego, aby msze były odprawiane systematycznie. To była cała papieska pomoc dla okupowanego, udręczonego kraju.


Wraz z końcem wojny Pius XII skupił się na wystąpieniach antykomunistycznych oraz pomnażaniu bogactwa. Sam był multimilionerem – podobnie jak jego najbliższa rodzina, o którą zdążył zadbać.

Kiedy w roku 1986 odtajniono akta CIA z okresu wojny, okazało się, że Watykan zorganizował akcję ewakuowania wyższych oficerów SS do Ameryki Łacińskiej. W ten sposób znaleźli schronienie najwięksi zbrodniarze, m.in. Barbie, dr Mengele, Pavelić, Strangl, a przede wszystkim słynny Eichmann.


W latach 1965–1981 Kościół udostępnił 11 tomów wybranych dokumentów z okresu pontyfikatu Piusa XII. Akta dobrano wybiórczo i tendencyjnie, aby o nic papieża nie zaczepić. W roku 1999 dokumenty badało sześciu historyków wytypowanych przez Watykan i organizacje żydowskie (trzech katolików i trzech żydów). 26 października 2000 roku badacze zwrócili się do Watykanu o ujawnienie całej prawdy dotyczącej wojennego pontyfikatu Piusa XII. Wstępny raport historyków zawierał 47 pytań skierowanych do JPII w tej właśnie sprawie. Członkowie komisji nie otrzymali satysfakcjonującej odpowiedzi i w związku z tym przerwano prace nad raportem.


Zakonnica Pasqualina, przyjaciółka Piusa XII, opowiedziała podczas procesu beatyfikacyjnego, że w trakcie kampanii w Związku Radzieckim papież razem z nią spędzał długie nocne godziny na gorących modlitwach za zwycięstwo Führera i pomyślność walczących żołnierzy Wehrmachtu!

Blisko 90-letnia Pasqualina udzieliła wywiadu amerykańskiemu dziennikarzowi Paulowi Murphy’emu i potwierdziła opinię o wielkiej sympatii Piusa XII do hitlerowskich Niemiec.


Ale wracajmy do naszego bohatera: Pius XII pod koniec swego pontyfikatu miał już wyraźne psychiczne odchyły. Pomiatał kardynałami, ubliżał im, kazał wyższym duchownym całować się w stopę, na zakończenie audiencji wychodzić z jego gabinetu przodem do niego, tyłem do drzwi, tak aby nikt nie mógł być zwrócony plecami do „zastępcy” Chrystusa na ziemi. Cóż, łatwo jest zostać katolickim świętym. Cdn.

Andrzej Rodan



"FAKTY I MITY" nr 2, 16.01.2003 r.

PASTERZ ANIELSKI”

(…)

Watykan uczestniczył

w przetrzymywaniu

majątku zrabowanego

w czasie wojny Żydom i innym podbitym

narodom. I tak w lipcu 1997

roku opublikowano dokumenty (zebrane

w roku 1946 przez agenta skarbowego

USA Emersona Bigelowa),

z których wynika, że w watykańskiej

kasie znalazły się setki milionów franków

szwajcarskich, które naziści i ich

pobratymcy pod wodzą Ante Pavelicia

zagarnęli w Chorwacji w latach

1941–1945”.

Kandydat na ołtarze – papież Pius

XII – umarł jako właściciel 80 milionów

marek w złocie i dewizach,

a trzej krewniacy papieża (za pontyfikatu

swego wuja) zgromadzili też

niezłą sumkę, bo 120 milionów marek

(za M. Guarino). Nasuwa się kolejne

pytanie: dlaczego właśnie marek,

a nie dolarów?

Jezus według ewangelii św. Mateusza,

św. Marka i św. Łukasza rzekł

swoim uczniom: „Zaprawdę powiadam

wam, że bogacz z trudnością wejdzie

do Królestwa Niebieskiego. A ponadto

powiadam: Łatwiej wielbłądowi

przejść przez ucho igielne niż bogatemu

wejść do Królestwa Bożego”.(...)

Władysław Mak



"FAKTY I MITY" nr 18, 12.05.2005 r.

BANK PANA BOGA

Więźniowie, którym w latach 1941–1945 udało się przeżyć obozy koncentracyjne w faszystowskim, marionetkowym, chorwackim państwie ustaszów, a także ich spadkobiercy, w roku 1999 wytoczyli w Ameryce proces przeciw Bankowi Watykańskiemu. Akt oskarżenia zarzuca mu „czerpanie korzyści majątkowych z ludobójstwa”.

Pod koniec wojny uciekający ustasze zdeponowali zrabowane ofiarom kosztowności i pieniądze wartości kilkudziesięciu milionów dolarów w Banku Watykańskim. Potwierdza to raport Departamentu Stanu USA z roku 1998. Potem fundusze przetransferowano do Argentyny i Hiszpanii. Wykorzystywano je do udzielania pomocy zbrodniarzom hitlerowskim w ucieczce do Ameryki Południowej.


Sąd federalny w 2003 r. odmówił przeprowadzenia procesu, twierdząc, że działania Watykanu w okresie wojny są sprawą polityczną i sądy nie mogą w tę materię ingerować. Adwokaci ofiar i ich spadkobierców (w sumie około 10 tys. osób) odwołali się od tej decyzji do wyższej instancji.

18 kwietnia 2005 roku (zbieżność daty z początkiem konklawe była ponoć przypadkowa, ale kto wie...) apelacyjny sąd federalny w San Francisco apelację


uwzględnił i nakazał wznowić grupowy proces. Prawo USA umożliwia tamtejszym sądom prowadzenie postępowań i wydawanie wyroków w sprawach o rabunek mienia i straty finansowe podczas II wojny. Uzasadniając decyzję uchylenia werdyktu niższej instancji, IX Sąd Apelacyjny wskazał, że nie otrzymał w tej sprawie żadnych sugestii od Departamentu Stanu, który nie odpowiedział na formalny protest Watykanu z 2000 roku. Jeśli bowiem departament uznaje, że sprawa należy


do jego kompetencji jako ministerstwa spraw zagranicznych, zwraca się do sądu z postulatem oddalenia roszczeń. W tym wypadku nie zwrócił się.

Sprawa jest bardzo skomplikowana i ogromnych rozmiarów”, co podkreśla sąd apelacyjny. Adwokat poszkodowanych – Thomas Easton – uważa, że Watykan skłoni się do ugody: „Sądzę, że nowy papież będzie wolał pozbyć się takich problemów jak najszybciej. Jeśli Watykan zaoferuje przeprosiny, większość ofiar

będzie całkowicie ukontentowana”. Optymizm podziela Jonathan Levy: „Mamy nadzieję, że nowy papież wykaże w tej sprawie więcej energii niż jego poprzednik”.


Nie jest to takie pewne. Bank Watykański to instytucja, od której bije ostry swąd, a lista jego „problemów” wykracza daleko poza skandal z praniem pieniędzy faszystów. Z instytucją tą nierozerwalnie związane jest nazwisko arcybiskupa Paula Marcinkusa, który prezesował bankowi w latach 1971–1989. Uważany był za

szarą eminencję Kościoła i towarzyszył wszędzie zarówno Pawłowi VI, jak i Janowi Pawłowi II.


W połowie lat 80. władze włoskie usiłowały Marcinkusa aresztować w związku z zarzutami zlecania płatnych zabójstw, prania brudnych pieniędzy, transferu złota skradzionego ofiarom hitleryzmu, fałszowania waluty oraz przemytu broni i materiałów radioaktywnych. Wszyscy uwikłani w ciemne interesy arcybiskupa kończyli nagłą śmiercią. Zamordowany został również dziennikarz prowadzący dochodzenie w sprawie związków Banku Watykańskiego z mafią.


U progu lat 80. zbankrutował – pozostawiając dług w wysokości miliarda dolarów – największy włoski bank, Banco Ambrosiano, którego prezes Roberto Calvi miał ścisłe związki z Bankiem Watykańskim. Większość brakujących pieniędzy przetransferowano do Banku Watykańskiego, który potem wypłacił wierzycielom rekompensaty na sumę około 200 mln dolarów, choć utrzymywał, że nie ponosi prawnej odpowiedzialności za upadek.


Calvi uciekł z Włoch, a 19 czerwca 1981 r. odkryto jego zwłoki wiszące pod londyńskim mostem. Sprawę zakwalifikowano jako samobójstwo. Pod koniec lat 90. ciało ekshumowano i poddano badaniom. Anatomopatolodzy stwierdzili, że Calvi został zamordowany (uduszony), a potem powieszony pod mostem. W związku z zabójstwem aresztowano trzech znanych mafiosów... Przed śmiercią Calvi zobowiązał się dostarczyć dowody prania pieniędzy przez Bank Watykański.


Prokuratura włoska ma w związku z tym wiele pytań do abpa Marcinkusa. Poszukiwany jest także przez adwokatów poszkodowanych z Włoch, Luksemburga, Bahamów oraz Szwajcarii.

Przesłuchiwani od dekady różni prominentni członkowie mafii wskazują arcybiskupa jako tego, kto organizował pranie brudnych pieniędzy oraz inne nielegalne transakcje dokonywane przez mafię i Bank Watykański. W roku 2003 „Gazette del Sud” pisała, że informator z mafii w trakcie pięciogodzinnego przesłuchania w prokuraturze powiązał Marcinkusa z operacjami finansowymi cosa nostra.


W roku 1978, w pierwszych dniach 33-dniowego pontyfikatu, papież Albino Luciani obiecał gruntowne dochodzenie w sprawie skandalu, którego bohaterem był Marcinkus. David Yallop w swej głośnej książce „W imię Boga” z 1984 roku pisze, że Jan Paweł I zażądał, by Marcinkusa natychmiast usunięto ze stanowiska prezesa banku. Dzień przed tym, kiedy miało się to stać, papieża znaleziono rano martwego w łóżku. Natychmiast go zabalsamowano, nie dopuszczając do przeprowadzenia sekcji zwłok. „Marcinkus to oszust, kryminalista, człowiek, który w normalnym świecie odsiadywałby długi wyrok za swój udział w licznych przestępstwach finansowych” – pisze Yallop.


82-letni Marcinkus jest nie do tknięcia. Jan Paweł II najpierw dekował go przez 7 lat w Watykanie, a potem wyposażył w paszport dyplomatyczny Stolicy Apostolskiej i wysłał do jego rodzinnego Chicago. Po niedługim czasie wyekspediowano go stamtąd pod opiekuńcze skrzydła biskupa diecezji Phoenix – Thomasa O’Briena (O’Brien w zeszłym roku cudem uniknął procesu w związku z chronieniem podwładnych pedofilów, ale skazany został za ucieczkę z miejsca wypadku z ofiarą śmiertelną).


Kiedy dziennikarze przydybią Marcinkusa w miejscu publicznym, on zwykle twierdzi, że jest niewinny, albo zaprzecza, jakoby był Marcinkusem. Najczęściej jednak nic nie mówi. Włoscy prokuratorzy natarczywie naciskają na Watykan, by umożliwił im przesłuchanie arcybiskupa. Były papież uwielbiał „dawanie świadectwa prawdzie”, która „czyni wolnym”. W tym celu wystarczy, żeby jego obecny klon, również pielęgnujący cnotę prawdy, pozbawił arcybiskupa immunitetu dyplomatycznego. Ale czy Ratzingera i jego Kościół taka prawda uczyni wolnym?

John Freeman



"FAKTY I MITY" nr 43, 30.10.2003 r.

BŁOGOSŁAWIONA OBŁUDA

19 października Anno Domini 2003 Jan Paweł II dokonał wiekopomnej beatyfikacji. Gwiazdą dnia była Matka Teresa z Kalkuty – tak zwana misjonarka miłości. Dodajmy: katolickiej miłości.

Jakie były jej zasługi, że już dwa lata po śmierci rozpoczął się proces beatyfikacyjny, podczas gdy – według

przepisów kościelnych – inni muszą czekać lat minimum pięć? Przypomnijmy to jeszcze raz, choć o Matce Teresie pisaliśmy wielokrotnie („FiM” 1/2002, 41/2002). Teraz przytoczymy to, co pisali i mówili

o niej inni... oraz ona sama.

Cierpienie daje nam możliwość upodabniania się do Jezusa. Jest to najwspanialszy sposób przybliżania

się do Boga.

Kobiecie w biało-niebieskim sari bardzo musiało zależeć, żeby każdy, kto przyszedł po pomoc, mógł zjednoczyć się ze Stwórcą!

The Lancet”: „Chorych zakaźnie nie izolowano, strzykawki płukano w letniej wodzie, a cierpiącym odmawiano środków przeciwbólowych, bynajmniej nie z powodu ich braku”.

The Guardian”: „Hospicjum prowadzone przez siostry to zorganizowanaforma zaniechania pomocy”.

Christopher Hitchens – angloamerykański publicysta badający sytuację w ośrodkach prowadzonych przez misjonarki miłości: „Potępiają ją przede wszystkim za to, że odmawia cierpiącym leczenia, a nawet podawania środków przeciwbólowych”.

Inną metodę Teresa, niebawem święta, wybrała dla samej siebie.

Nie mam czasu na starzenie się ani na umieranie. Mam tylko czas na to,by służyć Bogu.

Christopher Hitchens: „Jest ona stara i schorowana, korzysta z najlepszych i najdroższych klinik na Zachodzie”.

Czyżby sama nie chciała przybliżyć się do ukochanego Jezusa, który był dla niej wszystkim – miłością,

życiem, nagrodą? Trudno się dziwić! Nie mogła przecież pozbawić świata swej cennejosoby

maleńkiej kropli w wielkim oceanie nędzy i cierpienia...

Co Matka Teresa zrobiła ze zgromadzonym z datków z całego świata bogactwem, z dziesiątkami milionów

dolarów?

Majątek i pieniądze nie czynią nas bogatymi – to nasz stosunek do nich o tym decyduje. Bóg daje nam dobra materialne po to, abyśmy się nimi dzielili, a nie po to, byśmy je zatrzymywali dla siebie.

Christopher Hitchens: „Z takimi pieniędzmi mogła wybudować w Kalkucie przynajmniej jeden nowoczesny szpital, nie zauważając nawet kosztów tej inwestycji. Ośrodki, które prowadzi się obecnie, są dokładnie tak samo prymitywne, jak były wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszał o niej świat”.

Aroup Chatterjee, lekarz z Kalkuty: „Bez względu na to, co akurat sprawdzam, odkrywam same kłamstwa.

Matka Teresa często mówi, że prowadzi w Kalkucie szkołę, ogromną instytucję dla 5000 dzieci. Ja jednak nie znalazłem tam ani szkoły, ani nikogo, kto by ją widział”.

Stern”: „Tylko w 1991 r. angielski odłam zakonu przyjął sumę równą (w przeliczeniu) 10 mln zł. Wydatki wyniosły 700 tys. zł, czyli zaledwie 7 proc. przychodów! Co się stałoz resztą?”.

Może rozdała biednym, bo:

Tak, jak Bóg daje dobre rzeczy za darmo, tak i my winniśmy dawać za darmo potrzebującym...

...tyle że nikt tego nie widział.

Ewa Kołodziejczyk, była zakonnica: „Ogromne pieniądze zbierane w krajach zamożnych nie trafiają do potrzebujących. Bardzo wiele podarowanego złota i kosztowności jest przechowywane w piwnicach nowojorskiego domu Misjonarek Miłości”.

Stern”: „Protestancka organizacja charytatywna z USA »Assembly of God« rozdaje tam codziennie 18 tys. posiłków. Nędzarze czekający w kolejce na strawę niewiele wiedzą o głośno w świecie reklamowanej działalności Misjonarek Miłości. Nikt prawie nic od nich nie dostał”.

Stern”: „Przełożona zakonu nie widziała także potrzeby kształcenia sióstr, na przykład na pielęgniarki. Był to zbędny luksus, mimo że wielu chorym uratowałoby to życie”.

Ch. Hitchens: „Ona sama twierdzi, że zapewnia ludziom tylko katolicką śmierć. (...) ludzie, którzy przychodzili tam w przekonaniu, że otrzymają opiekę medyczną, byli całkowicie lekceważeni, nie udzielano im żadnych porad. Innymi słowy, każdy, kto szedł tam w nadziei otrzymania pomocy medycznej, robił poważny błąd (...). Wspierała krwawych tyranów z Haiti, rodzinę Duvalier, przyjmowała pieniądze (ponad milion dolarów) od Charlesa Keatinga, oszusta, chociaż poinformowano ją, że pieniądze pochodzą z kradzieży...”.

Wiktoria Zimińska, HJ



"FAKTY I MITY" nr 6, 8-14.02.2008 r. KOŚCIÓŁ POWSZEDNI

ODCHODY DIABŁA

Na łamy włoskiej prasy wracają ciemne machinacje finansowe Stolicy Piotrowej. Przez jakiś czas nie mówiło się wiele o tajemnicach watykańskiego banku. Na ogół kojarzy się go z aferą Banco Ambrosiano, z którym był powiązany. Na straży watykańskich finansów stał przez lata tajemniczy arcybiskup Marcinkus.

Wciąż nie ustają komentarze, że tajemnicza śmieć Jana Pawła I w 33 dniu pontyfikatu ma związek z bankiem, który papież zamierzał reformować, usuwając Marcinkusa. Zapiski dotyczące banku, które papież wziął do łóżka wieczorem przed śmiercią, rano zniknęły. Sekcji zwłok nie przeprowadzono.

Potem Marcinkus miał już duże luzy. Ten mówiący po polsku syn imigrantów z Europy Wschodniej był faworytem Jana Pawła II, który bronił go przed włoskimi prokuratorami i nigdy nie wypowiedział złego słowa pod jego adresem. Marcinkus zmarł w Arizonie, zabierając do grobu mroczne sekrety operacji finansowych Kościoła, który – zdaniem włoskiego ministra skarbu Beniamina Andreatta – wypłacił dziesiątkom tysięcy puszczonych z torbami właścicieli kont 406 mln dolarów, czyli mniej niż jedną czwartą tego, co był winien. Zapanowała pozorna cisza.

Taki stan rzeczy bardzo odpowiadał bankowi kryjącemu się pod enigmatyczną nazwą Institituto Opere Religiose (Instytut Dzieł Religijnych) i mieszczącemu na terenie Watykanu, za nieoznakowanymi drzwiami pilnowanymi przez szwajcarskiego gwardzistę. Książeczki czekowe w tym banku nie istnieją. Depozyty przyjmuje się jedynie w postaci gotówki i sztab złota. Przy dyskrecji, jaką „instytut” zapewnia, banki szwajcarskie to mały pikuś. Również oprocentowanie, jakie oferuje, jest nie do pobicia. Nic dziwnego, że przyciąga to mafię. Angelo Aloia – nowy prezes banku – przyznał kiedyś, że są wśród nich „ludzie, mający problemy z wymiarem sprawiedliwości”.

Ale prokuratorzy nie przestawali węszyć. O niektórych konkluzjach ich pracy pisze właśnie włoska gazeta „La Repubblica”. Choć od roku 1989 bankowi oficjalnie prezesował Aloia, zakulisowe rządy sprawował ks. Donato De Bonis, dysponujący świetnymi kontaktami w świecie polityki i biznesu. Bywało, że osobiście konwojował klientów do banku, pomagając im nieść walizki z gotówką i złotem.

W roku 1993 do prezesa Aloia zadzwonił prokurator generalny Francesco Berelli i oznajmił, że są pewne problemy dotyczące banku. Śledztwo prowadzone przez sędziego w Mediolanie mogłoby mieć dewastujące konsekwencje dla „instytutu” i Stolicy Apostolskiej. W Watykanie zapanowała panika: do żadnego oficjalnego śledztwa nie można było dopuścić. Posłużono się konkordatem podpisanym w roku 1929 przez Mussoliniego, deklarując, że instytucje watykańskie są wyłączone spod dochodzeń włoskiego wymiaru sprawiedliwości. Po serii zakulisowych nacisków wymiar sprawiedliwości musiał sprawę odpuścić, udając, że zadowala się wyjaśnieniem: „Instytut nie mógł wiedzieć o przeznaczeniu pieniędzy”.

Po raz drugi alarm w „instytucie” zabrzmiał w połowie lat 90. Tym razem było jeszcze poważniej: podczas procesu jednego z mafiosów zeznania w formie wideokonferencji z USA składał Marino Mannoia – były członek mafii. Szycha: kontrolował produkcję heroiny na Sycylii. Opowiedział, jak cosa nostra lokowała pieniądze w banku watykańskim. „Instytut Dzieł Religijnych oferował mafii Corleone inwestycje i dyskrecję”. Kiedy JPII ekskomunikował kilku mafijnych bonzów, na Sycylii zapanowało oburzenie: jak to, my przynosimy pieniądze do Watykanu, a on tak nam dziękuje?! Dwie bomby eksplodowały przed rzymskimi kościołami.

Kurtyna zapadła na 10 lat. W ubiegłym roku odsiadujący wyrok mętny finansista Giampiero Fiorani opowiedział prokuratorowi z Mediolanu o trzech kontach w banku watykańskim, na których lokowano lewe pieniądze: w sumie kilka miliardów euro. Opowiedział również o swych kontaktach i konszachtach finansowych z kardynałem Castillo Larą.

Tajemnice banku watykańskiego prawdopodobnie nigdy nie będą ujawnione – konkluduje „La Repubblica”. Jego skarbiec nigdy dotąd nie był tak pełen, a oprocentowanie wkładów przekracza 12 procent. „Z dochodem na głowę rezydenta 407 tys. dolarów Watykan jest najbogatszym państwem świata” – konstatuje „Panorama Economy”. Ponadto Kościół katolicki tylko w USA posiada w akcjach, obligacjach i papierach wartościowych około miliarda dolarów. Żadne władze włoskie nigdy nie podjęły dochodzenia w kwestii operacji finansowych i zasobów Watykanu. We Włoszech pieniądze liczą się bardziej niż polityka; Kościół katolicki w aspekcie finansowym ma obecnie większe wpływy niż za czasów rządów chadecji.

W założeniu katolicyzm to jedyna religia z doktryną socjalną, która deklaruje walkę z biedą i potępia diabelską naturę pieniądza. To tu, w Kościele, mówi się o pieniądzu, że to sterco del diavolo (diabelskie odchody). Jednocześnie jest to jedyna religia posiadająca własny bank, prowadząca interesy, inwestująca w fundusze i współpracująca... z mafią.

PZ



PRAWO KATZA: LUDZIE I NARODY BĘDĄ DZIAŁAĆ RACJONALNIE WTEDY I TYLKO WTEDY, GDY WYCZERPIĄ JUŻ WSZYSTKIE INNE MOŻLIWOŚCI...


www.wolnyswiat.pl WBREW ZŁU!!!

PISMO NIEZALEŻNE – WOLNE OD WPŁYWÓW JAKICHKOLWIEK ORGANIZACJI RELIGIJNYCH, PARTII, UGRUPOWAŃ I STOWARZYSZEŃ ORAZ WYPŁOCIN REKLAMOWYCH. WSKAZUJE PROBLEMY GOSPODARCZE, POLITYCZNE, PRAWNE, SPOŁECZNE I PROPOZYCJE SPOSOBÓW ICH ROZWIĄZANIA (RACJONALNE MYŚLI, ANALIZY, WNIOSKI, POMYSŁY, POSTULATY, I ICH ARGUMENTACJA, CAŁE I FRAGMENTY ROZSĄDNYCH, INTERESUJĄCYCH MATERIAŁÓW Z PRASY I INTERNETU)


OSOBY CHCĄCE WESPRZEĆ MOJE PISMO, DZIAŁANIA PROSZĘ O WPŁATY NA KONTO:

Piotr Kołodyński

Skr. 904, 00-950 W-wa 1

BANK PEKAO SA II O. WARSZAWA

Nr rachunku: 74 1240 1024 1111 0010 0521 0478

Przy wpłatach do 800 PLN należy podać: imię i nazwisko, adres, nr PESEL oraz tytuł wpłaty (darowizna na pismo „Wolny Świat”). Wpłat powyżej 800 PLN można dokonać tylko z konta bankowego lub kartą płatniczą.

ILE ZOSTAŁO WPŁACONE BĘDĘ PRZEDSTAWIAŁ CO 3 MIESIĄCE NA PODSTAWIE WYDRUKU BANKOWEGO (na życzenie, przy wpłacie od 100 zł, będę podawał jej wielkość oraz wskazane dane wpłacających).

Stan wpłat od 2000 r. do 2016 r.: 500 zł.



17. ELEKTRONICZNE ZBIERANIE PODPISÓW (pod

inicjatywami ustawodawczymi, moją kandydaturą na prezydenta)

http://www.wolnyswiat.pl/17.php


21. WPŁATY I WYDATKI

http://www.wolnyswiat.pl/21.html


22. MOJA KSIĄŻKA

http://www.wolnyswiat.pl/22.html