www.wolnyswiat.pl  

 

[Ostatnia aktualizacja: 08.2009 r.]

 

 

RATUJMY, W TYM SWOJE, ŻYCIE NA ZIEMI!!! OBECNIE MA MSE JEGO ZAGŁADA!!!

(bezpośrednio z tematem związana jest też ulotka: 6. ZMIANY KLIMATYCZNE - ZAGŁADA ŻYCIA!!!:

 http://www.wolnyswiat.pl/6h2.html )

 

 

Na przykładzie mieszkańców Wyspy Wielkanocnej, którzy w ciągu kilkuset lat praktycznie doszczętnie wytrzebili na niej zwierzęta, rośliny, w tym wycieli wszystkie drzewa, i w efekcie zostali kanibalami, zjadaczami skorupiaków, itp... Czy też współprzyczyniły się do tego, bądź stało się to za sprawą  przywiezionych beztrosko (trudno by je na łodziach nie zauważyć, tym bardziej że musiały coś jeść) czy świadomie bezmyślnie szczurów. Nie potrafiono się też zmobilizować by je wytrzebić.

 

 

„WPROST’ nr 8, 26.02.2006 r.

INWAZJA PŁAZÓW

Ropuchy aga (Bufo marinus) zagrażają Australii. Te olbrzymie płazy - o długości 25 cm, szerokości 15 cm i wadze sięgającej 2 kg - sprowadzono tam 70 lat temu, by zwalczały owady niszczące uprawy trzciny cukrowej, choć ich toksyczne wydzieliny są szkodliwe dla ludzi i zwierząt domowych. Agi zaczęły się szybko rozprzestrzeniać. Kolejne pokolenia mają coraz dłuższe kończyny, co zwiększa szybkość ich migracji. W latach 60. w ciągu roku przemierzały zaledwie 10 km, dziś – 50 km. Te płazy opanowały już większą część kontynentu. (...) | (MF)

 

 

„FAKTY I MITY” nr 10, 13.03.2008 r.

JAK NIE OSAMA, TO PYTONY

Inwazja boa dusicieli, na USA. Wkrótce ogromne pytony opanują jedną trzecią terytorium kraju. Brzmi to jak szkic scenariusza trzeciorzędnego horroru, ale naukowcy zapewniają, że taka jest prawda.

Pyton birmański, kiedy osiągnie dojrzałość, ma długość 7 metrów i wagę ponad 100 kg. Wkrótce po narodzinach wcale na to nie wygląda i dlatego Amerykanie chętnie kupowali pytonki jako zwierzątka domowe dla dzieci. Zdając sobie poniewczasie sprawę z realiów, pozbywali się węży, wypuszczając je na wolność.

Pierwsze pytony odkryto w połowie lat 90. we florydzkim parku narodowym Everglades. Do roku 2003 zadomowiły się tam na dobre i zaczęły rozmnażać. Pytony  z reguły nie atakują ludzi, żywią się jeleniami, rysiami, kotami, psami, nawet aligatorami; owijają się wokół ofiary i miażdżą  ją. Są to stworzenia łatwo adoptujące się do nowych warunków i kolonizujące nowe obszary. Wkrótce pojawią się w teksasie i innych południowych stanach, przemieszczając się aż do San Francisco na zachodzie i Wirginii na wschodzie. Ponieważ są łakome, stanowią duże zagrożenie dla miejscowej fauny. Gdy tę przetrzebią, mogą zainteresować się istotami dwunożnymi... | ST

[Żadnych rozsądnych wniosków ze skutków wypuszczenia na wolność, przez pierwszych przybyszów z poza tego kontynentu, w Australii m.in. psów, świń, królików i kotów – które doprowadzają do zagłady lokalną faunę i florę. Tak więc nie tylko Polacy są przed szkodą i po szkodzie głupi... – red.])

 

 

„WPROST” nr 6, 13.02.2005 r.

WYPALILI AUSTRALIĘ?

To ludzie sprawili, że środkowa część kontynentu australijskiego jest pustynią. Badania uczonych z University of Colorado wskazują, że gdy przed 50 tys. lat do Australii dotarli pierwsi osadnicy, szybko wyginęło tam wiele dużych zwierząt (m.in. 19 gatunków torbaczy, siedmiometrowe jaszczurki oraz żółwie wielkości małego samochodu) i roślin. Wykopaliska wskazują, że osadnicy używali ognia do polowań, oczyszczania ścieżek i pól uprawnych czy wysyłania sygnałów. „Systematyczne wypalanie roślinności doprowadziło do zmian klimatycznych na kontynencie” – mówi prowadzący badania prof. Gifford Miller. Dziś w środkowej Australii spada trzy razy mniej deszczu niż na jej wybrzeżach.

(JAS)

 

 

"NEWSWEEK" nr 4, 30.01.2005 r.: A co do wpływu człowieka na biosferę - to nie jest kwestia ostatnich dziesięcioleci. W obu Amerykach, w Australii i na wszystkich wyspach Oceanu Światowego pierwszy kontakt człowieka z fauną zakończył się wybiciem ponad 80 proc. gatunków wielkich ssaków i ptaków. To był tzw. overkill, wielkie zabijanie. W Ameryce miało to miejsce 11 tysięcy lat temu. W Australii jeszcze dawniej, 40 tysięcy lat temu (tam jeszcze doszły pożary lasów, które do końca zmieniły kontynent w wielką pustynię). Ostatnie ptaki moa na Nowej Zelandii wybito przed kilkuset laty, podobnie wielkie lemury na Madagaskarze.

Rozmawiał Filip Łobodziński

 

 

"ANGORA nr 42, 15.10.2006 r.

"EKOŚWIAT" nr 10. Cena 5 zł

Zaburzenia proporcji między gatunkami mści się nie tylko na zwierzętach i roślinach, zawsze odczuwają to również ludzie

CENNA KUPA HIPOPOTAMA

Przykładem zaburzenia proporcji w Ameryce Północnej są kojoty. Amerykańscy farmerzy uważali je za szkodniki, więc wypowiedzieli im wojnę. Przez całe lata polowano na nie, łapano w sieci lub potrzaski, truto, wykładając przynęty z arszenikiem.

Cel został osiągnięty, liczba kojotów zmalała, i to bardzo.

Wkrótce okazało się, że farmerzy odnieśli pyrrusowe zwycięstwo, bo rezultatem wytępienia kojotów była plaga gryzoni, zwłaszcza myszy i królików, na które polowały kojoty. Plaga była tym większa, że w dużym stopniu wytępiono też jastrzębie i sokoły. Ponieważ straty powodowane przez gryzonie sięgały milionów dolarów, nie było innego wyjścia, jak zaniechać bezwzględnego zwalczania kojotów.

Przykład z Ameryki Środkowej to

 

mangusty.

Szczur śniady, przywleczony w XVII w. na statkach w ten rejon, tak się rozplenił, że stał się groźnym szkodnikiem na plantacjach trzciny cukrowej. Do walki z plagą szczurów sprowadzono mangusty. I rzeczywiście, niedługo zwierzęta te znacznie przetrzebiły szczury. Ponieważ mangusty nie miały naturalnych wrogów, a pożywienia im nie brakowało, więc ich populacja gwałtownie rosła. Gdy nie starczało im szczurów, zabrały się za miejscowe ptaki i gady. Niektórym gatunkom wręcz groziło wymarcie.

Walka, tym razem z mangustami, trwa.

Przykład z Ameryki Południowej.

 

Kajmany

są równie groźne, jak ich krewniacy – krokodyle. To było powodem, że tępiono je w nadmiarze, zabijano też dla mięsa, a przede wszystkim dla cennych skór. Gady te żywią się m.in. krwiożerczymi piraniami. Te nieduże ryby gromadnie atakują ofiarę, która nie ma żadnych szans. Są one tak żarłoczne, że w ciągu paru minut potrafią objeść do kości nawet wołu. Człowiekiem też nie gardzą.

Kiedy zaczęło ubywać tępionych kajmanów, przybywało piranii. Namnożyło się ich tak wiele, że rzeki stały się niezwykle groźne, co uniemożliwiało przeprawy w bród nie tylko bydłu, ale i ludziom. Zamiast więc polować na kajmany żyjące na wolności, zaczęto je hodować dla celówgospodarczych.

 

Hipopotamy

są przykładem z Afryki. Był czas, gdy ich gwałtownie ubywało, a wraz z nimi pewnych gatunków ryb. Odchody hipopotamów użyźniają wodę i powodują bujny rozwój planktonu, a tym samym ryb żywiących się planktonem. Są wśród nich ryby mające duże znaczenie gospodarcze dla miejscowej ludności. Tilapi – jeden

z gatunków tych ryb – żywi się nawet bezpośrednio odchodami hipopotama.

Tak więc radykalny spadek liczby hipopotamów spowodował drastyczne zmniejszenie populacji

ryb.

 

Dzikie króliki

W Australii nie było dzikich królików. Dopiero w 1959 r. sprowadzono 24 sztuki i jako prezent gwiazdkowy znalazły się w majątku myśliwego Thomasa Austina. Zwierzęta zaaklimatyzowały się, a że żywności miały w bród, mnożyły się na potęgę. Myśliwi nie nadążali z ich odstrzałem, choć tylko sam Austin w pierwszych 5 latach upolował 20 tys. królików. Ponieważ jedna samica rodziła 6 razy w roku, po 5-6 młodych w miocie, Australię zalała fala nowego gatunku.

W tym czasie podstawą gospodarki tego kraju była hodowla owiec, tymczasem pięć królików zjadało tyle paszy, co jedna owca. Szacuje się, że w 1950 r. króliki zjadały paszę, którą można było wykarmić 4 miliony owiec. Stało się jasne: inwazję trzeba zatrzymać. Jednak na nic zdawały się parkany ustawiane setkami kilometrów, nie dawał rezultatu masowy odstrzał, zastawianie sideł i zatruwanie zbiorników wodnych, a nawet użycie gazów trujących. Sytuację opanowano dopiero po stu latach od dnia sprowadzenia pierwszych królików.

Skuteczne okazało się użycie do walki z nimi wirusa myksomatozy.

 

Agresywne pszczoły

to przykład z Brazylii. W latach 50. ubiegłego wieku przywieziono tam 35 królowych afrykańskich pszczół Apis mellifera adansonii, produkujących dwukrotnie więcej miodu niż pszczoły miejscowe. Wkrótce się okazało, że afrykańskie pszczoły są nie tylko wydajne, ale i bardzo agresywne. Podczas eksperymentów w stacji badawczej 26 matek wydostało się na wolność, co wystarczyło, żeby doszło do krzyżówek z pszczołami miejscowymi. W rezultacie w okolicznych pasiekach pojawiło się pokolenie „wściekłych pszczół”. Doszło nawet do tego, że pszczelarze, chcąc chronić siebie i rodziny, wywozili ule możliwie najdalej od domów. Mimo to raz po raz dochodziło do tragicznych zdarzeń: padały konie i krowy atakowane przez „dzikie pszczoły”, były śmiertelne wypadki wśród

ludzi. Agresywne pszczoły rozprzestrzeniały się coraz bardziej. W ciągu pierwszych 10 lat ich roje pokonały odległość około 2500 km (w linii prostej). Wszędzie, gdzie się pojawiały, ludzie żyli w trwodze, bo owady atakowały przechodniów, rozpędzały procesje i kibiców na stadionach. Radzili sobie z nimi tylko strażacy, używając świec dymnych.

W ciągu pierwszych 20 lat w Brazylii od jadu wściekłych pszczół zginęło 150 osób. „Wściekłe pszczoły” stały się plagą nie tylko tego kraju, dotarły bowiem do Argentyny i Chile, do Meksyku i Stanów Zjednoczonych.

Zwalczanie inwazji trwa do dzisiaj.

 

Przykład z Polski –

rak amerykański.

W niektórych krajach europejskich raki są przysmakiem, kiedy więc zaczęły wymierać z powodu dżumy, w 1890 r. niemiecki hodowca sprowadził 100 raków z Ameryki i wpuścił je do małego jeziorka w Barnówku opodal Kostrzyna. Stąd raki wodami rzeki Myśli dostały się do Odry. Dalszemu ich rozprzestrzenianiu się pomógł proboszcz z Drzycimia, który – nieświadom skutków – wpuścił je do Jeziora Szpitalnego. Ponieważ nie tylko proboszcz był życzliwy przybyszom, amerykańskie raki pojawiły się w kilku miejscach. Doskonale się aklimatyzując i mnożąc, opanowały 3/4 obecnego obszaru Polski. Przybysz nie spełnił oczekiwań, bo mięsa z niego jest niewiele, okazało się też mniej smaczne. Co gorsza, rak amerykański zaczął wypierać raki krajowe, w wielu miejscach spowodował nawet ich zniknięcie.

 

Zakłócenia równowagi i tragiczne tego skutki mogą spowodować również

rośliny. Przykład z Australii –

kaktusy.

Oprócz plagi królików Australia przeżyła plagę kaktusów. Związane z nią fakty przytaczam według książki Aliny Leńkowej „Oskalpowana Ziemia”.

Na kaktusach żyją owady, z których wyrabiano bardzo drogi barwnik stosowany w przemyśle kosmetycznym. Licząc na dobry interes, hodowli kaktusów podjął się australijski kapitan Artur Philip. Sprowadził jeden z gatunków opuncji. Wkrótce kaktusy zarosły nie tylko ogród kapitana, ale też sąsiednie tereny, z których wyparły miejscową roślinność. Kaktusów wciąż przybywało. W 1925 r. ich zarośla zajmowały już 24 tys. ha gruntów. Walczono z nimi siekierami i środkami chemicznymi. Bezskutecznie. Ratunkiem stało się dopiero sprowadzenie naturalnego wroga opuncji – małego motyla. Biliony jajeczek tego owada rozsiano na terenach opanowanych przez kaktusy. Po siedmiu latach żarłoczne gąsienice motyli zahamowały inwazję kaktusów.

 

Źle się dzieje również wówczas, gdy nadmiernie rozmnażają się miejscowe

gatunki. Przykład z Europy –

kozy.

W latach 50. ubiegłego wieku Grecja liczyła 9 milionów ludzi i tyle samo kóz (plus krowy, owce i inne zwierzęta domowe). Władze starały się zmniejszyć pogłowie żarłocznych kóz, ale napotykały na stanowczy sprzeciw ludności. Rzecz w tym, że Grecja była wówczas krajem biednym, a przecież łatwa w hodowli koza to „krowa ubogich”. Skończyło się, jak skończyć się musiało: niewybredne kozy zjadły wszystko, co nadawało się do zjedzenia – zieloną trawę, gałązki krzewów, korę drzew, nawet suche łodygi. Grecja została niemal całkowicie ogołocona z szaty roślinnej.

Podobnie, choć na mniejszą skalę, nadmiar kóz przetrzebił roślinność Bułgarii, Turcji i kilku innych krajów. Znacznie wcześniej, bo w XVIII w., kozy ogołociły Wyspę Świętej Heleny, niszcząc m.in. tamtejsze lasy hebanowe.

 

Każde z opisanych zdarzeń było skutkiem ingerencji człowieka w stworzoną przez przyrodę równowagę gatunków. Jak się okazuje, zakłócenie tej równowagi szkodzi również człowiekowi.

Jan Więcek

Tytuł oryginalny: „ZNAĆ PROPORCJE,

MOCIUM PANIE”

 

 

„GAZETA WYBORCZA” 22.07.2003 r.

ZAGŁADA NA KARAIBACH

Smutny raport publikują na łamach „NATURE” biolodzy z Uniwersytetu Wschodniej Anglii w Londynie. Informują w nim, że powierzchnia raf koralowych w Morzu Karaibskim zmniejszyła się aż o 80 proc. w ciągu zaledwie trzech dziesięcioleci. – Jest znacznie gorzej, niż sądziliśmy – mówi Isabelle Cote, współautorka badań. (...) Raport ocenia rozmiary katastrofy jako „bezprecedensowe w skali milionów lat”.

Hold

 

 

 www.o2.pl | Środa [18.02.2009, 22:11] 2 źródła |

WKRÓTCE ZNISZCZYMY WSZYSTKIE RAFY KORALOWE

Chociaż kilometr kwadratowy koralowca to zysk od 81 do 488 tysięcy euro.

Rafy koralowe należą do najbogatszych ale także najsłabszych ekosystemów na świecie.

Bezpowrotnie straciliśmy już 19 procent raf koralowych, 15 procent może zniknąć w ciągu 10 lat - poinformowali przedstawiciele międzynarodowej inicjatywy na rzecz raf koralowych (ICRI) i francuskiej (IFRECOR).

Badaniem raf zajmowali się przez cztery lata, w pracach uczestniczyło 400 naukowców. Ich zdaniem następne 20 procent koralowców może wyginąć w perspektywie najbliższych 20 - 40 lat.

Rafy chronią wybrzeża przed atakami morza i przyczyniają się do rozwoju turystyki - powiedział Bernard Salvat.

 

Do ich niszczenia przyczyniają się połowy z wykorzystaniem cyjanku lub materiałów wybuchowych, prace przy modernizacji portów, wydobycie piasku, a także nieodpowiedzialni turyści. Wpływa na to także globalne ocieplenie, które powoduje ich wybielanie. Problem dotyczy przede wszystkim krajów rozwiniętych: USA, Australii, i Japonii. TM

 

 

Fot. PAP/Stefan Kraszewski

 

 

"WPROST" Numer: 28/2005 (1180)

KONIEC Z OSTRYGAMI?

Globalne ocieplenie szkodzi owocom morza. Uczeni z University of North Carolina odkryli, że wraz ze wzrostem temperatury wody ostrygi stają się coraz bardziej wrażliwe na działanie kadmu. Ten toksyczny metal prowadzi do wymierania małży, ale może też zaszkodzić ludziom. Kadm uszkadza wiele narządów wewnętrznych i zakłóca gospodarkę mineralną, co prowadzi do bólów, zniekształceń i złamań kości. Ostrygi są często również nosicielami wirusa zapalenia wątroby typu A, czyli żółtaczki pokarmowej.

(JAS)

 

 www.o2.pl | Czwartek [19.02.2009, 13:39] 3 źródła |

NIEWYBUCHY EMITUJĄ POD WODĄ RAKOTWÓRCZE TOKSYNY

Przez to ludzie częściej chorują na raka, a koralowce umierają.

Ekolodzy prowadzili badania od 1999 roku w okolicach Puerto Rico. Wykazały one, że w pobliżu miejsc, gdzie na dnie spoczywają niewypały, zanika życie w oceanie.

W odległości dwóch metrów od niewypałów stężenie materiałów rakotwórczych przekracza dopuszczalne normy o 100 tysięcy razy - powiedział ekolog James Porter.

Według badań mieszkańcy wyspy Vieques, w pobliżu której znajduje się duża liczba podwodnych niewypałów, chorują na raka o 23 procent częściej niż pozostali mieszkańcy Puerto Rico. Zdaniem ekologów problem można rozwiązać jedynie poprzez wydobycie starych bomb.

Dysponujemy już techniką, która pozwala na bezpieczne przeprowadzenie takich operacji - dodaje ekolog. K

 

 

„PRZEGLĄD” nr 19, 14.05.2006 r.

KATASTROFA CO DWA DNI

Dyrektor Państwowego Urzędu Ochrony Środowiska w Chinach, Zhou Shengxian, przyznał, że co dwa dni dochodzi tam do kolejnej katastrofy ekologicznej.

Szybki rozwój gospodarczy Chin w latach 80. i 90. XX w. stał się zmorą tego kraju. To przez niego Państwo Środka musi walczyć z kwaśnymi deszczami, a połowa rzek jest zanieczyszczona. Tylko w tym roku doszło tam do kilku bardzo groźnych katastrof.

Chodzi m.in. o wyciek kadmu do Rzeki Perłowej (na południu Chin) w styczniu i wyciek gazu w Chongqing (w centrum kraju), w wyniku którego trzeba było ewakuować 15 tys. osób.

Zdaniem Zhou Shengxiana, 50% ubiegłorocznych katastrof ekologicznych było związanych z zanieczyszczeniem rzek, a 40% - z zanieczyszczeniem powietrza.

 

 

„PRZEKRÓJ” nr 41, 12.10.2006 r.: Waste Isolation Pilot Project (WIPP) to otwarte w 1999 roku składowisko odpadów radioaktywnych. Stworzono je w nieczynnej kopalni soli w Carlsbad, w stanie Nowy Meksyk. Zanim przechowywane tu odpady przestaną być zagrożeniem, minie około 300 tysięcy lat.

 

 

 www.wp.pl

Polska Gazeta Krakowska | dodane 2008-11-15 (09:52)

KRAKÓW ZAGROŻONY PRZEZ ZATKANE ŚMIECIAMI RZEKI

Radni ze Zwierzyńca, Prądnika Czerwonego i Bronowic alarmują - jeśli krakowskie rzeki nie będą czyszczone, wiele osiedli może zostać zalanych. Co roku wiosną i jesienią w Rudawie, Białusze i Drwinie sterty śmieci blokują przepływ wody.

 

 

"NEWSWEEK" nr 36, 05.09.2004 r.

PASAŻEROWIE NA GAPĘ

Biologiczni najeźdźcy przemierzają oceany przyczepieni do naszych statków, aby potem dokonać desantu na obcy teren i naruszyć panujący w przyrodzie porządek.

 

Służby porządkowe są przyzwyczajone do wykonywania niewdzięcznych zadań. Ale gdy na początku tego roku pracownicy techniczni zeszli do maszynowni w hydroelektrowni Sergio Motta na rzece Paraná, ujrzeli - a raczej poczuli - coś niebywałego. Wszystko było pokryte tysiącami zgniłych, wydzielających okropny smród małży Limnoperna fortunei. Ten niewielki, złocisty mięczak bywa niezwykle niebezpieczny, bo bardzo szybko się rozmnaża. Pozostawiony sam sobie w błyskawicznym tempie mógłby więc zatkać rury chłodnicze, powodując przegrzanie turbin, spowodować ogromne szkody i w końcowym efekcie doprowadzić do zamknięcia elektrowni. A przecież Sergio Motta to jeden z najważniejszych producentów energii w regionie, dostarczający prądu dla 60 proc. mieszkańców Sčo Paulo.

 

Złociste małże Limnoperna fortunei, pochodzące z Azji, to typowy przykład biologicznego najeźdźcy. Gdy pod koniec lat 90. po raz pierwszy pojawiły się u brzegów Brazylii, nikt się nimi nie przejął. Były przecież znacznie mniejsze od małży jadalnych i nie potrafiły nawet pływać. Ale Limnoperna fortunei to niezwykle uparty i wytrzymały gatunek. Mięczaki wpompowywane wraz z wodą do komór balastowych statków towarowych rozmnażają się podczas podróży transoceanicznych, a potem są wyrzucane z komór w odległych portach. Stamtąd dotarcie w głąb lądu jest dla nich dziecinnie proste. Przywierając do statków, małże wdarły się na terytorium Brazylii, Argentyny, Paragwaju i Urugwaju. Rozprzestrzeniają się tak szybko, że z łatwością mogłyby zakłócić łańcuchy pokarmowe jezior, rzek i terenów podmokłych. Mogłyby doprowadzić do wymarcia ryb na łowiskach lub zablokować przepływ wody w oczyszczalniach ścieków.

 

Wiatr i prądy morskie od dawna pomagały organizmom przenosić się w odległe miejsca

na Ziemi. Jednak w ostatnich latach migracja ta nabrała gwałtownego przyspieszenia. Powód: wzmożony handel międzynarodowy i podróże. Według statystyk w ostatnich 50 latach transport morski zwiększył się 10-krotnie. Dziś 90 proc. wszystkich towarów na świecie jest przewożone właśnie tą drogą.

 

Jednak gwałtowny rozwój transportu morskiego sam w sobie nie stanowi tak dużego problemu, jak zmiany w sposobie balastowania statków. Niegdyś, by zapobiec przechyłom jednostek wypływających na pełne morze, ich ładownie wypełniano skałami, piaskiem lub stalą. W ostatnich latach wszyscy przerzucili się na wodę morską. W porcie załadunku do komór balastowych wpompowuje się wodę, która zostaje wylana dopiero w porcie docelowym. W ten sposób statki stały się biologicznymi końmi trojańskimi: każdego dnia przemycają około 7 tys. gatunków roślin i zwierząt ukrytych w jedenastu miliardach litrów wody balastowej. Międzynarodowa Organizacja Morska, nadzorująca transport morski, jest zdania, że "przewożenie fauny i flory przez statki to jedno z najpoważniejszych zagrożeń dla oceanów".

 

Taka wymiana gatunków między odległymi kontynentami lub zbiornikami wodnymi może okazać się dobrodziejstwem i przyczynić do zwiększenia światowych zasobów żywności, tak jak to było w przypadku ziemniaka pochodzącego z południowoamerykańskich Andów. Zazwyczaj jednak jest bardzo niebezpieczna i może doprowadzić do znacznego lub całkowitego zniszczenia lokalnych ekosystemów. Na przykład za sprawą mangusty indyjskiej wyginęło 12 gatunków ptaków na Hawajach i w zachodnich Indiach. Racicznica zmienna, małż zamieszkujący Bałtyk, który w latach 90. pojawił się w Wielkich Jeziorach Ameryki, rozprzestrzenił się aż po deltę Missisipi i spowodował straty przemysłu rybnego i turystycznego w wysokości 3,1 mld dol. Meduza Bolinopsis infundibulum, żyjąca w wodach wschodniego wybrzeża obu Ameryk, dotarła w latach 80. do Morza Czarnego, zjadając zooplankton, którym żywiły się dziesiątki gatunków ryb, i rujnując tym samym lokalne rybołówstwo. Stworzenie to dotarło potem do Morza Kaspijskiego, gdzie zagraża jesiotrom. - Egzotyczne szkodniki doprowadziły do wyginięcia 40 proc. gatunków roślin i zwierząt na Ziemi - mówi David Pimentel z Cornell University.

 

Kontrolowanie "pasażerów na gapę" jest wyjątkowo trudne. Większość tych stworzeń bez problemów pokonuje najlepsze systemy ochrony granicznej. Co roku w portach USA wykrywa się 13 tys. chorób roślin - mimo że kontroluje się zaledwie 2 proc. wszystkich przychodzących ładunków. W krajach rozwijających się, które zajmują się transportem morskim, problem jest jeszcze większy. Dlatego Indie i Brazylia utworzyły specjalne komisje rządowe do spraw wody balastowej. W kwietniu tego roku w Brazylii ruszyła wielka kampania obywatelska, mająca na celu powstrzymanie ekspansji złocistych małży Limnoperna fortunei. Na razie Brazylijczycy nasycają wodę hydroelektrowni chlorem, który zapobiega przywieraniu mięczaków do rur, i zdrapują je z turbin. Ale są to niezwykle kosztowne i czasochłonne procedury, które mogą wpływać niekorzystnie na jakość wody.

 

Choć większość krajów jest świadoma niebezpieczeństwa, nie ma zgody co do tego, jak mu przeciwdziałać. Statki mogłyby wymieniać wodę balastową po wypłynięciu na pełne morze, gdzie gatunki przybrzeżne nie miałyby szansy na przetrwanie, ale wiązałoby się to z kosztownymi opóźnieniami w transporcie oraz zwiększało ryzyko zatonięcia. Brazylijski koncern paliwowy Petrobras opracował bardzo obiecującą metodę, dzięki której statki mogłyby stopniowo opróżniać swoje zbiorniki balastowe, wymieniając wodę pobraną w porcie na lokalną. Na świecie specjaliści zajmujący się transportem morskim testują różne sposoby oczyszczania wody balastowej: od promieni ultrafioletowych po ozon. Jednak większości tych eksperymentalnych metod nie stosowano jeszcze w praktyce.

 

Ten brak rozwiązań niepokoi ekologów, cieszy za to co bardziej wytrzymałe zwierzaki, które będą mogły nadal bez trudu przemierzać morza i oceany w poszukiwaniu nowego eldorado.

Mac Margolis

Współpraca: Tom Masland, Sudip Mazumdar, Liat Radcliffe

 

 

 

 

www.o2.pl / www.sfora.pl | Czwartek [06.08.2009, 10:43] 3 źródła

JEDZIESZ DO FRANCJI? UWAŻAJ NA PLAŻY!

Gnijące wodorosty wydzielają zabójcze opary.

Francuscy lekarze ostrzegają urlopowiczów przed wypoczynkiem na plażach w północnej części kraju - pisze "Times".

Część plaż została zamknięta po tym jak 27-letni turysta z Paryża stracił przytomność podczas przejażdżki konnej, zaś jego wierzchowiec zmarł od oparów.

Do incydentu doszło w Bretanii, gdzie azotan spływa z intensywnie nawożonych pól do wody i przyspiesza wzrost wodorostów.

Te toksyczne gazy, pachną zgniłymi jajkami. Atakują system oddechowy, mogą powalić człowieka w przeciągu kilku minut - mówi Alain Menesguen kierownik badań we Francuskim Instytucie Badań Morskich i Eksploatacji.

Naukowcy twierdzą, że wodorosty rozkładając się tworzą białawą powłokę pod która gromadzi się Siarkowodór. Pękając, powłoka uwalnia szkodliwy gaz.

Siarkowodór jest dla ludzi równie szkodliwy co cyjanek.

5 plaż jest już zamkniętych dla turystów a problem wciąż rośnie - mówi Jean-Francois Piquot z organizacji ekologicznej Eau et Rivieres. | JP

 

 www.o2.pl | Czwartek [16.07.2009, 21:49] 1 źródło

IDZIESZ NA PLAŻĘ? UWAŻAJ NA PIACH!

Pomiędzy ziarenkami czyha niebezpieczeństwo.

Trwające 4 lata badanie 27 tys. plażowiczów pokazało, że ci, którzy wyjścia na plażę nie ograniczają wyłącznie do grzecznego leżenia na kocyku tylko grzebią się w piachu, częściej chorują.

Najczęściej na żołądek. Źródeł należy dopatrywać w niezliczonej ilości sproszkowanego ptasich odchodów, padliny i ścieków pokrywających wybrzeża - ostrzega "San Diego Union-Tribune".

Jak radzi gazeta, jeżeli ktoś koniecznie musi iść na plażę, niech poczyta sobie książkę albo pospaceruje wzdłuż brzegu.

Już lepiej pływać w ściekach niż wchłaniać je przez piach - zauważa gazeta. - Też się choruje, ale rzadziej - dodaje.

Najważniejsze to nic nie jeść, gdy ręce pokrywa piach. Zarazki pokrywające ziarenka dostają się bowiem do naszego organizmu właśnie przez zapiaszczone ręce.

Badanie przeprowadziła amerykańska Environmental Protection Agency na zlecenie władz regionu San Diego. | JS

 

 www.o2.pl | Wtorek [23.06.2009, 17:06] 4 źródła

TU NIE WCHODŹ DO WODY, BO STRACISZ ZDROWIE!

Unikaj niebezpiecznych kąpielisk nad Bałtykiem.

Pomorski sanepid ostrzega przed zażywaniem kąpieli w ośmiu miejscach.

Ze względu na złą jakość wody nie powinniśmy wchodzić do Zatoki Gdańskiej w Gdyni Orłowie oraz Gdańsku Jelitkowie i Brzeźnie.

Niebezpiecznie jest także w okolicach przystani w rybackich znajdujących się w Jantarze, Stegnie, Kątach Rybackich, Krynicy Morskiej i Piaskach.

TU W POMORSKIEM WYKĄPIESZ SIĘ BEZPIECZNIE>>

Lepiej sytuacja wygląda w kąpieliska położonych na zachodniopomorskim wybrzeżu Bałtyku. Możemy bezpiecznie wchodzić do morza na 39 kąpieliskach znajdujących się pomiędzy Świnoujściem, a Wickiem Morskim.

Kontrole będą prowadzone przez całe wakacje. Należy spodziewać się wprowadzeniu zakazu kąpieli z powodu wykrycia w wodzie pałeczek salmonelli, zakwitu sinic oraz bakterii coli (kąpieliska śródlądowe). | JS

 

 www.o2.pl | Środa [01.07.2009, 16:28] 5 źródeł

GROŹNE GLONY ZAATAKOWAŁY BAŁTYK

Sprawdź, gdzie się nie wykąpiesz.

Sanepid zamknął większość kąpielisk w Trójmieście. Nie wykąpiemy się w Sopocie, w Gdyni tylko w Babich Dołach i na Oksywiu. W Gdańsku natomiast zamknięte jest kąpielisko w Brzeźnie i Jelitkowie.

 

Wysoka temperatura i brak wiatru sprzyjają namnażaniu sinic. Tak silne zakwity toksycznych glonów zawdzięczamy też nawozom, które trafiają do Bałtyku - powiedział Marian Piaskowski z gdyńskiego Sanepidu.

 

Jeśli woda z sinicami dostanie się do ust, może to spowodować nieżyt przewodu pokarmowego i skórne alergie.

 

Kontakt z glonami jest wyjątkowo niebezpieczny dla dzieci | TM

 

 www.o2.pl | Sobota [14.02.2009, 12:37] 1 źródło

GRONKOWCEM MOŻESZ ZARAZIĆ SIĘ W MORZU

Ostrzegają amerykańscy naukowcy.

Uczeni z Miami University odkryli, że kąpiele morskie mogą sprzyjać  rozprzestrzenianiu się gronkowca złocistego. Ten lekoodporny szczep bakterii - jak informuje "Daily Mail" - powoduje co roku śmierć około 1500 Brytyjczyków.

Jak się okazało, w ciepłych morskich wodach, w okolicach Hiszpanii, Portugalii i na Florydzie znaleziono gronkowca.

Naukowcy dowiedli, że na 100 osób, które przez co najmniej piętnaście minut zanurzą się w morzu, 37 zarazi się tą niebezpieczną bakterią. | BW

 

 www.o2.pl | Piątek [12.06.2009, 17:12] ostatnia aktualizacja: Pt [12.06.2009, 17:13] 1 źródło

WAKACYJNY SEKS JEST NIEBEZPIECZNY DLA ZDROWIA

Najniebezpieczniejszy jest seks na plaży i w wodzie - przekonują lekarze. A to za sprawą obecnych tam wielu bakterii.

Zanieczyszczony piasek, źle utrzymane baseny, jacuzzi czy brudne wody jezior i mórz mogą spowodować poważną infekcję. A letni okres, to idealny okres wylęgu groźnych bakterii - ostrzega LiveScience.

Infekcja może zagrozić układowi trawiennemu, oddechowemu, a także doprowadzić do gnicia niezagojonych skaleczeń. Do tego, jak twierdzą lekarze, groźne bakterie mogą się dostać do układu moczowego i rozrodczego. Największe zagrożenie płynie ze strony bakterii rodzaju enterokoki i E.coli.

 

Jeżeli dany odcinek morza czy oceanu zamknięto z powodu skażenia bakteryjnego, plaża wcale nie jest bezpiecznym miejscem do erotycznych zabaw. Wyniki badań stanu ich czystości, opublikowane w 2007 roku w piśmie "Environmental Science & Technology", wskazują na obecność tych samych mikrobów w wodzie i w piachu - donosi portal.

Gdyby tego było za mało, warto pamiętać że zbyt częste wizyty w jacuzzi mogą wywołać u mężczyzn bezpłodność. Prowadzić do tego może już pół godziny w tygodniu, przez trzy miesiące. Wystarczy, że temperatura wody przekracza temperaturę ciała.

 

Nie liczmy także, że ochronią nas prezerwatywy i to zarówno przed infekcją, czy niechcianą ciążą.

Choć słona woda morska nie ma fizycznego wpływu na tworzywo z którego zrobione są prezerwatywy, środki chemiczne obecne w basenach, jak chlor czy ozon, już mają - rzecznik firmy Durex tłumaczy portalowi LiveScience. | JS

 

 

 

 

 www.onet.pl | 08.04.2009 / huffingtonpost.com, Pog/16:17

NIEZNANA STRONA ZMIAN KLIMATU - "NIELICZNI TO DOSTRZEGAJĄ"

Jest o wiele więcej nieopowiedzianych historii dotyczących zmian klimatycznych niż można usłyszeć na co dzień - pisze Julie Packard, dyrektor Akwarium Zatoki Monterey w Kaliforni. To zmiany klimatyczne wpływające na ekosystem oceanów. - Zakłócimy ten system, a zaryzykujemy całe środowisko ludzkie - stwierdza Packard.

- Jest wiele kompletnych dowodów na to, że środowisko jest zatruwane naszymi rękami, głównie poprzez działalność przemysłową i wynikającą z niej "produkcję" gazów cieplarnianych. Ale to tylko przedstawia to, co dzieje się na niewielkim fragmencie naszej planety - na środowisku ziemnym. Tylko nieliczni mówią o tym jakie efekty powodują zmiany klimatyczne na pozostałych 72 procentach powierzchni Ziemi - na oceanach - pisze Packard.

 

Wiele dowodów naukowych mówi o tym, że zmiany klimatyczne dramatycznie wpływają na morskie środowisko, zagrażając przetrwaniu całego morskiego ekosystemu, a w ostatecznym rozrachunku, także środowisku ludzi.

 

Nie dostrzegamy zagrożeń dla ziemskich zasobów wody pitnej

Wiedza o tym jest jednak znikoma. Dostrzega się tylko widoczne efekty, jak podnoszenie się poziomu mórz, czy zwiększona aktywność sztormów. Inne skutki są prawie w ogóle nie dostrzegane. Takie jak zasolenie wody, od której zależą nasze zasoby wody pitnej i wody potrzebnej w rolnictwie. Ryzykujemy przemianę ekosystemu, który leży u podstaw światowego rybołówstwa - gatunki zmieniają swoje rozmieszczenie w wyniku zmian temperatur. Do tego mamy do czynienia z dramatycznym wzrostem erozji obszarów przybrzeżnych powodowanych ekspansją budowlaną człowieka wzdłuż wybrzeży.

 

Najbardziej krytyczny efekt zmian klimatycznych w naszych oceanach jest poza naszym wzrokiem. Oceany absorbując coraz więcej dwutlenku węgla, stają się bardziej trujące, zagrażając przetrwaniu planktonu - podstawowej formy sieci żywieniowej w oceanach. - Zakłócimy ten system, a zaryzykujemy podstawowe źródło żywnościowe dla ludzi na całym świecie, a nawet tlen, którym oddychamy. Większość tlenu jest bowiem wytwarzana przez mikroskopijne rośliny morskie, a nie przez lasy na lądach - pisze Packard.

 

***

Julie Packard jest dyrektorem Akwarium Zatoki Monterey w Kaliforni. To pierwsze publiczne akwarium w USA poświęcone jednemu regionowi - Zatoce Monterey. W ciągu swojej działalności, Akwarium uruchomiło program dla przyszłości oceanów w celu ich ochrony.

 

 

 „ANGORA” nr 30, 27.07.2003 r.

„CORRIERE DELLA SERA” 05.07.2003 r.

ZAGŁADA OCEANÓW

– Środowisko oceaniczne przechodzi poważny kryzys – alarmuje niezależna organizacja „Pew Oceans Commission” z Waszyngtonu, złożona ze światowej sławy intelektualistów, naukowców i obrońców środowiska. Według najnowszych badań przeprowadzonych przez amerykańską Akademię Nauk, ilość resztek paliw trafiających do wód przez osiem miesięcy jest równa wyciekowi ropy z tankowca Exxon Valdez w 1989 roku.

Ilość azotu wpuszczonego do wód Wybrzeża Atlantyckiego i Zatoki Meksykańskiej w wyniku działalności przemysłowej człowieka wzrosła pięciokrotnie od czasów preindustrialnych, a do roku 2030 może powiększyć się o kolejnych 30%. Dwie trzecie zatok i ujść rzecznych ulega procesowi eutrofizacji. W 2001 roku tylko w USA ponad 13 tys. plaż zamknięto z powodu zanieczyszczenia – 20% więcej w porównaniu z rokiem ubiegłym. Według szacunków EPA (ministerstwa środowiska USA) w ciągu tygodnia 3 tys. pasażerów jednego rejsu produkuje 796 tys. litrów odchodów, 3,5 miliona litrów ścieków oleistych oraz ponad 8 ton śmieci.

Agresorzy, czyli nowe gatunki genetycznie zmodyfikowane przez człowieka i przystosowane do życia w niesprzyjających warunkach, przewyższają liczbę gatunków naturalnych i tym samym stanowią zagrożenie dla gospodarki morskiej. Rywalizując ze „starymi” odmianami, przyczyniają się do ich wyginięcia. W Zatoce San

 

Francisco co 14 tygodni odkrywany jest nowy gatunek. „Obcy” są trudni do zidentyfikowania i wykorzenienia z ekosystemu, bowiem bardzo szybko się rozwijają i wykorzystują do przemieszczania się wody balastowe, pompowane w czasie załadunku statków. Zazwyczaj woda jest nabierana w zanieczyszczonych portach, a następnie spuszczana na pełnym morzu. Każdego dnia ok. 7 tys. „obcych” gatunków podróżuje w ten sposób.

 

Groźnym czynnikiem są hodowle ryb, które umożliwiają gatunkom podbój siedlisk ich dzikich „kuzynów”. W grudniu 2000 roku na skutek burzy z hodowli w Maine uciekło 100 tys. łososi, co tysiąckrotnie przewyższa liczbę dorosłych osobników tego gatunku obecnych w wodach stanowych. Ostatnio około tysiąca łososi przedostało się do okolicznych rzek, powodując ogromne straty w lokalnej faunie: osobniki hodowlane atakowały gatunki naturalne oraz roznosiły choroby.

 

Intensywne połowy prowadzą do wyeliminowania ważnych drapieżników, co z kolei może powodować poważne zmiany w strukturze ekosystemu morskiego. W 1989 roku populacja dorsza i flądry uległa znacznej redukcji. Atlantycka populacja halibuta wyginęła w raz z odmianą rekina ostronosa – ofiarą nadmiernych połowów.

Bycatch, czyli polowanie, zabijanie i sortowanie gatunków w czasie połowów, stanowi jeden z poważniejszych problemów ekologicznych. Eksperci twierdzą, że w latach 1980-90 rybacy wyrzucali rocznie 26% (30 milionów kilogramów) złowionych ryb. (...)

Alessandra Farkas

 

 

„GAZETA WYBORCZA” 07.05.2004 r.

POTOP PLASTIKU

MIKROSKOPIJNE KAWAŁKI TWORZYW SZTUCZNYCH ZALEWAJĄ OCEANY. LEŻĄ NA PLAŻACH, PŁYWAJĄ W WODZIE, NAJWIĘCEJ JEST ICH NA DNIE MORSKIM

(...) Najpierw uczeni ruszyli na morskie wybrzeże najbliżej ich macierzystego uniwersytetu w Plymouth. Zebrali tam 30 próbek osadu – część wprost z plaży, część z delt rzecznych, a pozostałe z oceanicznego dna położonego poniżej strefy pływów. Czegóż tam nie znaleźli? Poczynając od włókien nylonu, przez kawałki polietylenu, poliestru, aż po mikroskopijne kawałki poliwinylu.

 

– To resztki ubrań, opakowań i sznurków –  twierdzą naukowcy.

Zaintrygowani badacze wybrali się w inne rejony wybrzeża. W sumie zebrali próbki z 17 plaż. „Mikroplastiki” były wszędzie. Ale może opadają one ne dno i nie krążą w wodzie? By to sprawdzić uczeni wykorzystali już zebrane próbki wody morskiej. Od lat 60. bowiem regularnie co roku na dwóch trasach, od Szkocji do Wysp Szetlandzkich (315), wyławiano wodę wraz z drobną ilością planktonu. Całość skrzętnie przechowywano. Trudno o lepszą gratkę dla poszukiwaczy zaginionych „mikroplastików”.

 

Kiedy badacze wzięli pod mikroskop historyczne próbki, ujrzeli w nich mnóstwo kolorowych drobinek. To były sztuczne tworzywa. Niektóre miały kształt kulisty, większość jednak stanowiły włókna o średnicy porównywalnej z ludzkim włosem. Prawdopodobnie stanowiły one tylko część wszystkich plastikowych zanieczyszczeń. Co gorsza, im młodsza była próbka, tym więcej takich małych fragmentów w niej pływało. Z analizy wynikało, że na przełomie lat 70. i 80. liczba „mikroplastików” w wodzie oceanicznej wzrosła kilka razy.

(...)

Brytyjczycy przeprowadzili prosty eksperyment. Do akwarium, w którym żyły drobne morskie skorupiaki i pierścienice, w lali wodę z niewielką liczbą „mikroplastików”. Kiedy po kilku dniach zajrzeli tam ponownie, wszystkie rodzaje tworzyw sztucznych można było odnaleźć wewnątrz zwierząt. Na razie nie wiadomo, w jaki sposób plastiki szkodzą ich organizmom. Zapewne – spekulują autorzy badań – na rozdrobnionych kawałkach tworzyw sztucznych mogą się

 

zbierać i powstawać różnorodne szkodliwe związki chemiczne. Czy te toksyny trafią potem do żołądków zwierząt? Jeśli tak, to jak bardzo im szkodzą? Na to pytanie – ważne, bo przecież drobne organizmy morskie są pożerane przez ryby, z których część trafia potem na nasz stół – uczeni nie znają jeszcze odpowiedzi. Ale dowiemy się tego już wkrótce – powiedział „Gazecie” Richard Thompson. Właśnie dostaliśmy fundusze na kolejne trzy lata badań.

Wojciech Mikołuszko

 

 

„WPROST” nr 34, 28.08.2005 r.

EKOLOGICZNY PLASTIK

97 proc. ptaków i zwierząt żerujących nad Morzem Północnym ma w żołądkach fragmenty opakowań foliowych – alarmuje organizacja Save the North Sea. To kolejny argument ekologów w walce z tworzywami sztucznymi, które w ziemi rozkładają się nawet 500 lat. Nadzieją na redukcję śmieci aż o 30 proc. jest produkcja toreb i folii z samorozkładających się tworzyw. Takie produkty – na przykład firmy Ecoplastic – rozkładają się na związki proste całkowicie w ciągu trzech miesięcy.

 

 www.o2.pl / www.wiadomosci.gazeta.pl | 2009-08-04 18:52

NAUKOWCY ZBADAJĄ PLASTIKOWĄ ZUPĘ

Plastikowa zupa śmieciowa to ogromny (rozciąga się na 500 mil morskich) kożuch składający się z plastikowych odpadków. To największe na Ziemi wysypisko śmieci - ciągnie się od wybrzeży Hawajów aż po Japonię - wreszcie zostanie zbadane.

Na spotkanie z jednym z najbardziej niezwykłych zjawisk naszej planety wyrusza kalifornijski statek New Horizon. Na jego pokładzie popłynie ponad 30 naukowców, i techników. Wyprawa współorganizowana przez University of California ma potrwać około trzech tygodnie.

Naukowcy z załogi New Horizon umieszczają specjalne urządzenie do pomiaru głębokości i temperatury wód

W "Wielkim Pacyficznym Płacie Śmieci" (Great Pacific Garbage Patch) pływa około 100 mln ton plastiku. Zupa śmieciowa nie jest wykrywana przez satelity, dostrzec ją można jedynie ze statków. Według Programu Narodów Zjednoczonych do spraw Ochrony Środowiska (UNEP) co roku przez plastikowe śmieci ginie ponad milion morskich ptaków oraz ponad 100 tys. morskich ssaków. W ich żołądkach znajdowane są strzykawki, zapalniczki i szczoteczki do zębów.

Ekspedycja ma na celu przede wszystkim zbadanie wpływu, jaki plastikowa zupa wywołuje w ekosystemie Pacyfiku. Naukowcy chcą także rozwiązać zagadkę stojącą za powstaniem zjawiska. Niestety do tej pory nie stworzono wiarygodnej teorii wyjaśniającej przyczyny powstania śmieciowej zupy.

 

Długi na 52 metry New Horizon jest wyposażony w niezwykle nowoczesne laboratoria, jednak naukowcy będą prowadzili badania także na lądzie. W tym celu pobrane zostaną próbki plastikowego kożucha. | tm, Reuters

 

 

 www.o2.pl / www.sfora.pl | Czwartek [06.08.2009, 10:43] 3 źródła

JEDZIESZ DO FRANCJI? UWAŻAJ NA PLAŻY!

Gnijące wodorosty wydzielają zabójcze opary.

Francuscy lekarze ostrzegają urlopowiczów przed wypoczynkiem na plażach w północnej części kraju - pisze "Times".

Część plaż została zamknięta po tym jak 27-letni turysta z Paryża stracił przytomność podczas przejażdżki konnej, zaś jego wierzchowiec zmarł od oparów.

Do incydentu doszło w Bretanii, gdzie azotan spływa z intensywnie nawożonych pól do wody i przyspiesza wzrost wodorostów.

Te toksyczne gazy, pachną zgniłymi jajkami. Atakują system oddechowy, mogą powalić człowieka w przeciągu kilku minut - mówi Alain Menesguen kierownik badań we Francuskim Instytucie Badań Morskich i Eksploatacji.

Naukowcy twierdzą, że wodorosty rozkładając się tworzą białawą powłokę pod która gromadzi się Siarkowodór. Pękając, powłoka uwalnia szkodliwy gaz.

Siarkowodór jest dla ludzi równie szkodliwy co cyjanek.

5 plaż jest już zamkniętych dla turystów a problem wciąż rośnie - mówi Jean-Francois Piquot z organizacji ekologicznej Eau et Rivieres. | JP

 

 

„WPROST” nr 35, 29.08.2004 r.

PUSTYNIA BAŁTYCKA

DZIESIĄTA CZĘŚĆ BAŁTYKU JEST MARTWA

Polskie wybrzeże Bałtyku jest najczystsze od 30 lat - ogłosili niedawno burmistrzowie nadmorskich miast. I wkrótce otwarto prawie wszystkie plaże i kąpieliska jeszcze rok temu niedostępne dla turystów. Tymczasem badania zanieczyszczenia wód Bałtyku nie dają powodów do optymizmu. Kąpiel w rejonie Zalewu

 

Wiślanego i Zatoki Gdańskiej jest niebezpieczna, bo pełno tam gnijących glonów i sinic produkujących toksyczne dla ludzi substancje. Wpływające do morza ścieki zawierają pałeczki salmonelli i czerwonki, laseczki zgorzeli gazowej oraz zarazki wywołujące infekcje dróg oddechowych, układu moczowego i nerek. Plaże w

 

Orzechowie, Karwieńskich Błoniach i Dębinie zamknięto, bo odkryto tam bakterie coli.

Jak wynika z szacunków prof. Stefana Kozłowskiego, przewodniczącego Komitetu „Człowiek i Środowisko” PAN, tylko z Polski trafia rocznie do Bałtyku około miliarda litrów nie oczyszczonych ścieków. Z naszego kraju pochodzi prawie czwarta część zanieczyszczeń Bałtyku (...).

WODNE PUSTYNIE

Na Bałtyku powstaje coraz więcej tzw. Pustyń wodnych, gdzie wszelkie życie zabił siarkowodór. Te pustynie zajmują już ponad 10 proc. Powierzchni morza – wynika z danych Instytutu Badań Morza przy uniwersytecie w Rostoku. Dno Bałtyku w okolicach Głębi Gotlandzkiej, Bornholmskiej i Gdańskiej pokryte jest

 

białym nalotem i milionami martwych bezkręgowców. – przy obecnych zanieczyszczeniach odbudowa ekosystemu Bałtyku jest praktycznie nie możliwa. (...) Do tego morza wpływa rocznie niemal 700 tys. ton związków azotu i około 620 tys. ton fosforu. Poziom stężenia związków toksycznych w łowionych na Bałtyku rybach jest dwukrotnie wyższy niż w rybach z Morza Północnego, uznawanego za kloakę Europy.

W 1984 r. odławiano z Bałtyku 400 tys. ton dorszy, podczas gdy obecnie jest to jedynie 40 tys. ton. (...)

Jak zauważa dr Grażyna Kowalewska, kierownik Pracowni Chemicznych Zanieczyszczeń Morza PAN, mało kto zdaje sobie sprawę, że palenie opon czy plastikowych opakowań to ostatecznie zanieczyszczanie morza, bo toksyczne pyły są potem zmywane do rzek i wpadają do Bałtyku.

Tomasz Krzyżak

 

 

 www.onet.pl

25.09.2008 r.

 

GRUŹLICA I HIV - "TYKAJĄCA BOMBA" Z POLSKICH SZPITALI

Dziennik "Polska" pisze, że w ściekach wypływających z Pomorskiego Centrum Gruźlicy i Chorób Zakaźnych w Gdańsku wykryto wirusy HIV i wirusowego zapalenia wątroby, prątki gruźlicy, bakterie coli oraz dziesiątki innych wirusów i bakterii.

Szpitali, które nie mają skutecznych oczyszczalni ścieków, są w Polsce dziesiątki. Epidemiolodzy nie mają wątpliwości: To tykająca bomba biologiczna - alarmuje dziennik "Polska".

Od początku roku nie było miesiąca, aby przynajmniej w jednej sieci wodociągowej w Polsce nie wykryto bakterii coli. Wody nie wolno było pić w Pleszewie w Wielkopolsce, Baranowie Sandomierskim, Nisku czy w Korczynie na Podkarpaciu. Ale niebezpieczeństwo, że bakterie zatrują wodę w dużych miastach - jak Warszawa, Gdańsk czy Kraków - jest ogromne. Bo drobnoustroje opuszczają szpitale w ściekach i niezabite trafiają do rzek.

 

W Polsce nikt nie bada tego, co szpitale wypuszczają do kanalizacji. Nikt nawet nie pilnuje, czy przepisy w tej sprawie są przestrzegane. W Gdańsku skażenie odkryto przypadkowo - tylko dlatego, że Pomorskie Centrum Gruźlicy samo zleciło zbadanie swoich nieczystości.

Więcej na ten temat - w dzienniku "Polska".

 

 

 www.interia.pl

22.09.2008 r.

Poniedziałek, 22 września (05:52)

Skandal z mlekiem - 50 tys. chorych dzieci

ZATRUTE MLEKO

Ponad 50 tysięcy dzieci zachorowało w Chinach po spożyciu zanieczyszczonych chemicznie produktów mlecznych - poinformowały władze w Pekinie.

Blisko 13 tysięcy dzieci trafiło do szpitali, przy czym stan 104 pacjentów jest uważany za "ciężki" - podały chińskie media państwowe, powołując się na ministerstwo zdrowia. (...)

Czworo niemowląt zmarło po wypiciu odżywki ze skażonego mleka.

INTERIA.PL/PAP

 

 

 www.onet.pl

IAR, PH /11:15, 25.10.2005

TRUCIZNA W BŁYSKAWICZNYCH ZUPACH Z TOREBKI

Japońska firma Nisshin dobrowolnie wycofa ze sprzedaży pół miliona błyskawicznych zup z makaronem, podejrzanych o skażenie środkiem owadobójczym. Podczas jedzenia zupy 67-letnia Japonka z zachodniej części Tokio poczuła zapach dziwnej substancji, a później dostała wymiotów i nudności.

Na konferencji prasowej prezes firmy zapewnił, że fabryka nie przechowywała ani nie przechowuje środków owadobójczych. Nie mogło dojść do skażenia zupy na linii produkcyjnej, gdyż jest ona monitorowana przez kamery.

 

Jest to jeden z wielu ostatnio przypadków skażenia żywności sprzedawanej w supermarketach. O ile jednak wielokrotnie znajdowano ślady chemikaliów w pożywieniu pochodzenia chińskiego, tym razem skażone zupy zostały wyprodukowane w fabryce w Japonii. Środki owadobójcze znaleziono wczoraj również w błyskawicznych zupkach innej firmy spożywczej.

 

 

www.o2.pl | Niedziela [22.03.2009, 19:52] 1 źródło |

SKAŻONE POWIETRZE ZABIJA CO ROKU MILIONY LUDZI

Tak twierdzi Światowa Organizacja Meteorologiczna (WMO).

Zanieczyszczenie powietrza powoduje śmierć dwóch milionów osób rocznie - informuje WMO.

Według tej agendy ONZ, zanieczyszczenie skraca życie Europejczykom o 4-36 miesięcy, a średnia wynosi 9 miesięcy.

Toksyczne gazy i cząsteczki emitowane do atmosfery mają bardzo szkodliwy wpływ na zdrowie ludzkie - podkreśla dyrektor generalny WMO Michel Jarraud.

WMO dodaje, że sytuację pogorszy globalne ocieplenie. Powietrze będzie bardziej skażone przez upustynnienie wywołujące liczne burze piaskowe. Będzie też mniej opadów.

JK

 

 www.onet.pl

PAP, POg/ 24.10.2008

W POLSCE JEST NAJWIĘCEJ ALERGIKÓW NA ŚWIECIE

W Polsce odsetek alergików należy do najwyższych na świecie - wynika z badania "Epidemiologia Chorób Alergicznych w Polsce - ECAP 2008", którego wyniki ogłoszono podczas konferencji na warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Alergia sprzyja innym chorobom i upośledza jakość życia. Jak mówił prof. Bolesław Samoliński, mamy jeszcze dużo do zrobienia, jeśli chodzi o rozpoznawanie, leczenie i monitoring chorób alergicznych, w których układ odpornościowy zbyt energicznie reaguje na uczulające substancje. Ważna jest także edukacja.

W zależności od regionu i płci, cechy alergii deklaruje nawet 40 procent respondentów, stany zapalne błony śluzowej nosa występują u ponad 35 procent populacji niektórych wielkich miast, alergiczny nieżyt nosa - u 25 procent, rozpoznana astma - u 10 procent.

Całoroczne nieżyty nosa aż 8-krotnie zwiększają ryzyko astmy, a ta z kolei jest jednym z najwyższych czynników ryzyka rozwoju przewlekłej choroby płuc. Spośród respondentów, u których rozpoznano astmę w programie ECAP, tylko 30 procent miało postawione prawidłowe rozpoznanie przed włączeniem ich do badań. Nierozpoznanych jest więc około 70 procent przypadków, zarówno wśród mieszkańców miast, jak i terenów wiejskich.

Ponad 40 procent badanych w ambulatorium programu ECAP respondentów ma dodatnie testy na powszechnie występujące alergeny, a zmiany skórne deklaruje od 40 do 45 procent Polaków. Wyniki te pozwalają również wstępnie ocenić wpływ czynników środowiskowych na choroby alergiczne - sprzyja im bierne i czynne palenie oraz spaliny samochodowe.

Szczegółowa analiza wykazała, iż osoby, które cierpią z powodu chorób alergicznych, ale o tym wcześniej nie wiedziały, mają we własnych domach wiele czynników nasilających alergię: pierze, dywany, zwierzęta.

Badanie ECAP 2008 zrealizowane zostało przez Zespół Zakładu Profilaktyki Zagrożeń Środowiskowych i Alergologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, pod kierownictwem prof. Bolesława Samolińskiego. To jedyny tego typu projekt badawczy w Europie Środkowej i Wschodniej.

Zbieranie danych trwało trzy lata, a wyniki oparto na osobistych ankietach przeprowadzonych u ponad 22,5 tys. osób z 9 regionów Polski, z czego jedna czwarta przeszła dodatkowe, szczegółowe badania lekarskie.

Metodologię oparto o ankiety ECRHS II i ISAAC, dzięki czemu wyniki uzyskane w Polsce mają światową rangę i wiarygodność. Bardzo dużą dokładność zapewniła aż 400-pytaniowa ankieta. Po raz pierwszy zastosowano do zbierania danych nowatorskie rozwiązania technologiczne, oparte na całkowitej informatyzacji systemu, wspartego telekomunikacyjnymi technikami z 4-stopniowym systemem kontroli ich jakości - wszystko własnymi siłami polskich ekspertów.

 

 

 www.interia.pl

Poniedziałek, 27 października (06:44)

KAŻDY Z NAS ZOSTANIE ALERGIKIEM

Łzawienie oczu, ciągły katar, wysypka i problemy z oddychaniem - te nieprzyjemne dolegliwości odczuwa coraz więcej z nas. Dziś prawie co drugi Polak ma alergię - wynika z najnowszych badań ECAP ("Epidemiologia Chorób Alergicznych w Polsce") przeprowadzonych przez Uniwersytet Medyczny w Warszawie, czytamy w dzienniku "Polska".

 

- W naszym kraju jest największy odsetek alergików na świecie. Każdy z nas prędzej czy później zachoruje na alergię - mówił na konferencji prof. Bolesław K. Samoliński, kierownik badania.

 

Wyniki badań są zatrważające - aż 40 proc. Polaków cierpi na alergię, u 35 proc. zdarzają się stany zapalne błony śluzowej nosa, a alergiczny nieżyt nosa, który może prowadzić do astmy, ma co czwarty badany.

 

Astma, czyli przewlekłe zapalenie oskrzeli wywołane przewlekłą alergią, jest dziś naszym największym problemem zdrowotnym. Choruje na nią aż 3 mln rodaków. - Przy tym aż 70 proc. astmatyków nie wie, że jest chorych - alarmuje prof. Samoliński.

 

Astma atakuje ludzi młodych. Z danych GUS wynika, że w grupie osób do 29. roku życia jest najczęstszą chorobą przewlekłą. To choroba cywilizacyjna. Dziś na świecie choruje na nią aż 300 mln ludzi, a w ciągu kolejnych 15 lat ich liczba wzrośnie o kolejne 100 mln. Astma jest chorobą śmiertelną. W jej wyniku w Europie co godzinę umiera jedna osoba.

 

Alergolodzy oceniają, że najczęściej na astmę chorują palacze i mieszkańcy dużych aglomeracji. W mieście astmę ma 18,4 proc. dzieci i 13,2 proc. dorosłych, podczas gdy na wsi odpowiednio 6 proc. i 4,2 proc.

 

W Polsce najwięcej astmatyków mieszka we Wrocławiu. - Podejrzewamy, że jest to związane z powodzią, która miała miejsce kilka lat temu. W zalanych domach zagnieździł się grzyb i stąd tyle nowych zachorowań - mówi "Polsce" prof. Samoliński.

 

Najlepiej jest we wschodniej części kraju. Z badań wynika, że najmniej chorych na astmę mieszka w okolicach Zamościa i Krasnegostawu.

 

Astmę trzeba leczyć - alarmują lekarze. Bo nieleczona oznacza poważne kłopoty - nie tylko zdrowotne, ale też np. w pracy. Astmatycy się nie wysypiają i pracują mniej wydajnie. Co roku unijna gospodarka z tego powodu traci aż 9,8 mld euro. Do tego dochodzą koszty związane z nieobecnością w pracy i szkole - astma była przyczyną absencji u co piątego dorosłego i u co drugiego dziecka.

 

- A przecież mamy dobre refundowane leki na astmę, które umożliwiają choremu w miarę normalne życie. Problem w tym, że mało kto je dostaje, bo nasi lekarze rodzinni nie potrafią diagnozować astmy - mówi "Polsce" prof. Jerzy Kruszewski, krajowy konsultant w dziedzinie alergologii.

 

Dlatego specjaliści biją na alarm: jeśli chory zauważy u siebie niepokojące objawy, jak częste przeziębienia czy świszczący oddech, powinien jak najszybciej iść do specjalisty, a nie leczyć się doraźnie u lekarza rodzinnego.

Źródło informacji: INTERIA.PL/Polska

 

 

„POLITYKA”  - nr 11 (2546), 18-03-2006; s. 52

ZAGROŻONY BAŁTYK

DZIEŃ, W KTÓRYM WYPŁYNIE RYBA

Na dnie Bałtyku i duńskich cieśnin spoczywa nadal ponad 100 tys. min i niezliczone ilości pojemników z gazami bojowymi. W rybackie sieci od lat zaplątują się wojenne pozostałości. Ale sprawa oczyszczenia dna wraca tylko przy okazji jakichś spektakularnych wypadków.

Mieszkańcy Göteborga, portowego miasta na zachodnim wybrzeżu Szwecji, przeżywali w grudniu chwile grozy. Do przystani rybackiej, położonej blisko historycznego centrum, przybył kuter rybacki z nieco przyciężkim tego wieczora połowem. Przy rozładowywaniu trału wypadła z niego, na szczęście na skrzynki z rybami, ogromna mina. Natychmiast zatrzymano ruch w promieniu ponad kilometra od portu, w tym także na mostach łączących miasto podzielone ujściem rzeki Göta. Mieszkańcom poradzono przez radio, żeby nie opuszczali domów i na wszelki wypadek nie zbliżali się do okien. Mina okazała się pozostałością z I wojny światowej, ale zanim to potwierdzono, miasto na jakiś czas zamarło, a mieszkańcy Sztokholmu odczuli konsekwencje tego wydarzenia, ponieważ nie otrzymali na czas ryb i skorupiaków na świąteczne stoły.

 

Minę wywiozła i zdetonowała marynarka wojenna. Wszystko skończyło się „i tym razem szczęśliwie”, komentowali rybacy, którzy od lat domagają się od szwedzkiego rządu ostatecznego oczyszczenia dna Bałtyku z wojennych pozostałości. Miny wielokrotnie wplątywały się w sieci, a rybacy bywali poparzeni iperytem, zwanym także (od swego zapachu) gazem musztardowym. Socjaldemokratyczny burmistrz Göteborga Göran Johansson wszedł w konflikt z socjaldemokratycznym rządem, który w ramach oszczędności usunął z miasta specjalną jednostkę wojskową wyszkoloną do usuwania takich zagrożeń.

 

Podczas ostatniej wojny na tym obszarze Bałtyku rozłożono około 165 tys. min morskich, których, po ustaniu działań wojennych, nie udało się od razu usunąć, bo nie pozwalała na to ówczesna technika. Mimo upływu lat miny, nawet te z pierwszej wojny, są nadal aktywne. Nie dalej jak przed rokiem zginęło 3 rybaków holenderskich, którzy też wyciągnęli z morza starą minę. Jeśli dotąd nie dochodziło do poważniejszych tragedii, to tylko dlatego, że pociski z czasem zagłębiały się w mułach dennych i nie były poruszane. Większe statki pływają z reguły po wyznaczonych torach, wolnych od podwodnych przeszkód.

 

Eksperci szwedzcy ostrzegają, że sytuacja zaczyna się powoli zmieniać na niekorzyść. Wkrótce na dnie Bałtyku zacznie być układany Gazociąg Północno-Bałtycki łączący Rosję z Niemcami. Prace inżynieryjne mogą spowodować przemieszczenie wielu ładunków wybuchowych, jeśli nie zostaną one w porę zidentyfikowane i rozbrojone. Szwedzi odnaleźli niedawno w pobliżu Gotlandii wrak swojego samolotu wywiadowczego DC 3, zestrzelonego przez Rosjan w latach zimnej wojny. Żeby wyciągnąć go na powierzchnię i pochować załogę, trzeba było w tym miejscu zlokalizować i usunąć ponad 50 min.

 

Trasa rurociągu przebiega m.in. przez znane składowiska zatopionej po wojnie niemieckiej broni chemicznej w pobliżu duńskiego Bornholmu. Wyciek bojowych gazów może doprowadzić do długotrwałego skażenia czułego środowiska morskiego, odnawiającego się niezwykle powoli z powodu ograniczonego dopływu świeżych wód atlantyckich poprzez duńskie cieśniny. Na niebezpieczeństwo zatrucia chemicznego swoich wód terytorialnych, które może się pojawić w wyniku budowy rurociągu, zwracali uwagę także Estończycy, a ostatnio Finowie, którzy zapowiedzieli też surową kontrolę przestrzegania nakazów ekologicznych podczas układania rur w Zatoce Fińskiej. Pod wpływem tych protestów Rosjanie zmuszeni zostali do kosztownych badań szerokiego na 2 km pasa, w którym umiejscowiony zostanie rurociąg.

 

Rurociąg gazowy nie jest jedynym z nowych zagrożeń.

Rozgłos wokół tej inwestycji sprawił zapewne, że nie zauważono innego kontraktu, jaki szwedzki armator Stena zawarł z rosyjskim koncernem żeglugowym Sovcomflot. Przewiduje on wprowadzenie na Bałtyk olbrzymich tankowców o nośności do 250 tys. ton, które będą transportowały rosyjską ropę (20–25 mln ton rocznie, w tym 15 mln ton już w tym roku) do różnych portów europejskich. Długi na ćwierć kilometra tankowiec „Stena Arctica” będzie największym statkiem w szwedzkiej flocie handlowej.

 

Szwedzcy armatorzy zapewniają, że ich tankowce mają najwyższą klasę lodową i będą bezpieczne w najbardziej niesprzyjających warunkach. Ich zdaniem, pozwolą one także wyeliminować dziesiątki przestarzałych, przeciekających jak sita, małych jednostek, eksploatowanych głównie przez Rosjan, co zmniejszy zagrożenie Bałtyku. Doświadczenia z przeszłości każą jednak z rezerwą traktować teorie o niezatapialnych statkach.

 

Podobne obawy wiążą się z zapowiedziami wprowadzenia na Bałtyk wielkich jednostek przystosowanych do przewozu skroplonego gazu. Polska nosi się z zamiarem budowy terminalu do odbioru i ponownego „ugazowienia” płynnego paliwa w celu rozprowadzenia go rurociągami do odbiorców. Ma to nam zapewnić większe zróżnicowanie źródeł dostaw. Obrońcy środowiska przestrzegają jednak przed możliwościami eksplozji takich statków i terminali, w których odbywać się będzie przeróbka. Niedawno, w wyniku krytyki i protestów ludności, odłożone zostały na półkę plany budowy wielkiego terminalu LPG w porcie Oxelesund w rejonie Sztokholmu. Nie pomogły zapewnienia europejskiego koncernu energetycznego E-ON (który jest też, wraz z rosyjskim Gazpromem, właścicielem gazociągu bałtyckiego), że technologia przewozu i przeróbki skroplonego gazu jest sprawdzona i nie stwarza niebezpieczeństw.

 

Pesymiści utrzymują, że atmosfera wokół tych przedsięwzięć przypomina znany przed laty kultowy film „Dzień, w którym wypłynęła ryba”. Beztroskę wakacyjnego karnawału na greckich wyspach przerywa w nim masowe pojawienie się śniętych ryb, zatrutych zgubionym przez amerykański samolot ładunkiem nuklearnym. I teraz, twierdzą krytycy, mówi się o świetlanej przyszłości, jaką mają nam zapewnić nowe inwestycje, zapominając, że ryba może znów niespodziewanie wypłynąć.

 

Wielka katastrofa ekologiczna na Bałtyku jest, ich zdaniem, równie pewna jak huragan, który zniszczył Nowy Orlean; o jego oczekiwanym nadejściu też wiedziano od dawna, niewiele robiąc, żeby się uchronić przed tragicznymi skutkami. Wystarczy, żeby poruszone w wyniku robót inżynieryjnych na dnie miny, dryfujące dalej w niekontrolowany sposób pod wpływem podwodnych prądów, spotkały się z jakimś tankowcem naftowym, niekoniecznie nawet tak wielkim jak „Stena Arctica”.

 

Rozmieszczenie min i trucizn chemicznych na dnie Bałtyku jest dość dobrze znane. Istnieje wiele europejskich organizacji współpracy, które uaktywniają się głównie wtedy, gdy dochodzi do spektakularnych wypadków. Kiedy w 1992 r. na jednej z plaż bornholmskich znaleziono ćwierćtonową bombę chemiczną wyrzuconą przez fale, natychmiast powołano specjalną grupę roboczą ds. zatopionej broni w ramach międzynarodowej Komisji Helsińskiej, której zadaniem jest przywrócenie równowagi ekologicznej Bałtyku. Grupa robocza zaleciła kontynuowanie badań i poszukiwań, a następnie rozwiązała się, poprzestając na zaleceniach.

 

Tymczasem dzisiaj dysponujemy już odpowiednią techniką, która pozwala uporać się z całym tym świństwem, które leży na dnie Bałtyku. Szwedzki Saab, producent luksusowych samochodów osobowych i myśliwców Grippen, znany jest również z doskonałych, zdalnie sterowanych podwodnych robotów, które wyszukują i unieszkodliwiają miny. Stały się one w ostatnich latach jednym z hitów eksportowych zakładów. Marynarka wojenna neutralnej Szwecji zapraszana jest z tego powodu na manewry NATO; podczas wspólnych ćwiczeń na Bałtyku we wrześniu 2004 r. tylko w rejonie Sztokholmu unieszkodliwiono setki min. Szwedzkie jednostki pomagały także nowym państwom nadbałtyckim w usuwaniu broni pozostawionej w wodach przez Armię Czerwoną.

 

Szwedzi, jeśli chodzi o miny, mają długoletnie tradycje. Immanuel Nobel, ojciec wynalazcy dynamitu i fundatora nagród Alfreda Nobla, i jego inny syn Robert pomogli Rosjanom w zaminowaniu Zatoki Fińskiej w czasie wojny krymskiej i przeszkodzili Anglikom i Francuzom w wysadzeniu słynnej twierdzy w Kronsztadzie.

 

Ekolodzy skandynawscy domagają się od Niemiec, żeby wypełniły część niezrealizowanych do dzisiaj zobowiązań powojennych i zajęły się utylizacją zatopionej wówczas tylko czasowo broni chemicznej, tym bardziej że jej unieszkodliwieniem mogą się zająć te same fabryki, które kiedyś ją produkowały. Również kilka brytyjskich firm złożyło oferty doprowadzenia do rozkładu najbardziej toksycznych substancji (sarinu, tabunu, iperytu i fosgenu) na mniej szkodliwe związki, jak tlenki azotu, kwasy i dwutlenek węgla.

 

Całej amunicji z dna nie da się, niestety, usunąć.

Przy obecnych środkach zajęłoby to ponad pół wieku. Niemniej można by znacznie zmniejszyć ryzyko katastrofy, po której na powierzchni morza pojawiłyby się martwe ryby.

Tomasz Walat ze Sztokholmu

 

 

"NEWSWEEK" nr 16, 22.04.2007 r.

KROK OD KATASTROFY

Kilka kilometrów od plaż Helu, Kołobrzegu i Krynicy Morskiej tykają bomby ekologiczne z czasów II wojny światowej.

Poparzeni plażowicze, unoszące się w wodzie śnięte ryby, na brzegu martwe foki - ten katastroficzny scenariusz może spełnić się u polskich wybrzeży Bałtyku za kilka lat. Na dnie morza leży 87 tys. ton niemieckiej broni chemicznej z czasów II wojny światowej. Osłaniające je stalowe płaszcze zżera rdza. Za kilka lat ich zawartość uwolni się do morza.

 

Samych trujących gazów jest w Bałtyku ok. 15 tys. ton, z czego ponad 80 proc. znajduje się w polskiej strefie ekonomicznej. Blisko naszych wybrzeży najwięcej jest śmiercionośnego iperytu - zalega tam m.in. 6,5 tys. bomb i 100 pojemników, których pancerz robi się coraz cieńszy. Już w 1995 roku nadzorująca podwodny arsenał Komisja Helsińska alarmowała, że ma on zaledwie 1,5-3 mm grubości i w 80 proc. jest skorodowany; rocznie ubywa od 0,05 do 0,1 mm. Według pesymistycznego scenariusza może zniknąć już po 2010 roku.

 

- Iperyt w wodzie zamienia się w jeszcze bardziej toksyczne galaretowate bryły - mówi dr Stanisław Popiel, specjalista od bojowych środków chemicznych z Wojskowej Akademii Technicznej w Warszawie. Już dziś zdarza się, że fale wynoszą chemikalia na brzeg, w efekcie czego ponad 120 turystów i blisko 30 rybaków trafiło do szpitala. - Wystarczą dwa miligramy iperytu, by poparzona ręka wymagała miesięcy leczenia - tłumaczy Popiel. Mimo to kraje nadbałtyckie, w tym Polska, zastosowały się do zaleceń Komisji Helsińskiej i nie podejmują prób wydobycia arsenału z obawy przed skażeniem ekologicznym. Zdaniem Popiela to ślepa uliczka. - Jeśli w krótkim czasie rozpadną się korpusy bomb, Bałtyk może zmienić się w pozbawioną życia gnijącą kałużę - alarmuje. Specjalista podkreśla, że do uszkodzenia pojemników z zabójczymi gazami może też dojść w trakcie prac przy instalowaniu rury Gazociągu Północnego. Rosyjski znawca tematu gen. Borys Surikow ostrzega, że skutki skażenia mogą być poważniejsze od tych w Czarnobylu.

Marcin Marczak

 

 

 www.wp.pl

PAP | dodane 2008-11-11 (16:55)

USA ZGUBIŁY NAD GRENLANDIĄ BOMBĘ ATOMOWĄ

Amerykański B52 rozbił się w 1968 r. nad Grenlandią z czterema nieuzbrojonymi bombami atomowymi na pokładzie. Mimo intensywnych poszukiwań, szczątków jednej z nich nigdy nie zdołano odnaleźć - ustalił korespondent BBC Gordon Corera.

Według Gordona Corery żadna z bomb nie wybuchła, choć w zderzeniu z ziemią eksplodowały konwencjonalne ładunki wybuchowe, które były do nich podwieszone. Po katastrofie przeprowadzono akcję oczyszczania terenu na dużą skalę, usuwając tony skażonego lodu mogącego zawierać radioaktywne odłamki.

 

Szczątków jednej z bomb, o seryjnym numerze 78252, nie udało się odnaleźć mimo wysłania do akcji okrętu podwodnego. Niewykluczone, że zagubiona bomba, zawierająca uran i pluton, wypaliła dziurę w powłoce lodowej, spadła na dno morza i do dziś znajduje się pod lodem. Poszukiwań zaprzestano z braku wyników.

 

Miejscowa ludność mówi o deformacji ciał fok i morsów w okolicach katastrofy oraz o negatywnych skutkach dla zdrowia ludności. U czterech osób wykryto chorobę popromienną, dwie z nich zmarły. Przeciwko rządowi Danii wniesiono sprawę do sądu.

(zel)

 

 

 www.wp.pl

2008-11-09

NAJWAŻNIEJSZE WYPADKI ŁODZI ATOMOWYCH OD 1968 ROKU:

maj/czerwiec 1968 - USA zatonął amerykański okręt podwodny "Skorpion" z 99 marynarzami na pokładzie,

marzec 1970 - francuski okręt podwodny Eurydyka zatonął na Morzu Śródziemnym. Zginęło 57 członków załogi,

kwiecień 1970 - rosyjska łódź podwodna tonie na Atlantyku, w pobliżu Hiszpanii, ginie 88 osób,

kwiecień 1985 - eksplozja na radzieckiej łodzi podwodnej na Oceanie Spokojnym w pobliżu Władywostoku - zginęło 10 osób,

kwiecień 1989 - 42 marynarzy poniosło śmierć na pokładzie radzieckiej łodzi podwodnej, która zatonęła u wybrzeży północnej Norwegii,

sierpień 2000 - rosyjski okręt podwodny Kursk z 118-osobową załogą zatonął na Morzu Barentsa, wszyscy zginęli,

luty 2001 - Amerykańska łódź podwodna The Greenville, stacjonująca w Pearl Harbor, zderzyła się z japońskim kutrem, którego 9-osobowa załoga zginęła.

źródło informacji: INTERIA.PL/PAP

 

 

 

„NEWSWEEK” nr 2, 14.01.2007 r.

POMORZE POD MORZE

Gdańską starówkę woda ma zalać jak Wenecję.

Czeka nas najcieplejszy rok w dziejach – przewiduje Brytyjski Instytut Meteo. Globalne ocieplenie roztapia arktyczne lodowce i woda w morzach wzbiera. Lustro Bałtyku podnosi się o 1,5-3 mm rocznie. Na razie, bo według organizacji ekologicznej WWF do 2080 r. podniesie się aż o 97 cm. To oznacza, że morze wedrze się w głąb polskiego wybrzeża, zajmując obszar 1800 km kw., a 120 tys. ludzi czeka wyprowadzka. Już kilka lat temu polski rząd przyjął program ochrony brzegów morskich. Dokument przewiduje m.in. uzupełnianie plaż piaskiem z dna i budowę falochronów. Na ochronę wybrzeża do 2023 roku budżet państwa przeznaczy 911 mln zł. Według prof. Zbigniewa Pruszaka z Instytutu Budownictwa Wodnego PAN to 18 razy za mało. – Bez większych inwestycji Polska będzie narażona na straty sięgające 90 mld zł – ocenia Pruszak. Urzędy morskie poszukują więc rozwiązań na własną rękę. Jednym z nich jest tzw. waveblock, system ochrony brzegów, montowanych właśnie w okolicach Kołobrzegu. Został opracowany dla polskiego wybrzeża na podstawie konstrukcji chroniących kanadyjskie brzegi Wielkich Jezior, które - podobnie jak Bałtyk - charakteryzują się niewielkimi pływami. Jednak nawet najnowsze metody wzmacniania brzegów mogą nie uratować przed zalewem gdańskiej starówki. – Nikt dotąd nie wymyślił, w jaki sposób skutecznie ochronić całe miasta – mówi dr Wojciech Stępniewski z WWF. Marcin Marczak

Według raportu naukowców z PAN do końca wieku poziom wody w Bałtyku podniesie się od 30 cm do 1 metra. Urzędy morskie już dziś chronią wybrzeże, stosując m.in. system waveblock.

 

 

„NEWSWEEK” nr 17, 30.04.2006 r., strona 70 ŚWIAT / BAŁKANY

OKRUTNY DUNAJ

Mieszkańcy miejscowości leżących nad Dunajem i jego dopływami nie spodziewali się tego w najczarniejszych snach. Olbrzymia, sięgająca miejscami kilkunastu metrów fala powodziowa przetacza się przez ogromne obszary - od Węgier poprzez Serbię i Rumunię aż po Bułgarię - już drugi raz w ciągu roku. Władze dotkniętych katastrofą krajów robią co mogą, by ratować mieszkańców i ich dobytek, ale dla tysięcy ludzi jedynym ratunkiem jest ucieczka. Straty i koszty walki z żywiołem mogą okazać się równie wysokie jak rok temu (wtedy sama tylko Rumunia straciła 1,5 mld dolarów), co dla ubogich państw bałkańskich jest wielkim ciosem. Niestety na tym nie koniec złych wiadomości: systematyczne wycinki lasów w Karpatach i osuszanie rzecznych rozlewisk w połączeniu z corocznymi już anomaliami pogodowymi to niemal pewna zapowiedź powtórzenia się klęski także w kolejnych latach.

 

 

„METROPOL” 16.09.2004 r.

3,4 MLD LUDZI BĘDZIE BEZ WODY

ONZ W 2025 roku może zacząć brakować wody kilku miliardom ludzi – ostrzegła wczoraj Organizacja Narodów Zjednoczonych. Za dwadzieścia lat od 2,4 do 3,4 miliarda mieszkańców Ziemi może nie mieć dostatecznego dostępu do wody. Dzisiaj takich ludzi jest pół miliarda. Zagrożenie, jakim jest niedobór wody, potęguje gwałtowny przyrost demograficzny.

PAP

 

 

 

 

„NEWSWEEK” 09.02.2003 r.

NIEBEZPIECZNE ŻNIWA

(...) Ekologów bardziej niepokoi trzebienie lasów tropikalnych południowo-wschodniej Azji, nazywanych – ze względu na zróżnicowanie tamtejszej flory i fauny – płucami ziemi. Nizinne obszary leśne Indonezji ulegają systematycznej degradacji na skutek niszczycielskiej działalności „gangów”, złożonych ze skorumpowanych oficerów wojska, potentatów przemysłu drzewnego i przedstawicieli międzynarodowych korporacji. Przy obecnym tempie wyrębu lasy na Sumatrze znikną z powierzchni ziemi do 2005 r., a w Kalimantanie (prowincji Borneo) do 2010 r. (...)

Około 40 proc. drewna sprowadzanego do Chin pochodzi z nielegalnego wyrębu.

Brook Larmer, Alexandra A. Seno

 

 

„PRZEGLĄD” 20.12.2005 r.

AGONIA AMAZONII

(...) Zdaniem ekspertów, jeśli wylesieniu ulegnie 40% zielonych płuc Ziemi, nic już nie powstrzyma procesu stepowienia. Wtedy dżungli amazońskiej nie uda się uratować. Konsekwencje dla klimatu planety okażą się katastrofalne. (...)

Marek Karolkiewicz

 

 

www.onet.pl (Rzeczpospolita, dd/20.08.2008, godz. 09:10)

WYŚCIG DO ZŁÓŻ ROPY I GAZU W AMAZONII

Rozpoczął się wyścig do kolejnych złóż ropy i gazu. W ostatnich dziewiczych lasach Ameryki Południowej wyrosną lada chwila platformy wiertnicze i powstanie sieć dróg. Zagrożeni są rdzenni mieszkańcy tych ziem oraz wiele gatunków zwierząt - czytamy w "Rzeczpospolitej".

Firmie naftowej działkę w puszczy amazońskiej wynajmę – takiej treści ogłoszenia upubliczniły rządy Boliwii, Kolumbii, Peru i Brazylii. Cztery państwa, w granicach których leżą złoża ropy w zachodniej Amazonii, podzieliły swoje zasoby na 180 działek zajmujących obszar ponad dwukrotnie większy niż Polska. Do pośpiechu w rozdziale terenów ropo- i gazonośnych leżących w dziewiczych lasach skłonił je obecny kryzys naftowy oraz to, że stawką jest kilka miliardów baryłek ropy. Aż 35 firm naftowych stara się o dzierżawę tych terenów. Raport obnażający kulisy wyścigu po południowoamerykańskie płynne złoto opublikowało naukowe pismo "PLoS ONE".

 

W Ekwadorze i Peru działki roponośne zajmują już ponad dwie trzecie puszczy amazońskiej. W Boliwii i zachodniej Brazylii ich powierzchnia jest nieco mniejsza, ale państwa te czynią zabiegi, by szybko wzrosła. O tym, jak prędko postępuje ten proces, świadczy przypadek Peru, gdzie jeszcze w 2004 r. obszary przeznaczone pod wydobycie ropy stanowiły zaledwie 15 proc. lasów tropikalnych, dziś – aż 72 proc.

 

Wschodnia część Amazonii, zwłaszcza należąca do Brazylii, zdołała boleśnie odczuć ciężar wydobycia ropy. Tam puszcza już dawno przestała być dziewicza głównie z powodu wyrębu dużych połaci lasu pod platformy wiertnicze i sieć dróg.

 

- Ropa pozostanie pod ziemią, jeśli co roku dostaniemy 350 mln USD – mówi prezydent Ekwadoru. Kto miałby zapłacić? Społeczność międzynarodowa pragnąca ocalenia lasów amazońskich. Propozycję Ekwadoru, którego 45 proc. dochodów pochodzi z ropy i gazu ziemnego, poważnie rozważają rządy Niemiec, Hiszpanii i Włoch.

 

Temu planowi przyklaskują również organizacje ekologiczne z Save America's Forests na czele, które uważają go za jedyny sposób ocalenia Amazonii.

Więcej w "Rzeczpospolitej".

 

 

„NEWSWEEK” 09.02.2003 r.

SMUGA CIEPŁA Z SAMOLOTU

CHMURY ZBIERAJĄ SIĘ NAD AMERYKĄ PÓŁNOCNĄ. A TAKŻE NAD INNYMI OBSZARAMI, GDZIE JEST DUŻY RUCH SAMOLOTÓW

(...) Na podstawie danych z lat 1974-94 Minnis wyliczył, że powierzchnia cirrusów nad USA zwiększa się o 1 proc. co dekadę. – To z kolei – dowodzi uczony w najnowszym „Journal of Climate” – podwyższa temperaturę powietrza blisko ziemi. (...) W cirrusach znad równika znaleziono dużo zanieczyszczeń, które napłynęły znad uprzemysłowionych terenów Ameryki Północnej, Europy i Azji.

– W pobranych próbkach było ich znacznie więcej niż materiału lokalnego. – Warto mieć świadomość , że to, co wypuszczamy z kominów  i rur wydechowych, wpływa na pogodę i klimat w krainach odległych od nas o dziesiątki tysięcy kilometrów.

Hold, Afp

 

                                                                                                                                 

 „NIE” nr 32, 09.08.2001 r.

BĘDZIE JAK W RAJU

(...) A oto szczegóły o owej wymarzonej przyszłości. Za pół wieku będzie nam cholernie ciasno, gdyż ludność świata wciąż rośnie, choć, co może wydawać się dziwne, przyrost naturalny spada. Jak obliczyli eksperci ONZ w ciągu najbliższych 50 lat liczba gąb do wyżywienia zwiększy się o 50%. Teraz żyje na Ziemi 6,1

 

mld ludzi, w połowie stulecia będzie nas 9,3 mld. Ubogie Indie staną się za 50 lat najludniejszym krajem na świecie. Potroi się populacja 48 najbiedniejszych państw. Liczba mieszkańców Afryki wzrośnie z 800 mln do 2 mld i przewyższy liczbę Europejczyków trzykrotnie.

 

(...) Niedawno uczeni obliczyli, że w związku ze starzeniem się populacji świata do 2020 r. na chorobę Alzheimera – powoli i systematycznie degenerującą mózg – zachoruje 22 mln ludzi. W roku 2050 na tą chorobę Alzheimera będzie cierpiało już ponad 45 mln osób. Oblicza się, że w roku 2020 AIDS i gruźlica będą głównymi przyczynami zgonów w krajach rozwijających się.

 

W Rosji liczba chorych na AIDS już w przyszłym roku wzrośnie do 2 mln. W 34 krajach najbardziej dotkniętych tą chorobą w ciągu 5 lat przybędzie jeszcze 15 mln ofiar. Już teraz na świecie wirusem HIV zarażonych jest 36 mln osób. Tylko w 2000 zaraziło się nim 5,4 mln. Do tej pory AIDS zdążył zabić grubo ponad 21 mln. Blisko połowę spośród zarażonych dorosłych stanowią kobiety.

 

Chorób zakaźnych będzie coraz więcej. W zeszłym roku np. w USA nosicielami żółtaczki zakaźnej typu C było 4 mln ludzi. Na całym świecie w ciągu ostatnich 10 lat żółtaczką zakażonych zostało 170 mln. Co czwarta z tych osób umrze w ciągu najbliższych 20 lat na wywołanego przez tę chorobę raka wątroby.

 

Na malarię dla odmiany chorych jest 300 mln ludzi. Każdego roku umiera ponad 1 mln. Amerykańska Międzynarodowa Agencja Rozwoju spodziewa się, że w ciągu najbliższych lat w Afryce zachorowania na malarię wzrosną o 20 proc. Pojawiają się nowe odmiany choroby – odporne na stosowne leki.

 

Kogo nie wykończą zakaźne choroby, tego pogrzebie postępująca w zastraszającym tempie degradacja środowiska naturalnego. Z opublikowanego na początku tego roku raportu ekspertów CIA wynika, że w  2015 r. blisko połowa ludności kuli ziemskiej będzie cierpieć na niedobór wody. 

 

Komisja Europejska z kolei szacuje, że w ciągu najbliższych 11 lat ilość elektrycznych i elektronicznych odpadów znajdujących się na terenie UE sięgnie 12 mln ton. Wysypiska śmieci już przepełnione są elektrozłomem zawierającym substancje szkodliwe dla otoczenia. Kraje uprzemysłowione produkują rocznie przeszło 400 mln ton odpadów toksycznych. Nie da się ich wysłać w kosmos. Około 20 proc. tego syfu wyekspediowano więc do krajów rozwijających się. Do Polski odpady toksyczne trafiają w milionach ton jako surowce do produkcji chemicznej i gdzieś przepadają.

 

Ludzkość ma też niezłe wyniki w produkcji „zwykłych” śmieci. Każdego roku wytwarzamy ponad 900 mln ton odpadów komunalnych. Specjalizujemy się oczywiście w tworzywach sztucznych, których niewyobrażalne stosy zostawimy po sobie dla przybyszów z innych galaktyk jako dowód osiągniętego przed samozagładą  wysokiego poziomu cywilizacji.

 

Europejska Agencja Środowiska oceniła, że w połowie XXI w. Europa najbardziej będzie nękana właśnie odpadami, kwaśnymi deszczami, smogami w miastach i ociepleniem klimatu. Obliczono, że do 2010 r. emisja gazów cieplarnianych do atmosfery może wzrosnąć o 6 proc. dlatego przypadki występowania raka skóry będą coraz częstsze. Ich kulminacji eksperci spodziewają się w 2055 roku. Natura w ramach zemsty dorzuci też coś od siebie. Największa światowa firma reasekuracyjna Munich Re opublikowała w styczniu zeszłego roku raport, z którego wynika, że rośnie liczba kataklizmów naturalnych na świecie. W ciągu ostatnich 50 lat zwiększyła się czterokrotnie, a spowodowane nią straty finansowe – czternastokrotnie. W latach 50 każdego roku miało miejsce średnio 20 dużych katastrof naturalnych. W latach 90 było ich już ponad 80 rocznie. Główną ich przyczyną jest rozmnażanie się ludności, ale też rozwój gospodarczy terenów zagrożonych katastrofami, wzrost standardu życia oraz to, że wszyscy chcą żyć w miastach. W 1950 roku mieszkało w nich mniej niż 30 proc. populacji globu. W 2000 r. ponad połowa, czyli około 3 mld. ludzi. W 2025 r. mieszczuchy będą stanowiły już 60 proc. populacji. A więc blisko 5 mld. osób.

 

Połacie ziemi, których nie zdołamy przykryć odpadami i których nie dobiją kataklizmy, zabierze pustynia. Urząd ds. Ochrony Środowiska ONZ ocenił, że pustynnieniem lub erozją zagrożonych jest 3,6 mld. hektarów. To prawie jedna czwarta całej powierzchni lądów. Wizja tej klęski nie dotyczy bynajmniej tylko krajów Trzeciego Świata, ale również 12 proc. powierzchni Europy. Na razie. Zagrożone są tereny na Półwyspie Iberyjskim i wokół Krymu. Eksperci twierdzą, że w XXI w. wzrost temperatur zdewastuje rozległe pasy ziemi w południowych Włoszech i w Grecji. Każdego roku tracimy 5 do 7 mln hektarów ziemi ornej i pastwisk.  Degradacja objęła już 40 proc. powierzchni lądów. W Ameryce Środkowej 75 proc., w Afryce 20 proc. w Azji 11 (dane Międzynarodowego Instytutu Badań nad Polityką Żywnościową opublikowane w maju 2000 r.).

 

Oprócz rozwoju dziesiątkujących ludność chorób i degradacji środowiska urozmaici nam przyszłość rozwój nauki. Nauczyliśmy się już klonować żywe organizmy. Sklonowaliśmy myszy, owieczkę Dolly i cielęta. Ludzi podobno jeszcze nie klonujemy. Ale to tylko kwestia czasu. W Europie stale wzrastać będzie podaż narkotyków, a szczególnie kokainy. A kokaina rozregulowuje geny. Biotechnolodzy ślęczą w laboratoriach nad hodowaniem ludzkich części zamiennych. Wiedzą już, jak wyhodować skórę, ludzkie chrząstki i kości.  Przeszło 3 lata temu na wystawie osiągnięć bioinżynierii w Bostonie pokazano wyhodowaną w laboratorium mysz z ludzkim uchem na grzbiecie. Amerykańscy naukowcy twierdzą, że w XXI w. będą już umieli wytwarzać żywe protezy każdego organu ludzkiego ciała.

 

Sprawnie nam idzie genetyczne modyfikowanie żarcia. Transgeniczne warzywka są  już obecnie na rynku. W supermarketach kupujemy pomidory uzbrojone w obce geny pozwalające opóźniać ich procesy gnilne, importowane owoce, które dłużej się starzeją i ryby, które szybciej rosną.  Umiejętność gmerania w genach może być przydatna, zwłaszcza jeśli jakiś gatunek podpadnie nam i zechcemy się go pozbyć. Uczeni z amerykańskiego Uniwersytetu Purdue przeprowadzili

 

eksperyment na Oryzias latipes – japońskiej rybce akwariowej – i stwierdzili, że organizmy zaopatrzone w ludzki hormon wzrostu w krótkim czasie potrafią doprowadzić do wyginięcia gatunku. Osiągają dojrzałość płciową szybciej niż osobniki, które nie zostały wzbogacone obcym genem. W szybkim tempie przekazują gen wzrostu innym pokoleniom i wkrótce ich gatunek składa się już tylko z ulepszonych osobników... niestety, żyją one krótko. Jeśli takie podrasowane perełki trafią z hodowli do środowiska naturalnego, to po niedługim czasie będziemy mieć gatunek z głowy.

 

Na razie trzebimy przyrodę tradycyjnymi metodami. W zeszłym roku Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody (IUCN) opublikowała listę 11 tysięcy gatunków zwierząt zagrożonych wyginięciem. Biolodzy alarmują, że z powierzchni ziemi może zniknąć 116 gatunków ssaków naczelnych. Ponad połowa ma  szansę nie doczekać połowy XXI wieku. Najbliższych 20 lat mogą nie przeżyć największe małpy świata – goryle górskie z Afryki Centralnej, które obok orangutanów i szympansów są naszymi najbliższymi krewniakami. Co roku unicestwiamy około 30 tysięcy gatunków roślin i zwierząt.

 

Nauka sprawia też, że postęp technologiczny i automatyzacja powodują zmniejszanie zatrudnienia. Już dziś skarżymy się na bezrobocie. W XXI w. będzie ono stanowiło jeden z największych problemów społecznych.

 

Nowoczesna technika medyczna uszczęśliwi nas m.in. detektorami emocji oraz mikroczujnikami nadzorującymi pracę najważniejszych narządów i układów organizmu. Chodzi o sprzęt ogólnie dostępny i stosowany w warunkach domowych. Sami będziemy się badać i wsłuchiwać w swój organizm. A każde najmniejsze zachwianie temperatury ciała, częstotliwości oddechu i ciśnienia, z których teraz często nie zdajemy  sobie sprawy, będzie przyprawiało nas o zawał serca. Grozi

 

nam powszechna hipochondria. Dopiero teraz dadzą nam w kość dzieci. W pierwszych dziesięcioleciach tego wieku przewidywane jest nasilenie się przestępczości młodocianych. Powstanie bardzo szeroki margines bezrobotnej młodzieży, której nie stać będzie na kształcenie się. Wszystko to będzie rozgrywało się w naszym

 

McŚwiecie podporządkowanym zasadom nieuniknionego globalizmu, w którym ogromne ponad narodowe korporacje będą zapewniały nam jednakową  dla całego świata modę, przedmioty i usługi. Urzekani propozycjami reklamy, korzystając z niewymagających wysiłku intelektualnego rozrywek będziemy  się objadać fastfoodowymi delicjami i głosować na lepszą przyszłość.

Dorota Pardecka

 

 

„NEWSWEEK” nr 31, 07.08.2005 r.

EUROPEJSKA SAHARA

(...) Z badań prowadzonych w ramach programu "Desert Watch" Europejskiej Agencji Kosmicznej, którego celem jest obserwacja procesu pustynnienia, wynika, że ulega mu europejska część wybrzeża Morza Śródziemnego o powierzchni 300 tysięcy kilometrów kwadratowych (obszar większy niż terytorium Wielkiej Brytanii) zamieszkana przez 16,5 mln ludzi. W czerwcu minister ochrony środowiska Hiszpanii Cristina Narbona przestrzegała przed zmniejszającymi się opadami deszczu i znacznym wzrostem temperatur, czyli pierwszymi oznakami długiej ekstremalnej suszy. Krótkie okresy suszy, jak mówi José Luis Rubio, szef ośrodka badań nad dezertyfikacją Uniwersytetu w Walencji, można uważać za nieodłączne elementy europejskiego klimatu, jednak coraz mniejsza odporność gleby na silne wysuszenie, a także działalność człowieka są czynnikami przyspieszającymi proces pustynnienia. - Sytuacja wyraźnie się pogarsza - mówi Rubio. W miejscach takich jak Walencja "spada poziom wód gruntowych, a gleba staje się coraz słabsza". (...)

 

Wszyscy pamiętamy falę rekordowych upałów we Francji w 2003 roku. Tysiące starszych osób umierało z gorąca, a w tym samym czasie ich dzieci spędzały urlop w miejscowościach nadmorskich. To było najgorętsze lato od 150 lat. Tegoroczne upały jeszcze nie dorównały tamtym - przynajmniej na razie. Ale widząc bezchmurne niebo nad południową Europą, coraz trudniej oprzeć się wrażeniu, że nie były to tylko pogodowe anomalie. Według Międzynarodowego Zespołu ds. Zmian Klimatu IPCC (powołanego przez Światową Organizację Meteorologiczną, przy wsparciu programu ochrony środowiska ONZ) do końca obecnego wieku w lecie temperatury we Włoszech podniosą się o 7-8 stopni. Francuskie centrum meteorologiczne Météo France przewiduje, że w drugiej połowie wieku liczba dni z 35-stopniowymi upałami zwiększy się pięcio-, a nawet dziesięciokrotnie. O ile dziś w mieście N?mes obserwuje się średnio 4 dni wyjątkowych upałów, po roku 2070, według prognoz Météo France, liczba ta może dojść nawet do 40.

 

Takie zmiany przekształcą wszystko, od ekosystemów (którym wystarczy minimalne wahnięcie temperatury, by doprowadzić do radykalnych przeobrażeń) i podstawowego zaopatrzenia w wodę aż po rolnictwo i turystykę. Jak przewiduje IPCC, do końca tego stulecia opady zmniejszą się przeciętnie o 15 proc., a w czasie wyjątkowo gorących lat będą niższe aż o 40 proc. Naukowcy ostrzegają, że topnienie lodowców wpłynie na podniesienie poziomu mórz, co zagrozi obszarowi śródziemnomorskiemu. Podniesienie się temperatury i inne zmiany klimatyczne mogą sprowadzić do Europy malarię. Jak twierdzi Dieter Schoene, specjalista od spraw środowiska naturalnego z FAO, sytuacja w Afryce Północnej będzie z pewnością gorsza, ponieważ tamtejsze rządy rozporządzają znacznie skromniejszymi środkami na przygotowanie się do walki z trudnościami. Wynik? Jeszcze większa niż dzisiaj presja imigracyjna na Europę.

 

Żar lejący się z nieba i susze od Portugalii po Polskę to nie pogodowe anomalie. Pustynia wyciąga ręce w stronę Starego Kontynentu. Nie ma wątpliwości, że Stary Kontynent staje się coraz cieplejszy. W ciągu ostatniego stulecia przeciętna temperatura podniosła się mniej więcej o 0,7 stopnia Celsjusza. Lata 90. XX wieku były najcieplejszym dziesięcioleciem, odkąd zaczęto regularnie rejestrować temperatury, czyli od połowy XIX wieku. Na ostatnią dekadę poprzedniego stulecia przypadają też dwa z pięciu najcieplejszych lat, jakie zanotowano kiedykolwiek w historii.

 

Od początku XXI wieku zarejestrowano już trzy najgorętsze lata, od 2001 do 2003 r. Minione 12 miesięcy były stosunkowo chłodne, ale to tylko krótkie wytchnienie. W tym roku we Francji końcówka lipca była najgorętsza od 50 lat, a Polska w zeszłym tygodniu prażyła się w niemal 40-stopniowym upale.

Wysuszone lasy i pola, niski poziom wody i wysokie temperatury w prowincji Guadalajara na północny wschód od Madrytu sprawiły, że do wywołania tragedii wystarczyłaby iskra, a co dopiero ognisko rozpalone przez kogoś nieodpowiedzialnego. W całej Hiszpanii w tym samym czasie wybuchło szesnaście innych

 

pożarów. W niektórych okolicach od października ubiegłego roku nie spadła kropla deszczu, niektóre hiszpańskie zbiorniki retencyjne wypełnione są zaledwie w 20 proc. Portugalię nawiedziła najdotkliwsza z zanotowanych dotychczas susza. Raport opublikowany w zeszłym tygodniu przez Instituto da Água (Instytut Wody) określa ją jako "poważną", a w niektórych rejonach "skrajną". Wyschły strumienie i rzeczki. Ginie bydło. Marnieją uprawy. W zielonej zazwyczaj Francji w ponad 60 proc. departamentów wprowadzono ograniczenia w zużyciu wody. Wyjątkowa susza ostatnich miesięcy sprowadziła na departament Aveyron klęskę szarańczy. Roje owadów spustoszyły pola.

 

Szkody ponoszą nie tylko rolnicy. Spadek poziomu wody w rzekach wywołuje kłopoty w fabrykach i elektrowniach wodnych. Stefano Ciafani, koordynator do spraw naukowych włoskiej organizacji ekologicznej Legambiente, określił sytuację jako alarmującą. Zażarta rywalizacja o zasoby wodne zaczyna wpływać na stosunki polityczne w południowej Europie. Trwają rozmowy francusko-hiszpańskie na temat przesyłania dużych ilości wody z Francji do Barcelony, a nawet dalej wzdłuż wybrzeża Hiszpanii. Portugalia zwróciła się do Hiszpanii o 6 mld euro odszkodowania, ponieważ poziom wody w rzece Duero spadł poniżej stanu uzgodnionego w ramach umowy dwustronnej. Rządy prowincji hiszpańskich zaczęły oskarżać się nawzajem o nielegalne wiercenie studni, nadmierne zabudowywanie terenów i kradzieże wody. Jedna z prowincji wysłała nawet samolot szpiegowski, żeby śledzić zużycie wody przez sąsiadów i znaleźć dowody na zbytnie eksploatowanie zasobów.

 

- Historycznie rzecz biorąc, w obszarze śródziemnomorskim zawsze toczyły się walki o wodę. Dzisiejsze spory między regionami Hiszpanii to współczesna wersja tych dawnych wojen - mówi Rubio.

Zmiana stosunków wodnych wpływa nie tylko na sytuację na lądzie, ale także w morzu. Włoska państwowa agencja nowych technologii, energii i środowiska naturalnego (Ente per le Nuove tecnologie, l'Energia e l'Ambiente) ustaliła, że latem 2003 r. temperatura oceanicznych wód przybrzeżnych wzrosła o 3 stopnie. Jest to ostry skok, podkreślający tylko tendencje wieloletnie. Barweny molukańskie (Upeneus moluccensis), ciepłowodne ryby z Kanału Sueskiego, rozpowszechniły się w ostatnich latach w Morzu Śródziemnym i dzisiaj można je kupować na targach rybnych we Włoszech. Wśród innych nietypowych zjawisk odnotować należy superkolonię mrówek z Argentyny (gat. Linepithema humile), zajmującą ponad 6 tys. km kwadratowych we Włoszech, Francji, Portugalii i północno-zachodniej Hiszpanii.

 

- Wszystko wiąże się ze zmianą klimatu - mówi Anne Rogers, starszy ekonomista z Oddziału ds. Rozwoju Zrównoważonego ONZ.

Nieprzewidywalna pogoda jest jak złowieszcza fala zbliżająca się do tegorocznych letnich wakacji. W połowie lipca temperatury w południowej Francji osiągnęły 32-37 stopni Celsjusza. We wszystkich większych miastach w tym kraju ogłoszono alarm trzeciego stopnia - czwarty to stan klęski żywiołowej - automatycznie zwiększający między innymi liczbę pracowników szpitali jak w przypadku epidemii grypy. Wspomnienia zabójczej fali upałów z 2003 roku dają wiele powodów do obaw. Włoski urząd statystyczny zrewidował ostatnio liczbę ofiar lata 2003 z 8 tys. do 20 tys. Szacuje się, że upały sprzed dwóch lat zebrały w Europie żniwo ponad 40 000 ofiar śmiertelnych.

 

Zabezpieczenie się przed podobnymi katastrofami będzie trudne, zwłaszcza z powodu zachłanności człowieka. Krótkowzroczny sposób zarządzania ziemią i zasobami wodnymi ma swoje odbicie w zjawisku pustynnienia. W Hiszpanii najbardziej intensywna urbanizacja i ekspansja rolnictwa odbywają się w najsuchszych regionach kraju. Rolnicy z południowej Hiszpanii czasami zbierają plony nawet trzy lub cztery razy w roku. Wszystko kosztem zużycia dużych ilości wody i wyjaławiania gleby. Trzydzieści lat temu hiszpański region Almeria był bujnie porośniętą ziemią uprawną. Dziś jest prawie całkowicie pozbawiony zielonej roślinności, bo na obszarze 27 000 hektarów ciągną się tam pokryte plastikiem cieplarnie. Rozkwit przemysłu i turystyki przyczynia się do dalszej degradacji terenów wiejskich. Około 350 000 nowych domów wybudowano na śródziemnomorskim wybrzeżu Hiszpanii w 2004 roku. Przy każdym jest basen i pole golfowe - w sumie taka willa zużywa tyle wody co 13-tysięczne miasteczko. Hiszpańska telewizja pokazała w zeszłym tygodniu zdjęcia tysięcy ryb zdychających w wysuszonym i błotnistym korycie rzeki Guardiaro w Kadyksie. Wodę podobno zużyto do budowy domów i nawadniania pól golfowych.

 

W tym kontekście szalejące pożary wyglądają jak biblijna plaga. Średni obszar trawiony rocznie przez płomienie zwiększył się w Portugalii, Hiszpanii, Włoszech i Grecji czterokrotnie od lat 60. Ogień, z którym walczył Jesús Abad w Guadalajarze, był niemożliwy do okiełznania. Gdy do jego gaszenia wyruszyły samoloty, zrzucane przez nie bomby wodne o pojemności 5,5 tysiąca litrów wyparowywały, zanim zdążyły zetknąć się z płomieniami. Pożar na obszarze 12 000 hektarów opanowano dopiero po trzech dniach i po przekopaniu pasa ziemi o długości 10 kilometrów i 80 metrów szerokości. Z rezerwatu Alto Tajo, w którym żyło wiele

 

zagrożonych wyginięciem gatunków zwierząt i roślin, pozostały zaledwie osmalone szkielety drzew wbijające się w bezchmurne niebo. W tym samym czasie pożary w sąsiedniej Portugalii strawiły około 40 000 hektarów ziemi. Z powodu suszy obniżono tam prognozy finansowe dotyczące przychodów z rolnictwa o 35 proc., co oznacza stratę PKB rzędu 1,5 proc.

W rosnących temperaturach, zgiełku pożarów i w chmarach szarańczy można wręcz poczuć palący oddech Sahary, która zdaje się wołać do południowej Europy: "Jesteś moja".

Eric Pape; Współpraca: Mike Elkin, Santander; Jacopo Barigazzi, Mediolan

 

 

„PRZEGLĄD” nr 36, 05.09.2005 r.

PORTUGALIA W OGNIU

W ciągu trzech lat spłonęło 25% portugalskich lasów. Zdaniem ekspertów, jedynym sposobem uratowania reszty jest upaństwowienie

To było tak, jakbym znowu znalazł się na linii frontu - powiedział mi portugalski dziennikarz, Luis Ramos, którego redakcja wysłała, aby opisał walkę z ogniem w rejonie Serra da Estrela, a który przed laty był korespondentem wojennym w Angoli. - Gdy zaczął zapadać zmrok - opowiadał Luis - zdumieni mieszkańcy kilkunastotysięcznej Mirandy do Corvo niedaleko Coimbry zobaczyli, że słońce zachodzi na wschodzie. Ale szybko zrozumieli, że to łuna nie zachodu, lecz zbliżającego się pożaru lasu, na tle którego czarno rysowały się sylwetki ich domów. Bezradni ludzie patrzyli na beznadziejną bieganinę strażaków, którzy mieli do dyspozycji tyle wody, ile w cysternach ich samochodów. W miejskich wodociągach wody już dawno zabrakło z powodu suszy.

Mieszkańcy Mirandy do Corvo mieli szczęście - gdy na przedmieściach zaczęły płonąć ogrody i domki na działkach, wiatr się odwrócił.

Grozą powiało nawet w Lizbonie i na plażach miast Cascais i Estoril, gdy reklamowane w przewodnikach "niezmiennie błękitne niebo" zasnuły w ostatnich dniach sierpnia czarne dymy płonących lasów.

 

Bilans na pogorzelisku

Zielone Serra da Estrela, Góry Gwiaździste, rozciągające się od granicy Hiszpanii po uniwersyteckie miasto Coimbra, pokrywa dziś warstwa szarego popiołu. Wyginęły górskie orły i zające. Odtworzenie drzewostanu i roślinności w tej części kraju eksperci obliczają już nie na dziesiątki, lecz na setki lat.

Tegoroczne pożary w Portugalii strawiły 240 tys. ha lasów. To, że straty nie były większe, należy zawdzięczać jedynie ofiarności strażaków i żołnierzy oraz pomocy zagranicznych ekip lotniczej straży pożarnej. 14 osób straciło życie, wśród nich hiszpański lotnik.

Policja portugalska zatrzymała w tym roku ok. 500 osób podejrzanych o umyślne podpalanie lasów, a sprawy 50 skierowała do sądu. Zwłaszcza na atrakcyjnych turystycznie terenach nadmorskich lub takich jak park krajobrazowy Serra da Estrela wypalenie lasu to dobry sposób na ominięcie prawa i przekwalifikowanie gruntu na teren budowlany.

W ubiegłym roku spłonęło 129 tys. portugalskich lasów, a w smutnym, rekordowym roku 2003 - 425 tys. ha. Portugalska organizacja ekologiczna Quercus ocenia, że w ciągu ostatnich trzech lat ogień zniszczył 25% portugalskich lasów. Przeciętnie w ostatnich latach - jak podał lizboński dziennik "Publico" - w Portugalii wybucha co roku 25 tys. pożarów. Według sekretarza generalnego portugalskiej Ligi Ochrony Przyrody, Eugenia Sequeiry, na każde 1000 ha lasów w Portugalii przypada siedmiokrotnie więcej pożarów niż w sąsiedniej Hiszpanii i 20-krotnie więcej niż we Francji.

W Portugalii 93% lasów należy do pół miliona prywatnych właścicieli, z których 5 tys. ma 1/3 wszystkich lasów. To właśnie w prywatnej własności większość miejscowych specjalistów od gospodarki leśnej widzi główną przyczynę nieszczęścia.

Część prywatnych właścicieli eksploatuje lasy - 10% portugalskiego eksportu to papier i masa drzewna - ale mało kto reinwestuje w prowadzenie racjonalnej gospodarki leśnej.

Na miejsce odpornych na ogień, wycinanych bezlitośnie dębów i kasztanów właściciele sadzą sosny i eukaliptusy, które dają szybki przyrost masy drzewnej, ale w czasie suszy palą się jak zapałki. Z powodu procesów, jakie zaszły w rolnictwie po wstąpieniu kraju do Unii Europejskiej, opustoszało wiele gospodarstw, a 80% ludności mieszka dziś na wybrzeżu atlantyckim, gdzie pracę daje sektor turystyczny. Tzw. lasy chłopskie, działki nieprzekraczające 4 ha, ale stanowiące w sumie ponad 55% portugalskich lasów, pozostają właściwie bez gospodarza.

 

Prywatny teren łowiecki

Prezydent republiki, Jorge Sampaio, wobec rozmiarów klęski przerwał pod koniec sierpnia urlop i zwołał w Lizbonie konferencję prasową, na której, powołując się na raport ekspertów, obciążył odpowiedzialnością za katastrofę narodową prywatnych właścicieli lasów. Często inwestycje w lasy ograniczają oni do ustawienia na ich granicy tabliczek z napisem: "Prywatny teren łowiecki - wstęp wzbroniony".

Sampaio zapowiedział, że wystąpi z inicjatywą uchwalenia ustawy, która będzie zobowiązywała właścicieli do obowiązkowego oczyszczania terenów leśnych z łatwopalnego suszu i prowadzenia wyrębów w celu przerywania masywów leśnych korytarzami przeciwpożarowymi.

Wielu portugalskich ekspertów i stowarzyszenia ochrony przyrody domagają się radykalnej reformy ustawodawstwa dotyczącego terenów leśnych. Twierdzą, że jedynym sposobem uratowania tego, co zostało z ogromnych niegdyś leśnych bogactw kraju, jest przymusowy wykup przez państwo strategicznych obszarów leśnych.

Mirosław Ikonowicz

 

 

„PRZEKRÓJ” nr 29, 14.07.2005 r.

ZWIERZO-CZŁEKO-UPIÓR

(...) ŚWIŃSKI PERV
Jednak takie karkołomne związki międzygatunkowe to niejedyny problem. Badania świń, którym w życiu płodowym wszczepiono ludzkie komórki, pokazały zaskakujące zjawisko – istnienie komórek ludzko-świńskich. We wcześniejszych eksperymentach powstawał organizm, w którym obok siebie istniały dwa rodzaje komórek – zwierzęce i ludzkie – ale zawsze były one łatwe do rozróżnienia. Tymczasem badania Jeffreya Platta z Mayo Clinic zaskoczyły wszystkich – 60 procent

 

komórek innych niż zwierzęce miało w jądrze wymieszane DNA ludzkie i świńskie.
Takie hybrydowe komórki rozmywają granicę między tym, co jeszcze ludzkie, a tym, co już zwierzęce. Poza kolejnymi wątpliwościami natury etycznej są większe zagrożenia.
Świnie powszechnie zarażone są retrowirusem PERV – to drobny fragment kodu genetycznego od tysięcy lat obecny w kolejnych pokoleniach zwierząt. Nie wywołuje on u nich żadnej choroby i nie potrafił nigdy przekroczyć granicy między świnią a człowiekiem. Tymczasem ludzko-świńskie komórki były nim zarażone.

 

Tym samym została przełamana bariera gatunkowa – dzieli nas tylko krok od tego, by wirus PERV przeniósł się na ludzi. Być może wystarczyłby kontakt krwi zawierającej zarażone komórki-hybrydy z krwią człowieka. Nie wiadomo, czy PERV zachowywałby się u nas równie spokojnie jak u świń.

Sytuacja jest tym poważniejsza, że ludzko-świńskie chimery żyją na całym świecie. Poza wspomnianymi zastawkami istnieje wiele innych zastosowań obcych tkanek w medycynie. Lekarze z Niemiec używają płatów świńskiej skóry do leczenia rozległych oparzeń, w Szwecji trwają próby z przeszczepianiem komórek świńskiej trzustki ludziom chorym na cukrzycę, a w Kanadzie bada się możliwość czyszczenia ludzkiej krwi przez przepuszczanie jej przez wątrobę świni.

Na razie przebadano krew 160 chorych leczonych tkankami pobranymi od świń i nie wykryto wirusa PERV, jednak może być on obecny w ich organach. Badania trwają. Mechanizm powstawania komórkowych hybryd mógłby wyjaśnić tajemnicę pojawienia się wirusa HIV, który pochodzi prawdopodobnie od małp i jest spokrewniony z PERV. Być może jego tajemnicze pojawienie się w Afryce na początku XX wieku było wynikiem samoczynnego powstania ludzko-małpiej komórki hybrydowej. (...)

Piotr Stanisławski

 

 

„PRZEGLĄD” nr 26, 03.07.2005 r.

EKOLOGIA I PRZEGLĄD

(...) Podczas Konferencji Stron Konwencji o Bioróżnorodności, która odbyła się na początku roku w Kuala Lumpur, naukowcy doszli do wniosku, że w wyniku zmian klimatu i niszczenia środowiska naturalnego z powierzchni ziemi zniknie aż 34 tys. gatunków roślin i 5 tys. gatunków zwierząt. Jeszcze bardziej pesymistyczny był magazyn „Nature”, który napisał o milionie gatunków skazanych na wymarcie! Możemy więc być świadkami wyginięcia jednej trzeciej lub nawet połowy gatunków flory i fauny. (...)

Joanna Tańska

 

 

„PRZEGLĄD” nr 26, 03.07.2005 r. EKOINFORMACJE

ŚMIERĆ W SIECI

Prawie tysiąc ssaków morskich ginie codziennie w rybackich sieciach. Takimi przypadkowymi ofiarami są głównie wieloryby, delfiny i morświny – alarmują eksperci Światowego Funduszu na rzecz Przyrody (WWF) w opublikowanym właśnie raporcie. Niektóre z powszechnie używanych przez rybaków sieci są trudno zauważalne dla zwierząt – zarówno wizualnie jak za pomocą echolokacji. Dlatego ekolodzy z WWF proponują np. montowanie na sieciach alarmów dźwiękowych odstraszających zwierzęta.

 

 www.o2.pl | Czwartek [26.03.2009, 19:34] 1 źródło |

AMERYKAŃSKIE DARY NISZCZĄ FAUNĘ U WYBRZEŻY KENII

A chcieli pomóc rybakom.

Do Kenii, na plażę Diani, przybywają turyści z Ameryki i Europy głównie po to, by nurkując podziwiać podmorskie piękno tego zakątka świata. Przybywa ich coraz więcej, więc zwiększa się zapotrzebowanie na ryby, które dostarczają im miejscowi rybacy.

Ci łowią więcej, ryb ubywa, więc muszą sięgać po inne niż tradycyjne metody łowienia. Poprosili więc o pomoc organizację USAID. I tu zaczęły się ich kłopoty - donosi "MSNBC".

USAID rozpoczęła wart blisko 600 tys. dolarów program przekazywania rybakom z Kenii zamrażarek, łodzi i sieci. Dzięki temu mogli łowić więcej, wychodzić dalej w morze i wyjść na swoje przy sprzedaży ryb.

Problem jednak w tym, że USAID, by zaoszczędzić, dała rybakom tanie, plastikowe sieci, które choć poprawiają wyniki połowów to szkodzą przyrodzie. Plączą się w nie żółwie i wieloryby, które są zabijane, bo rybakom szkoda jest ciąć sieci. Kilometry plastiku rozciągnięte po dnie niszczą też rafę koralową. Coś co miało pomóc rybakom i zapewnić zarobek na sprzedawaniu ryb turystom niszczy powód, dla którego ci turyści w ogóle przyjeżdżają - tłumaczy serwis internetowy telewizji.

Rybacy tego nie chcieli. Miejscowe organizacje rybaków prosiły USAID o specjalistyczny osprzęt do bardziej efektywnego (ale i bezpieczniejszego dla środowiska) łowienia ryb. Zamiast tego dostali tańszą i bardzo szkodliwą alternatywę.

Skoro dostaliśmy tylko to, nie mogliśmy odmówić - tłumaczy Isaak Mwachala, szef jednego ze kenijskich stowarzyszeń rybackich. JS

 

 www.o2.pl | Poniedziałek [20.07.2009, 09:22] 2 źródła

RYBY I ZWIERZĘTA SĄ CORAZ MNIEJSZE

Zmiany w przyrodzie nie ominęły także Polski.

Ryby pływające w europejskich wodach straciły już blisko połowę swojej średniej masy.

To skutki globalnego ocieplenia - twierdzi Martin Daufresne z Cemagref Public Agricultural and Environmental Research Institute w Lyonie.

Naukowcy przypominają, że rozmiar wpływa bezpośrednio na zdolności reprodukcyjne ryb. Mniejsze ryby składają mniej jaj. Oznacza to także mniejsze ilości pokarmu dla drapieżników.

Z wcześniejszych badań wiemy, że ryby zmieniają trasy swoich wędrówek z powodu wzrostu temperatury wody, a cieplejsze regiony zamieszkują głównie mniejsze gatunki - twierdzą naukowcy.

Spadek wielkości ryb wpłynął też na wielkość połowów. W ciągu 30 lat zmniejszyły się one w Europie o 60 proc.

Naukowcy przeprowadzili badania w europejskich rzekach oraz w wodach Morza Bałtyckiego i Północnego.

Podobny efekt zaobserwowano u szkockich owiec. Globalne ocieplenie ma znaczący wpływ na zmniejszenie rozmiarów wszystkich gatunków - uważa Martin Daufresne. | TM

 

 

„PRZEGLĄD” nr 28, 17.07.2005 r.

RAJ W NIEBEZPIECZEŃSTWIE

(...) W ciągu ostatnich 50 lat wymarła połowa gatunków zwierząt i roślin występujących na Ziemi. Zdaniem naukowców to dopiero początek.

(...) Ciągnący się wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża atlantycki las deszczowy zajmuje obecnie 13% terytorium Brazylii (zachowało się tylko 7% stanu pierwotnego).

(...) Żyjące na Madagaskaże naczelne są uważane za najbardziej zagrożone wymarciem. Według naukowców, na wyspie wyginęło już 90% pierwotnej roślinności. Ponad 50 gatunków lemurów dożywa kresu swych dni.

(...) Z naturalnych lasów w południowo-zachodniej Australii zachowało się do dnia dzisiejszego zaledwie 10% stanu pierwotnego.

Aleksandra Zborowska

 

 

 www.wp.pl

REUTERS | dodane 2008-10-03 (10:11)

LAS DESZCZOWY GINIE Z WINY RZĄDU BRAZYLIJSKIEGO?

Zgodnie z danymi jakie przedostały się do opinii publicznej, sześć obszarów gdzie na przełomie lipca i sierpnia odbywała się masowa wycinaka puszczy amazońskiej, należy do rządowego Instytutu Kolonizacji i Reformy Rolnej (INCRA). Zadaniem Instytutu jest wydzielanie ziemi ubogim farmerom. Informacje pozwalają zaklasyfikować rząd brazylijski jako jednego z największych podmiotów wycinających las deszczowy.

 

 

"ANGORA: ANGORKA" nr 33, 13.08.2006 r.

W POLSCE GINĄ PTAKI

W Polsce wymierają ptaki! – alarmują

ornitolodzy. Pospolite do tej pory szczygły,

czajki czy mazurki muszą zostać objęte

ochroną. Badania wykazały, że aż

dwudziestu gatunkom grozi wyginięcie.

Za dziesięć lat będzie ich już o połowę

mniej. Wśród nich jest dzierlatka, sikora

uboga, a nawet wrona. Tak gwałtowny

spadek liczebności ptaków związany jest

z zanieczyszczeniem środowiska i zajmowaniem

przez człowieka miejsc, w którym

ptaki żyły do tej pory spokojnie. Miłośnicy

skrzydlatych stworzeń liczą, że specjalne

programy i dotacje Unii Europejskiej spowodują,

że do 2010 roku powstrzymana

zostanie powolna zagłada tych stworzeń.

A.P. na podst. „Gazety Wyborczej”

 

 

„ANGORA: dodatek ANGORKA” nr 25, 18.06.2006 r.

GINĄCA PRZYRODA EUROPY

Ponad połowa europejskich gatunków roślin i zwierząt oraz siedlisk, w których one żyją, jest źle chroniona i zagrożona wyginięciem. Tak wynika z najnowszego raportu Światowego Funduszu na rzecz Przyrody (WWF). Na podstawie zgromadzonych informacji specjaliści obliczyli, że możemy bezpowrotnie utracić 52% ryb słodkowodnych, 42% gadów i motyli. Na liście znalazły się (występujące także na terenach Polski) drapieżniki: niedźwiedzie brunatne, wilki i rysie.

Niestety, główną winą za niszczenie natury obarczany jest człowiek i jego działalność, a w szczególności: odwadnianie gleby, nadmierne używanie środków owadobójczych i nawozów sztucznych w rolnictwie, kłusownictwo, a także urbanizacja, czyli rozwój i rozbudowa miast na terenach jeszcze niedawno należących do przedstawicieli dzikiej przyrody i stanowiących ich naturalne środowisko.

Unia Europejska, co prawda, dysponuje odpowiednimi przepisami prawa zapewniającymi ochronę fauny i flory, ale stosowanie go w praktyce nie zawsze jest skuteczne.

Oz na podst. www.interia.pl

 

 

www.o2.pl | Czwartek [21.05.2009, 14:27] 3 źródła

NA CAŁYM ŚWIECIE WYMIERAJĄ WĘDROWNE PTAKI

A w Europie masowo giną żaby i węże.

Wodne ptaki jak czajki, szlamiki, siewki i kuliki co roku podejmują ogromne ryzyko przemieszczając się z terenów lęgowych na ciepłe obszary zimowania. Często aż z Arktyki muszą dotrzeć do południowego skrawka Afryki.

Co istotne, większość zbiera się tłumnie w kilku tylko miejscach, co czyni te obszary kluczowymi dla przetrwania całych populacji. Wetlands International opublikował właśnie atlas tych niezwykle ważnych dla ziemskiego ekosystemu miejsc. O ile takie habitaty objęte są ochroną w Unii Europejskiej, gorzej jest z Afryką i Bliskim Wschodem. To naglący problem - tłumaczą autorzy atlasu.

 

Najbardziej zagrożone przystanki ptaków migrujących znajdują się wzdłuż zachodniego wybrzeża Afryki, rzeki Niger i wokół jeziora Czad oraz we wschodniej części Czarnego Lądu, wzdłuż doliny Rift. Te, oraz inne podmokłe tereny w Azji, stale zmniejszają swoją powierzchnię.

 

Wszystko przez rabunkowe dla środowiska programy irygacyjne, zamiana ich na ziemię rolniczą i zabudowa. I tak np. delta rzeki Tana w Kenii staje się centrum uprawy trzciny cukrowej - wymieniają eksperci z WI.

 

Ale nie tylko ptaki są w niebezpieczeństwie. W Unii Europejskiej zagrożone wyginięciem są żółwie, żmije i jaszczurki.

 

 Jedna piąta gadów i blisko jedna czwarta płazów w Europie jest zagrożona, gdyż ich środowisko naturalne kurczy się z powodu działalności człowieka, wynika z badania przeprowadzonego na zlecenie Komisji Europejskiej - informuje "Rzeczpospolita".

 

W Europie przybywa ludzi, uprawy są coraz bardziej intensywne, a zabudowa miejska rozwija się bez kontroli.

 

Jako jedne z najważniejszych środowisk naturalnych dla płazów wymieniono Hiszpanię, Portugalię, Włochy i Bałkany. W płazy szczególnie obfituje Europa Południowa, ale ich słodkowodne środowiska są pod ogromną presją z powodu zmian klimatycznych i innych zagrożeń [...] Jak wynika z badania, spada liczebność 42 proc. gatunków gadów i 59 proc. gatunków płazów. W przypadku ssaków odsetek ten wynosi 27 proc. - donosi gazeta. | JS

 

 

"ANGORA: ANGORKA" nr 34, 20.08.2006 r.

ZWIEDZAJĄCY GROŹNI DLA STWORZEŃ W ZOO

Dokarmianie zwierząt w zoo może

skończyć się ich śmiercią. Nie róbcie tego!

– rozpaczliwie apelują weterynarze.

Wszystkie małpy, którym zaserwowano

czekoladę, cierpią na biegunkę, a w krakowskim

ogrodzie padły dwie antylopy,

bo ktoś dał im suchy chleb. Pomimo zakazu

widniejącego na tabliczkach

umieszczonych przy wybiegach, wiele

osób podrzuca w zoo przeróżne produkty.

Najczęściej są to słone paluszki, lizaki,

chrupki, chipsy, owoce i ciastka. Plagę

stanowią także cukierki. Gdy we wrocławskiej

placówce przy klatce niedźwiedzi na

straży postawiono jedną z pracownic,

w ciągu jednego dnia zebrała aż 52 kilogramy

tych słodkości. Wtedy nie trafiły

one do żołądków ssaków. Jednak każdego

innego dnia zwierzęta są narażone na

groźną hojność swych gości. Ci nie zdają

sobie sprawy, że próbując karmić podopiecznych

zoo, narażają również siebie.

Bowiem niektóre z obdarowywanych

stworzeń czasami niespodziewanie same

bronią się przed dodatkowym posiłkiem.

W Łodzi kuce pogryzły karmiących ich ludzi,

w Krakowie zrobiły to wydry, a we

Wrocławiu małpy.

Niekiedy dochodzi do jeszcze innego

rodzaju dramatycznych wydarzeń. Ludzie

dla zabawy rzucają bowiem na wybiegi

kapsle, monety, metalowe puszki, długopisy,

a nawet różne ostre przedmioty.

Zwierzęta mogą się poważnie zranić.

Z żołądków kilku uchatek lekarze wyciągnęli

kiedyś pół wiadra żyletek, haczyków

i kamieni. A pewien struś zginął, ponieważ

połknął 15-centymetrowy szpikulec.

Z kolei orangutan o mało nie spłonął

żywcem, bo bawił się podrzuconą mu zapalniczką.

Dyrektor wrocławskiego zoo Antoni

Gucwiński (74 l.) twierdzi, że najważniejsze

jest to, by podczas wizyty w ogrodzie

zwierzęta traktować jak gospodarzy.

– Gdy idziemy do znajomych z wizytą, to

nie krzyczymy im do ucha, nie plujemy

i nie rzucamy jedzeniem po ich mieszkaniu.

Nie róbmy więc tego również w ogrodach

zoologicznych – mówi ten znany

specjalista.

Jeżeli już ktoś bardzo chce uraczyć

zwierzęta jakimś jedzeniem, może się

w tej sprawie zwrócić do pracowników

zoo. W większości placówek dzieciom

rozdawane są marchewki, siano czy

jabłka. Wtedy pod fachową kontrolą dokarmiają

one kuce, osły albo świnie

wietnamskie.

M.K. na podst. „Dziennika”

 

 

„WPROST” 32/33(1285), 12-19.08.2007 r. NAUKA / ZDROWIE

PLAGA ŁOSOSIOWA

FARMY RYBNE TO WYLĘGARNIE CHORÓB I PASOŻYTÓW

Jeśli rybne farmy gruntownie się nie zmienią, czyste i obfitujące w ryby morza przejdą do historii. Hodowla owoców morza i ryb (zwana akwakulturą) miała się przyczynić do wzmocnienia ochrony naturalnych zasobów oceanów. Dzieje się odwrotnie – akwakultura stanowi dla nich dodatkowe zagrożenie. Rybołówstwu grozi więc potężny kryzys, gdyż oceany przestały być bezdenną spiżarnią.

 

RYBA PRZEMYSŁOWA

W Atlantyku Północnym, jednym z najbardziej przetrzebionych akwenów, popularnych fląder, dorszy, morszczuków, tuńczyków jest sześciokrotnie mniej niż sto lat temu. Tymczasem popyt na białko rośnie na całym świecie. Dlatego tak wielkie nadzieje wiązano z hodowlą ryb.

Co druga ryba, która trafia na stół, pochodzi z hodowli. Akwakultura jest najszybciej rosnącą gałęzią światowej gospodarki – co roku jej produkcja zwiększa się o ponad 10 proc. Tempo jej rozwoju to fenomen, gdyż wiąże się z udomowianiem nowych gatunków. Proces, który na lądach trwał 11 tys. lat, w morzach przebiega niemal na naszych oczach. W ostatnim stuleciu zaczęto hodować 430 gatunków (w ostatniej dekadzie – 107), co stanowi 97 proc. hodowanych obecnie wodnych organizmów. Niestety, to sukces pozorny – naukowcy coraz głośniej przestrzegają, że ta rewolucja przyspiesza trzebienie dzikich gatunków i zagraża środowisku.

 

TUCZENIE TUŃCZYKA

Na wyhodowanie 1 kg łososia, tuńczyka, dorsza czy krewetek trzeba przeznaczyć 2-5 kg innych ryb – sardyn, śledzi, makreli i innych niewielkich gatunków o tłustym mięsie. Według prof. Daniela Pauly’ego z University of British Columbia, to się po prostu nie opłaca, gdyż produkcja białka zwierzęcego wcale nie rośnie, lecz maleje. Ponadto duże farmy ryb produkują ścieki niczym małe miasto. Co to oznacza, można zobaczyć w Chile, gdzie eksport łososi przynosi rocznie 1 mld dolarów. W rejonach, w których koncentruje się hodowla, na wodzie unoszą się resztki ryb, zwierzęcego tłuszczu i paszy sojowej. W czasie odpływu zanieczyszczenia osiadają na plażach, które zwyczajnie cuchną. Tajlandia, światowy potentat w eksporcie krewetek, ma 25 tys. farm tych skorupiaków. Ceną za zysk z hodowli krewetek jest księżycowy krajobraz dominujący w przybrzeżnym pasie lądu. Drzewa mangrowe obumarły, a na szarej, spopielałej ziemi nic nie rośnie. To skutek odprowadzania ścieków z farm krewetek, które powodują wysokie zasolenie gleby i wody. Z podobnymi zniszczeniami muszą się liczyć Brazylia, Indie, Ekwador oraz południowe regiony Stanów Zjednoczonych.

 

ZMORA HODOWCÓW

W hodowlach choroby i pasożyty szerzą się niczym pożar. Zmorą jest tajemnicza choroba zwana zakaźną anemią łososi (ISA – infectious salmon anemia). Chore ryby mają krwawe plamy, wzdęte brzuchy, i wolno się poruszają. Z powodu ISA w Szkocji w latach 1998-1999 wybito wszystkie ryby hodowane w promieniu 25 mil od centrum epidemii (straty szacowano na 32 mln dolarów). W 1999 r. ISA kosztowała Norwegię 11 mln dolarów, a Kanadę – 14 mln dolarów.

Hodowcy próbują się chronić przed stratami, dodając do paszy i wody leki. Niektóre ze stosowanych antybiotyków łatwo przenikają do środowiska. W 2006 r. w dostarczanych do Europy krewetkach z Tajlandii i Wietnamu odkryto nitrofuran – antybiotyk mający działanie rakotwórcze. Podobne praktyki odkryto w Chinach. W lipcu 2007 r. amerykańska Food & Drug Administration ogłosiła wstrzymanie transportów hodowlanych ryb z tego kraju., bowiem często zawierają nielegalne w USA substancje – poza nitrofuranem również zieleń malachitową, fiolet gencjanowy oraz fluorochinolony.

Chore lub zaatakowane przez pasożyty ryby zagrażają dzikim gatunkom. Zdarza się, że hodowlany narybek ucieka na pełne morze, gdy zagrodę z siatki uszkodzą sztorm lub drapieżniki. Wszy morskie – pasożytnicze skorupiaki z gatunków Caligus elongatus i Lepeophtheirus salmonis żywiące się tkankami żywych ryb – to prawdziwa plaga okolic, w których się hoduje łososie. Niewielka w porównaniu z wyrośniętą rybą wesz jest dla narybku jak 25-kilogramowa pijawka dla dorosłego człowieka. W Irlandii ten pasożyt przyczynił się niemal do całkowitej likwidacji populacji pstrągów. Poza tym ryby uciekające z hodowli będą konkurować o pokarm i miejsca rozrodu z żyjącymi wolno gatunkami. Mogą się też krzyżować z dziką populacją i przekazywać jej osłabione geny.

 

RATUNEK W MAŁŻACH

Spośród 220 gatunków ryb i innych organizmów hodowanych na skalę przemysłową najmniej szkodzą środowisku małże. Omułki i ostrygi są filtratorami wody. Zastrzeżeń nie budzą także farmy raków. W Chinach te skorupiaki rosną razem z ryżem na zalanych wodą polach. Równie nieszkodliwe są słodkowodne roślinożerne ryby – karp, tilapia i sum.

Prowadzone są prace nad nowymi metodami hodowli. Dobre efekty dają eksperymenty prowadzone w Kanadzie na University of New Brunswick. W zbiornikach z łososiami są umieszczane małże i listownica cukrowa – glony o kilkumetrowych liściach. To bardzo wydajne połączenie, gdyż zanieczyszczające środowisko odpady z hodowli łososia są wykorzystywane jako pokarm przez inne organizmy. Okazuje się, że towarzystwo ryb dobrze służy i małżom, i glonom, które w takich warunkach bardzo szybko rosną.

 

Eksperci zalecają, by hodowla odbywała się w zbiornikach o litych ścianach, które odgrodzą hodowlę od otaczającej wody i pozwolą kontrolować ścieki. Inna propozycja to podwodne kamery monitorujące tempo żerowania ryb, by niepotrzebnie nie dosypywać karmy.

Ewa Nieckuła ( e.nieckula@wprost.pl )

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [21.04.2009, 19:26] 5 źródeł

MAMY WIĘCEJ RYBAKÓW NIŻ... RYB

Gospodarkę rybną czeka katastrofa - uważa Komisja Europejska.

Zdaniem urzędników UE rybacy powinni wziąć na siebie większą odpowiedzialność za połowy. Według ostatniego raportu na wodach należących do UE połowy powinny zostać ograniczone o 30 procent. W najgorszej sytuacji znajdują się dorsze z Morza Północnego, którym zagraża wyginięcie.

Chociaż wielkość floty rybackiej zmniejsza się w Europie o około 2-3 procent rocznie to jednak nie przekłada się to na zmniejszenie ilości połowów. Powodem jest coraz lepsze wyposażenie łodzi - uważają członkowie KE.

Malejące zasoby to jednocześnie niższe połowy, w ten sposób tworzy się błędne koło - ostrzegają urzędnicy. TM

 

 www.o2.pl | Niedziela [19.04.2009, 14:41] 1 źródło

MYŚLIWI Z OCEANÓW GŁODUJĄ

Zwierzęta walczą z rybakami o każdy posiłek.

Jedzenia brakuje dużym i małym. Głodują wieloryby, tuńczyk, foki i maskonury. Najnowsze wyniki badań pokazują, że rabunkowe połowy ryb zagrażają myśliwym mórz i oceanów - donosi serwis "The Independent".

Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) twierdzi, że małe ryby, którymi żywią się ptaki i morskie ssaki stały się głównym celem połowów.

Ludzie zjedli już większe ryby, rybacy wypływają więc po mniejsze. Łowią ich cztery razy więcej niż pół wieku temu - twierdzi FAO.

Blisko 80 procent małych złowionych ryb jest przerabiana na olej albo jest przerabiane na karmę dla mięsożernych ryb, które hoduje się na farmach (np. łosoś). | JS

 

 

 www.o2.pl | Poniedziałek [27.07.2009, 16:19] 1 źródło

BOŻE KRÓWKI ATAKUJĄ POLSKĘ

Inwazja miliardów biedronek na zachodnie wybrzeże.

Są ich miliardy, prawdziwa inwazja, w życiu czegoś takiego nie widziałem. Niech miasto z tym coś zrobi, bo się ludzie wyniosą - "Gazeta Wyborcza" cytuje słowa  wypoczywającego w Świnoujściu Piotra Podbornego z Torunia.

 

Razem z mailem do gazety wysłał też zdjęcia oblepionych biedronkami namiotów plażowych, ubrań i ręczników. Zamiast opalać się, ludzie spędzają większość czasu na plaży oganiając się od owadów. Słowa turystów potwierdzają władze nadmorskich miast.

 

 Słyszeliśmy, że podobny problem występuje na całym wybrzeżu, od niemieckiego Ahlbecku aż do Rewala. Słyszałam, że to te azjatyckie biedronki - sugeruje Grażyna Melerska, zastępca naczelnika wydziału gospodarki komunalnej i środowiska w Urzędzie Miasta Świnoujście.

 

Ponoć to pogoda (ciepło i wilgoć) sprzyjają mszycom. A zaraz za nimi pojawiają się biedronki. Niestety najeźdźca z Azji jest wrogiem naszych rodzimych biedronek.

Zjadają ich jaja i larwy. Trzeba jednak pamiętać, że biedronka nie zaatakuje nikogo pierwsza. Ona tylko się broni - mówi "Gazecie Wyborczej" dr inż. Andrzej Mazur z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. | JS

 

 

„POLITYKA” nr 34 (2617), 25.08.2007 r.

SZPULA Z ULA!

Pszczoły znikają. Jest ich coraz mniej. Jeśli nic się nie zmieni, ucierpi na tym nie tylko przyroda, ale także gospodarka.

Pszczoły mają ciężkie życie. Klasa robotnicza pszczół żyje w przymusowym celibacie, zaś pszczelarze przywłaszczają sobie ciężko wypracowany przez nie miód. Na dodatek regularnie nękają je śmiertelne zarazy. Na początku XX w. pasożytniczy roztocz świdraczek pszczeli spowodował masowy pomór pszczół na całych Wyspach Brytyjskich. Od pełnej zagłady pszczoły uratował w latach 20. brat Adam, mnich z Opactwa Buckfast, któremu udało się wyhodować odporną na świdraczka krzyżówkę. W Ameryce – która pracy pszczół w dużej mierze zawdzięcza swą dzisiejszą potęgę – w 1987 r. pojawił się inny niszczycielski azjatycki roztocz Varroa destructor, który wcześniej zaatakował Europę. Kiedy już się wydawało, że warroza, której jest sprawcą, została opanowana, w styczniu 2007 r. z zachodu Stanów Zjednoczonych nadeszły złowrogie wieści o tajemniczym i masowym znikaniu całych pszczelich rojów. Dla podkreślenia wagi tego zjawiska nadano mu uczoną nazwę Colony Collapse Disorder (w skrócie CCD).

 

Ameryka kocha pszczoły

Warto zrobić historyczną dygresję, która pozwoli lepiej zrozumieć amerykańską wrażliwość na losy pszczół. W artykule „Ameryka odkryta i stracona”, opublikowanym w majowym numerze amerykańskiego wydania „National Geographic”, Charles C. Mann opisuje rewolucyjne zmiany, jakie w miejscowym środowisku naturalnym spowodował napływ do Ameryki europejskich osadników. Przyrodniczo było to dla nich obce środowisko, toteż „przetworzyli go w miejsce, które mogli zrozumieć. Czyniąc to, przypuścili na Północną Amerykę kompleksowy ekologiczny atak”.

 

W tej bitwie, która doprowadziła do dewastacji dawnego środowiska, szczególnie zasłużonymi żołnierzami (poza malarią i innymi sprowadzonymi z Europy patogenami) były pospolite europejskie pszczoły. Pierwsze roje przywieziono do Ameryki na początku 1622 r. do kolonii Jamestown. Produkując miód dokonywały jednak znacznie ważniejszej rzeczy – zapylały posadzone przez osadników drzewa owocowe i inne rośliny użytkowe, które bez pomocy tych owadów nie przynosiłyby plonów. Z czasem pszczoła stała się zwiastunem inwazji europejskich osadników. Kiedy stopniowo przemieszczali się na nowe tereny – pisał w 1782 r. autor „Listów amerykańskiego farmera” Jean de Crevecoeur – widok pierwszej zbłąkanej pszczoły „zasiewał smutek i konsternację w sercach Indian”.

 

Choć dziś, blisko 400 lat od przybycia pszczół europejskich na kontynent amerykański, gospodarka Stanów Zjednoczonych w znacznie mniejszym stopniu opiera się na rolnictwie i hodowli, ich wkład w dochód narodowy kraju jest nadal duży. Roczna produkcja miodu warta jest 200 mln dol., co stanowi niewielki ułamek ich gospodarczej wartości. Ale od zapylania przez pszczoły zależy 90 proc. amerykańskiej produkcji jabłek, czarnych jagód, cebuli i brokułów, 27 proc. pomarańczy, a migdałów bez nich w ogóle nie dałoby się uprawiać. Według szacunków departamentu rolnictwa, około jedna trzecia całkowitej produkcji żywności roślinnej w Stanach Zjednoczonych wymaga współudziału pszczół i – jak oświadczył pod koniec czerwca minister rolnictwa Mike Johanns – całkowite ich wyginięcie spowodowałoby straty ekonomiczne sięgające 75 mld dol. rocznie.

 

Trzecia po komarze

Zważywszy na gospodarcze znaczenie pszczół, nie można się dziwić, że od dawna interesują się nimi uczeni. Ostatnio ciekawią genetyków. W 2001 r. utworzono w USA konsorcjum z kilku wielkich instytucji naukowych. Jego zadaniem było odczytanie kodu genetycznego pszczoły. Wśród owadów jest ona trzecim gatunkiem, jaki spotkało to wyróżnienie. Wyprzedziły ją: muszka owocowa oraz przenoszący malarię komar i był to wybór dość oczywisty. Zainteresowanie pszczołą, obok motywacji ekonomicznej, miało także uzasadnienie czysto poznawcze. Jest ona gatunkiem o złożonej strukturze społecznej i rozszyfrowanie jej genów mogłoby rzucić pewne światło na kwestię genetycznego uwarunkowania skomplikowanych zachowań. Pierwsze ustalenia na temat jej genomu opublikowano w ubiegłym roku i choć na głębszą analizę trzeba będzie poczekać, to, czego już się dowiedzieliśmy, jest interesujące.

 

Po pierwsze, w porównaniu z komarem i muszką owocową ewolucja pszczoły odbyła się wolniej. Może to mieć związek z jej udomowieniem, które wyeliminowało wiele środowiskowych stresów przyspieszających selekcję. Co więcej, genom pszczoły zawiera pewne odpowiedniki ważnych genów, które – jak dotąd sądzono – pojawiły się dopiero u ssaków. Czyżby jej skłonność do współpracy z ludźmi wynikała z pewnego genetycznego powinowactwa? W sumie genom jej zawiera 236 mln par nukleotydów, czyli jest ponaddziesięciokrotnie uboższy od genomu człowieka (ok. 3 mld) i składa się z 10 tys. genów. Jak twierdzą naukowcy, 163 z tych genów koduje receptory zapachu, a jedynie 10 receptory smaku. Pszczoły kierują się więc raczej „nosem” niż „językiem”. Ich historia jest zadziwiająco podobna do historii gatunku ludzkiego, ponieważ, jak twierdzą badacze, gatunek ten powstał w Afryce i rozprzestrzenił się w Europie drogą co najmniej dwu wielkich migracji.

 

Porzucona królowa

Poznanie pszczelego genomu nie zbliżyło nas jednak na razie do rozwiązania zagadki obecnego pomoru amerykańskich pszczół. Wspomniany na wstępie fenomen objawia się w ten sposób, że z uli znikają niespodziewanie wszystkie dorosłe pszczoły nie pozostawiając po sobie trupów, natomiast porzucając dorastające w plastrach potomstwo i dobrze zaopatrzone magazyny żywności – a także bezradną królową-matkę. Przyczyny tej nagłej dezercji pozostają zagadką i na ten temat wysunięto wiele, karkołomnych niekiedy, hipotez. W kręgu podejrzeń jest wyczerpanie źródeł pokarmu, pestycydy, roztocza, grzybica bądź inne niezidentyfikowane patogeny, genetycznie zmodyfikowane rośliny uprawne, a nawet fale elektromagnetyczne generowane przez telefonię komórkową. Aż dziw bierze, że nie ma na tej liście efektu cieplarnianego...

 

W 1994 r. liczba dzikich pszczół zmniejszyła się o 98 proc. W tym samym czasie liczba uli utrzymywanych przez pszczelarzy zmniejszyła się o połowę i winę za to ponosiła wspomniana warroza. Obecny kryzys spowodowany przez CCD ma jakoby jeszcze bardziej apokaliptyczne proporcje. Doniesienia o znikaniu rojów dotarły już z co najmniej 24 stanów. Podobne raporty napływają także z Polski, Grecji, Włoch, Portugalii i Hiszpanii, choć brak potwierdzenia, że dotyczą one tego samego zjawiska.

 

Trupy po roju

Tymczasem, jak donoszą pszczelarze z Arizony, odporność na CCD wykazują pszczoły afrykańskie. Nie wiadomo, czy jest to wiadomość dobra czy zła. W połowie minionego stulecia 26 królowych-matek tego gatunku sprowadzono do badań naukowych z Tanzanii do Brazylii, gdzie w 1957 r. uciekły z laboratorium i zaczęły powoli migrować na północ. Wędrując, afrykańskie pszczoły krzyżują się z pszczołami europejskimi i przekazują im cechy, jakim zawdzięczają swą niepochlebną reputację. Są one, na przykład, znane z tego, że jeśli opiekujący się ich ulem pszczelarz zbyt często je niepokoi, cała kolonia pakuje się i odlatuje w nieznane. Co jednak ważniejsze, są one bardziej agresywne, a trasa ich przelotu przez Południową i Środkową Amerykę usłana jest ludzkimi trupami. Do dziś od ich żądeł zginęło około tysiąca osób. W Meksyku w latach 1988–1995 zanotowano 175 śmiertelnych przypadków użądleń.

 

Pierwsza afrykańska pszczoła przekroczyła granicę Stanów Zjednoczonych w 1990 r. Dziś zafrykanizowane pszczoły zadomowiły się już we wszystkich południowych stanach, od Kalifornii do Florydy, i zabiły ok. 20 osób. Nawet gdyby uznać, że jest to nieuchronna cena za ich usługi zapyleń, nie wiadomo, czy mogą one zrekompensować ewentualną utratę pszczoły europejskiej. Nie są równie jak ona pracowite i znacznie mniej odporne na niskie temperatury panujące na dużej części terytorium USA.

 

Na razie nie pozostaje nic innego, jak łudzić się nadzieją, że pogłoski o katastrofie CCD są przesadzone. Nie wszystko jeszcze stracone – amerykańskie pszczoły, jak doniosła na początku marca światowa prasa, cieszą się pełnym zrozumieniem i poparciem Hillary Clinton, prawdopodobnego kandydata Partii Demokratycznej na prezydenta Stanów Zjednoczonych...

Krzysztof Szymborski

 

 www.o2.pl | Wtorek [17.02.2009, 22:24] 3 źródła |

LUDZKOŚĆ BĘDZIE GŁODOWAĆ, BO WYMIERAJĄ PSZCZOŁY

A bez tych owadów nie będzie można zapylić wielu upraw.

Naukowcy alarmują. Pszczoły wymierają na całym świecie. Dla ludzkości oznacza to jedno - głód. A to dlatego, że jedną trzecią naszego pożywienia jemy właśnie dzięki pszczołom, które zapylają rośliny.

Za zbliżającą się zagładę całej populacji pszczół odpowiadają w równym stopniu infekcje bakteryjne, brak pożywienia, pestycydy i błędy w hodowli. Ale za osłabienie ich organizmów odpowiada jednak roznoszona przez roztocza warroza - donosi magazyn "New Scientist".

 

W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii zginęła jedna trzecia pszczół. We Włoszech zginęła prawie połowa. Epidemia przeszła nad Europą i pierwsze doniesienia o śmierci pszczół dochodzą z Indii i Chin.

 

Warroza powoduje podatność na ataki wirusów. Jedynym kontynentem wolnym od roztocza "Varroa destructor" jest na razie Australia. Rozwiązaniem problemu wymierania kolonii zajmują się naukowcy z 36 państw, pracujący nad projektem COLOSS.

 

Bez pieniędzy nie będziemy wstanie niczego zrobić. W tej chwili nie możemy nawet ocenić sytuacji jaka panuje w koloniach w Europie, nie mówiąc już o całym świecie - martwi się Peter Neumann ze szwajcarskiego oddziału COLOSSa w Brnie. J

 

 

 www.o2.pl | Piątek [16.01.2009, 17:26] 4 źródła |

OCIEPLENIE KLIMATU SPRZYJA EPIDEMIOM

Przykładem może być Belgia, która w 2007 roku "zaraziła" swoich sąsiadów nefropatią.

Wirus Puumala, wywołujący nefropatię, rozniosły nornice rude. A stało się tak dzięki ociepleniu klimatu.

Nornice żywią się głównie nasionami. Coraz cieplejsze lato i mniej mroźne zimy powodują, że gryzonie mają pod dostatkiem pożywienia i ich populacja rośnie. Ponieważ nornice żyją w sąsiedztwie osiedli mieszkalnych, o zarażenie nietrudno - tłumaczy dr Jan Clement z wydziału Mikrobiologii i Immunologii Uniwersytetu w Lowanium.

Zanalizował on ponad 2000 przypadków nefropatii u belgijskich pacjentów. Wedle jego ustaleń apogeum zapadalności na tę chorobę miało miejsce w latach 2005-2007. W tym samym czasie zapadalność na nefropatię rozszerzyła się na kraje sąsiadujące z Belgią: Holandię, Luksemburg, Francję i Niemcy.

Objawami nefropati są m.in. nadciśnienie, choroby nerek i krwiomocz. AB

 

 www.o2.pl | Czwartek [09.04.2009, 17:48] 1 źródło

DOMOWE ZWIERZĘTA OFIARAMI GLOBALNEGO OCIEPLENIA

Wyższe temperatury sprzyjają wylęganiu pasożytów.

Populacja kleszczy w Europie zdaje się rosnąć z roku na rok. Zimy stają się łagodniejsze, więc insekty zaczynają zagrażać zwierzętom w wolnych od nich dotąd porach roku - ostrzega "New Scientist".

Kleszcze mogą zarazić psy chorobą podobną do malarii - babesjozą.

W krajach jak Polska, Niemcy czy Holandia, gdzie kiedyś pojawiała się ona bardzo rzadko, staje się coraz bardziej groźna - czytamy w "NS".

Fredereic Beugnet z Merial Animal Health ostrzega przed rosnącym problemem przenoszonego przez pchły kociego tyfusu.

Claudio Genchi z uniwersytetu w Mediolanie ostrzega z kolei właścicieli psów przed coraz powszechniejszymi, przenoszonymi przez komary nicieniami Dirofilaria immitis. JS

 

 www.o2.pl | Piątek [20.03.2009, 10:38] 4 źródła |

GROZI NAM EPIDEMIA GŁODU?

Groźna plaga niszczy zbiory pszenicy na świecie.

Zarodniki rdzy źdźbłowej, która pojawiła się w Ugandzie w 1999 roku, przenosi na duże odległości wiatr. Epidemia zniszczyła już zbiory w Etiopii i Kenii oraz Jemenie. Teraz dotarła z Afryki do Iranu.

Według biologów epidemia może zaatakować zboża w Azji Środkowej i w Indiach. Zagrożone jest już około 80 procent upraw w Azji i Afryce, m.in. w Afganistanie, Pakistanie, Turkmenistanie, Uzbekistanie i Kazachstanie.

To zagłada dla producentów chleba pszennego na całym świecie. Wcześniej lub później dotrze do Ameryki Północnej, Europy, Australii i Ameryki Południowej - powiedział Norman Ernest Borlaug, laureat Nagrody Nobla, który zapoczątkował tzw. zieloną rewolucję w krajach Trzeciego Świata.

 

Rdze są pasożytami, które na częściach nadziemnych roślin wytwarzają skupienia zarodników - plamy o rdzawym lub żółtym zabarwieniu. Pochodzące z nich ziarno jest bardzo niskiej jakości. TM

 

[To są skutki upraw monokulturowych, wylesiania, co umożliwia łatwe przenoszenie plag. – red.]

 

 www.o2.pl | Środa [08.04.2009, 20:31] 2 źródła

MOŻE ZABRAKNĄĆ CZEKOLADY

Grzyb zagraża brazylijskim uprawom kakaowca.

Za rok na Wielkanoc w sklepach może już nie być czekoladowych króliczków. Chrześcijańskiego symbolu odrodzenia, jajek, wykonanych z kakaowej masy, w króliczym koszyczku też może nie być. Za ewentualny kryzys na rynku czekolady odpowiadać będzie grzybica.

 

Moniliophthora roreri oraz Crinipellis perniciosa już od kilku lat pustoszą uprawy kakaowca w Ameryce Środkowej i Południowej. Grzyby atakują wszystkie części kakaowca, a zaatakowane grzybem owoce stają się czarne. Zaatakowane przez pierwszego grzyba kakaowce wyglądają jak pokryte szronem. Drugi grzyb objawia się naroślami przypominającymi miotłę (stąd angielska nazwa witches broom - miotła czarownicy) - czytamy na serwisie "biolog.pl".

 

Najnowszym zagrożeniem jest wirus CSSV (wirus spuchniętej łodygi kakaowca). Jest on dużo groźniejszy i, niestety, atakuje w Afryce Zachodniej. Choć kakao pochodzi z Ameryki Południowej, 70 proc. upraw jest właśnie w Afryce. Tegoroczne światowe uprawy zmniejszą się o prawdopodobnie o jedną trzecią.

 

Coraz częściej kakao uprawia się jako monokulturę. To ułatwia przenoszenie się chorób. Drzewka rosną w rejonach coraz częściej dotykanych przez suszę. Brak wody dodatkowo je osłabia - tłumaczy Paul Hadley z uniwersytetu w brytyjskim Reading.

 

Sprawa CSSV stała się na tyle paląca, że za powstrzymanie wirusa wzięli się genetycy. Rozpoczęto niedawno przyśpieszone badania nad genomem kakaowca.

 

Poznając mapę genów rośliny będzie można zaszczepić ją skutecznie przed atakiem CSSV. Nim to się stanie jedyną formą obrony jest wycinanie milionów zdrowych drzewek, by stworzyć zaporę między chorymi a zdrowymi uprawami - czytamy w "New Scientist". JS

 

 

 

 

„WPROST” nr 29, 18.07.2004 r.

KOMAR Z WYROKIEM ŚMIERCI

WIRUS ZACHODNIEGO NILU, KTÓRY WYWOŁAŁ EPIDEMIĘ W AMERYCE, DOTARŁ JUŻ DO POLSKI

(...) – Zarazek zaatakował już niektóre wróble i mazurki schwytane na skraju Puszczy Kampinowskiej w podwarszawskich Łomiankach – twierdzi prof. Józef Knap, doradca Głównego Inspektora Sanitarnego. Podobnie było pod koniec lat 90. w USA, gdzie najpierw masowo padały ptaki i zwierzęta, głównie konie, a dopiero potem wirus przeniósł się na ludzi. Od tej pory krąży we wszystkich stanach USA i w Kanadzie. Wniknął do krwioobiegu ponad 300 tys. Amerykanów, ponad 4 tys. osób zachorowało, a 240 chorych zmarło. Czy tak samo będzie w Polsce?

(...)

W Europie wirus zadomowił się już w Grecji, Hiszpanii, Portugalii, we Włoszech i w Rumunii, gdzie zachorowało prawie 1,5 tys. osób, a 50 zmarło. Pojedyncze przypadki zachorowań odnotowano również u niemal wszystkich naszych sąsiadów: w Czechach, na Słowacji, Ukrainie i Białorusi.

Groźny wirus prawdopodobnie przeniosły do Polski ptaki migrujące z regionów tropikalnych. Od nich zaraziły się miejscowe...

(...)

Zarazki roznoszą głównie komary, a także meszki , muchówki, kleszcze - stawonogi, które żywią się zarówno krwią ptaków, jak i ssaków.

(...)

W Polsce nie prowadzi się na razie żadnych badań sprawdzających, czy chorzy na zapalenie opon mózgowych i mózgu byli zainfekowani wirusem gorączki Zachodniego Nilu, tymczasem aż 80 proc. tego typu zakażeń przebiega bezobjawowo. Okres wylęgania się choroby trwa 2-10 dni, a dolegliwości przypominają objawy grypy, z narastającą gorączką, dreszczami, ogólnym rozbiciem, bólami głowy i nieżytem żołądkowo-jelitowym. (...) Niektóre zainfekowane osoby mają objawy polio z ostrym porażeniem mięśni. Od 5 do 15 proc. osób dotkniętych gorączką umiera na skutek powikłań.

EBOLA W EUROPIE?

Do tej pory większość arbowirusów atakowała gęsto zaludnione tereny w krajach Trzeciego Świata, zwłaszcza położone w strefie międzyzwrotnikowej. Wzrost temperatury w ostatnich latach sprawił, że przenoszące śmiertelne choroby owady znajdują odpowiednie warunki do życia tam, gdzie dotychczas było im zbyt chłodno. Rozprzestrzenianiu się wirusów i pasożytów sprzyjają też coraz częstsze podróże oraz sprowadzanie zwierząt i roślin z egzotycznych zakątków świata.

 

We Włoszech zidentyfikowano pochodzącego z Azji komara tygrysiego, który przenosi wirusy powodujące zapalenie mózgu i gorączkę denga. Na Bałkany, do basenu Morza Śródziemnego i Morza Czarnego oraz na Węgry dotarła przenoszona przez kleszcze tzw. gorączka Krym-Kongo, która wywołuje silne wymioty, biegunkę i krwotoki. Jest szczególnie niebezpieczna, ponieważ można się nią zarazić od człowieka.

 

Poza strefą zwrotnikową pojawiła się również choroba denga, która występuje już w ponad 100 krajach i coraz szybciej przesuwa się na północ. Niedawno pierwszy raz pojawiła się na Hawajach. Według WHO, wirus tan zagraża 40 proc. ludzi na świecie. Leiszmaniozę trzewną można „przywieźć” z południa Włoch. W naszym kraju z objawami tej choroby do lekarzy trafia około 10-20 osób rocznie.

- Do Polski może powrócić malaria, ponieważ jest u nas dużo jej przenosicieli - komarów z rodzaju Anopheles, które wylęgają się m.in. w pobliżu lotniska Gdańsk-Trójmiasto - podkreśla dr Beata Biernat.

Malarią może nas zarazić komar, który dostał się do Polski w samolocie, lub rodzimy widliszek, który nakarmił się krwią turysty wracającego ze strefy tropikalnej. W Europie w ostatnich 20 latach zarejestrowano 64 przypadki tej choroby. Za kilka lat większość ludzi będzie narażona na choroby tropikalne, nawet na wywoływaną przez wirus Ebola wyjątkowo groźną gorączkę krwotoczną.

Monika Florek

 

 

„FAKTY I MITY” nr 35, 08.09.2005 r.

PANDEMIA

W Rosji rozprzestrzenia się ptasia grypa. Najpoważniejsza jest sytuacja na Syberii, gdzie infekcje pojawiają się w coraz to nowych regionach. To dopiero początek...

Pierwszy przypadek odnotowano w lipcu. Od tego czasu choroba pojawiła się w pięciu obwodach. Jeden z nich graniczy z europejską częścią Rosji. Wirus przyniosły z Azji Południowo-Wschodniej migrujące ptaki. Szczep grypy H5N1 może być zabójczy dla ludzi. Epidemiolodzy i lekarze są coraz bardziej zaniepokojeni możliwością pandemii, która może zdziesiątkować ludność planety.

Nie tylko oni ostrzegają. Wielka kanadyjska firma brokerska BMO Nesbitt Burns analizuje konsekwencje, jakie rozprzestrzenianie się zabójczego wirusa może mieć w sferze biznesowej. Ich rozmiary byłyby porównywalne z wielką depresją lat trzydziestych XX wieku. Wartość nieruchomości gwałtownie się obniży,

 

bankructwa będą masowe, ubezpieczalnie pójdą z torbami. Handel międzynarodowy się załamie. Linie lotnicze przestaną funkcjonować, transport towarów zamrze, wyparuje turystyka. „Na całym świecie będzie miał miejsce kompletny krach gospodarczy”. Ta sytuacja spowoduje ogólnoświatową panikę.

Światowa Organizacja Zdrowia, ONZ i eksperci od pewnego czasu ostrzegają, że świat może być już na krawędzi pandemii. Specjaliści od chorób zakaźnych w USA alarmują, że przygotowania do odparcia zarazy są zbyt powolne. Sądzą, że na ptasią grypę może zapaść 90 milionów Amerykanów, a ponad 200 tysięcy umrze.

Obecnie wirus H5N1 dziesiątkuje drób w Azji. Nawet jeśli pandemia miałaby względnie łagodny przebieg, szacuje się, że jedna trzecia ludności na ziemi zachorowałaby w ciągu kilku miesięcy, a miliony ludzi by umarły. Wszystko to mogłoby nastąpić w ciągu 18-24 miesięcy. Amen...?

PZ

 

 

 www.interia.pl

ZAATAKUJĄ NAS NOWE, TROPIKALNE CHOROBY

W związku ze zmianami klimatu już niedługo chorować będziemy na choroby charakterystyczne dla cieplejszych stref klimatycznych.

 

O zagrożeniach z tym związanych rozmawiali eksperci z całej Europy na dwudniowym spotkaniu Europejskiego Centrum Zapobiegania i Kontroli Chorób (ECDC) w Sztokholmie. - Musimy zdawać sobie sprawę z istniejącego ryzyka - apeluje Reanaud Lancelot z francuskiego instytutu CIRAD.

 

Chodzi głównie o choroby przenoszone przez wektory, czyli organizmy będące "transporterem" dla źródła zakażenia jak na przykład komary. - W najbliższym czasie przypadki zachorowań na takie choroby jak kleszczowe zapalenie mózgu czy gorączka chikungunya zaczną występować w niespotykanych dotąd liczbach i w miejscach, gdzie dotychczas ich nieodnotowywano - stwierdza Zsuzsanna Jakab, przewodnicząca ECDC.

 

Ocieplenie klimatu nie jest tutaj jedynym winowajcą. Liczba zachorowań wzrasta też w wyniku procesów globalizacji. Ludzie podróżują coraz więcej a z nimi jeżdżą po świecie zarazki.

 

Przykładem może być przypadek z zeszłego roku, gdy podróżnik zarażony gorączką chikungunya w Indiach został ugryziony przez komara we Włoszech i zapoczątkował wybuch epidemii, w wyniku której na tę chorobę zachorowało 250 osób.

 

Komar, który ugryzł podróżnika, nie był takim samym komarem jaki spotykamy u nas, tylko bardziej ciepłolubną odmianą. Ta pojawiła się we Włoszech dopiero niedawno. Nasz rodzimy, europejski komar nie przenosi tej choroby.

 

- Najbardziej prawdopodobne scenariusze zmian klimatu przewidują, że w wielu regionach Europy będzie coraz cieplej i wilgotniej. Oprócz chikungunya możemy spodziewać się przybycia gorączki Zachodniego Nilu, dengi czy goraczki doliny ryftowej - dodaje Jakab.

 

Kleszczowe zapalenie mózgu, najgroźniejsza w Europie infekcja atakująca centralny ośrodek nerwowy, drastycznie rozszerzy zakres występowania. - Widać to już w statystykach. W przeciągu 30 lat mamy 400-procentowy wzrost zachorowań na te chorobę - mówi Jakab.

 

Jak się bronić? - Musimy być przygotowani na możliwość wystąpienia nowych, niespotykanych chorób. Lekarze muszą wiedzieć, jak je rozpoznać, by móc zapobiec wybuchowi epidemii.

Tłum. ML

Źródło informacji: INTERIA.PL/AFP

 

 

„ANGORA: dodatek ANGORKA” nr 44, 30.10.2005 r.

PRZEDSZKOLAKI DO SZCZEPIENIA!

Wszystkie kilkuletnie dzieci powinny być szczepione przeciwko grypie, ponieważ to za ich pośrednictwem co roku rozwija się epidemia tej choroby. Specjaliści twierdzą, że jako pierwsi już pod koniec września ofiarą wirusa padają najmłodsi. Następnie zakażają nim dorosłe osoby. – Żłobki i przedszkola to wylegarnia infekcji – mówi dr John Brownstein z amerykańskiego Uniwersytetu Harwarda. Obecność kichających po powrocie do domu maluchów jest szczególnie groźna dla ich dziadków. Ze względu na podeszły wiek mają oni bowiem znacznie słabsze organizmy. Powikłania pogrypowe każdego roku są przyczyną śmierci kilkuset tysięcy osób świecie.

M.K. na podst. tygodnika „WPROST”

 

 

„METROPOL” 09.09.2004 r.

WIDMO HIV/AIDS NAD UNIĄ

W CAŁEJ EUROPIE ZACHODNIEJ ŻYJE OK. 580 TYS. OSÓB ZAKAŻONYCH HIV.

Krajom Unii i jej sąsiadom grozi epidemia AIDS, jeśli nie zostaną podjęte skoordynowane działania na rzecz jej przeciwdziałania. (...) Na początku lat 90. pojawiły się opinie, że epidemię AIDS w Europie Zachodniej udało się ustabilizować.

– Ta opinia okazała się przedwczesna. Liczba nowych zarejestrowanych zakażeń w Europie Zachodniej podwoiła się od 1995 r. – powiedział Teliczka. Należy też wziąć pod uwagę fakt, że wiele nowych zakażeń jest niezarejestrowanych i faktyczna liczba nosicieli HIV może być nawet kilkakrotnie wyższa.

PAP

 

 

„FAKTY I MITY” nr 51/52, 05.01.2005 r.

Według opublikowanego przez ONZ raportu, liczba osób zakażonych wirusem HIV przekracza już 40 mln. Prawie 5 mln spośród nich zaraziło się w roku 2005. Epidemia szczególnie szybko narasta we wschodniej Europie oraz środkowej i wschodniej Azji. W roku 2005 ponad 3 mln ludzi zmarło z powodu chorób związanych z AIDS, w tym ponad 500 tys. dzieci.

Dominika Nagel, Marek Szenborn

[Czyli wkrótce zarażonych będzie 1% mieszkańców Ziemi! Najlepszym środkiem zaradczym jest racjonalne myślenie i w wyniku tego odp. postępowanie zamiast emocjonalnego (np.: Co komu pisane..., Będzie, co ma być..., Jak ktoś ma umrzeć to i tak umrze..., Będę uważać a i tak cegłówka mi na głowę spadnie itp...) – red.]

 

 

„NEWSWEEK” nr 48, 03.12.2006 r.: (...) Każdego dnia wirusem HIV zakaża się na świecie 14 tys. osób. Ogólną liczbę chorych na AIDS i zakażonych szacuje się na ok. 40 mln osób. Ilu Polaków dotyczy ten problem?

A. Marzec-Bogusławska (A.M.): Od 1985 roku, który umownie traktuje się jako początek epidemii, do końca października 2006 r. wykryto w Polsce ok. 10,5 tys. zakażeń HIV. To oznaczałoby, że 2/3 (20.000) zakażonych w Polsce nie zdaje sobie sprawy, że są zakażone HIV. (...)

(...) Ok. 50% zakażeń dotyczy osób między 15. a 24. rokiem życia. Każdego dnia na świecie umiera z przyczyn związanych z HIV/AIDS około 8 tys. osób.W Polsce statystycznie każdego dnia dwie osoby dowiadują się, że są zakażone HIV. (...)

 

 

 www.o2.pl

Piątek, 12.09.2008 13:40

ZDROWIE: LEKI W WODZIE PITNEJ. PROBLEM JEST CORAZ POWAŻNIEJSZY

W amerykańskiej "kranówce" wykryto m.in. leki uspokajające, przeciwdrgawkowe oraz obniżające poziom cholesterolu.

 

Woda pitna w USA zawiera więcej leków niż dotychczas sądzono. Problem dotyczy 46 milionów Amerykanów - wynika z badań przeprowadzonych na zlecenie Associated Press.

 

Sytuacja ulega systematycznemu pogorszeniu. W podobnym badaniu wykonanym w marcu, wykryto że 41 milionów Amerykanów pije wodę, w której są chemikalia z leków.

 

Zdecydowana większość amerykańskich miast nie przeprowadziła testów wody pitnej na obecność leków. Osiem z nich - w tym Boston, Phoenix i Seattle - pomimo zwolnienia z testów, zdecydowało się na przeprowadzenie badań. Mieszkańcy mogli odetchnąć z ulgą. Leków w wodzie nie wykryto.

 

    Nie sądzę, byśmy mogli odkryć cokolwiek złego w naszej wodzie, ponieważ pochodzi ona z pierwotnych źródeł. Chcieliśmy jednak uspokoić mieszkańców naszego miasta i wykonaliśmy testy - powiedział Andy Ryan, rzecznik władz Seattle.

 

Jakie substancje wykryto w ostatnich badaniach? Środki przeciwbólowe i przeciwzapalne, hormony, antybiotyki, leki przeciwdrgawkowe, uspokajające i regulujące ciśnienie - to najczęściej występujące w amerykańskiej kranówce farmaceutyki. Ich stężenie jest bardzo niskie - kilka części na miliard. Nie wiadomo jednak, jaki wpływ ma regularne i trwające całe życie narażanie ludzi na ich działanie. Zdaniem specjalistów konsekwencje mogą się ujawnić nawet w kolejnych pokoleniach.

 

W niektórych miastach woda pitna zawierała ponad 50 farmaceutyków. W Chicago znaleziono leki obniżające poziom cholesterolu oraz pochodne nikotyny. Ponad 18 milionów ludzi w południowej Kalifornii narażonych jest na nieświadome przyjmowanie leków uspokajających oraz przeciwdrgawkowych. W New Jersey 850 tysięcy mieszkańców pije wodę ze środkami przeciwdrgawkowymi i stabilizującymi nastrój (karbamazepiną) oraz przeciwzapalnymi.

 

Podawane codziennie nawet śladowe dawki leków, mogą uszkadzać komórki mózgu, wpływać na zachowanie, zaburzać gospodarkę hormonalną człowieka - powołuje się na badania naukowców agencja AP.

 

Testy laboratoryjne na komórkach ludzkich dowiodły, że nawet małe ilości niektórych lekarstw mogą przyspieszać wzrost nowotworów. Obecność antybiotyków w wodzie sprawia też, że bakterie uodporniają się na nie i do terapii potrzebne są większe dawki lub zupełnie nowe leki. Powodują one też m.in. deformację ciał ryb i uszkodzenia ich organów rozrodczych.

 

Jaką drogą leki dostają się do wody pitnej? Część jest wydalana przez ludzi, część pochodzi od zwierząt, którym podaje się środki pobudzające wzrost i chroniące przed chorobami. Pozostałe są wynikiem wysypywania nieużywanych lub przeterminowanych leków do toalet. Oczyszczalnie nie potrafią usunąć wszystkich substancji - część z nich trafia z powrotem do wodociągów.

Bartosz Dyląg

bartosz.dylag@hotmoney.pl

 

 

„PRZEKRÓJ” nr 19, 09.05.2004 r.

TRUJĄCY DEPUTOWANI

Światowy Fundusz na rzecz Ochrony Przyrody przebadał w Strasburgu grupę 39 ochotników deputowanych do Parlamentu Europejskiego. W próbkach ich krwi poszukiwano śladów 101 toksycznych substancji stosowanych w produktach konsumpcyjnych.

Okazało się, że deputowani to chodzące zbiorniki toksyn – u rekordzisty wykryto aż 54 chemikalia z czarnej listy. Zaliczono do niej substancje o działaniu rakotwórczym, powodujące uszkodzenia organów wewnętrznych i systemu hormonalnego. Były tam pestycydy chloroorganiczne na czele ze słynnym DDT zakazanym od 1978 roku, polichlorobifenyle stopniowo wycofywane od 1979 roku i wiele dodatków stosowanych do poprawiania jakości tworzyw sztucznych.

Akcja miała na celu przekonanie Unii Europejskiej do ograniczania produkcji i wycofywania z obiegu szkodliwych produktów, które przez lata pozostają w ludzkim organizmie.

 

 

„METROPOL” nr 180, 7-9.10.2005 r.

ZATRUTA KREW

W naszej krwi można znaleźć kilkanaście różnych środków chemicznych. Wiele z nich powoduje raka i astmę.

Na zlecenie organizacji ekologicznej WWF holenderskie laboratorium przebadało próbki krwi trzypokoleniowych rodzin (matek, babć i córek) z 12 krajów Europy, w tym też z Polski. Krew uczestników była testowana na obecność 107 groźnych związków, z czego we krwi badanych znaleziono w sumie 73 z nich

We krwi badanych osób znaleziono co najmniej 18 związków chemicznych, które można spotkać w produktach codziennego użytku. Krew uczestników badania zawierała też związki, które dawno już wycofano z produkcji ze względu na ich szkodliwość, np. polichlorowane bifenyle.

Organizacja WWF zaapelowała o zaostrzenie przepisów kontroli substancji chemicznych.

PAP/DD

 

 

 www.o2.pl

Piątek [19.12.2008, 09:31]

SOKI OWOCOWE SĄ RAKOTWÓRCZE

Dodatkowo u mężczyzn mogą wywołać bezpłodność.

Do takich wniosków doszli uczeni i swoje badania opublikowali na łamach Analytical Chemistry.

 

    Napoje owocowe sprzedawane na rynkach takich jak Hiszpania i Wielka Brytania zawierają "stosunkowo wysoki" procent pestycydów - twierdza eksperci.

 

Jednak najwyższy poziom chemikaliów analitycy wykryli w próbkach pochodzących z Hiszpanii i Wielkiej Brytanii.

 

Pestycydy to substancje stosowane do zwalczania szkodników roślin uprawnych, a także robactwa w mieszkaniach, biurach i szpitalach.

 

Eksperci alarmują, że w większości krajów nie istnieją żadne przepisy regulujące dozwolony poziom pestycydów w sokach i napojach owocowych.

AH

 

 

 www.wprost.pl /Forum „Główne”

Autor: Kormak Mak Art

Obecnie około 150 tysięcy funtów uranu skaża wodę, glebę, powietrze i żywność Iraku i Kuwejtu, zaś epidemia raka już zbiera swoje żniwo wśród dzieci obydwu krajów. Niektóre źródła szacują, że w ciągu najbliższych 20 lat umrze około 500 tysięcy obywateli Iraku w wyniku śmiertelnego wpływu pozostałego po tych pociskach pyłu. Zachorowalność na raka w Iraku wzrosła do 6158 przypadków w 1997 z 4341 w 1991, liczba ta może być o wiele wyższa. Z powodu sankcji gospodarczych nie można zapewnić odpowiedniej pomocy medycznej chorym. Sankcje gospodarcze w połączeniu z trującym promieniowaniem, zbombardowanymi szpitalami, zatrutymi zasobami wód pitnych etc. spowodowały w ciągu ostatnich siedmiu lat śmierć 1,7 miliona Irakijczyków, głównie dzieci i ludzi starszych.

 

 

"NEWSWEEK"nr 39, 02.10.2005 r.

ROZCHWIANA

Kobiecość i męskość odejdą do lamusa, jeśli nadal będziemy zatruwać środowisko. W gminie Aamjiwnaang leżącej w kanadyjskim stanie Ontario w ostatnich czterech latach urodziło się osiemdziesiąt sześć dziewcząt, a tylko czterdziestu sześciu chłopców. Na ogół natura dba o to, by na świat przychodziło tyle samo noworodków męskich co żeńskich. Skąd więc ten brak równowagi?

 

Naukowcy zwrócili uwagę - o czym informuje brytyjski tygodnik "New Scientist" z 3 września - że gmina, w której męscy potomkowie stają się rzadkością, znajduje się w pobliżu dużego kompleksu przemysłowego, produkującego między innymi ftalany. To substancje chemiczne używane do nadawania miękkości wyrobom z plastiku, np. zabawkom czy butelkom dla niemowląt. Ale ftalany mają też groźne dla ludzi właściwości, bo zaburzają działanie naszego układu hormonalnego. Ich skład chemiczny jest bowiem taki, że działają na ludzi jak antyandrogeny, czyli niszczą męskie hormony. Z otoczenia przenikają do krwi, z krwi kobiet w ciąży do płodów, a tam jak niszczące naboje rozrywają testosteron, hormon, który zwykle daje sygnał genom do tworzenia męskiego ciała i odpowiednich dla tej płci narządów seksualnych. W wyniku napaści ftalanów na ludzki układ rozrodczy rodzi się więcej dziewczynek, a chłopcy mają zdeformowane genitalia i cierpią na niepłodność.

 

Endokrynolodzy od dawna alarmują, że tak groźne dla naszego zdrowia substancje jak ftalany są dziś wszechobecne. Znajdują się w wodzie deszczowej i wodzie jezior, w środkach czystości i rozpuszczalnikach, w domowym kurzu i kosmetykach. Są to składniki DDT, pestycydy i wiele innych produktów przemysłu chemicznego. Jedne z nich naśladują działanie kobiecych hormonów - estrogenów, inne blokują działanie hormonów męskich. Powodując zaburzenia płci i kłopoty z reprodukcją, mogą doprowadzić do drastycznego zachwiania równowagi płciowej. Czy świat opanują kobiety?

 

Trzeba pamiętać, że droga ludzkiego zarodka do uzyskania konkretnej płci jest nie tylko skomplikowana, ale i łatwo ulega deformacji. Płeć dziecka nie jest czymś zdecydowanym raz na zawsze od momentu połączenia się plemnika z komórką jajową. Nawet jeśli plemnik wniósł do tej spółki męski chromosom Y, do końca nie wiadomo, czy dziecko narodzi się z wszelkimi cechami chłopca. Bo formowanie płci zależy nie tylko od genów chromosomu Y otrzymanych wraz z plemnikiem, ale też od hormonów wytwarzanych na różnych etapach rozwoju płodu.

 

Przez mniej więcej sześć tygodni od poczęcia wszyscy jesteśmy rodzaju nijakiego. Bezpłciowi. Wczesny płód, niezależnie od tego, czy otrzymał instrukcję na męskie ciało, zawartą w chromosomie Y, czy też nie, nie ma jeszcze określonej płci. Ma natomiast podstawowe wyposażenie dla obu: początki kobiecych jajowodów i męskich nasieniowodów. Dopiero z upływem tygodni geny płci ujawniają swój komunikat. Płód z chromosomem Y zaczyna produkować androgeny, hormony męskie, wśród których najważniejszy jest testosteron. Pod jego wpływem formuje się męskie ciało i mózg. W przeciwnym razie pozostałby kobiecy.

 

Hormony zmieniają między innymi sposób połączeń neuronów w mózgu.

Doświadczenia na zwierzętach pokazują, jak można manipulować płcią mózgu na różnych etapach jego rozwoju. Wstrzykując na przykład żeńskim małpim płodom hormon męski w czasie formowania się ich mózgu, można spowodować, że genetyczne samice będą się w przyszłości zachowywać jak samce i zalecać do samic.

Podobnie obecność we krwi pępowinowej ftalanów (zwanych antyandrogenami) niszczących męskie hormony może doprowadzić do tego, że genetycznie męskie niemowlę przyjdzie na świat z kobiecymi narządami rozrodczymi lub z narządami tak zdeformowanymi, że trudno je zakwalifikować jako męskie lub kobiece.

A że tak się dzieje, dowiodła grupa amerykańskich naukowców z Rochester University w stanie Nowy Jork pod kierunkiem doktor Shanny Swan. Uczeni przebadali 346 kobiet w ciąży wraz z ich męskimi potomkami. We krwi matek przed porodem sprawdzano poziom zanieczyszczenia ftalanami. Noworodkom mierzono genitalia. Wrześniowy numer "Environmental Health Perspective" donosi, że wnioski z badań okazały się przerażające.

 

Chłopcy, których matki miały wysoki poziom ftalanów we krwi, byli 90 razy bardziej narażeni na to, że ich narządy płciowe będą zdeformowane i o wiele mniejsze niż normalne.

Podobne wnioski wyciągnęli autorzy raportu Greenpeace i World Wild Foundation "Prezent na życie. Niebezpieczne chemikalia we krwi pępowinowej". Stwierdzają w nim, że działania substancji chemicznych naśladujących ludzkie hormony są szczególnie niebezpieczne dla organizmu w okresach szybkich podziałów komórek, czyli we wczesnych stadiach rozwoju płodu.

Jeśli jednak hormony mają tak ogromne znaczenie w kształtowaniu płci, musimy mieć świadomość, jaki "prezent na życie" szykujemy swoim potomkom, oferując im już w okresie płodowym pokarm skażony chemikaliami. Pokarm, który zaburza równowagę hormonalną i poczucie, że należą do tej, a nie innej płci.

 

W setkach produktów, z jakimi mamy na co dzień do czynienia, znajdują się nie tylko związki chemiczne niszczące hormony męskie, ale także naśladujące działanie estrogenów - kobiecych hormonów płciowych.

W organizmach ludzkich hormony te są wytwarzane w ilościach precyzyjnie kontrolowanych przez układ gruczołów wydzielania wewnętrznego i związanych z nimi enzymów.

Dodatkowe estrogeny z zewnątrz szkodzą więc zarówno kobietom, jak i mężczyznom. U tych pierwszych zwiększają ryzyko zachorowań na nowotwory piersi, ponieważ przyśpieszają tempo podziałów komórek w tym gruczole. U tych drugich - co wykazali naukowcy z King's College w Londynie - zmniejszają zdolności reprodukcyjne.

 

Prof. Lynn Fraser, kierująca badaniami, przedstawiła jeden z mechanizmów tej destrukcji. Naturalny estrogen, obecny w kobiecych narządach rozrodczych i w spermie, jest potrzebny w procesie zapłodnienia. Przyśpiesza osiąganie dojrzałości przez plemniki i ułatwia im wnikanie do komórki jajowej.

Natomiast estrogeny przedostające się do męskiego organizmu z otoczenia doprowadzają plemniki do stanu pełnej dojrzałości, niezależnie od tego, czy zbliża się moment kontaktu z płcią przeciwną, czy nie.

 

Tymczasem sperma, która nie jest w kontakcie z narządami kobiecymi, szybko traci zdolność do zapładniania i staje się bezużyteczna. Oznacza to zmniejszoną zdolność mężczyzn do posiadania potomstwa.

Okazało się też, że skutki narażenia płodu na szczególnie groźne chemikalia mogą się przenosić na następne pokolenia w sposób, którego naukowcy nigdy nie zaobserwowali. Zwykle konkretny zapis w sekwencji DNA przekazuje cechy rodziców czy dziadków dzieciom lub wnukom. Tymczasem defekty płci w niektórych przypadkach przechodzą do następnej generacji z pominięciem dziedziczenia genetycznego, twierdzą naukowcy z Johns Hopkins University.

Jak to się dzieje, nie wiadomo. Jest to jednak dodatkowy sposób przekazywania kolejnym pokoleniom wad, spowodowanych przez nadmiar sztucznych hormonów w naszym środowisku.

 

Grupa badaczy kierowana przez doktora Matthew Anwaya dowiodła, że niepłodność danej osoby może być rezultatem oddziaływania szkodliwych substancji na nią lub jej praprababkę, gdy ta znajdowała się jeszcze w łonie swojej matki. W każdym następnym pokoleniu (doświadczalnych szczurów) około 10 procent samców było kompletnie niepłodnych, a ponad 90 procent miało zmniejszoną liczbę plemników, choć skażenie chemikaliami, które było tego przyczyną, dotyczyło tylko jednego osobnika w odległej przeszłości.

 

Wobec coraz groźniejszych doniesień o skutkach chemicznego zatrucia środowiska Unia Europejska na początku września wprowadziła zakaz używania ftalanów do zmiękczania plastiku w zabawkach i butelkach na mleko dla niemowląt. Zakaz wejdzie w życie dopiero za rok. W dodatku dotyczy tylko tej jednej grupy związków "hormonopodobnych" i tylko wybranych produktów, w których one występują.

Może to więc oznaczać, że prezent na życie, jaki fundujemy naszym dzieciom, wydając je na świat pełen chemicznych zanieczyszczeń, okaże się prezentem przechodnim. Będzie prześladował także następne pokolenia.

Bożena Kastory

 

 

"ANGORA" nr 25.18.06.2006 r.

PRZYCZYNĄ SPADKU URODZEŃ NIE JEST

BIEDA, lecz skażenie środowiska – twierdzą

członkowie zespołu badawczego

przy Ministerstwie Nauki. Świadczy o tym

m.in. rosnąca liczba przypadków bezpłodności

i patologii ciąży. – W okresie

powojennym sytuacja ekonomiczna

społeczeństwa była znacznie trudniejsza niż

obecnie, a pomimo tego następował

szybki wzrost demograficzny – argumentują

naukowcy.

B.M. i Z.N.

 

 www.o2.pl

Poniedziałek [19.01.2009, 11:28] 1 źródło

ZANIECZYSZCZONE RZEKI ZMIENIAJĄ PŁEĆ RYB

Trujące chemikalia powodem bezpłodności.

Do takich wniosków doszli naukowcy po trzech latach studiów prowadzonych na uniwersytetach Exeter i Brunel. Przebadano próbki z 30 zbiorników wodnych i ponad 1500 ryb.

W zanieczyszczonych rzekach odkryto chemikalia zwane antyandrogenami, które mogą pochodzić od pestycydów, ścieków przemysłowych lub farmaceutyków.

Ich działanie jest bardzo niebezpieczne. Substancje mogą blokować męskie hormony płciowe, takie jak testosteron.

 

Może być wiele powodów wzrostu problemów z płodnością u ludzi, ale te wyniki mogłyby ujawnić kolejny, wcześniej nieznany czynnik - powiedział zaangażowany w badania profesor Charles Tyler z Uniwersytetu w Exeter.

 

Zaobserwowano też, że ryby płci męskiej, pod wpływem antyandrogenów zmieniają się w ryby płci żeńskiej.

AH

 

 

"NEWSWEEK" 44, 03.11.2002 r.

CAŁY KRAJ W ŚMIECIACH

Mimo restrykcji prawnych obowiązujących od początku roku niebezpieczne odpady wciąż zalewają Polskę.

 

Chodząc ulicami polskich miast, odwiedzając parki i lasy, pijąc wodę, nie zdajemy sobie sprawy, że niemal na każdym kroku czai się śmiertelne niebezpieczeństwo - trujące odpady przemysłowe. Zawierają metale ciężkie, rozpuszczalniki, oleje, a nawet gotowe trucizny, jak np. toluen. Zamiast do wyspecjalizowanych firm zajmujących się ich utylizacją i zabezpieczaniem, trafiają często w bezpośrednie sąsiedztwo ludzkich domów, a nawet do materiałów konstrukcyjnych, z których owe domy zbudowano.

 

Ale truje nie tylko przemysł, my sami także zakładamy sobie pętlę na szyję. Od początku lat 90. Polacy kupują coraz więcej urządzeń gospodarstwa domowego. Kiedy urządzenia się psują, wyrzuca się je do śmieci. Według dr. Stefana Góralczyka z Instytutu Mechanizacji, Budownictwa i Górnictwa Skalnego w Warszawie na nielegalne wysypiska może trafić w tym roku na przykład ok. 0,5 mln niebezpiecznych dla środowiska lamp rtęciowych i tyle samo kineskopów zawierających metale ciężkie, jak kadm i cynk. Najgorzej jest w województwie śląskim, dolnośląskim i małopolskim, w których przedsiębiorstwa wytwarzają najwięcej odpadów. Prawo chroniące środowisko w Polsce nie ustępuje standardom europejskim. Od 1 stycznia obowiązuje nowe prawo ochrony środowiska, ustawa o odpadach, ustawa o opakowaniach i odpadach opakowaniowych, ustawa o obowiązkach przedsiębiorstw w zakresie gospodarowania niektórymi odpadami. Musieliśmy je przyjąć, by dostosować nasze prawo do unijnego. Przepisy te mają sprawić, że w końcu zaczniemy pić czystą wodę, oddychać świeżym powietrzem, a produkowane przez nas odpady poddane zostaną bezwzględnej utylizacji.

 

Ale jak to często w Polsce bywa, prawo sobie, a życie sobie. Według prawa każda firma kupująca na własne potrzeby świetlówki, komputery, tonery, akumulatory, oleje, farby, a nawet lodówki musi dokładnie przemyśleć, co zrobi z nimi albo z ich opakowaniami po zużyciu. Najczęściej stosowaną praktyką jest przekazywanie odpadów wyspecjalizowanym firmom, zajmującym się utylizacją. W praktyce jednak okazuje się, że wiele z tych firm wcale nie jest "wyspecjalizowanych". Ich działalność sprowadza się bardzo często do odbioru niebezpiecznych substancji, zakopywania w lasach lub magazynowania "na wieki" w przemysłowych halach. Co gorsza, część szkodliwych śmieci trafia z powrotem do obiegu w różnego rodzaju wyrobach, na przykład w betonowych elementach, z których budowane są nasze mieszkania. - Nie jesteśmy jeszcze w stanie przewidzieć oddziaływania tych substancji na zdrowie człowieka w przyszłości - mówi Zdzisław Krajewski, zastępca Głównego Inspektora Ochrony Środowiska. - Toksyczne odpady są rozproszone po całej Polsce, więc ich stężenie rozkłada się równomiernie.

 

Z kolei dr Stefan Góralczyk przywołuje przykład Japonii, w której w latach 60. i 70. odpady masowo wyrzucano do morza. Po kilkunastu latach okazało się, że wśród Japończyków jedzących ryby łowione w zanieczyszczonych akwenach znacznie wzrosła liczba zachorowań na nowotwory.

 

Abba-Ekomed z Torunia to jedna z najdłużej, bo od 1992 roku, działających na polskim rynku firm, które zajmują się utylizacją i recyklingiem, czyli uzdatnianiem odpadów. Odbiera m.in. świetlówki zawierające trującą rtęć. Za każdą sztukę Abba-Ekomed bierze od dostawcy odpadu 1,19 zł. Choć firma jest pod stałą kontrolą Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska (WIOŚ), to jednak przez półtora roku stłuczka szklana zawierająca rtęć nie trafiała tam, gdzie powinna, czyli do hut.

 

Sprawa wyszła na jaw w lipcu tego roku, kiedy w siedzibie WIOŚ zaczęli pojawiać się ludzie, którzy w kupowanych od toruńskiej firmy Torbet elementach budowlanych zauważyli podejrzane składniki. - W płytach betonowych dostrzegłem kawałki szkła i jakieś dziwne metalowe pręciki - opowiada Leszek Bednarski. Natychmiast wstrzymał prace przy budowie swojego domu. Wezwani inspektorzy WIOŚ stwierdzili, że w betonie znajdują się fragmenty potłuczonych świetlówek z rtęcią. 28 sierpnia powiadomili o tym prokuraturę. Z ustaleń wynika, że szkło pochodzi z firmy Abba-Ekomed. Wojewoda kujawsko-pomorski, udzielając firmie zgody na działalność, zobowiązał ją do przekazywania zmielonego szkła hutom. Tam odpady miały być przetapiane na surowiec do produkcji zniczy nagrobkowych. Tymczasem Abba podpisała kontrakt z działającą w tym samym mieście firmą Torbet na odbiór stłuczki. Torbet stosował ją jako wypełniacz przy wytwarzaniu betonowych płyt stropowych. Umowa była bezgotówkowa. Abba miała z głowy daleki transport do hut, a Torbet używał darmowego szkła, niestety z domieszką rtęci zamiast żwiru.

 

Według dr inż. Alicji Grodzickiej z Instytutu Techniki Budowlanej w Warszawie w Polsce nie przeprowadzono dotąd żadnych kompleksowych badań nad możliwością wykorzystania szkła ze świetlówek do budowy domów. Podobnych odpadów można co najwyżej używać przy produkcji wiaduktów lub betonowych podkładów pod drogi, a więc konstrukcji, z którymi człowiek nie ma bezpośredniego kontaktu. Torbet złamał te zasady, wykorzystał ok. 400 ton szkła po świetlówkach i trafiły one do kilkudziesięciu odbiorców.

 

- Z uwagi na niewygórowaną cenę kupiłem je nie tylko dla siebie, ale też namówiłem paru znajomych. Teraz żałuję - mówi Przemysław Szymański, który zamierza pozwać Torbet do sądu za złamanie norm technologicznych. Specjaliści z Instytutu Techniki Budowlanej mają wątpliwości, czy wyprodukowany przez Torbet beton będzie wystarczająco trwały.

 

Mariusz Kawczyński, prezes Abba-Ekomed, twierdzi, że jego firma nie miała pojęcia, że beton trafia do płyt stropowych. - Odbiorca zobowiązał się, że wykorzysta szkło zgodnie ze sztuką budowlaną - tłumaczy Kawczyński. Z kolei Grzegorz Drychta, szef Torbetu, całą sprawę nazywa "wypadkiem przy pracy" i twierdzi, że w kontrakcie nie było słowa o tym, że szkło może zawierać rtęć.

 

- W kilku przebadanych dotąd próbkach zawartość rtęci nie osiągnęła stężenia groźnego dla zdrowia ludzkiego, ale kontrola trwa. Nie sposób jeszcze powiedzieć, że ten beton jest bezpieczny - mówi Marek Sadowski z inspekcji ochrony środowiska. Wojewoda kujawsko-pomorski wie o tym, że Abba złamała warunki umowy, przekazując stłuczkę prywatnym kontrahentom zamiast hucie. Ale mimo to nie wypowiedział firmie umowy. - Abba otrzymała ostre wytyczne. Teraz już wysyła stłuczkę do huty i jest pod stałą kontrolą inspektorów - mówi Małgorzata Dysarz, rzeczniczka wojewody.

 

Dr Stefan Góralczyk twierdzi jednak, że rtęć z betonem nie wchodzi w żadną reakcję chemiczną i istnieje możliwość, że po jakimś czasie wydostanie się na zewnątrz. - Pewność, że zagrożenie minęło, będziemy mieli dopiero za kilkaset lat, bo tyle trwa rozkład tego trującego pierwiastka - mówi dr Góralczyk.

 

Wpadka Abby nie jest pierwszą w jej historii. Właściciel większości udziałów w tej firmie, Roman Zamorski, już w 1999 r. dostał wyrok dwóch lat więzienia (w zawieszeniu na 5 lat) za podrzucenie na wysypisko śmieci w Bobrownikach 100 beczek z toluenem. Toksyczny, rakotwórczy i na dodatek wybuchowy odpad pochodził z drukarni w Ciechanowie, która zleciła jego utylizację Abbie. Zamiast tego pod osłoną nocy beczki trafiły na wysypisko. Pracownik firmy Jan Watan zeznał, że wziął za ten nietypowy transport 600 zł.

 

W Polsce działa kilkaset firm, zajmujących się neutralizacją odpadów i ich przetwarzaniem do powtórnego użycia. Nie istnieje jednak żaden rejestr, który pozwoliłby skutecznie kontrolować ich działalność. Firmy rejestrują się w urzędach gminy, ale często ukrywają to, co robią naprawdę.

 

Ktoś na przykład zgłasza jako podstawową działalność naprawę lodówek, podaje jeszcze kilka innych uczenie brzmiących terminów, a dopiero gdzieś na końcu wymienia tajemniczy recykling. - Urzędnik nie wie często, co tak naprawdę zarejestrował na swym terenie - powiada Piotr Widuch, prezes firmy Thornman, jednej z najbardziej znanych spółek parających się utylizacją niebezpiecznych odpadów. Widuch mówi, że w przypadku wspomnianych wyżej lodówek nieuczciwe firmy najłatwiej rozpoznać, analizując oferowane przez nie ceny. Aby recykling (odzyskanie plastiku, metalu, utylizacja freonu) opłacał się, za przyjęcie jednej lodówki trzeba zainkasować od 50 do 100 zł. Tymczasem niektóre firmy gotowe są przyjmować chłodziarki już za 10-15 zł, aby potem, za drobną opłatą dla stróża, podrzucić je np. na miejskie wysypisko.

 

Podobnie jest z tonerami do drukarek komputerowych, które zawierają metale ciężkie i cyjanki potasu. Odebranie jednego tonera powinno kosztować 7-10 zł - w tej cenie zmieszczą się koszty utylizacji. Tymczasem w Polsce działają firmy, które odbierają tonery już za 2 zł od sztuki. Choć zobowiązują się w umowach do ich utylizacji, tak naprawdę przekazują je do powtórnego napełnienia. Aby to zrobić, trzeba jednak otworzyć hermetycznie zamknięte pudełko i w efekcie do atmosfery przedostają się metale ciężkie i cyjanki potasu.

 

Inspektoraty ochrony środowiska zasypywane są coraz to bardziej restrykcyjnymi uregulowaniami prawnymi, powiększa się ich kompetencje, ale w ślad za tym nie idzie nic, co pozwoliłoby skutecznie egzekwować prawo.

 

- Mam w tej chwili 40 inspektorów, a potrzebuję, według najskromniejszych wyliczeń, jeszcze 36 osób, żeby przynajmniej raz w roku skontrolować wszystkie firmy działające na naszym terenie - mówi Waldemar Kulaszka, szef WIOŚ we Wrocławiu. Na niedostatek etatów narzeka nawet Główny Inspektorat. Jak mówi dyrektor Zespołu Inspekcji Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska Anna Kowalska: - Powinno nas być o jedną trzecią więcej, by odwiedzać nie tylko podejrzane, ale wszystkie firmy.

 

Teraz każdego roku Inspekcja Ochrony Środowiska przeprowadza ok. 17 tysięcy kontroli, w tym prawie 3 tysiące po interwencjach mieszkańców. W Niemczech w każdym z landów zatrudnionych jest od kilkuset do kilku tysięcy kontrolerów. Tamtejszy system kontroli i prewencji budzi tak duży respekt, że od 1994 roku nie było w kraju ani jednego przypadku nielegalnego wysypiska toksycznych odpadów.

 

W Polsce takie wysypiska są ujawniane najczęściej nie przez kontrolerów, ale dzięki lokalnym społecznościom, którym coś nagle zaczyna "śmierdzieć pod nosem". Tak było w Wysokiej koło Częstochowy, gdzie we wrześniu zamknięto składowisko należące do spółki Eko SOS. Prokuratura prowadzi w tej sprawie śledztwo. Również niedaleko Częstochowy, pod Koniecpolem, wybuchła w połowie września afera wokół firmy Izomer należącej do 43-letniego Dariusza Trojanka. Powiadomieni przez mieszkańców inspektorzy WIOŚ z Częstochowy znaleźli w otwartych na oścież magazynach ponad 150 ton złomu z beczek po rozpuszczalnikach, lakierach, farbach - wszystko z metalami ciężkimi. Oprócz tego w magazynach zalegało 270 ton innych śmieci, m.in. przeterminowanych prezerwatyw. Jak się okazało, firma działała bez wymaganych zezwoleń już 6 lat. Teraz Dariuszowi Trojankowi grozi do 5 lat więzienia za przetrzymywanie bez zezwolenia i zabezpieczenia trujących substancji.

 

- I co z tego, skoro to świństwo nadal tam leży, a Trojanek i tak nie ma pieniędzy na utylizację. Sami będziemy musieli za to zapłacić, ok. 300 tys. zł. Wątpię, czy kiedykolwiek uda nam się coś odzyskać od Izomeru - mówi Józef Kałuża, burmistrz Koniecpola.

 

Przypadek spod Koniecpola jest typowy. Odbieranie odpadów to bardzo dochodowy interes, jeśli firma ogranicza się do magazynowania niebezpiecznych substancji. Według wyliczeń Piotra Widucha z zajmującej się utylizacją firmy Thornman z każdych 100 zł zarobionych na odebraniu zużytej lodówki trzeba wydać 70 zł na utylizację.

 

Pokusa jest wielka. Nieuczciwi przedsiębiorcy starają się tracić jak najmniej. Jeśli nawet wpadają, problem pozostaje, bo zazwyczaj nie mają pieniędzy, by zlikwidować nagromadzone latami odpady. Tak jest m.in. we Wrocławiu, gdzie w połowie lat 90. wykryto nielegalne składowisko szkła po świetlówkach, które skupowała firma Almet. Dziś w kontenerach, na obrzeżach miasta, przy ul. Strzegomskiej zalega tysiąc ton świetlówek z rtęcią. Są zabezpieczone w zaplombowanym magazynie, ale wiadomo, że w końcu coś z tym fantem trzeba będzie zrobić.

 

- Jakby tego było mało, odkryliśmy drugie, podobnej wielkości składowisko Almetu w wyrobisku po kopalni barytu niedaleko Wałbrzycha - mówi Waldemar Kulaszka, szef wrocławskiego WIOŚ. Utylizacja dwóch tysięcy ton świetlówek kosztuje ok. 6,5 mln zł. Płacić muszą lokalne samorządy, których na to po prostu nie stać.

 

Ale bywa jeszcze gorzej. W łódzkim sądzie rozpoczęła się rozprawa przeciwko 54-letniemu Andrzejowi Janikowi, który trzymał w domu 50 litrów chemikaliów, by stopniowo wylewać je do kanalizacji. W śledztwie zeznał, że dostawał za to niewielkie sumy na alkohol od właściciela firmy Ekoservice Aleksandra Borowika. Obu mężczyznom za spowodowanie niebezpieczeństwa utraty życia wielu ludzi grozi do 10 lat więzienia. Rzecz jest o tyle ciekawa, że Borowik znany jest Temidzie jeszcze z jednej sprawy. W Łodzi trwa jego proces o zorganizowanie nielegalnego składowiska chemikaliów przy ul. Chocianowskiej. Bez zgody na obrót truciznami, bez ewidencji substancji, właściciel Ekoservice trzymał na swej posesji ponad 30 tys. litrów odpadów: olejów, rozpuszczalników, amoniaku, toluenu, trójchlorku arsenu, azbestu itp. Za tę sprawę grozi mu do 5 lat więzienia. W prowadzonym śledztwie Borowik przyznał, że odpady dostarczały mu firmy z całego kraju. Za przyjęcie substancji brał jedną trzecią ceny, którą właściciele firm musieliby zapłacić w prawdziwej utylizatorni.

 

Paweł Głuszyński, szef Ogólnopolskiego Towarzystwa Zagospodarowania Odpadów, uważa, że kontrola obiegu niebezpiecznych odpadów jest za słaba i dopóki to się nie zmieni, zawsze znajdzie się sposób na ominięcie przepisów. W końcu jak już człowiek wystawi fakturę za fikcyjną utylizację, a odpady wyrzuci do lasu, to pozostaje mu tylko jeden problem: nie puszczać do tego lasu swoich dzieci.

 

Unijni negocjatorzy, próbując przybliżyć nas i nasze środowisko do Europy, skrupulatnie dobierali słowa i paragrafy przy konstruowaniu przepisów ochrony środowiska. Widać, nie wzięli tylko pod uwagę środowiska, w jakim ich regulacjom przyjdzie funkcjonować.

Marek Kęskrawiec

Współpraca Grzegorz Indulski

 

 

"ANGORA: ANGORKA" nr 6, 05.02.2006 r.

KOSMICZNE ŚMIECI

Ponad 9 tys. odpadów o łącznej masie

ponad 5 mln kg krąży nad naszymi głowami

wskutek działalności człowieka w kosmosie.

Od 1957 roku, gdy na orbitę okołoziemską

poleciał pierwszy sztuczny satelita

Sputnik 1, przestrzeń międzyplanetarna jest

coraz bardziej zaśmiecana, co zagraża nie

tylko powodzeniu misji naukowych, ale także

komercyjnych podróży. Jak obliczyli naukowcy

z NASA, za pomocą specjalnie

skonstruowanego modelu komputerowego,

w drugiej połowie XXI stulecia liczba kosmicznych

zanieczyszczeń zacznie gwałtownie rosnąć.

W ciągu 200 lat należy spodziewać się ok.

18 kolizji obiektów, z których 10 może mieć

 katastrofalne skutki.

Obecnie większość krajów prowadzących

misje kosmiczne propaguje politykę

ograniczania produkcji nowych śmieci.

Może się to jednak okazać niewystarczające.

Musimy usunąć już istniejące odpadki

o dużych rozmiarach z najbliższych

Ziemi orbit – ostrzegają badacze.

G.K. na podst. www.onet.pl

 

 

KONSUMPCJONIZM ZABIJA!!

Na każdy milion euro (ileś np. budynków, dróg, pojazdów) przypada - praktycznie - ileś ofiar – kalek, ludzi schorowanych, osób, które zapłaciły życiem, by go (te dobra) wypracować; następnymi ofiarami będą ci, którzy zapłacą za ich, co pochłonie kolejne pieniądze, eksploatację (co związane jest z kolejnymi wydatkami (m.in. z wyprodukowaniem i eksploatacją kolejnych budynków, pojazdów, leków itd.)).

 

§          

348 kg  emitowanych pyłów przypada rocznie na jednego człowieka. Źródło: dr Joyce E. Penner z Uniwersytetu Michigan

 

99 mld puszek aluminiowych rocznie wyrzucają Amerykanie Źródło: EPA

 

W Polsce ok. 1 os. na 80 jest zakażona wirusowym zapaleniem wątroby typu C (jest to bardzo zakaźna i nieuleczalna forma, która często prowadzi do śmierci. 1 gram skażonej wydzieliny wystarczy do zakażenia 1 mln ludzi – to nie pomyłka), a ok. 1 os. na 700 HIV – ze stałą tendencją wzrostową zakażeń!!

 

3 tys. ton farmaceutyków wyrzucają do śmieci Polacy. Źródło: aktualne.pl

 

71 kg odpadów nuklearnych przypada na mieszkańca USA. Źródło: EEC

 

„PRZEKRÓJ” nr 41, 12.10.2006 r.: Waste Isolation Pilot Project (WIPP) to otwarte w 1999 roku składowisko odpadów radioaktywnych. Stworzono je w nieczynnej kopalni soli w Carlsbad, w stanie Nowy Meksyk. Zanim przechowywane tu odpady przestaną być zagrożeniem, minie około 300 tysięcy lat.

 

1,3 mld ton odpadów rocznie powstaje w Unii Europejskiej. Źródło: EEC

 

1,6 mln ton rocznie niebezpiecznych odpadów powstaje w Polsce

 

Rolnictwo przemysłowe jest jednym z głównych źródeł zanieczyszczeń. Z tego powodu 2,5% obszaru Polski jest narażone na zanieczyszczenia azotanami.

 

 

„PRZEGLĄD” nr 19, 14.05.2006 r.

KATASTROFA CO DWA DNI

Dyrektor Państwowego Urzędu Ochrony Środowiska w Chinach, Zhou Shengxian, przyznał, że co dwa dni dochodzi tam do kolejnej katastrofy ekologicznej.

Szybki rozwój gospodarczy Chin w latach 80. i 90. XX w. stał się zmorą tego kraju. To przez niego Państwo Środka musi walczyć z kwaśnymi deszczami, a połowa rzek jest zanieczyszczona. Tylko w tym roku doszło tam do kilku bardzo groźnych katastrof.

Chodzi m.in. o wyciek kadmu do Rzeki Perłowej (na południu Chin) w styczniu i wyciek gazu w Chongqing (w centrum kraju), w wyniku którego trzeba było ewakuować 15 tys. osób.

Zdaniem Zhou Shengxiana, 50% ubiegłorocznych katastrof ekologicznych było związanych z zanieczyszczeniem rzek, a 40% - z zanieczyszczeniem powietrza.

 

 

 www.wp.pl

PAP | dodane 2008-11-28 (15:35)

ELEKTRONICZNE ŚMIECI GROŻĄ KATASTROFĄ ZDROWOTNĄ

Nieprawidłowe przetwarzanie (recykling) elektronicznych śmieci, tzw. e-śmieci, czyli starych, zużytych już komputerów, telewizorów, czy nawet telefonów komórkowych powoduje ogromne zanieczyszczenie środowiska, a ludność zamieszkująca okolice fabryk odzyskujących cenne metale z e-śmieci wystawiona jest na wielokrotnie zwiększone stężenia toksycznych substancji, co przyczynia się do znacznego pogorszenia zdrowia, donosi "Chemistry World".

Według najnowszych analiz chińskich naukowców, na terenach południowych prowincji Chin stężenie różnych substancji toksycznych we krwi ludzi wielokrotnie przekracza chińską średnią, która i tak odbiega zazwyczaj od światowych norm.

Jest to efekt skoncentrowania w jednym miejscu dużych ilości zakładów przemysłowych, zajmujących się przetwarzaniem odpadów elektronicznych, czyli tzw. e-śmieci.

 

Podczas badań porównawczych, polegających na określeniu stężenia różnych metali ciężkich oraz innych substancji toksycznych we krwi osób mieszkających w Guiyu i porównaniu tych wartości z danymi z innego rejonu Chin, odkryto ciemną stronę tak intensywnego przetwarzania e-śmieci w jednym miejscu. Proces wymaga użycia stężonych kwasów, które rozpuszczają e-śmieci, a dalej wygrzania całości, by móc odzyskać z 1 tony takich śmieci nawet do 200 kg ołowiu oraz około pół kilograma złota.

 

Ilość dzieci, u których stężenie ołowiu przekracza 100, a kadmu 20 miligramów na litr (mg/L), w mieście Guiyu jest dwukrotnie wyższa niż w pozostałych rejonach kraju. Zanieczyszczenie powietrza generowane podczas przetwarzania elektronicznych śmieci wpływa również na bardzo dużą liczbę poronień oraz przedwczesnych narodzin, jakie obserwuje się w okolicach Guiyu.

 

Według naukowców, sytuacja jest bardzo trudna, gdyż przemysł odzyskiwania cennych materiałów z e-śmieci jest bardzo dochodowy - z jednej strony - oraz konieczny - z drugiej (recykling). Niestety, stosowane w Chinach technologie nie zapewniają dostatecznej ochrony nie tylko środowiska naturalnego (ogromna emisja toksycznych substancji również organicznych, takich jak PAH, czy dioksyny do atmosfery), ale również ludzi zamieszkujących okolice fabryk przetwarzających e-śmieci. Co najważniejsze, problem zanieczyszczenia powietrza oraz problem zdrowia ludzi w tych miejscach lawinowo narasta!

(meg)

 

 

 www.o2.pl

Niedziela [01.02.2009, 07:13] 3 źródła

W CHINACH RODZI SIĘ CORAZ WIĘCEJ KALEK

Winne są zanieczyszczenia.

Jiang Fan z komisji Narodowej Populacji i Planowania Rodziny twierdzi, że w Chinach co 30 sekund rodzi się dziecko z fizycznymi defektami, które są wynikiem rosnącego zanieczyszczenia środowiska.

G

 

    * http://news.bbc.co.uk/2/hi/asia-pacific/7863290.stm

    * http://uk.reuters.com/article/homepageCrisis/idUKPEK155250._CH_.242020071029

    * http://english.peopledaily.com.cn/200609/20/eng20060920_304612.html

 

 

USANKCJONOWANE I PROMOWANE PRZYCZYNIANIE SIĘ DO WYCZERPYWANIA SUROWCÓW, ZATRUWANIA LUDZI, PRZYRODY, CHORÓB, KALECTWA, ŚMIERCI, ZAGŁADY ŻYCIA, CZYLI KONSUMPCJONIZM  (SPALINOWO)POJAZDOWY

 

 http://www.sciaga.pl/tekst/6485-7-zatrucia_olowiem

 

Do najbardziej niebezpiecznych dla środowiska i dla organizmów żywych zalicza się związki rtęci, kadmu, ołowiu, cyjanki i fluorki. Niewiele mniej niebezpieczne są związki chromu, arsenu, baru, boru i berylu, miedzi, niklu, selenu, antymonu, molibdenu, tytanu i inne.

 

Ołów - jest pierwiastkiem toksycznym dla naszego organizmu. Dostaje się do naszego organizmu z powietrzem, żywnością i wodą lub przez kontakt z wyrobami przemysłowymi zawierającymi ołów lub jego związki, jak; farby, akumulatory, naczynia pokryte glazurą ołowianą, niektóre wyroby z porcelany, wyroby z plastików do produkcji których użyto związków ołowiu itp. Największe zatrucie roślin, zwierząt i ludzi występuje w rejonach wydobycia oraz przetwarzania rud ołowiu i miedzi. Ołów wywołuje chlorozę liści roślin przez wypieranie z chlorofilu magnezu. Skażenie ołowiem wód rzek i innych zbiorników wodnych powoduje zatrucie ryb.

 

Wody miękkie są - wskutek malej zasadowości i zdolności buforującej układu bardziej niebezpieczne, gdyż ołów występuje tu w postaci rozpuszczalnych soli. Natomiast w wodach twardych i o dużej zasadowości (a także przy wyższych wartościach odczynu pH) występują trudno rozpuszczalne lub praktycznie nierozpuszczalne sole ołowiowe, jak np. fosforan Pb3(P04);, siarczan PbS04, siarczan zasadowy PbSC>4-PbO, wodorotlenek Pb(OH), węglan PbCO, i zasadowy węglan (biel ołowiowa) 2PbC03?Pb(OH),.

Najbardziej powszechne zatrucie ołowiem powstaje w dużych aglomeracjach miejskich oraz w rejonach dróg o nasilonym ruchu samochodowym z powodu zatrucia spalinami samochodowymi.

 

Ołów uszkadza komórki nerwowe, powoduje upośledzenie umysłowe, niedorozwój dzieci, agresywność, zaburzenia w odbieraniu wrażeń, objawy encefalopatii.

Początkowe objawy ołowicy to pogorszenie samopoczucia, nudności, obstrukcja, dolegliwości sercowe i inne dysfunkcje fizjologiczne. Większe zatrucie powoduje kolkę jelitową, niebieskoczarne zabarwienie dziąseł, szarość skóry, niedokrwistość i uszkodzenia układu nerwowego. Ołów powoduje powstawanie nowotworów żołądka, jajników, nerek, białaczek, mięsaków limfatycznych itp. Statystyki wykazują duże zwiększenie tych chorób wśród ludności mieszkającej przy autostradach i innych miejscach o dużym zatruciu powietrza spalinami samochodów. Wprowadzanie benzyny bezołowiowej i katalizatorów zmniejsza zagrożenie zatrucia ołowiem, chociaż nie likwiduje szkodliwego oddziaływania innych substancji wydzielanych przez samochody.

 

 

 http://www.sciaga.pl/tekst/32061-33-metale_ciezkie_w_srodowisku_czlowieka_olow

 

Na 1 km dróg spadało do niedawna w Polsce śr. 8 kg ołowiu.

 

Ołów w 80 – 90% dostaje się do organizmu człowieka z pokarmem, z tego w połowie w warzywach. Warzywa, które szczególnie akumulują ołów, to: sałata, szczypiorek, marchew i pietruszka.

Kolejnym artykułem spożywczym o dużej zawartości ołowiu może być mleko, do którego ołów w całości przechodzi z paszy spożytej przez zwierzę. Stąd niedopuszczalne jest wypasanie krów w pobliżu tras komunikacyjnych, co niestety jest w Polsce widokiem dość częstym.

 

Kolejną drogą przedostawania się ołowiu do organizmu człowieka są drogi oddechowe. Tutaj resorpcja ołowiu wynosi 20 – 60%.

Ołów, który dostanie się do organizmu człowieka w 90% odkłada się w kościach, w tym także w zębach. W wyniku uszkodzenia szpiku kostnego działa szkodliwie na układ krwionośny powodując anemię. Następuje bowiem blokada systemu hemoglobiny.

Ołów ma niekorzystny wpływ zarówno na zdrowie fizyczne jak i psychiczne.

Początkowymi objawami zatrucia ołowiem jest ogólne osłabienie, nadpobudliwość, stany depresyjne, osłabienie pamięci i koncentracji, utratę apatytu, rozdrażnienie, bóle i zawroty głowy, anemię.

Zatrucie ołowiem ma charakter narastający atakuje on system nerwowy i układ rozrodczy oraz szereg organów wewnętrznych.

W wyniku przewlekłych zatruć ołowiem uszkodzenie układu nerwowego objawia się: pogorszeniem sprawności umysłowej, zaburzeniami snu, agresją, bólami brzucha, wymiotami.

W zaawansowanym stadium zatrucia dochodzi do uszkodzenia mózgu, a w konsekwencji do poważnych problemów umysłowych i paraliżu, a nawet do śpiączki i śmierci.

Szczególnie niebezpieczne konsekwencje mogą wystąpić u dzieci, które wchłaniają go łatwiej niż dorośli. Nagromadzenie ołowiu w ich organizmie powoduje zahamowanie rozwoju umysłowego oraz ograniczenie zdolności. Badania przeprowadzone na terenach o dużym skażeniu ołowiem wyraźnie wykazały obniżenie ilorazu inteligencji zamieszkałych tam dzieci.

Ołów uszkadza także nerki, co również jest szczególnie niebezpieczne dla dzieci.

Ołów z kadmem działają synergistycznie, tzn., że niekorzystny wpływ każdego z tych metali na organizm nie jest sumą oddziaływanie każdego z nich, ale skutki te ulegają swoistemu wzmocnieniu.

Obrona człowieka przed nadmierną resorpcją ołowiu przez organizm może być wielostronna. Duże znaczenie ma dieta, która powinna być bogata w białko, związki potasu, wapnia, żelaza i Vit D.

Warzywa i owoce powinny być przed spożyciem dokładnie umyte.

Zaleca się picie wód mineralnych zawierających dużo magnezu i selenu oraz ograniczenie spożywania przetworów konserwowych.

W życiu codziennym należy unikać przebywania w pomieszczeniach zawierających dym papierosowy, a także w rejonach skażonych spalinami silników. Dotyczy to szczególnie miejsc o dużym natężeniu ruchu samochodowego.

 

Niedopuszczalne jest mycie części samochodowych i innych w benzynie etylizowanej, szczególnie rękami o uszkodzonym naskórku.

 

 

 http://www.zw.com.pl/artykul/258129.html

09-06-2008 18:17

UMYSŁ ZATRUTY OŁOWIEM

Narażanie dzieci na kontakt z ołowiem prowadzi do nieodwracalnych uszkodzeń ich mózgów. To obniża inteligencję, a w dorosłym życiu może nawet objawiać się skłonnością do popełniania przestępstw – ostrzegają dwa zespoły naukowców.

 

Doniesienia lekarzy z Dziecięcego Centrum Medycznego Cincinnati oraz Uniwersytetu Cincinnati w Ohio są bardzo niepokojące. Podwyższony poziom ołowiu w organizmach dzieci skutkuje poważnym ubytkiem komórek w mózgu. Później takie osoby częściej trafiają za kratki, zwłaszcza za czyny związane z użyciem przemocy.

 

Efekt ten jest tak silny, że naukowcy sądzą, iż to właśnie działaniu ołowiu można przypisać znaczną część przestępstw w centrach miast. Do organizmów ludzi ołów miałby trafiać z farb i lakierów używanych do malowania domów, a także ze spalin samochodowych.

 

– Istnieją dowody świadczące o tym, że zmiany poziomu ołowiu odpowiadają tendencjom przestępczym w ciągu ostatnich kilku dekad – powiedział agencji Reuters dr Kim Dietrich z Uniwersytetu Cincinnati.Wyniki badań jego zespołu publikuje uznany magazyn Public Library of Science „PLoS Medicine”.

 

Kryminalni

Zespół dr. Dietricha poprosił o współpracę kobiety, które w latach 1979 – 1984 były w ciąży i mieszkały na jednym z osiedli, gdzie do malowania domów stosowano farby zawierające ołów. Obecnie wykorzystywanie takich farb w budynkach mieszkalnych (pomieszczeniach zamkniętych) jest zakazane.

 

Gdy urodziły się dzieci, naukowcy rozpoczęli okresowe badania stężenia ołowiu w ich krwi. Analizy te kontynuowano przez kilkanaście lat. Wyniki porównano z informacjami policji – o aresztowaniach, wykroczeniach drogowych i związanych z używaniem narkotyków.

 

Wnioski są jednoznaczne – im większy poziom zatrucia ołowiem, tym wyższe prawdopodobieństwo popełnienia czynu zagrożonego karą więzienia. Ok. 55 proc. badanych od dzieciństwa osób trafiło co najmniej raz za kratki. U 28 proc. było to spowodowane przyjmowaniem narkotyków, u 27 proc. – poważnymi wykroczeniami drogowymi.

 

– Choć udało nam się poważnie ograniczyć narażenie na działanie ołowiu najmłodszych, te wyniki w sposób oczywisty wskazują, że dalsze ograniczanie wykorzystania tego pierwiastka może być sposobem na redukcję poziomu przestępczości – powiedział dr Kim Dietrich. – A najbardziej narażone obecnie są dzieci z miast w rodzinach o niskim poziomie dochodów.

 

Brakujące komórki

W jaki sposób ołów może tak silnie wpływać na zachowanie? Próby odpowiedzi na to pytanie podjął się drugi zespół badaczy – z Dziecięcego Centrum Medycznego Cincinnati. Zespół dr Kim Cecil wykonał badanie mózgów ochotników, wykorzystując metodę rezonansu magnetycznego.

 

Okazało się, że poddani badaniu ludzie mieli nieco inną budowę mózgu. W porównaniu z osobami nienarażonymi na działanie ołowiu ich kora mózgowa miała o ok. jednego proc. mniej substancji szarej. „Najbardziej zmienione fragmenty mózgu to obszary tzw. przedniej części kory zakrętu obręczy” – napisała dr Kim Cecil. Jak tłumaczy amerykańska radiolog, ten obszar odpowiedzialny jest m.in. za część procesu podejmowania decyzji oraz regulację nastroju. Jak podkreśliła, badania rezonansem magnetycznym wykazały znacznie większe uszkodzenia w mózgach mężczyzn niż kobiet. „Nasze badania wskazują również, że zmiany w budowie mózgu są permanentne” – piszą specjaliści.

 

Farby, spaliny, zabawki

Potwierdza to dr Dietrich. – Efekty zatrucia ołowiem są zwykle nieodwracalne – mówi. Jego zdaniem, pomóc dzieciom narażonym na kontakt z ołowiem mogą programy wzorowane na tych, które stosuje się w przypadku młodocianych przestępców.Wśród produktów zawierających niebezpieczny ołów, który może przedostać się do organizmu człowieka, amerykański naukowiec wymienia obok farb również zabawki, zanieczyszczenia wody oraz niektóre substancje stosowane w medycynie ludowej.

 

Jak jednak informują specjaliści z Uniwersytetu Pittsburgha, zagrożenie ołowiem dotyczy nie tylko dzieci. Z ich badań wynika, że u dorosłych może pojawić się „druga fala” zatrucia. Ołów może przedostawać się do krwi z kości – w wyniku utraty ich masy postępującej z wiekiem.

 

Alarmujące informacje o działaniu ołowiu z „PLoS Medicine” to nie pierwsze takie doniesienia naukowców. Zespół z Cincinnati prezentował już podobne dane w 2002 roku na łamach „Neurotoxicology and Teratology”. Informacje dotyczące zaburzeń w funkcjonowaniu mózgu przedstawiła też na początku tego roku dr Shakira Franco Suglia z Harvardzkiej Szkoły Zdrowia Publicznego w Bostonie („Rz” informowała o nich 19.02.08, „Brudne powietrze obniża inteligencję najmłodszych”). Wtedy badacze uznali, że narażanie na spaliny (nie mówiono wprost o ołowiu) przekłada się na pogorszenie wyników w testach inteligencji, koncentracji i pamięci.

Życie Warszawy

Piotr Kościelniak

 

 

 www.o2.pl | ostatnia aktualizacja: Śr [22.04.2009, 07:39] 1 źródło

ŻYCIE NA ZIEMI BĘDZIE KOSZMAREM

Susze, powodzie, choroby - wszystko przez globalne ocieplenie.

Kryzys gospodarczy utrudnia kontrolę nad emisją gazów cieplarnianych, a to przyczyni się do szybkiego zniszczenia naszej planety - uważają analitycy cytowani przez portal livescience.com.

W ciągu kilkudziesięciu najbliższych lat krajobraz Ziemi zmieni się radykalnie, a jednej czwartej gatunków roślin i zwierząt będzie grozić wyginięcie.

Już w 2009 roku w wielu dużych rzekach może zabraknąć wody. W 2020 roku Europę czeka fala powodzi - to efekt topnienia lodowców górskich i podnoszenia się poziomu mórz.  W innych częściach świata plony spadną o połowę - z powodu suszy.

Do 2030 roku zostanie zniszczona znaczna część raf koralowych, a z gór Afryki znikną ostatnie lodowce. Liczba ludności Ziemi przekroczy 8 miliardów. Zaczniemy odczuwać brak żywności w wielu regionach świata, a wraz z głodem szerzyć będą się różne choroby.

W 2050 roku nie będzie już lodowców także w Alpach. Wyginie także około 400 gatunków ptaków. W Australii i Nowym Jorku ludzie będą umierać z gorąca, a w Wielkiej Brytanii z zimna. Plony w Europie i Azji Południowej zmniejszą się o 30 proc. Podobnie będzie na innych kontynentach. Na Ziemi bedzie nas już ponad 9,4 mld.

W 2070 roku czekają nas natomiast wielkie powodzie. Dotkną one około 20 proc. populacji, ludzi mieszkających w dorzeczach rzek i na wybrzeżach mórz i oceanów.

W 2085 roku w związku ze zmianami klimatycznymi, które nastąpią na naszej planecie, liczba osób zagrożonych śmiertelnie niebezpieczną chorobą - gorączką denga - wzrośnie do 3,5 mld.

W 2100 roku z powierzchni Ziemi zniknie już 25 procent gatunków roślin i zwierząt. Rośliny nie będą już w stanie pochłaniać emitowanego do atmosfery dwutlenku węgla. Zmieni się kwasowość mórz i oceanów, powodując wymieranie wielu gatunków ryb i innych stworzeń.

Dzień Ziemi, który będziemy obchodzić 22 kwietnia 2200 roku będzie prawdopodobnie krótszy o 0,12 milisekundy. To efekt stopienia się pokrywy lodowej w pobliżu biegunów i przyspieszenia rotacji Ziemii.

Taką czarną wizję przyszłości naszej planety przytacza portal naukowy livescience.com. Czy tak będzie? | TM

 

 

 www.wp.pl | 22.10.2008

MASOWE WYMIERANIE GATUNKÓW

Na naszej planecie odbywa się kolejne, szóste wielkie wymieranie roślin i zwierząt. Dlatego należy się zastanowić, które gatunki są szczególnie cenne przyrodniczo i zintensyfikować wysiłki w celu ich ochrony - piszą biolodzy w tygodniku naukowym "Proceedings of the National Academy of Sciences".

 

Naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara są zdania, że w ciągu kilkunastu-kilkudziesięciu lat z powierzchni Ziemi zniknie około 50 proc. gatunków roślin i zwierząt. Naukowcy twierdzą, że na skutek zmian ekologicznych nasza planeta stanęła w obliczu wielkiego wymierania, przypominającego to, które 65 mln lat temu, po uderzeniu w Ziemię meteorytu, unicestwiło dinozaury.

 

"Obecne wymieranie to skutek działalności człowieka - zabetonowania planety, produkowania zanieczyszczeń i robienia wielu innych rzeczy" - mówi współautor badań Bradley J. Cardinale z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara. - "Ziemia może stracić nawet połowę gatunków w ciągu naszego życia. Chcemy wiedzieć, które z nich zasługują na najwyższy priorytet ochrony".

 

Naukowcy prowadzili międzynarodowe badania koncentrujące się na ekosystemach łąk. Ich zdaniem organizmy najważniejsze w ekosystemie to te, które są najbardziej wyjątkowe genetycznie. Powinny one znaleźć się na szczycie listy gatunków chronionych.

 

Zespół badaczy przeanalizował wyniki 40 badań dotyczących ekosystemów łąkowych i trawiastych z obszaru całego świata. Naukowcy zrekonstruowali historię ewolucyjną 177 gatunków roślin kwitnących.

Naukowcy doszli do wniosku, że pewne rośliny są ważniejsze od innych w stabilizowaniu i podtrzymywaniu funkcjonowania ekosystemu. Rośliny te są zarazem wyjątkowe genetycznie.

 

Jak wyjaśnia Marc W. Cadotte z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara, obserwowane obecnie znikanie jaskra, który jest wyjątkowy ewolucyjnie, jest większą stratą dla ekosystemu niż stokrotki lub słonecznika - ponieważ są one ze sobą blisko spokrewnione genetycznie.

 

Najnowsze badania dowodzą, że system ekologiczny, w którym jest mniej gatunków roślin, produkuje mniejszą ilość biomasy. Mniej biomasy oznacza, że mniej dwutlenku węgla zostanie przechwycone z atmosfery i mniej tlenu zostanie wytworzone. Wpłynie to też na załamanie łańcuchów pokarmowych, ponieważ mniej pokarmu będą miały zwierzęta roślinożerne.

(PAP) krx/ tot/

 

 

 www.interia.pl | Poniedziałek, 27 października (06:21)

NAJWIĘKSZA ZAGŁADA OD CZASÓW DINOZAURÓW

Człowiek jest odpowiedzialny za największą zagładę gatunków od czasów wyginięcia dinozaurów. W ciągu ostatnich 35 lat biodywersyfikacja zmniejszyła się o 35 proc., jak wykazują najnowsze badania - czytamy w dzienniku "Polska".

 

Ustalenia te znajdą się prawdopodobnie w ostatnim raporcie dotyczącym życia zwierząt i roślin na świecie, stworzonego przez organizację WWF (dawniej: World Wide Fund for Nature).

 

Autorzy ostrzegają, że bezwzględna eksploatacja środowiska naturalnego przez ludzkość tworzy niemożliwy do utrzymania "dług ekologiczny".

 

W ciągu ostatnich 35 lat zniknęło więcej gatunków niż na przestrzeni ostatnich 300. Wśród najbardziej znanych jest delfin z rzeki Jangcy. W ubiegłym roku stał się on pierwszym dużym kręgowcem od ponad 50 lat, który oficjalnie wyginął.

 

Raport to ostatnia z serii analiz, z których płyną równie ponure wnioski. Na początku tego miesiąca Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody opublikowała swoją Czerwoną Listę zagrożonych gatunków, ujawniając przy tym, że jedna czwarta gatunków ssaków zagrożona jest wyginięciem.

 

- To destrukcja na wielką skalę. Jeżeli nie podejmiemy jakichś naprawdę drastycznych kroków i decyzji politycznych, to tempo strat będzie tylko rosło - mówi profesor Kerry Turner, dyrektor departamentu nauk ekologicznych na Uniwersytecie Wschodniej Anglii.

 

Indeks WWF Living Planet, stanowiący podstawę raportu, który zostanie opublikowany w tym tygodniu, śledzi trendy populacyjne wśród ponad 1,8 tys. gatunków ssaków, ryb, ptaków, płazów i gadów. Ocenia również "ekologiczny odcisk" człowieka na naszej planecie.

 

Pomiędzy rokiem 1970 a 2005 liczba gatunków lądowych spadła o 25 proc., gatunków morskich o 28 proc., a słodkowodnych o 29 proc. W przeszłości takie szacunki próbowały po prostu wyliczyć listę gatunków zagrożonych wyginięciem, ale obecnie próbuje się ocenić takie straty także w kategoriach ekonomicznych. Dla przykładu niszczenie lasów tropikalnych w celu pozyskania tarcicy może przynieść krótkoterminowe zyski producentom drewna, ale zagładzie ulega źródło, z którego, gdyby je zostawić w spokoju, cała planeta mogłaby czerpać w nieskończoność.

 

W maju konferencja ONZ na temat biodywersyfikacji ostrzegła, że niszczenie żywych zasobów naturalnych - w tempie czterech gatunków w ciągu godziny - będzie do 2010 roku kosztować około 440 mln funtów, a w 2050 roku sięgnie 11 mld funtów.

 

Osobne szacunki pokazują, że ludzkość konsumuje 25 proc. zasobów naturalnych więcej, niż planeta jest w stanie odtworzyć.

 

Zużywamy zasoby naturalne w takim tempie, że gdyby to odtworzyć w skali globalnej, to światową populację musiałyby wspierać trzy planety. - Wchodzimy w fazę masowej zagłady gatunków, która nie ma precedensu od milionów lat. Nasze konsumpcyjne społeczeństwo po prostu odmawia przyjęcia tego do wiadomości - mówi Tony Juniper, działacz ekologiczny i były dyrektor organizacji Friend of the Earth.

 

W tym roku uznano już za gatunki wymarłe mniszkę antylską i ropuszkę pomarańczową, będącą narodowym symbolem Panamy. Ostatni czarny nosorożec zachodnioafrykański padł martwy w lipcu 2006 roku. Wyginął, ponieważ jego sproszkowany róg jest w Chinach uważany za afrodyzjak.

 

W Wielkiej Brytanii liczba zwierząt chronionych prawem wzrosła w ciągu 10 lat z 454 do 1149.

Źródło informacji: INTERIA.PL/Polska

 

 

 www.wp.pl | sobota, 00:10 13.09.2008

"RZECZPOSPOLITA": GENETYCZNA KUKURYDZA ROBI FURORĘ

"Rzeczpospolita" pisze, że genetycznie zmodyfikowana kukurydza robi furorę w Polsce. Rolnicy obchodzą dotyczące jej zakazy, a powierzchnia upraw zmodyfikowanej żywności w naszym kraju wzrosła dziesięciokrotnie.

 

Dziennik dodaje, że polscy rolnicy masowo kupują nasiona kukurydzy GMO za granicą. W ten sposób obchodzą zakaz sprzedaży genetycznie modyfikowanego materiału siewnego, który od dwóch lat obowiązuje w Polsce.

 

Oficjalne dane Polskiego Związku Producentów Kukurydzy pokazują, że w ubiegłym roku w Polsce było około 320 hektarów upraw transgenicznych. Ze wstępnych szacunków producentów nasion wynika, że w tym roku powierzchnia ta przekroczyła w Polsce 3 tysiące hektarów.

 

"Rzeczpospolita" pisze, że sprzedające ziarno koncerny biotechnologiczne działają zgodnie z prawem: reklamują swoje odmiany kukurydzy zawierającej technologię MON 810, dopuszczoną do upraw w krajach Unii Europejskiej. Jednocześnie informują rolnika, że nie sprzedają tych nasion w Polsce, ale można je bez problemu kupić w Czechach, Niemczech czy na Słowacji.

Więcej na ten temat w "Rzeczpospolitej"

 

 

"NEWSWEEK" nr 31, 01.08.2004 r.

ZIELONY PODSTĘP

Bąble, głębokie i bolesne owrzodzenia pozostawiające brązowe blizny - to efekt zetknięcia z barszczem Sosnowskiego. Roślina powoduje nadwrażliwość na słońce, więc najgroźniejsza jest latem. W połowie lipca dotkliwym poparzeniom uległ turysta w okolicy Dukli. Barszcz Sosnowskiego sprowadzono do polskich PGR-ów z Kaukazu w latach 70. jako świetną paszę dla krów. Zwierzęta nie chciały jej jednak jeść, a choć rolnicy zaprzestali uprawy, barszcz wymknął się spod kontroli. Teraz wdziera się do miast: w Płocku wysiał się 200 metrów od osiedla domów, a w Olsztynie przy ulicy Tuwima, gdzie często bawią się dzieci. - Występuje już w całej Polsce, a wytępienie go jest praktycznie niemożliwe. Nawet próby ze środkami chemicznymi nie przyniosły efektów - mówi Janusz Guzik, który w Instytucie Botaniki PAN w Krakowie od lat bada barszcz Sosnowskiego. Powyżej przedstawiamy inne, równie jadowite okazy rodzimej flory.

 

 

„NEWSWEEK” nr 37, 18.09.2005 r.

BIOLOGICZNE SZPIEGOSTWO

Na świecie produkuje się setki ton morderczych zarazków. Jest tylko kwestią czasu, kiedy użyją ich terroryści.

 

NEWSWEEK: Kilkanaście dni temu u 96 mieszkańców Niżnego Nowgorodu stwierdzono groźną chorobę tularemię.

Rozgłośnia Echo Moskwy twierdzi, że to z laboratoriów wojskowych "wyciekła" broń biologiczna. Czy pana zdaniem epidemia mogła być wywołana przez zarazki hodowane sztucznie?

ALEKSANDER KUZMINOW: - Moja kariera oficera rosyjskiego wywiadu biologicznego nauczyła mnie podejrzliwości wobec takich epidemii. Niewyjaśnione choroby ludzi i zwierząt, jak infekcja nieznanym wirusem SARS w Chinach i Hongkongu dwa lata temu, która rozszerzyła się niemal na cały świat, epidemie pryszczycy w Anglii w 2001 roku, kongijskiej gorączki krwotocznej w rejonie Rostowa w Rosji sześć lat temu czy gorączki zachodniego Nilu nad Wołgą są albo rezultatami eksperymentów z tajną bronią biologiczną, albo przypadkowej ucieczki zarazków preparowanych w laboratorium.

 

Czy epidemia SARS - ostrej niewydolności oddechowej, która przeraziła świat w 2003 roku, mogła być rzeczywiście efektem manipulacji biologicznych w tajnych laboratoriach?

- Zdaniem prof. Siergieja Kolesnikowa, członka Rosyjskiej Akademii Nauk Medycznych, SARS został stworzony sztucznie. Kolesnikow uważa, że skład genetyczny tego mikroba jest kombinacją dwóch dobrze znanych wirusów, których naturalne połączenie jest niemożliwe. Dokładne analizy próbek tego wirusa przeprowadzone w amerykanskim Centrum Kontroli Chorób i opublikowane w czasopiśmie medycznym "New England Journal of Medicine" wskazują, że wirus SARS nie jest spokrewniony z żadnym ze znanych wirusów ludzkich ani zwierzęcych. Musiał zostać skonstruowany w laboratorium.

 

To oznacza, że zakazane konwencją biologiczną eksperymenty nad groźnymi zarazkami trwają w najlepsze.

- Już w połowie lat 80., kiedy rozpoczynałem swoją karierę w KGB, mieliśmy cały morderczy arsenał. Szczepy śmiertelnych wirusów Eboli, przywiezione z Afryki,

zarazki ospy czarnej pochodzące z Indii, pałeczki tularemii, nieistniejące w naturze, zmodyfikowane genetycznie przez amerykańskich biologów, a wprowadzone do wyposażenia bojowego armii radzieckiej. Posiadaliśmy śmiertelnie niebezpieczne wirusy Marburg wywołujące gorączkę krwotoczną ze wschodniej Afryki, "przerobione" odpowiednio przez naukowców niemieckich. W 1990 r. zaakceptowano je jako broń do użytku wojsk radzieckich. Nie sądzę, aby z niej później zrezygnowano.

Dwa lata temu Ken Alibek, jeden z szefów radzieckiego programu wojny bakteriologicznej, powiedział w wywiadzie: "W latach 90. tej broni było tak wiele, że aby nad wszystkim zapanować, mieliśmy specjalny kod ich nazewnictwa. L1 oznaczało dżumę, L2 tularemię, L3 brucelozę, L4 wąglik, L5 nosaciznę itd. Od litery N zaczynały się z kolei nazwy śmiertelnych wirusów". Ken Alibek jest obecnie doradcą rządu USA do spraw bioobrony.

 

A pan jaką rolę pełnił w radzieckim KGB?

- Zajmowałem się szpiegostwem biologicznym w ściśle tajnym departamencie, stanowiącym część tak zwanego Dyrektoriatu Operacji Specjalnych. Do zadań tego

departamentu należało planowanie i przygotowywanie aktów terroru biologicznego, przeprowadzanie ich w wypadku konfliktu militarnego o dużej skali lub podczas wojny biologicznej. Moim szczególnym obowiązkiem było zdobywanie informacji o badaniach biologicznych najpierw w krajach Europy Zachodniej, a następnie także w innych państwach świata. Organizowałem sieć tzw. nielegalnych wywiadowców. Byli to obywatele Związku Radzieckiego działający poza krajem, mieli fałszywe nazwiska i życiorysy. Specjaliści w dziedzinie mikrobiologii, medycyny, genetyki.

 

Co było ich zadaniem?

- Wszystko, co mogło pomóc w wyprodukowaniu i doskonaleniu radzieckiej, a później rosyjskiej broni biologicznej. Ważne były informacje o prowadzonych eksperymentach, przysyłane szczepy niebezpiecznych zarazków, preparaty biotrucizn, raporty na temat szczepionek, programów bioobrony w różnych krajach itd.

 

A jaki był wynik tych szpiegowskich zabiegów?

- Związek Radziecki był jedynym krajem na świecie, który mógł rozpocząć i wygrać globalną wojnę biologiczną. Radzieckie Biuro Polityczne rozpatrywało swego czasu decydujące uderzenie na kraje zachodnie przy użyciu broni bakteriologicznej, jako sposób ostatecznego rozwiązania problemu równowagi sił na świecie.

 

Na świecie produkuje się setki ton morderczych zarazków. Jest tylko kwestią czasu, kiedy użyją ich terroryści. Co się zmieniło od tamtej pory?

- W laboratoriach wojskowych nie przechowuje się już tylko zwykłych morderczych wirusów i bakterii, ale także ich genetycznie zmodyfikowane wersje.

Pałeczki wąglika rozsyłane w Stanach Zjednoczonych w formie białego proszku po atakach al-Kaidy we wrześniu 2001 r. na Nowy Jork zostały tak zmienione, że stały się oporne na większość leków i antybiotyków. Zamachowcy wyposażyli je też w geny powodujące hemolizę, pękanie czerwonych ciałek u zakażonych ofiar.

 

Takie genetycznie modyfikowane wirusy to broń przyszłości?

- Kolejne rewolucje w genetyce dają nowe możliwości konstruowania broni, wobec których ludzie będą bezradni. Badania nad genomem człowieka posłużyły na przykład do wyodrębnienia specjalnych genów odpowiedzialnych za płeć, rasę, kolor skóry. Informacje te posłużyły do opracowania broni genetycznej, zwanej również etniczną. W sierpniu 2002 r. podejrzenie użycia broni etnicznej wywołała epidemia dziwnej grypy w kilku prowincjach Madagaskaru. Specjalny zespół medyczny Organizacji Narodów Zjednoczonych został wówczas zaalarmowany tym, że epidemia rozprzestrzeniła się tylko wśród osób z jednej grupy etnicznej.

Podobny przypadek miał miejsce na początku lat 90. w rejonie Nowego Meksyku w Stanach Zjednoczonych. Działo się to w pobliżu Fortu Wingate, stanowiącego placówkę armii amerykańskiej testującej nową broń biologiczną. Wybuchła tam tajemnicza choroba przypominająca ostre schorzenie dróg oddechowych. Ofiary umierały po dwóch dniach. Żaden lek nie mógł im pomóc. Najdziwniejszą cechą tej choroby był fakt, że atakowała tylko mężczyzn średniego wzrostu z plemienia Indian Navajo.

 

Czy to rzeczywiście możliwe?

- Niestety tak, a zdolność do sprowadzania zarazy tylko na wybrane ofiary pokazuje też przykład ukraiński. Na kilka lat przed wydarzeniami w Nowym Meksyku zapadały na dziwną grypę Ukrainki, ale tylko niebieskookie z jasnymi włosami, poniżej 14 lat. Symptomy były identyczne jak u Indian Navajo: wysoka temperatura, trudności z oddychaniem, halucynacje i śmierć.

Według raportu Brytyjskiego Stowarzyszenia Medycznego z ubiegłego roku broń etniczna działająca wybiórczo, tylko na ludzi o wybranych genach, może być wyprodukowana na dużą skalę w ciągu zaledwie kilku lat. Może też spowodować, że stare powiedzenie "śmierć nie wybiera" przestanie być aktualne. Bioterroryści wszczepią morderczym zarazkom coś w rodzaju kompasu, który je skieruje tylko do wybranych ofiar, oszczędzi zaś twórców broni.

 

Brytyjskie służby bezpieczeństwa dowiedziały się niedawno od pana, że rosyjscy szpiedzy w czasach zimnej wojny ukryli w Wielkiej Brytanii pojemniki z morderczymi zarazkami. W lipcu tego roku Brytyjczycy uzyskali informacje, że broń ta może zostać użyta podczas szczytu G8 przeciw przywódcom ośmiu najbogatszych państw świata, obradującym właśnie wówczas w Szkocji. Miał pan coś wspólnego z tym szpiegowskim desantem?

- Mówiąc ogólnie, doradzałem swego czasu w wyborze celów, których destrukcja byłaby najbardziej bolesna dla krajów zachodnich. Prowadziłem też ocenę miejsc, gdzie można te pojemniki zmagazynować. Nie tylko w Europie, ale też np. w Australii. Celami miały być między innymi zbiorniki wody pitnej, magazyny żywności, szczepionki, fabryki farmaceutyczne i biologiczne.

 

Według gazety "The Sunday Times" kontrwywiad brytyjski został ostrzeżony, że niektórzy z dawnych agentów KGB sprzedali al-Kaidzie informacje o miejscach ukrycia pojemników z bronią. Co pan o tym myśli?

- Od 10 lat nie jestem w służbie rosyjskiego wywiadu. Nie wiem, czy współcześni terroryści uzyskali dostęp do pojemników z zarazkami dzięki szpiegom rosyjskim.

 

Czy istnieje realna groźba terrorystycznego ataku biologicznego w Europie lub w Stanach Zjednoczonych?

- Nie wykluczam takiego rozwoju wypadków. I tu, i tam działają tajne grupy

terrorystyczne gotowe do użycia broni bakteriologicznej. Możliwość taką bierze też pod uwagę rząd USA. Po atakach na World Trade Center i Pentagon we wrześniu 2001 r. w USA dramatycznie zwiększono wydatki na bioobronę. Do roku 2001 przeznaczano na ten cel ze środków federalnych mniej niż miliard dolarów rocznie, po zamachach wydatki te urosły 22-krotnie, a w przyszłym roku mają już być 30 razy większe niż przed 5 laty. To robi wrażenie.

 

Zrezygnował pan z kariery w rosyjskich służbach wywiadowczych pod koniec 1994 roku. Dlaczego po 10 latach od opuszczenia Rosji zdecydował się pan ujawnić swoją przeszłość?

- Głównym powodem, dla jakiego napisałem "Biological Espionage", była potrzeba powiedzenia ludziom, jak wielkim niebezpieczeństwem jest bioterroryzm i niekontrolowane eksperymenty z zarazkami, które mogą służyć jako broń ofensywna.

 

Sądzi pan, że można się obronić przed bioterroryzmem?

- Nie istnieje skuteczna obrona przed atakiem terrorystycznym.

Nie sposób go wcześniej przewidzieć.

Jako były oficer wywiadu jestem przekonany, że tylko dobrze funkcjonujące siatki szpiegowskie mogą penetrować organizacje terrorystyczne i udaremniać ich

działania.

Współpracą takich służb wywiadowczych powinna kierować jedna organizacja międzynarodowa. Potrzebna jest też nowa konwencja, która czyniłaby bioterroryzm przestępstwem kryminalnym ściganym we wszystkich krajach. W przeciwnym wypadku możemy być wkrótce świadkami ataku z użyciem broni biologicznej, przeprowadzonego w taki sposób, by uzyskać dramatyczny efekt polityczny i spowodować masowe ofiary w ludziach.

 

 

 www.o2.pl

Wtorek [10.02.2009, 13:52] 1 źródło

AMERYKANIE ZGUBILI GROŹNE BAKTERIE?

Zamknęli najważniejsze centrum badań nad bronią biologiczną.

Laboratorium w Fort Detrick w stanie Maryland to największe centrum badań nad chorobami infekcyjnymi, a także nad bronią biologiczną.

 

FBI sądzi, że to właśnie stamtąd pochodził szczep wąglika, który wykorzystano do ataków w 2001 roku. Listy z białym proszkiem trafiły do redakcji, wydawnictw i polityków. Kilka osób zmarło.

 

Urzędnicy zawiesili właśnie wszelkie działania i prace w Instytucie Badań Medycznych Chorób Zakaźnych na trzy miesiące. Powód? Naukowcy muszą dokładnie sprawdzić, jakie bakterie znajdują się w zamrażarkach i szafach laboratorium.

Okazało się bowiem, że opisy niebezpiecznych bakterii, wirusów i toksyn są niekompletne - twierdzi "New York Times".

Ale to nie jedyny powód zamknięcia instytutu. Śledczy podejrzewają, że niektóre niebezpieczne organizmy mogły zostać wyniesione z instytutu.

 

Nacisk na zaostrzenie procedur bezpieczeństwo wprowadzono po samobójczej śmierci mikrobiologa Bruce'a E. Ivinsa. Amerykańskie służby oskarżały go o wyniesienie z laboratoriów wąglika i rozsyłanie niebezpiecznych listów.

 

Obecnie z niebezpiecznymi bakteriami i wirusami pracuje w USA prawie 10,5 tysiąca ludzi w 219 laboratoriach w całym kraju.

AH

 

 

„WPROST” nr 13(1061), 2003 r.

ATAK MIKROBÓW

W KAŻDEJ CHWILI MOŻE DOJŚĆ DO WYBUCHU EPIDEMII NA SKALĘ AIDS

Zarazek wywołujący ciężkie zapalenie płuc w ciągu kilku tygodni przedostał się z Hongkongu i Wietnamu do Australii, Europy i Ameryki Północnej. W Holandii na fermie drobiu pięć osób zaraziło się występującą do tej pory wyłącznie w Azji ptasią grypą. W Azji, Australii i Ameryce Południowej z wyjątkową siłą wybuchła epidemia dengi, gorączki krwotocznej. W Kongo panika ogarnęła mieszkańców prowincji Brazzaville, gdzie w ciągu dwóch miesięcy ponad 80 osób zmarło na gorączkę krwotoczną wywołaną przez wirus Ebola.

W ostatnich dziesięcioleciach nie zdarzyło się, by w tak krótkim okresie pojawiło się tak wiele niepokojących infekcji w różnych regionach świata. Według Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), w ostatnich kilku latach zidentyfikowano ponad trzydzieści nowych, bardzo agresywnych chorób zakaźnych. Niebezpieczne stają się zarówno nowe zarazki, takie jak wywołujące chorobę szalonych krów priony, jak również mutacje dawno - wydawało się - poskromionych drobnoustrojów, na przykład wirusów żółtaczki.

 

ZABÓJCZE MUTANTY

- Nie ma wygasających zakażeń i epidemii, ciągle powstają ich nowe odmiany - mówi dr Andrzej Kotłowski z Instytutu Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni. Przykładem jest rozprzestrzeniający się od kilku tygodni po świece wirus wywołujący atypowe zapalenie płuc (SARS, Severe Acute Respiratory Syndrom). Wstępne badania w Hongkongu, Europie i USA wykazały, że prawdopodobnie jest to mutant tzw. paramiksowirusów. Tego typu zarazki powodują zakażenia i stany zapalne dróg oddechowych, m.in. świnkę, odrę i zapalenie przyusznic, czasami również zapalenie opon mózgowych. Wciąż powstają ich nowe odmiany. Jedną z nich jest wirus Nipah, który przed trzema laty wywołał epidemię ostrego zapalenia mózgu i układu oddechowego w Malezji i Singapurze. Zarazek zaatakował najpierw ptaki i świnie, a potem przeniósł się na ludzi. W ciągu kilku miesięcy zachorowało 265 osób, 105 chorych zmarło. W 2000 r. okazało się, że ten patogen jest spokrewniony z wirusem Hendra, który w latach 1994--1995 uśmiercił w Australii

15 koni oraz ich dwóch trenerów.

Wirusy SARS - wywołujące atypowe zapalenie płuc - mogą być kolejną odmianą paramiksowirusów, tym razem rozprzestrzeniającą się wyłącznie między ludźmi. Wiadomo, że pierwsze ognisko epidemii tej choroby pojawiło się już w listopadzie ubiegłego roku w Chinach. W lutym tego roku pochodzący z południa Chin profesor medycyny (jego nazwiska nie ujawniono) prawdopodobnie przeniósł zakażenie do Hongkongu. W hotelu Metropole, gdzie przebywał, atypowym zapaleniem płuc zaraziło się sześć osób, m.in. siedemdziesięcioośmioletnia kobieta, która na początku marca zmarła w Kanadzie.

 

RZEŹ W HOLANDII

- Zarazek powodujący atypowe zapalenie płuc nie wywoła występującej na kilku kontynentach pandemii, bo nie jest tak groźny jak wirus grypy - mówi Andrzej Gładysz, krajowy konsultant ds. zakażeń. Takiego zagrożenia nie stwarza na razie również ptasia grypa. W lutym trzydziestotrzyletni mężczyzna zmarł w Hongkongu na tę odmianę grypy, którą zaraził się na fermie kur. W marcu epidemia choroby wybuchła na fermach drobiu w Holandii. Mimo natychmiastowego odizolowania zaatakowanych wirusem hodowli wykryto prawie 40 nowych ognisk zakażenia, m.in. w Belgii (w pobliżu granicy z Holandią). Aby zapobiec szerzeniu się epidemii, Holendrzy wybili ponad milion kurczaków.

Na razie nie ma śmiertelnych ofiar ptasiej grypy wśród Europejczyków. Gdyby jednak doszło do skrzyżowania się wirusów atakujących ptactwo i ludzi, a nadal trwa sezon grypowy, mogłaby powstać nowa, wyjątkowo groźna odmiana tego zarazka. - Wirus grypy tak bardzo potrafi się mutować, że jest nieobliczalny - twierdzi prof. Lidia Brydak, szef Krajowego Ośrodka ds. Grypy Państwowego Zakładu Higieny. - Najbardziej obawiamy się nowej mutacji wirusa, który może wywołać pandemię grypy, zapowiadaną od ponad trzydziestu lat - mówi dr Paweł Grzesiowski z Narodowego Instytutu Zdrowia w Warszawie.

 

INWAZJA GORĄCZKI KRWOTOCZNEJ

Zmiany klimatyczne i dewastacja środowiska sprzyjają rozprzestrzenianiu się chorób tropikalnych na półkuli północnej. Denga występuje już w stu krajach i coraz bardziej przesuwa się z południa na północ. Według WHO, wirusem dengi zaraziło się 40 proc. populacji świata. Podobnie może się rozprzestrzeniać malaria i wirus Ebola.

Lekarze wykryli w ubiegłym roku przypadek malarii u zatrudnionego na lotnisku Heathrow pod Londynem. Podobno nigdy nie był w żadnym kraju, gdzie występuje ta choroba. David Sanders z Perdue University w stanie Indiana odkrył, że wirus Ebola może być przenoszony przez ptaki! Jeśli jego podejrzenia się potwierdzą, niebezpieczna gorączka krwotoczna może się przenieść z Afryki na inne kontynenty.

W każdej chwili może dojść do wybuchu nowej epidemii, nawet tak groźnej jak AIDS - ostrzega Światowa Organizacja Zdrowia. Zagrożenie stwarza rozprzestrzeniający się od dwóch lat w Ameryce Północnej wirus Zachodniego Nilu. Badania Centrum Kontroli Chorób w Atlancie wykazały, że zarazek wywołujący objawy podobne do grypy i zapalenia mózgu może być przenoszony zarówno przez komary, jak i skażoną krew - podobnie jak HIV!

Wirus Zachodniego Nilu po raz pierwszy wykryto przed 65 laty w Ugandzie. Nie wiadomo, dlaczego nagle pojawił się w USA. Podejrzewa się, że wniknął już do krwiobiegu ponad 300 tys. Amerykanów. Do tej pory zachorowało około 4 tys. osób, a prawie 240 zmarło. W Ontario w Kanadzie zmarła kobieta zakażona wirusem po transfuzji krwi. W stanie Georgia w USA zostało zakażonych czterech chorych, którym przeszczepiono narządy pobrane od zainfekowanej wirusem ofiary wypadku drogowego (jeden z biorców organów zmarł, a pozostali byli leczeni z powodu ostrego zapalenia mózgu).

 

LARM DLA POLSKI

Już ponad pół miliona Polaków jest zainfekowanych nową odmianą żółtaczki typu C. Zagrożeniem są również oporne na antybiotyki szczepy prątków Kocha, rozprzestrzeniające się w Rosji. - To bomba z opóźnionym zapłonem - twierdzi prof. Kazimierz Roszkowski, dyrektor Instytutu Gruźlicy w Warszawie. Jego zdaniem, oporna na leczenie gruźlica może się u nas pojawić w ciągu kilku lat. Jeszcze większym niebezpieczeństwem jest dla nas epidemia AIDS w Rosji, na Ukrainie i Białorusi. WHO prognozuje, że do 2010 r. na AIDS umrze nawet milion Rosjan!

 

NIEPOKOJĄCE OBJAWY

Pierwsze symptomy atypowego zapalenia płuc pojawiają się w ciągu 2-7 dni od zakażenia i przypominają przeziębienie lub grypę. Skutkiem zakażenia jest ciężka niewydolność oddechowa, grożąca śmiercią.

* gorączka powyżej 38°C

* trudności w oddychaniu (płytki oddech)

* kaszel

* bóle głowy

* sztywność mięśni

* brak apetytu

* biegunka

 

ŚMIERCIONOŚNE ZAKAŻENIA

Prawie 20 mln ludzi co roku umiera na choroby zakaźne. Najwięcej osób uśmiercają zakażenia dróg oddechowych, głównie zapalenie płuc - z tego powodu rocznie umiera ponad 4 mln chorych, w tym około miliona dzieci. Cholera, tyfus i czerwonka zabijają co roku 3,1 mln ludzi, AIDS prawie 2,5 mln, malaria 2 mln (głównie w Afryce).

1976 Wirus Ebola wywołuje w Zairze pierwszą epidemię gorączki krwotocznej

 

1986 W Wielkiej Brytanii zostaje wykryta choroba szalonych krów (BSE), wywoływana przez priony

 

1981 Centrum Kontroli Chorób w Atlancie poinformowało o wykryciu w USA pierwszych pięciu przypadków AIDS

 

1998 Wirus Nipah wywołuje epidemię zapalenia mózgu wśród mieszkańców Malezji i Singapuru

 

1999 Pierwsze w Nowym Jorku przypadki groźnej gorączki powodowanej przez wirus Zachodniego Nilu

 

2003 W Hongkongu i Wietnamie wybucha epidemia atypowego zapalenia płuc

 

Zbigniew Wojtasiński

 

 

– CZYŻ NIE ODNOSZĄ PAŃSTWO WRAŻENIA, IŻ PRZYRODA ZACZĘŁA SIĘ BRONIĆ PRZED LUDZKIM PASOŻYTEM?!

 

 

„WPROST” nr 13(1061), 2003 r.

BIOHORROR

ROZMOWA Z KENEM ALIBEKIEM, DORADCĄ RZĄDU AMERYKAŃSKIEGO DS. BIOOBRONY, BYŁYM SZEFEM PROGRAMÓW WOJNY BAKTERIOLOGICZNEJ W ZSRR

Bożena Kastory: W Związku Radzieckim kierował pan produkcją najgroźniejszych bakterii: dżumy, tularemii, brucelozy, wąglika, a także zarazków ospy oraz wirusów Marburg, Ebola i innych, które miały być użyte przeciw Ameryce.

Ken Alibek: To prawda. Rozmnażaliśmy w laboratoriach tony zarazków. W latach 80. tej broni było tyle, że stosowaliśmy specjalny tajny kod, by nad wszystkim zapanować. L1 oznaczało dżumę, L2 - tularemię, L3 - brucelozę, L4 - wąglika, L5 - nosaciznę itd. Broń zawierająca wirusy zaczynała się od litery N: N1 - ospa, N2 - wirus Ebola, N3 - Marburg, N4 - Machupo...

Kilkanaście lat temu pewnie nie przypuszczał pan, że stanie się doradcą Amerykanów w sprawie zwalczania skutków tej broni?

- Nie mogłem tego przewidzieć. Gdy dziesięć lat temu przyjechałem do USA, miałem jasny cel: powiedzieć o rosyjskim programie broni biologicznej i pomóc w zrozumieniu rozmiarów tego zagrożenia.

Kiedy zdecydował pan, by - zamiast produkować nowe zabójcze szczepy - zająć się obroną przed nimi?

- Gdy w Związku Radzieckim pracowałem nad bronią biologiczną, częścią mojego zajęcia było też studiowanie możliwości bioobrony. Nie była więc to dla mnie zupełnie nowa dziedzina.

Pana specjalnością jest wąglik, patogen, który w ubiegłym roku rozsyłano w Stanach Zjednoczonych w listach. Kilka osób wówczas zmarło. Czy zakażenie wąglikiem można zwalczać antybiotykami?

- Tak, trzeba jednak pamiętać, że zwykle upływa pewien czas między zakażeniem a pojawieniem się objawów choroby. Im później zastosuje się leki, tym mniejsze są szanse przeżycia. Bakterie atakują węzły chłonne i w ciągu kilku godzin zajmują cały układ limfatyczny. Stamtąd przedostają się do krwiobiegu i zaczynają wydzielać toksyny atakujące wszystkie organy. Wywołują szok w organizmie, śmierć komórek, krwotoki. Wówczas już przed wąglikiem ucieczki nie ma. Dlatego potrzebne są zupełnie inne metody działania.

Myśli pan o szczepionkach?

- Szczepionki są dobrym rozwiązaniem dla pewnych grup - wojska czy służb medycznych. Nie sposób jednak szczepić wszystkich przeciw wszyst-kim możliwym patogenom. Moim zdaniem, nie należy zaczynać od zwalczania poszczególnych bakterii i wirusów, które mogą się stać narzędziem ataku terrorystycznego, ale od zwiększenia możliwości obronnych ludzkiego układu odpornościowego. Mamy przecież armię limfocytów, które tropią i niszczą obce białko. Można też użyć przeciwciał atakujących wybrane wirusy czy bakterie. Można również zastosować pewne czynniki hamujące wewnętrzne krwotoki i w ten sposób zwiększyć szanse przeżycia.

Czy te środki terapeutyczne są już dostępne na rynku? Można je kupić w aptekach?

- Nie, ale są w trakcie zaawansowanych badań. Problem polega na tym, że w ciągu wielu lat nikt nie uważał wąglika za realną groźbę. Na świecie zdarza się zaledwie od 100 do 500 zgonów rocznie z powodu tej choroby. Nie sądzono, by ten patogen był wykorzystany jako broń masowej zagłady.

Jest pan głównym naukowcem firmy Hadron Advanced Biosystems, zajmującej się bioobroną. Czego dotyczą te prace?

- Opracowaliśmy środek, który jest połączeniem antybiotyków i pewnych specyficznych ludzkich przeciwciał niszczących wąglika. Jego zastosowanie wydatnie zmniejsza śmiertelność z powodu tej choroby. Wykazaliśmy też, że pewne naturalne substancje aktywne w organizmie podczas procesów zapalnych czy zakażeń mogą, odpowiednio stymulowane, chronić przed skutkami ataku ospą.

To pan uświadomił Amerykanom, jak groźny może być teraz wirus ospy, zwłaszcza po wykorzenieniu tej choroby na całym świecie.

- Kiedy przyjechałem do USA, nikt tu nie wierzył, że ospa może być wykorzystana jako broń masowego rażenia. Udało mi się przekonać władze, że robią ogromny błąd i że wirus ospy jest produkowany w ogromnych ilościach.

Czy sądzi pan, że zawsze będzie istniała przepaść między tempem produkowania nowych zabójczych szczepów drobnoustrojów a opracowywaniem sposobów obrony przed nimi?

- Powiedziałbym tak: jeśli kilka lat temu była to różnica 15-20 lat, obecnie wynosi ona 25-30 lat.

Dlatego że tak wielu naukowców konstruuje zmienione genetycznie patogeny w celach terrorystycznych?

- Powód jest nieco inny. Jeśli będzie się próbowało zapewnić skuteczniejszą obronę tylko przez nowe szczepionki, ten dystans się nie zmniejszy. Samymi szczepionkami nigdy nie zapewnimy wszystkim ochrony przed tyloma różnymi chorobami. Jeśli natomiast postawimy na okresowe wzmocnienie zdolności obronnych naszego układu odpornościowego, możemy ten wyścig wygrać.

Czy sądzi pan, że Saddam Husajn wykorzysta swoje zapasy śmiertelnych wirusów i bakterii w tej wojnie?

- Trudno to przewidzieć. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że zrobią to grupy terrorystyczne, które otrzymały tę broń wcześniej od Husajna. Mogą jej użyć w trakcie wojny lub natychmiast po jej zakończeniu. Jeśli tak się stanie, czeka nas prawdziwy biohorror.

Wywiad przeprowadziła Bożena Kastory

 

KEN ALIBEK

Urodził się w 1950 r. w Kazachstanie jako Kanatjan Alibekow. Ukończył Instytut Medyczny w Tomsku. Doktorat otrzymał za badania nad dżumą i tularemią i za opracowanie technologii wytwarzania wąglika na skalę przemysłową. Był szefem wielu programów produkcji broni biologicznej w ZSRR. Jako zastępca dyrektora Biopreparatu, instytucji nadzorującej te prace, kierował wytwarzaniem ton zabójczych drobnoustrojów. Był odpowiedzialny za 40 zakładów i laboratoriów produkujących tę broń. W 1992 r. uciekł do USA. Pracował dla CIA. Jest doradcą rządu amerykańskiego ds. bioobrony, profesorem Uniwersytetu George'a Masona i prezesem firmy Hadron Advanced Biosystems, Inc. pracującej nad nowymi sposobami obrony przed atakami bioterrorystycznymi.

 

 

JAK P. SĄDZĄ, CZY RZĄDZENIEM DALEJ POWINNI ZAJMOWAĆ SIĘ CI, CO DO TEJ PORY (CZY ONI SAMI DOPUSZCZĄ KOGOKOLWIEK INNEGO)...?!

 

 

"FAKTY I MITY" nr 27, 12.07.2007 r. PATRZYMY IM NA RĘCE

LEŚNY SZKODNIK

Prawo i Sprawiedliwość od ponad pięciu lat chwali się publicznie, że w swoich szeregach ma wybitnych znawców spraw ochrony przyrody. Jednym z nich jest leśnik Jan Szyszko. Warto mu się przyjrzeć...

Ów wykładowca Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego należy do kręgu najwierniejszych sług brata Jarosława i dlatego w 2005 roku został ministrem środowiska. Był to dla niego powrót do wielkiej polityki po krótkim ministrowaniu w latach 1997–1999 w rządzie Jerzego Buzka. Zasłynął wtedy z dekomunizacji firmy o nazwie Lasy Państwowe. Dzięki radosnej twórczości kolegów pana ministra stanęły one na progu bankructwa.

W 2006 r. okazało się, że minister wyraził zgodę na budowę obwodnicy Augustowa przez puszczę. Miłość ekologa Szyszki do dróg ma jednak swoje granice. Gdy wojewoda mazowiecki zapragnął przeprowadzić objazd Warszawy dla tirów kilka kilometrów od chałupy Szyszki, to natychmiast wyszło, że jest to droga nadzwyczaj szkodliwa dla środowiska.

 

Gdy z pomysłami szefa resortu środowiska polemizowali ekolodzy, zarówno on sam, jak i pan premier odpowiadali, że jest to atak polityczny. W końcu atakujący to działacze Partii Zielonych 2004, czyli lewica.

W maju 2007 r. do wojny z ministrem przystąpiło czterdziestu członków Państwowej Rady Ochrony Przyrody. Są to jego osobiści doradcy. I ci, zamiast grzecznie współpracować – a już, broń Boże, nie przeszkadzać mu w pracy – uważają w spec. raporcie, że „rząd (..) prowadzi antyprzyrodniczą kampanię informacyjną”. Eksperci twierdzą też, „że władza propaguje fałszywą wizję, że walory przyrodnicze są wynikiem zacofania kraju, a ich ochrona stanowi zaporę, upośledzającą możliwości rozwoju gospodarki i infrastruktury”. Jajogłowi wymyślili, że walory przyrodnicze niektórych regionów (takie jak czyste powietrze czy woda) są dla nich szansą rozwoju”.

Wyartykułowali też zarzut, iż rząd nie przestrzega konwencji przyrodniczych i porozumień międzynarodowych. Polska nie uczestniczy aktywnie w światowych działaniach na rzecz ochrony przyrody i nie wywiązuje się z przyjętych dobrowolnie zobowiązań, np. niszczymy siedliska dzikiego ptactwa wodnego oraz nietoperzy. Natomiast rząd Kaczyńskiego tylko udaje, że ma i realizuje krajową strategię ochrony różnorodności biologicznej.

Członkowie Rady twierdzą, że obecny podział funduszy europejskich szkodzi środowisku. Na liście inwestycji priorytetowych umieszczono bowiem betonowanie koryt wszelkich rzek (w tym Wisły i Odry) oraz węzły drogowe w środku dużych kompleksów leśnych. Według ekspertów, jest to odgrzewanie starych (pochodzących z lat 60. i 70. ubiegłego wieku) pomysłów, które zostały porzucone. Tymczasem rząd chce wydać na nie ponad 1,5 miliarda euro. Według Szyszki, beton na brzegach rzek raz na zawsze uwolni nas od uciążliwych ekosystemów bagiennych – naturalnych siedlisk ptaków (lasy łęgowe, podmokłe łąki, torfowiska), tarlisk ryb itp.

 

Jan Szyszko to pierwszy od kilkunastu lat minister środowiska, którego pozycja w rządzie jest tak słaba, że nikt się z nim zupełnie nie liczy. Na przykład Szef resortu rolnictwa Lepper wydaje kilka milionów złotych rocznie na zarybianie rzek starymi, zamiast młodych sztukami. Na dodatek są to groźne gatunki pochodzące z obcych ekosystemów. Stanowią one poważne zagrożenie dla rodzimych gatunków (ryb, roślin, bezkręgowców). Sprowadził też dwa nowe gatunki jeleni, a wraz z nimi... nowego pasożyta, który dziesiątkuje stada żubrów w Puszczy Białowieskiej.

Skoro ministrowie się z Szyszką nie liczą, to swojego szefa zaczęli lekceważyć także podlegli mu leśnicy. No i sprowadzili i sadzą na masową skalę nieznane w tej części Europy drzewa, które zaburzają nasz ekosystem. Wbrew wymogom racjonalnej gospodarki drewnem wycinają też wszystko, co da się sprzedać.

Kilka stron raportu uczonych zrzeszonych w PROP to wykaz luk prawnych, jakie sobie zafundowaliśmy w ochronie przyrody. Gdy dochodzi do dewastacji środowiska, zaczyna się ruletka – która z ośmiu (sic!) państwowych agend ma się tym zająć. Członków Państwowej Rady Ochrony Przyrody wnerwia także to, że rząd zgodził się, aby rady gmin mogły skutecznie stosować weto przy ustalaniu miejsc szczególnie ważnych dla dziedzictwa przyrodniczego. Wystarczy niechęć jednego samorządu, aby teren o znaczeniu narodowym czy światowym nie był skutecznie chroniony.

 

Dzięki zmianie prawa samorządowego oraz ustawy o ochronie przyrody wszystkie dotąd ustanowione przez gminy obszary ochrony przyrody przestały istnieć. Na wielu z nich można już prowadzić dowolną działalność gospodarczą. Skutki tego już można zaobserwować na Warmii i Mazurach. Wyrastające gdzie popadnie kopalnie piasku zniszczyły systemy wodne i równowagę ekosystemów. Ponadto gminy, układając plany wykorzystania rezerwatów przyrody czy europejskich obszarów Natura 2000 (najcenniejsze przyrodniczo kawałki naszego kontynentu), nie potrzebują pytać o opinię konserwatora przyrody. Naprawdę groźne jest to, że pomysły postawienia dużych zakładów przemysłowych nie są faktycznie oceniane pod względem ich wpływu na przyrodę. A nie są, bo panowie politycy zapomnieli wprowadzić do polskiego prawa odpowiednich regulacji europejskich. Zresztą, jak już prawo UE przepisujemy, to z takimi błędami, że staje się niewykonalne. Taki los spotkał deskrypty dotyczące ochrony ptaków i ich siedlisk.

 

Za dowcip profesorowie uznali wprowadzenie na masową skalę tak zwanych stref ochrony krajobrazu. Nie wiadomo bowiem, co one oznaczają i co się tam zabezpiecza. Nie wiadomo, bo nie ma żadnych regulacji prawnych. Wynalazkiem tego rządu jest też prowadzenie gospodarki w parkach narodowych i ścisłych rezerwatach na podstawie kilkumiesięcznych planów ochrony przyrody. Cała Europa, a nawet RPA takie wytyczne przygotowuje na kilka, kilkanaście lat do przodu.

Pod hasłem odszkodowania dla natury podejmuje się rzeczy dla niej szkodliwe. Naukowcy podają przykład działań drogowców, którzy w zamian za wycinkę drzew w Dolinie Rospudy chcą zalesić cenne łąki w Bereżnikach. A Szyszko pochwalił inicjatorów pomysłu za miłość do przyrody...

 

Na ochronę przyrody (pomimo rosnących dochodów budżetu państwa) wydajemy coraz mniej. Dodatkowo pan minister robi wszystko, aby niczego do skromnej sakiewki nie dorzucić. Tylko tym możemy wyjaśnić skandaliczny chaos prawny, uniemożliwiający wykorzystanie przez Polskę funduszy europejskich przeznaczonych na ochronę środowiska. Pomagają mu w tym inni ministrowie. Ot, choćby wspomniany Lepper. To przez niego rolnicy gospodarujący na terenach objętych szczególnym reżimem ochronnym (tak zwana Natura 2000) nie mają szans na stosowne rekompensaty.

 

Nie wiemy też, dlaczego panu ministrowi podoba się na przykład straszenie nietoperzy w trakcie ich zimowego snu. Dotąd zimowe wycieczki po niektórych jaskiniach były zakazane. Od dwóch lat grotołazi mogą chodzić po nich kiedy chcą. W państwach UE i na przykład w Kanadzie za taki spacerek grozi wysoka grzywna. Szef resortu środowiska nie znajduje czasu, aby pogadać na temat złamania w przyrodzie równowagi pomiędzy drapieżnikami (np. lisami i jenotami) a drobną zwierzyną przez nich konsumowaną.

 

Po paru tygodniach milczenia pan minister zareagował na raport. Pouczył publicznie profesurę, że przekracza ona swoje uprawnienia. I jak się nie poprawi, to on, minister, już nigdy gadać z nimi nie będzie.

Michał Charzyński

 

 

"FAKTY I MITY" nr 19, 18.05.2006 r.

BAT NA EKOLOGÓW

Publicznie na tematy ekologiczne wypowiadać się u nas wolno tylko „znachorom ekologii” albo radykalnym „ekowojownikom” – często również bez przygotowania fachowego. Czy to przypadek?

Do połowy lat 90. opowiadanie się za „ekologicznym” stylem życia było w mediach modą niemal obowiązującą. Dochodziło do głoszenia opinii katastroficznych w ocenie zagrożeń dla środowiska i zdrowia ludzi. Mylono przy tym zagrożenia dla środowiska powodowane przez intensywny rozwój cywilizacyjny z pojawiającymi się zagrożeniami dla samej cywilizacji. Każda „rewolucja” wywołuje z czasem działania kontrrewolucyjne, zwykle równie przesadne. Kontrreakcja na ekologizm pojawiła się najpierw w USA, a po 1997 r. u nas, kiedy to poczęto kwestionować niektóre twierdzenia ekologii, a szczególnie ostro – sens i zakres ochrony przyrody. Z upływem czasu zaczęły się także ukazywać programowo antyekologiczne książki i wypowiedzi prasowe. Oczywiście uznaję potrzebę prostowania błędów albo niektórych zbyt alarmistycznych opinii. Niestety, krytykujące publikacje zaczęły wręcz demonizować zwolenników ekologizmu i oskarżać ich, jak Neron chrześcijan, o bycie wrogami ludzi i cywilizacji. Choć zdaniem znanych i cenionych w świecie myślicieli, np. H. Skolimowskiego, A. Giddensa, E.O. Wilsona czy D. Kortena, to akurat alterglobaliści i „zieloni” podejmują trud wyznaczania zarysów lepszego świata przyszłości. Rodzący się antyekologizm znalazł wsparcie u sił konserwatywnych, widzących w prawie i praktyce ochrony środowiska przeszkodę w bogaceniu się. Nie dziwi więc, że koncern paliwowy Exxon Mobile przeznaczył 820 tys. dolarów dla antyekologicznych organizacji, aby demonstracjami zachęcały prezydenta G.W. Busha do nieuczestniczenia w Szczycie Ziemi w Johannesburgu. Naciskały też, i to skutecznie, na jego administrację, aby ostentacyjnie odcięła się od tej światowej konferencji.

Wkrótce potem i u nas, naśladując to, co złe z USA (a tak rzadko to, co tam dobre), podjęto systematyczne kompromitowanie ekologizmu. Od paru lat promuje się możliwie najbardziej ekstremistycznych, samozwańczych „ekologów”, bez przyrodniczego wykształcenia, i tylko ich uznaje za medialnych. Świadomie czy półświadomie media wybierają do publicznych wypowiedzi radykalnych wyglądem i poglądem „znachorów ekologii”, ośmieszając tym samym ekologizm. Niektórzy się jeszcze łudzą, że główne gazety i tygodniki polskie (podobnie jak amerykańskie – według książki P. i A. Ehrlichów „Zdrada nauki i rozumu”, 1996) tylko przez przypadek nie zamieszczają nawet sprostowań płynących od zawodowych przyrodników-ekologów. Trwa chroniczna dezinformacja w tej tematyce. W rezultacie część obywateli dała już sobie wmówić niechęć do „nawiedzonych ekologów”, choć nie spotkała się z nimi osobiście ani poprzez media, czyli nie wie nic o ich rzeczywistych poglądach i motywach działania. Celowo wywołuje się alergiczną reakcję antyekologiczną.

Oto przykład szczególnie bulwersujący: tymczasowy (od czerwca do września) minister środowiska posunął się do publicznego stwierdzenia jawnej nieprawdy (rozpowszechnionej przez gazetę „Rzeczpospolita”) bez sprawdzenia danych w rocznikach GUS-u, kompromitując w ten sposób zarówno siebie, jak i swój urząd. Otóż mamy rzekomo od dziesięcioleci nadmiernie rozbuchaną ochronę przyrody – ochronę nawet blokującą rozwój kraju. Tylko osoby dobrze zorientowane wiedziały, że w istocie rzeczy była to próba forsowania dłuższego i droższego przebiegu międzynarodowej drogi Via Baltica, i to w wersji, która przecinałaby kilka obszarów chronionych, w tym dwa parki narodowe. A przecież dla tej skądinąd potrzebnej inwestycji istnieje wariant oszczędniejszy i lepszy (przez Łomżę), który nie tylko może wesprzeć rozwój zaniedbanego dawnego podlaskiego pogranicza, ale i nie koliduje z ochroną przyrody. Jednak fakty przyrodnicze i koszty widocznie się nie liczą w obliczu gry interesów. Choćby w ich wyniku Via Baltica miała pobiec przez Europę zygzakiem, robiąc dobrze tym, którzy odpowiednio zastymulują swych ministrów, a usłużne media nadadzą temu rozgłos.

Czy zaś nadmiernie chronimy przyrodę, niech świadczą liczby. Według oficjalnych publikacji GUS-u, pod dość skuteczną ochroną w postaci parków narodowych i rezerwatów przyrody mamy zaledwie 1,4 proc. obszaru kraju. Przy tym w obrębie nawet tak nikłego skrawka ziemi corocznie wypoczywa 10–11 mln obywateli. Zważywszy, że nie tylko w Rosji, ale i w krajach gęściej zaludnionych i o znacznie bardziej zubożonej przyrodzie (Niemcy, Japonia) procent obszarów podobnie chronionych jest kilkakrotnie wyższy (2,5–5 proc.), o żadnej przesadzie w realizowaniu u nas ochrony przyrody nie ma mowy. Wypadałoby, by ministrowie, a także media, ponosili odpowiedzialność za taką jawną dezinformację!

prof. dr hab. Ludwik Tomiałojć

(Uniwersytet Wrocławski, partia Zieloni 2004)

 

 

GRA W GOLFA – POLA GOLFOWE...

Proszę sobie wyobrazić, iż są kraje, gdzie wycina się lasy, zużywa, łącznie, miliony litrów wody do podlewania trawy, by ludzkie bydlęta mogły sobie tam pouderzać kijem w piłeczkę...

Niniejszym oświadczam, że nie tylko nigdy nie grałem w golfa, ale nawet nie miałem kija golfowego w ręku.

A teraz co sądzę o osobnikach, którzy przyczyniają się do wycinania lasów, marnotrawstwa wody; zagłady przyrody, życia. Otóż najlepiej wyrazi to następująca propozycja: proszę grającym w takich msh porządnie przyp... takim kijem w d..., tak żeby z tydzień na nim nie mogli usiąść, a następnie uświadomić jakimi są debilami czy kanaliami, bądź łącznie!

W razie ew. interwencji policji, proszę oświadczyć iż byliście w stanie wyższej konieczności - chodzi o przetrwanie życia na ziemi - wyperswadować bezrozumnym* osobnikom do czego się przyczyniają!

* Do osób bezmyślnych racjonalne argumenty nie przemawiają, nie rozumieją ich, nie przejmują nimi, stąd konieczna jest inna, skuteczna forma perswazji...; samoobrony i obrony innych, w tym przyszłych pokoleń (...)!!

 

 

CZY WYGINIEMY?!

Najprawdopodobniej tak. A z jakiego powodu? No cóż, ponieważ jesteśmy równie pomysłowi co bezmyślni więc możliwości jest dość sporo, np. można do tego celu wykorzystać, świadomie, bądź bezwiednie, bezmyślnie (np. z powodu wirusów komputerowych), nanotechnologie. Kolejne zagrożenie to manipulowanie genami (przerabianie, udoskonalanie nas (uzależnianie od sztucznej manipulacji)...), oraz wpływ na nie sztucznymi zapłodnieniami (normalnie, naturalnie, partnerzy mający spłodzić potomstwo odbierają różne bodźce - informacje o partnerze - wzrokowe, zapachowe, werbalne; intelektualne, uczuciowe i inne, w tym doświadczenia; proces zapłodnienia przebiega zupełnie inaczej – naturalnie). Tak więc możemy to zrobić również b. inteligentnie...

Dodajmy też wpływ m.in. na geny tzw. leków i innych substancji. Trzeba też dodać skutki totalnego zatrucia środowiska, następnie wprowadzenie jakichś mikroorganizmów (np. z laboratoriów), skutki wojny. I inne możliwości. Tak więc szanse przeżycia naszego rozumnego... gatunku są niewielkie. A dlaczego takiego „...” rozumnego. Ano dlatego, iż nie chroni nas przed tym... rozumny dobór partnerów płodzących potomstwo - pozytywna selekcja - i w wyniku tego przybywa ludzi o niskim potencjale (...) – rośnie ich - i tak zawsze ogromny - udział w degeneracji, destrukcji! Stąd należałoby uzupełnić, czy przeredagować nazwę naszego gatunku na homo sapiens destruktus. Przeżyją nas za to „durne” robaki, szczury itp. (już są b. odporne na różne toksyny, spore dawki promieniowania).

Dodajmy jeszcze margines społeczny, czyli ludzi religijnie okaleczonych, różne gnojstwo, któremu religia umożliwia prosperowanie kosztem innych, a w przyszłości będą mogli wykorzystywać do manipulowania (w zasadzie religia wówczas nie będzie już im potrzebna) nowe technologie, techniki oddziaływania na psychikę, chemicznie, biologicznie, nanotechnologie i inne, w tym jeszcze nieznane.

PS

Trudno oczekiwać, iż ludzie nieświadomi, trwacze sami się zorganizują i przekażą władzę odpowiednim ludziom; podobnie od ludzi nieodpowiednich iż ustąpią...

Tak więc, zanim wyginiemy, będziemy się jeszcze wcześniej długo męczyć.

 

 

PRAWO KATZA: LUDZIE I NARODY BĘDĄ DZIAŁAĆ RACJONALNIE WTEDY I TYLKO WTEDY, GDY WYCZERPIĄ JUŻ WSZYSTKIE INNE MOŻLIWOŚCI...

 

 www.wolnyswiat.pl   WBREW ZŁU!!! 

PISMO NIEZALEŻNE – WOLNE OD WPŁYWÓW JAKICHKOLWIEK ORGANIZACJI RELIGIJNYCH, PARTII, UGRUPOWAŃ I STOWARZYSZEŃ ORAZ WYPŁOCIN REKLAMOWYCH. WSKAZUJE PROBLEMY GOSPODARCZE, POLITYCZNE, PRAWNE, SPOŁECZNE I PROPOZYCJE SPOSOBÓW ICH ROZWIĄZANIA (RACJONALNE MYŚLI, ANALIZY, WNIOSKI, POMYSŁY, POSTULATY, I ICH ARGUMENTACJA, CAŁE I FRAGMENTY ROZSĄDNYCH, INTERESUJĄCYCH MATERIAŁÓW Z PRASY I INTERNETU)

 

OSOBY CHCĄCE WESPRZEĆ MOJE PISMO, DZIAŁANIA PROSZĘ O WPŁATY NA KONTO:

Piotr Kołodyński

Skr. 904, 00-950 W-wa 1

BANK PEKAO SA II O. WARSZAWA

Nr rachunku: 74 1240 1024 1111 0010 0521 0478

Przy wpłatach do 800 PLN należy podać: imię i nazwisko, adres, nr PESEL oraz tytuł wpłaty (darowizna na pismo „Wolny Świat”). Wpłat powyżej 800 PLN można dokonać tylko z konta bankowego lub kartą płatniczą.

ILE ZOSTAŁO WPŁACONE BĘDĘ PRZEDSTAWIAŁ CO 3 MIESIĄCE NA PODSTAWIE WYDRUKU BANKOWEGO (na życzenie, przy wpłacie od 100 zł, będę podawał jej wielkość oraz wskazane dane wpłacających).

Stan wpłat od 2000 r. do dnia 15.02.2009 r.: 100 zł.

 

 

17. ELEKTRONICZNE ZBIERANIE PODPISÓW (pod

inicjatywami ustawodawczymi, moją kandydaturą na prezydenta)

 http://www.wolnyswiat.pl/17.php

 

21. WPŁATY I WYDATKI

 http://www.wolnyswiat.pl/21.html

 

22. MOJA KSIĄŻKA

 http://www.wolnyswiat.pl/22.html