KOR
A NIEPODLEGŁOŚĆ, DEMOKRACJA...
AGITACJA
POLITYCZNA CZŁONKÓW KOR (INFORMOWANIE... NA KOGO GŁOSOWAĆ, WSPÓLNE WYSTĘPY
RELIGIJNO-POLITYCZNE – PO ODPOWIEDNIEJ OPŁACIE, DANINIE) JEST POWSZECHNIE
ZNANA, OGRANICZĘ SIĘ WIĘC TYLKO DO PRZYPOMNIENIA NIE TAK DALEKIEJ PRZESZŁOŚCI
O MARTYROLOGII KOR... ZA
TZW. KOMUNY
PONIEWAŻ - JAK WSZYSTKO, CO ZWIĄZANE Z KOR - TO I TEN OKRES W DZIEJACH
JEST ZAKŁAMANY.
Więc by trochę ten obraz odkłamać opiszę go pokrótce pod względem działań kor i aparatu bezpieczeństwa (represji) względem aktywnych politycznie członków tej organizacji („strasznych prześladowań oraz poświęcenia członków kor w wyzwalaniu” (majątków od własności społecznej – obecnie...)).
Inwigilacja, prześladowania, represje itp. („”) wywrotowców, mających podejrzane kontakty, materiały (w tym broń, materiały wybuchowe), źródła pieniędzy, szpiegów, zdrajców, prowadzących, jak kor, inwigilację organów państwowych itp., stanowiących zagrożenie dla ładu społecznego, bezpieczeństwa państwa odbywały się i odbywają w wszystkich krajach. Ale w Polsce represje dotyczyły przede wszystkim osób z poza najsilniejszej, wiadomej, kasty religijnej (aczkolwiek były wyjątki – dotyczące najaktywniejszych politycznie - stanowiących największe zagrożenie - zawodowych członków tej org.) – to, co uchodziło na sucho członkom kor kończyło się problemami, karą dla tzw. „zwykłych ludzi”. Kor interesowała pod tym względem aparat bezpieczeństwa tylko z uwagi na potencjalny i praktyczny wpływ na miliony obywateli. A obowiązkiem władzy jest zapewnienie obywatelom bezpieczeństwa, w tym prawidłowego funkcjonowania gospodarki, środków przekazu, ochrona przed wprowadzającymi zamęt, anarchią (były sytuacje m.in. dewastacji, podpaleń budynków państwowych, zbiorowego plądrowania sklepów, kradzieży broni) itp. Więc gdyby ci członkowie tej org. zajmowali się „tylko” religijnym ogłupianiem i wyłudzaniem od swoich ofiar pieniędzy, nie tylko nie mieliby żadnych problemów, ale wręcz mogliby liczyć na przychylność władzy (tym bardziej za minimalną współpracę, lojalność). Trzeba też skończyć z mitem prześladowania za aktywność religijną. Kto chciał mógł chodzić do kościoła nawet trzy razy dziennie, brać ślub kościelny itp. Jedynie krzywo patrzono, a wyjątkowo spotykały przykrości niektórych wyższych rangą członków partii za obnoszenie się z religijnością; nierozsądnym zawierzaniem, sposobem myślenia; w końcu istniało ryzyko infiltracji, wpływu członków kor, mających kontakty z zachodem, Watykanem na funkcjonariusza partyjnego. Więc gdyby podobny potencjał posiadała i działała jakaś org. ateistyczna to los jej członków nie byłby do pozazdroszczenia! A członków kor i owszem. Przyjeżdżały do nich z zachodu całe obładowane tiry z darami, z żywnością, takimi - wtedy tym bardziej!- rarytasami jak szynki, cytrusy, czekolady (większość ludzi jadła w tedy takie rzeczy kilka razy do roku. Jak teraz...), RTV, AGD itp. Kolejna sprawa to odbywający się hurtowy handel tymi darami... Do tego dodajmy darowane zachodnie samochody (kolejny luksus w tamtych czasach), dolary (następny luksus), wyjazdy na zachód (jeszcze jeden - prawie niedostępny dla „zwykłych ludzi” - przywilej). A otrzymamy obraz uciskanych księży... Więc to nie religia, religijność, katolicka org. były prześladowane, lecz działalność stanowiąca zagrożenie dla ówczesnego państwa. Wyobraźmy sobie, że gdyby obecnie powstała jakaś mająca kilka milionów członków org. islamska i zaczęła współpracować z Rosją, otrzymywać od jej służb specjalnych pieniądze, podejrzane materiały itp., infiltrować organy państwowe; i oczywiście kontaktować się, stosować do dyrektyw swoich najwyższych przełożonych, z siedzibą w którymś z państw arabskich. To jaka byłaby reakcja naszego rządu... A przecież też zostanie on odpowiednio oceniony (a nawet już jest), osądzony...
"FAKTY I MITY" nr 20, 24.05.2007 r. NA KLĘCZKACH
PIĄTA KOLUMNA
NIE TYLKO SB
...miała swoich informatorów. Także Kościół dysponował zaufanymi ludźmi w służbach PRL (o czym my pisaliśmy w „FiM” 3/2007). Napisał o tym ostatnio historyk IPN Jan Żaryn. Krk nie był więc bierny i bezustannie krzywdzony, jak chce oficjalna propaganda i lustracyjni „badacze”. Oto przykład: w latach 50. szef Wydziału ds. Wyznań w Katowicach, niejaki Stanisław Woźniak, spotykał się potajemnie z bp. Herbertem Bednorzem i jego bratem, przekazując im informacje i przyjmując zlecenia. Woźniak bez problemów akceptował budowę nowych kościołów, ostrzegał też biskupa przed księżmi kapusiami. Jak dużo PRL-owskich urzędników pracowało na dwie strony? IPN nie chce odpowiedzieć na to pytanie.
BS
"FAKTY I MITY" nr 10, 15.03.2007 r. LISTY
RAPORT O KRK
Po ogłoszeniu raportu Macierewicza dowiedziałem się, jakich to strasznych
zbrodni dopuściły się WSI. Jedna z nich to,
cytuję: " aktywne przenikanie agentów służb specjalnych do życia
politycznego". Jakoś nikogo nie razi i nie jest zbrodnią
ani przestępstwem proceder trwający od paru ładnych lat, a mianowicie
przenikanie funkcjonariuszy Kościoła czy członków
Opus Dei do życia politycznego rzekomo niepodległego państwa polskiego
i przejmowanie po kolei jego organów władzy
– dla całkowitego podporządkowania i osiągnięcia celów zgodnych z
interesami Watykanu. Jak widać, to po prostu norma!
Ponieważ nie mogę tego zrobić osobiście,
proponuję zawiadomienie przez "FiM" odpowiednich organów.
J. Kowalski
„FAKTY I
MITY” nr 7, 24.02.2005 r.
W swoich najlepszych czasach bezpieka
korzystała z usług co najmniej trzech tysięcy donosicieli w sutannach. I mimo
trwającego wciąż szaleństwa teczkowego nikt jakoś nie chce pamiętać o biskupach
i księżach – tajnych i świadomych współpracownikach.
Pojawiają się coraz to nowe pomysły, kogo by tu jeszcze zlustrować. Projekt przygotowany przez prof. Andrzeja Rzeplińskiego zakłada, że do podlegających dziś temu obowiązkowi członków centralnych władz państwowych i adwokatów dołączyliby samorządowcy (wójtowie, burmistrzowie, prezydenci miast oraz radni), notariusze, radcy prawni, kuratorzy sądowi, członkowie sądów dyscyplinarnych, rektorzy i prorektorzy oraz dziekani i prodziekani szkół wyższych, dyrektorzy
instytutów naukowych, dyrektorzy szkół publicznych i placówek kulturalnych, prezesi i sekretarze PAN i PAU, oficerowie Wojska Polskiego, Policji i Straży Granicznej, szefowie redakcji zarówno publicznych, jak i prywatnych mediów. W sumie ok. 220 tys. osób, zamiast 27 tys. przy obecnym stanie prawnym.
Do inicjatywy prof. Rzeplińskiego próbują się podczepić Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość oraz Liga Polskich Rodzin, wskazując m.in. na kolejne grupy zawodowe (np. lekarze i nauczyciele), które – zdaniem prawicy – warto byłoby prześwietlić.
Co ciekawe – wszyscy jakoś zapominają o duchowieństwie!
Gdy Krzysztof Wyszkowski (przed laty działacz opozycji i sekretarz redakcji „Tygodnika Solidarność”, gdzie zaczynała Małgorzata Niezabitowska ps. Nowak) zaapelował niedawno do arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego o zwrot dokumentacji dotyczącej agentury Służby Bezpieczeństwa wśród księży diecezji gdańskiej i chełmińskiej, metropolitę dopadła amnezja: – Nie pamiętam, żebym otrzymał tego typu dokumentację. Osobiście jestem przekonany, że to nie nastąpiło. Być może zostało to przekazane kurii, czyli wikariuszowi generalnemu, ale też nie sądzę, żeby tak się stało – powiedział abp Gocłowski.
Czy ewentualna lustracja duchowieństwa dotyczyłaby pojedynczych przypadków, kiedy to bezpieka, przystawiając nóż do gardła i grożąc śmiercią proboszczowi bądź klerykowi, wymusiła zobowiązanie do współpracy (jak próbują zachowania „współbraci w kapłaństwie” tłumaczyć biskupi), czy też tulili się oni do władzy w zamian za korzyści materialne lub tolerowanie przekrętów i tuszowanie skandali?
Mamy na ten temat swoje zdanie, ale dla pewności uważnie przestudiowaliśmy najnowszą publikację Instytutu Pamięci Narodowej pod redakcją dra Adama Dziuroka, opatrzoną tytułem „Metody pracy operacyjnej aparatu bezpieczeństwa wobec kościołów i związków wyznaniowych 1945–1989”. Zapoznaliśmy się też z artykułem dra Pawła Skibińskiego pt. „Infiltracja komunistycznych służb specjalnych w polskim Kościele – co już wiemy”, podsumowującym obecny stan badań nt. agentury, a zamieszczonym w roczniku „Teologia Polityczna” (2003/2004).
No i przekonaliśmy się raz jeszcze, że chłopaki w sutannach mają sporo za uszami.
Zacznijmy od liczb:
¤ Bezpieka zaczynała skromnie, bo w końcu 1948 r. zlecone zadania „na odcinku wyznaniowym” realizowała raptem dwudziestoosobowa grupka agentów. W marcu 1949 r. – 70-osobowa, w tym 33 księży. Rok później na rzecz komuny pracowało już 65 donosicieli w sutannach. Historykom wiadomo m.in. o istnieniu na początku lat 50. kilku agentów w kurii warszawskiej (w otoczeniu prymasa kard. Stefana Wyszyńskiego) oraz kieleckiej.
¤ Do roku 1956 stan agentury inwigilującej struktury kościelne wzrósł do ok. 4000 tajnych współpracowników (TW). Wprawdzie brak dokładnych danych, ilu spośród nich to księża lub zakonnicy, jednak historycy są zgodni, że na żołdzie bezpieki pozostawało wówczas co najmniej 300 duchownych (np. w Katowicach ponad 50 proc. z 78 działających TW).
Z pewnością znaleźli się wśród nich (zwerbowani w latach 1953–1956) duchowni z większości kurii biskupich, a także członek władz zakonu franciszkanów. Najaktywniej pracowali dla komuny kurialiści w diecezji tarnowskiej, częstochowskiej, sandomierskiej, kieleckiej oraz lubelskiej.
¤ Polityczna odwilż 1956 r. pociągnęła za sobą znaczne osłabienie aparatu bezpieczeństwa: w roku 1957 funkcjonowało niespełna 400 informatorów, wśród których duchowni stanowili kilkuprocentowy margines.
¤ Do 1962 r. zdecydowało się na współpracę 862 duchownych oraz 30 zakonnic. Było wśród nich 760 księży diecezjalnych (w tym 25 kurialistów, 10 członków Episkopatu, 43 inwigilujących seminaria duchowne – profesorowie lub alumni – oraz 45 dziekanów. Spośród 102 współpracujących zakonników 16 pełniło wyższe i średnie funkcje w swoich zgromadzeniach). W omawianym okresie 11 księży agentów studiowało bądź pracowało w Rzymie.
¤ W grudniu 1964 r. na rzecz pionu wyznaniowego SB pracowało 2633 TW (1601 duchownych i 1032 katolików świeckich).
¤ W 1967 wśród tzw. kurialistów było 82 TW, a w całym kraju pion kościelny posiadał 24 agentów-profesorów wyższych seminariów duchownych oraz 48 alumnów – ujawnił Dziurok na czacie portalu internetowego Wirtualna Polska.
¤ 31 grudnia 1970 r. w polskim Kościele aktywnie działało 3770 TW i stan ten utrzymywał się do 1976 r., co oznacza, że tylu mniej więcej bezpieka pozyskiwała do współpracy, ilu z niej eliminowała (śmierć, odmowa, nieprzydatność, dekonspiracja, „uśpienie”).
¤ „W 1976 r. jednostki operacyjne pionu IV SB miały już 2309 tajnych współpracowników wśród kleru” – czytamy w publikacji IPN.
¤ W pierwszym kwartale 1977 r. Departament IV MSW dysponował siecią liczącą 4332 TW. Wśród agentów było 2760 księży i zakonników (oraz 12 zakonnic), czyli blisko 15 proc. liczącej wtedy ok. 18,5 tys. populacji funkcjonariuszy Kościoła kat. 1486 księży donosicieli pracowało w parafiach wiejskich, 662 – w miejskich, 24 było profesorami Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, 15 – Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, a 39 – wykładowcami bądź alumnami wyższych seminariów duchownych. Na werbunek „oczekiwało” wówczas 1605 kandydatów na TW. Doczekało się ok. 300. Według statystyk Biura „C” MSW (archiwum SB – dop. red.), stan agentury wzrastał w każdym kwartale o 300–400 nowych TW (po odliczeniu tych, z którymi zaniechano współpracy). W końcu 1981 r. Departament IV (wszystkie wydziały, czyli również VII i VIII zajmujące się problematyką wsi) dysponował 9799 TW.
¤ Na dzień 31 grudnia 1982 r. dla pionu wyznaniowego i rolnego SB pracowało łącznie 13 038 TW. Rok później ta liczba wynosiła już 15 370 osób, a w końcu 1984 r. – 18 269.
Wydziały I–VI Departamentu IV, czyli stricte wyznaniowe, obsługiwały pod koniec 1982 r. 8334 TW, w której to liczbie mieściło się ponad 3000 duchownych (kler diecezjalny oraz zakonny), siostry zakonne, a także przykościelny aktyw świecki (liderzy Klubów Inteligencji Katolickiej, duszpasterstwa stanowo zawodowego, akademickiego itp.). W tzw. kontakcie operacyjnym pozostawały wówczas 722 osoby, a liczba kandydatów na TW wynosiła 2017. Wśród ekspozytur terenowych wyżej wymienionych wydziałów najbardziej rozbudowaną siatką agenturalną „szczycił” się Kraków – 368 TW.
Historycy nie dysponują jeszcze danymi liczbowymi z okresu schyłku i upadku komuny. Jak wiadomo, wszelką dokumentację dotyczącą księży zniszczono „z uwagi na fakt, że zbierane w ramach teczek materiały nie przedstawiały wartości prawnej i historycznej oraz by w przyszłości nie mogły być przedmiotem konfliktów między państwem a Kościołem” (fragm. notatki z 25 stycznia 1990 r. opracowanej w Departamencie Studiów i Analiz MSW).
Jak zatem rozumieć informacje pochodzące od „ludzi dobrze poinformowanych” (stanowczo akcentowane m.in. przez wspomnianego wyżej Wyszkowskiego), że – już po upadku komuny – kierownictwo MSW oraz nieżyjący szef kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy, minister Andrzej Zakrzewski, przekazali biskupom teczki agentury księżowskiej działającej na terenie ich diecezji?
– Owszem dostali, ale wyłącznie materiały archiwalne. Dlatego na „liście Wildsteina” nie powinno być nawet świętej pamięci agentów. No, chyba że przez czyjeś roztargnienie. Gdy w sierpniu 1989 roku został rozwiązany Departament IV oraz jego odpowiedniki w terenie, to niewiele kwitów składali do naszych archiwów. Tym bardziej nie znajdzie się więc akt tych biskupów i księży, którzy byli czynnymi TW do ostatnich dni „czwórki” – wyjaśnia nam były pracownik Biura „C” MSW.
Łatwo w tym kontekście zrozumieć odwagę kard. Józefa Glempa, który stał się ostatnio gorącym orędownikiem lustracji: – Trzeba przyjąć zasadę, że każdy człowiek i całe społeczeństwo powinno wiedzieć, kto i jakimi sposobami donosił na swoich współobywateli – powiedział prymas w wywiadzie dla Katolickiej Agencji Informacyjnej.
Dobrze gra! Bo choć historycy Antoni Dudek i Ryszard Gryz twierdzą („Komuniści i Kościół w Polsce 1945–1989”, Kraków 2003), że „współpraca agenturalna biskupów wciąż pozostaje sprawą otwartą”, to z dużym prawdopodobieństwem należy przyjąć, że jednak pozostanie zamknięta dla opinii publicznej wiedzą
oficerów SB, którzy biskupów „prowadzili”. Podobnie jak odpowiedź na pytanie, czy będąc jeszcze młodym profesorem, proboszczem lub nawet alumnem, nie skusił się na współpracę któryś z biskupów mianowanych już po roku 1989... Statystycznie rzecz biorąc i uwzględniając blisko 15-procentowe nasycenie Kościoła agenturą, co najmniej jeden na siedmiu miałby się dzisiaj z czego tłumaczyć lustratorom.
A rzeczone pokusy były – przyznajmy – niebanalne. Pozyskany do współpracy ksiądz, jeśli spisywał się należycie, otrzymywał nie tylko gratyfikacje finansowe. Oferowano mu także prezenty – lodówki, pralki, radia, eleganckie zegarki, zastawę stołową itp. Dużym popytem wśród tajnych współpracowników cieszyła się pomoc w wyjeździe zagranicznym oraz uzyskaniu ulg podatkowych.
Choć zdaniem historyków księża na ogół nie podejmowali współpracy wyłącznie z pobudek materialnych, to byli grupą najlepiej nagradzanych spośród agentury SB. Wielu (szczególnie ci „prowadzeni” od seminarium) otrzymywało comiesięczne pobory w wysokości średniej pensji krajowej, a najlepsi – premie. Wyżsi rangą (zwłaszcza biskupi) przyjmowali luksusowe prezenty. Parafialną drobnicę obdarowywano – zwłaszcza w latach 80. – kartkami żywnościowymi, talonami benzynowymi i pomocą w zdobyciu materiałów budowlanych.
Raz jeszcze oddajmy głos kard. Glempowi: – Działalność takich księży nie przynosiła wielkiej krzywdy innym, ale oczywiście powinni ponosić odpowiedzialność jak wszyscy obywatele. Jako arcybiskup warszawski nie zamierzam przeprowadzać lustracji swoich księży, ponieważ wiem, kto kim był.
Czyli tak: macie prawo wiedzieć,
kto kapował, pod warunkiem że nie pytacie o księży!
Anna Tarczyńska
"FAKTY I MITY" nr 44, 08.11.2007 r. PATRZYMY IM NA RĘCE
W
KOŚCIELNYM ZWIERCIADLE
Według najnowszych danych
kościelnych, średnio co dziewiąty urzędujący biskup współpracował lub flirtował
ze Służbą Bezpieczeństwa. „Ale nie podpisywali zobowiązań do współpracy!” –
zastrzega abp Głódź.
Ostatnie z zachowanych – kompletnych i precyzyjnych – zestawień potencjału operacyjnego tzw. pionu IV (wyznaniowego) Służby Bezpieczeństwa dotyczy roku 1983. Z owych danych dowiadujemy się, że na żołdzie bezpieki pozostawało wówczas 3934 tajnych współpracowników rekrutujących się spośród duchowieństwa diecezjalnego oraz 625 zakonników, co – po uwzględnieniu ówczesnej liczby księży i mnichów – dawało w sumie około jednej piątej kościelnego wojska.
Byli w tej grupie aktualni w 1983 roku oraz przyszli – już zwerbowani, ale jeszcze nienamaszczeni – biskupi.
„W udostępnionych przez Instytut Pamięci Narodowej materiałach SB, które dotyczą żyjących biskupów (131 – dop. red.) znajdują się informacje o tym, że kilkunastu spośród nich zostało zarejestrowanych przez organy bezpieczeństwa PRL jako »tajni współpracownicy« lub »kontakty operacyjne«, względnie »kontakt informacyjny«, a jeden został zarejestrowany jako »agent« wywiadu PRL” – czytamy w komunikacie sygnowanym przez ks. dr. Józefa Klocha, rzecznika Kościelnej Komisji Historycznej (KKH).
Organ ów działał przez niespełna rok i 10 października cichcem zakończył swoje prace sprawozdaniem przedłożonym – za pośrednictwem specjalnie ustanowionego „łącznika w osobie abp. Sławoja Leszka Głódzia” – wąskiemu gronu hierarchów wchodzących w skład Prezydium Konferencji Episkopatu Polski. Mroczną przeszłość kolegów znają zatem wyłącznie: przewodniczący abp Józef Michalik (na zdjęciu z prawej), jego zastępca abp Stanisław Gądecki (z lewej) i bp Stanisław Budzik – sekretarz prezydium.
Podczas konferencji prasowej zwołanej z okazji zakończenia prac KKH ks. Kloch unikał szczegółów. Przekonywał, że IPN-owska dokumentacja jest zbyt „niekompletna i chaotyczna”, aby można było na jej podstawie „rzetelnie określić zakres, intensywność i szkodliwość ewentualnej rzeczywistej i świadomej współpracy z organami bezpieczeństwa PRL” biskupów, których teczki odnaleziono w czeluściach archiwów.
A może chociaż ilu hierarchów rzecz dotyczy?
– Pragnę jedynie podkreślić, że żadna z tych osób nie podpisała formalnego zobowiązania do współpracy. Konkretna zaś liczba zarejestrowanych ani też jakiekolwiek nazwiska w ogóle nie zostaną ujawnione – skarcił ciekawskich abp Głódź.
Najwyraźniej zapomniał o przyjętym 25 sierpnia 2006 r. i z wielką pompą ogłoszonym „Memoriale Episkopatu Polski w sprawie współpracy niektórych duchownych z organami bezpieczeństwa w Polsce w latach 1944–1989” (por. „Pro memoria-ł” – „FiM” 35/2006). Przypomnijmy zatem, że „współpracujący z wrogami Kościoła, bez formalnego zobowiązania, byli z reguły źródłem informacji o jego sprawach. Grzech ten obciąża ich sumienia, lecz nie zamyka drogi do naprawy (...). Uwzględniając społeczny wymiar grzechu i zadośćuczynienia, muszą być gotowi wziąć za to także odpowiedzialność publiczną”.
Jeśli zaś chodzi o liczby...
„Kilkunastu” na 131 hierarchów oznacza, że nasycenie Episkopatu agenturą nieboszczki bezpieki oscyluje w przedziale 8,3–14,5 proc., a jego środek wypada na 11,4 proc. Jak ten wynik interpretować?
Odpowiedź jest równie prosta, co zdumiewająca: minimum co dziewiąty z żyjących biskupów kooperował z peerelowskimi specsłużbami!
Dlaczego „minimum”, choć średnią jest 11,4 proc.?
Otóż w komunikacie KKH czytamy, że niektórzy z dzisiejszych biskupów „zostali zarejestrowani jako kandydaci na tajnych współpracowników. Kategoria »kandydat na TW« wskazuje, że SB chciała pozyskać daną osobę do współpracy, zbierając wszelkie informacje na jej temat, które miały w tym pomóc. Kategorii »kandydat na TW« nie można utożsamiać z jakąkolwiek formą współpracy z organami bezpieczeństwa PRL, była to bowiem forma represji”.
Poprosiliśmy o wyjaśnienie tej kwestii specjalistę spoza Kościoła.
– Owszem, jak sama nazwa wskazuje, rejestracja „kandydata na TW”, dowodzi pragnienia pozyskania do współpracy. Ale pragnienia opartego na realnych perspektywach, wynikających z prowadzonego już dialogu operacyjnego lub innych silnych przesłanek, pozwalających liczyć na sukces. Takich rejestracji oficerowie pionu IV dokonywali bardzo ostrożnie, bo niepowodzenie dowodziło pewnej nieporadności i rzutowało na ich opinię służbową. Jeśli więc jakiegoś duchownego zakwalifikowano jako „kandydata”, to możecie być pewni, że prowadzący sprawę oficer odbył z nim minimum 2–3 w miarę przyjazne i zatajone przed ordynariuszem rozmowy – objaśnił nam „formę represji” jeden z byłych szefów łódzkiej bezpieki.
¤ ¤ ¤
KKH ograniczyła swoje badania do członków episkopatu, uzasadniając zawężenie sfery zainteresowań trwającymi już zaawansowanymi pracami diecezjalnych komisji historycznych.
Usiłowaliśmy tu i ówdzie zasięgnąć języka. Dowiedzieliśmy się, że w prawie wszystkich spośród 41 diecezji takie komisje faktycznie powstały, a w niektórych... działają już od wielu lat (np. w tarnowskiej – od 2001 r., a w gnieźnieńskiej i włocławskiej – od 2005 r.). Wszędzie zaś prognozują, że pełnych wyników prac można się spodziewać nie wcześniej niż po... 5–8 latach.
Wyjątkiem jest archidiecezja katowicka, gdzie poszło szybko i jak po maśle. Oto po niespełna 9 miesiącach pracy Archidiecezjalna Komisja Historyczna powołana do „zbadania i weryfikacji materiałów dotyczących postaw duchowieństwa Kościoła katowickiego w latach 1945–1989, ze szczególnym uwzględnieniem spraw związanych z ewentualną współpracą niektórych osób duchownych z organami bezpieczeństwa PRL” ogłosiła:
¤ Tylko 17 księży było zarejestrowanych jako tajni współpracownicy SB;
¤ „Większość przypadków, to sprawy błahe, wynikające raczej z nieostrożności niż rzeczywistej współpracy” – jak to określił rzecznik komisji ks. kanonik Paweł Buchta, proboszcz katowickiej parafii św. Apostołów Piotra i Pawła;
¤ Dwa, góra trzy przypadki wydają się na tyle niepokojące, że nie są wykluczone procesy kanoniczne przed sądem biskupim;
¤ Jeden podejrzany przyznał się arcybiskupowi Damianowi Zimoniowi, że kapował świadomie i za wymierne korzyści.
Z kontrolowanych przez kurię przecieków wynika ponadto, że nieszczęśnicy pozostawieni przez bezpiekę w kartotekach to w większości proboszczowie w wieku 60–70 lat.
– Zostali zarejestrowani jako tajni współpracownicy bez ich wiedzy i, jak należy zakładać, bez ich woli. W żadnym przypadku w aktach nie znaleziono podpisanej deklaracji współpracy – zapewnił ks. Buchta.
A cały dowcip polega na tym, że we wspomnianym na wstępie zestawieniu z 1983 r. czytamy, iż Wydział IV SB w Katowicach raportował Centrali o 264 tajnych współpracownikach, wśród których byli m.in.: jeden członek Komisji Episkopatu, dziesięciu kurialistów, 27 dziekanów i wicedziekanów, 123 proboszczów, 31 wikariuszy, jeden wykładowca Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, dwóch z Akademii Teologii Katolickiej i trzech z Wyższego Seminarium Duchownego. Cóż, 264 jest niewątpliwie większą liczbą niż 17...
Jeśli zaś chodzi o zasoby w zakonach, to ówczesny szef Wydziału IV, ppłk Jerzy B., wyliczał: 3 agentów uplasowanych we władzach prowincjalnych, 4 przełożonych placówek zakonnych oraz po 7 proboszczów i misjonarzy.
¤ ¤ ¤
Na tle katowickiego przykładu mamy radę dla biskupów, którzy jeszcze nie ujawnili efektów prac „swoich” komisji: nie róbcie z publiki idiotów i doprawdy dajcie już sobie, chłopaki, spokój z tymi teczkami...
Dominika Nagel
„FAKTY I MITY” nr 11, 24.03.2005 r.
RZYMSCY PAPIEŻE (17)
Mussolini, Hitler i inni
szybko zyskali poparcie papieży i biskupów, nierzadko nawet w krajach
podbitych! Księża święcili czołgi, zakonnicy brali udział w masowych mordach.
Chorwacki arcybiskup został skazany po wojnie na 16 lat więzienia za udział w
zbrodniach wojennych. Jan Paweł II siedem lat temu... beatyfikował go.
Największym miłośnikiem wodza III Rzeszy był kolejny papież Pius XII (1939–1958). Oto (w skrócie) droga, która poprowadziła go na Piotrowy tron.
Arcybiskup Eugeniusz Pacelli w roku 1917 przybył do Monachium jako nuncjusz apostolski. Trzy lata później został przeniesiony do Berlina. W 1929 r. Pius XI nadał mu godność kardynalską, a później sekretarza stanu. W Niemczech Pacelli spisał się rewelacyjnie. Jak już pisaliśmy („FiM” 10/2005), załatwił dla Watykanu konkordat. Odmawiało tego 14 niemieckich gabinetów przed Hitlerem. 20 lipca 1933 roku Eugenio Pacelli i wicekanclerz Franz von Papen podpisali w Watykanie umowę. Uszczęśliwieni biskupi niemieccy napisali do Hitlera wiernopoddańczy memoriał, a w nim własną ocenę konkordatu: „(...) jedyne w swoim rodzaju osiągnięcie Pańskiego rządu na skalę historii świata”. Ich „miłość” do tego mordercy milionów najdobitniej wyraża się w preambule do konkordatu, który został zawarty, ażeby „umocnić i wesprzeć przyjazne stosunki między Stolicą Świętą a Rzeszą Niemiecką”.
Kiedy Eugenio Pacelli został wybrany na papieża (12 marca 1939 r.), cała nazistowska prasa z entuzjazmem przyjęła ten wybór, co oficjalnie potwierdził kronikarz dworski prałat Alberto Giovanetti, pisząc: „Prasa narodowosocjalistyczna wyraża się o nim z uznaniem”. Joachim von Ribbentrop, minister spraw zagranicznych hitlerowskich Niemiec, wyraził swoje zadowolenie z wyboru Pacellego i powiedział: „To jest prawdziwy papież!”. Sam Adolf Hitler za pośrednictwem dziekana korpusu dyplomatycznego Diega von Bergena, reprezentanta Rzeszy Niemieckiej w Watykanie, przekazał papieżowi najgorętsze życzenia szczęścia od Führera i jego rządu. Pius XII natychmiast odpowiedział, że jest głęboko wdzięczny i oddany dla Führera i Kancelarii Rzeszy. Jak dalsze dzieje pokazały – nie były to tylko słowa dyplomatycznej galanterii. To właśnie ten papież uważał, że „Adolf Hitler był wyzwolicielem niemieckiego geniuszu i zdejmując Niemcom przepaski z oczu dał im ujrzeć i umiłować jedność niemieckiej krwi”. Pius XII zwany jest powszechnie – i słusznie – papieżem Hitlera. Papież ten popierał również innych dyktatorów; Kościół rzymski pod jego przewodem stanął po stronie Franco, Salazara i Mussoliniego.
O co oskarżany jest Pius XII? Przede wszystkim o sympatyzowanie z reżymami faszystowskimi, poparcie wojennej polityki Adolfa Hitlera, niepotępienie zbrodni hitlerowskich, grzech zaniechania w ratowaniu Żydów od obozów masowej zagłady. Na przykład w bardzo głośnej sztuce Rolfa Hochhuta „Namiestnik” (1963 roku) ukazany jest jako „bezwzględny cynik, którego bardziej niż los Żydów interesował pakiet akcji Watykanu”...
„Od początków swej kariery Pacelli zdradzał niezaprzeczalną antypatię do Żydów (…) jego dyplomacja w Niemczech w latach trzydziestych zakończyła się zdradą katolickich organizacji politycznych, które mogły przeciwstawić się rządom Hitlera i udaremnić „ostateczne rozwiązanie” (John Cornwell, „Papież Hitlera.
Tajemnicza historia Piusa XII”). Papież ten chorobliwie nienawidził komunizmu (stąd jego nienawiść do Żydów) i widział w Hitlerze wyzwoliciela Rosji, którą w dalszej perspektywie (po wojnie wygranej przez Niemców) zamierzał katolicyzować.
Kiedy Hitler rozpętał drugą wojnę światową, atakując Polskę – Watykan milczał.
Pułkownik Józef Beck, polski minister spraw zagranicznych, oceniając podbój Polski, powiedział: „Do najbardziej odpowiedzialnych za klęskę mego kraju należy
Watykan. Zbyt późno uświadomiłem sobie, że prowadziliśmy politykę zagraniczną, służącą jedynie egoistycznym celom Kościoła katolickiego” (1940 rok). I to jest prawda, bowiem z kilku źródeł wiadomo, że Pius XII wielokrotnie zapewniał hitlerowskiego ambasadora von Bergena, że powstrzyma się od jakiegokolwiek potępienia Niemiec, kiedy te uderzą na Polskę. Również negatywnie odpowiedział papież na naciski ze strony Francji i Anglii, aby napiętnował agresora. Po klęsce Polski, jak pisze Karlheinz Deschner, gazety biskupie entuzjastycznie święciły zwycięstwo Niemiec, mówiły o sprawiedliwym podziale nieodzownej przestrzeni życiowej, o prawie narodu niemieckiego do wolności. W ten i w inny sposób popierało się brunatną hałastrę i z błogosławieństwem Watykanu zepchnięto miliony katolików do mogił zbiorowych.
Pius XII zakulisowo poparł napaść Hitlera na Związek Radziecki w 1941 roku. Twierdził, że na zwalczaniu komunizmu polega jedność interesów Niemiec i Rzymu. Nie zajął stanowiska w sprawie wydarzeń w (katolickiej) Chorwacji, w której dyktator Ante Pavelić w maju 1941 r. przygotował dla prawosławnych Serbów oraz Żydów „radykalne rozwiązanie”. Już w tym samym miesiącu do obozu koncentracyjnego w Danicy wysłano pierwszy transport. Chorwaci wyrzynali w pień całe serbskie wioski, zabijali prawosławnych duchownych, palili cerkwie. W tych masakrach wielką rolę odgrywali katoliccy duchowni, zwłaszcza franciszkanie. „Wielu z nich chodziło z bronią i z ochotą uczestniczyło w rzeziach. Ojca Božidara Bralova, znanego z tego, że nie rozstawał się z pistoletem maszynowym, oskarżono, że w miejscowości Alipasin-Most tańczył przy ciałach 180 zamordowanych Serbów. Niektórzy franciszkanie zabijali, podpalali domy, łupili wioski i na czele ustaszowskich band pustoszyli bośniacką ziemię” (Carlo Falconi, „The Silence of Pius XII”, rok wyd. 1970).
Według najnowszych danych, w Chorwacji w latach 1941–1945 zabito 487 tysięcy Serbów (niektóre źródła mówią o 700 tysiącach!), 27 tysięcy Cyganów, a 45 tysięcy Żydów (prawie wszyscy żydowscy mieszkańcy Chorwacji) wywieziono do komór gazowych i ustaszowskich obozów śmierci. I działo się to za aprobatą, a nawet z czynną pomocą Kościoła.
Arcybiskup Zagrzebia Alojzije Stepinać wezwał wszystkich księży i wiernych do współpracy z Ante Paveliciem i jego morderczym reżimem, mało tego – wydał na cześć nowego przywódcy i ustaszów uroczysty bankiet. Był szczęśliwy, że prawosławnych siłą „nawraca” się na katolicyzm (alternatywą była śmierć).
Kiedy w 1946 r. arcybiskup Stepinać został skazany za zbrodnie wojenne na 16 lat więzienia, a później wyszedł po przedterminowym zwolnieniu (odsiedział 6 lat), Pius XII nagle przestał milczeć... Mianował Stepinacia kardynałem! Natomiast polski papież Jan Paweł II beatyfikował go w Chorwacji 2 października 1998 roku.
To jawna i wyjątkowo bezczelna gloryfikacja zbrodni!
Pius XII nie protestował przeciwko eksterminacji Żydów, aczkolwiek posiadał wiarygodne informacje o obozach zagłady, nie protestował nawet wtedy, kiedy w Rzymie, prawie pod jego oknami, pojmano 1259 rzymskich Żydów i 1059 wysłano do Oświęcimia (inne źródła mówią, że wywieziono 1470 Żydów i prawie wszyscy zginęli). Ale nie o liczbę tu chodzi, tylko o stanowisko papieża, które podsumował m.in. ambasador III Rzeszy Ernst von Weizsäcker w piśmie do Berlina: „Papież nie uczynił nic, co zepsułoby stosunki z III Rzeszą”.
Tak zwane ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej stało się bezprzykładną próbą dla Piusa XII i chrześcijańskiej wiary. Był to w pewnym sensie moralny egzamin, którego papież nie zdał. Czy miał na to wpływ podskórny antysemityzm? Być może. Mówi o tym John Cornwell: „Mający długą historię, oparty na religijnych podstawach antyjudaizm chrześcijaństwa, a zwłaszcza katolicyzmu, w wieku dwudziestym bynajmniej nie osłabł. Owszem, prześladowanie Żydów na gruncie ideologii rasistowskiej Hitlera, a cóż dopiero rozgrzeszenie zagłady tej rasy, nie mieściło się w kulturze katolickiej. Niemniej katolicyzm był na pierwszy rzut oka powiązany ze skrajnie prawicowym nacjonalizmem, korporacjonizmem i faszyzmem, wyznającym i czynnie wspierającym antysemityzm. Praktycznie każdy prawicowy dyktator tamtej doby urodził się jako katolik i odebrał katolickie wychowanie – zarówno Hitler, jak Horthy, Pétain, Mussolini, Pavelić, i Tiso (katolicki ksiądz). Zdarzały się znaczące przykłady antysemickich wypowiedzi katolickich biskupów, i to w połowie lat trzydziestych, kiedy prześladowania Żydów w Niemczech nabrały tempa”.
Brak reakcji Piusa XII na ogrom zagłady Żydów był nie tylko jego osobistą klęską, lecz również porażką samego urzędu papieskiego i religii katolickiej.
Ale cóż się dziwić, skoro polski idol, promotor Karola Wojtyły – Stefan Wyszyński (Kardynał Tysiąclecia) – jeszcze jako ksiądz był wielbicielem nazizmu i samego Hitlera i dawał temu wyraz w wydawanych przez siebie publikacjach („FiM” 12, 30/2002). Także święty Maksymilian Kolbe był zdeklarowanym antysemitą i też popierał idee Hitlera. A ówczesny prymas Polski, kardynał Hlond, w roku 1936 wyraził opinię że „problem żydowski istnieje i istnieć będzie, dopóki Żydzi będą Żydami”.
A jak wyglądało życie erotyczne papieża Hitlera?
„Utrzymywał bliskie kontakty z siostrą Pasqualiną, franciszkańską zakonnicą rodem z Niemiec, jego gospodynią w Berlinie, gdzie był świadkiem powstania Brązowych Koszul. Co więcej, od samego początku mógł śledzić wydarzenia, które doprowadziły do przejęcia władzy przez Hitlera... W 1929 roku został odwołany do Rzymu, by otrzymać nominację kardynalską. W podróży towarzyszyła mu siostra Pasqualina, która do końca jego dni pełniła funkcję osobistej służącej” (Nigel Cawthorne).
Kim była kobieta powszechnie uważana za konkubinę papieża?
Była Niemką, bawarską zakonnicą, Pasqualiną (Pascalina) Lehnert, urodzoną w 1884 roku. Kiedy Pacelli miał 41 lat i przebywał w sanatorium dla księży, odkrył „tę 23-letnią pustelnicę o powabnie pulchnej figurze, regularnych rysach, ładnym nosku i przenikliwych, nieufnych oczach, przychodzącą do siebie po wstrząsie nieszkodliwego wypadku samochodowego, w 1917 roku w klasztorze sióstr Krzyża Św. w Einsiedeln i najpierw »wypożyczył« ją sobie na sześć tygodni, a później docenił widać jej zdolności; odtąd aż do śmierci, przez czterdzieści lat, nie mógł się bez niej obejść”. Za zgodą Pacellego Pasqualina przejęła pieczę nad nuncjaturą, a w Monachium nikt nie miał wątpliwości, że żyją razem jak mąż z żoną. Już w okresie pontyfikatu Pasqualina decydowała o wielu sprawach, miała olbrzymi wpływ na Piusa XII, nazywano ją „papieżycą” lub „niemieckim kapralem”. Blisko 90-letnia Pasqualina, ćwierć wieku po śmierci papieża, udzieliła wywiadu Paulowi Murphy’emu...
Ale o tym w następnym odcinku.
Andrzej Rodan
"FAKTY I MITY" nr 50, 22.12.2005 r.
Kiedy przed mniej więcej trzynastu laty,
szukając nowych stacji radiowych na zakresie UKF, usłyszałem nagle: „Niech
będzie pochwalony Jezus Chrystus i Maryja zawsze Dziewica”, zakląłem
siarczyście: a cóż to za s...y Krzyżacy tu się pojawili!
Przypomniałem sobie błyskawicznie, że tak właśnie pozdrawiali się ci
bandyci i zbrodniarze z zakonu NMP Domu Niemieckiego. To można wyczytać w
książce katolickiego przecież Sienkiewicza pt. „Krzyżacy”. Warto tu
przypomnieć, z jaką determinacją kolejni papieże chronili tych zakapturzonych
bandytów. Papież interweniował u naszego króla Władysława Jagiełły (na czas
jakiś przed bitwą pod Grunwaldem), by nie ważył się walczyć z zakonem. Jego
synowi – Kazimierzowi Jagiellończykowi – przed wojną trzynastoletnią papież
także groził ekskomuniką, jeżeli odważy się walczyć z Krzyżakami.
Ekskomunika w tamtych czasach to była śmierć cywilna, i nie tylko.
Każdy, kto pomógł człowiekowi, na którego Kościół rzucił klątwę, był również
wyklęty, no i niebo było przed nimi zamknięte. Klątwa w rękach Kościoła to
straszna broń, dzięki której chciał On opanować i podporządkować sobie cały
świat.
Teraz, kiedy słyszę, że PiS-owska arcyprawica pod dowództwem nowego
krzyżaka-redemptorysty, będzie budować „tanie państwo”, przypomniałem sobie
powszechnie znane powiedzenie: co tanie – to drogie, a co drogie – to tanie.
Wszystko wskazuje, że to „tanie państwo” prawicowo-zakonne będzie nas drogo
kosztować, oj drogo! W każdej płaszczyźnie naszego życia. Ale czego nie
robi się ad maiorem Dei gloriam (na większą chwałę Boga). A naród jest głupi i
ciemny (tak mówił przecież działacz PiS-u, Jacek Kurski) i taki ma pozostać.
Tak było w II Rzeczypospolitej (wzór dla obecnej prawicy), w której katolicyzm
był religią państwową, analfabetyzm wynosił ponad 70 procent, a bezrobocie ok.
36 proc. No cóż, jeszcze wszystko przed nami.
Krótka refleksja: zawsze wtedy, kiedy nasi władcy (i rządy) byli
niezależni od Kościoła, od Państwa Kościelnego (papieża), wtedy Polska była
silna i zamożna. Ale kiedy nasi władcy (począwszy od fanatyka katolika Zygmunta
III Wazy, przez Jana III Sobieskiego i dalej, aż do premierów i prezydentów
fanatyków) służyli przede wszystkim papieżom, wtedy kraj nasz tracił
niezależność, suwerenność, staczał się gospodarczo i kulturowo, co zawsze
doprowadzało do upadku.
Niedawno Rosja obchodziła Dzień Jedności Narodowej (4 listopada), aby
uczcić rocznicę wyrzucenia polskiego okupanta w 1612 r. z Moskwy (Zygmunt III
Waza chciał być carem i wprowadzić katolicyzm w miejsce prawosławia), w
czym miała pomóc Matka Boska Kazańska. No i co wtedy zrobiła nasza Hetmanka z
Częstochowy, że dała tej Schizmatyczce pokonać Jej wierne hufce? Ano
nic. Kiedy w 1920 r. Piłsudski pokonał armię Tuchaczewskiego pod Warszawą,
„patriotyczny” Kościół ogłosił, że to był „cud nad Wisłą”, bo to Matka Boska
Częstochowska zwyciężyła wrednych bolszewików. Nienawiść do Piłsudskiego ze
strony Kościoła dosięgła wodza nawet po śmierci, kiedy to Krk nie chciał
zgodzić się, aby go pochować na Wawelu.
Aby to wszystko zrozumieć, trzeba wiedzieć, że Kościół od 756 r. jest
państwem – z rządem, policją, wojskiem, służbą dyplomatyczną, siecią szpiegów,
sądami,
więzieniami itp. Że przez całe wieki Kościół prowadził wojny zaborcze.
Że w 1870 r. w trakcie zjednoczenia Włoch król Wiktor Emanuel II rozwiązał to
zbrodnicze państwo, które w imię Boga i miłości bliźniego wylało morze
niewinnej krwi, mordując miliony ludzi. Państwo Kościelne odrodziło się w 1929
r. na podstawie tzw. układów laterańskich, dzięki faszyście Mussoliniemu.
Zgodnie z kodeksem prawa kanonicznego, głową Kościoła jest papież,
któremu przysięgę na wierność składają wszyscy biskupi. I tylko jemu muszą
służyć wiernie, a nie krajowi, w którym mieszkają! Wystarczy trochę wiedzy
historycznej, aby to wszystko zrozumieć. Jeżeli jakiś ksiądz okaże się bardziej
np. Polakiem niż sługą Kościoła, to ma przechlapane. Sprzeniewierzył się bowiem
podstawowej zasadzie posłuszeństwa papieżowi i biskupowi. Ksiądz ma zawsze i
wszędzie służyć Watykanowi. A do pilnowania tego są biskupi pod rygorem utraty
stanowiska. Los biskupów latynoamerykańskich, zaangażowanych w teologię
wyzwolenia, których Jan Paweł II odwoływał bez pardonu, mając usta pełne haseł
o miłości bliźniego, umiłowanych biednych i opuszczonych, jest najdobitniejszym
przykładem bezwzględnej polityki Kościoła.
Jan Ciszewski
Kwartalnik „BEZ DOGMATU” nr 44, Wiosna 2000 r.
WATYKAN A KWESTIA NIEPODLEGŁOŚCI POLSKI
Kiedy Roman Dmowski, w ramach swoich starań o poparcie dla sprawy polskiej w krajach Europy zachodniej, chciał jesienią 1919 r. rozmawiać na ten temat z papieżem Benedyktem XV, najwyżsi dostojnicy watykańscy odradzali mu poruszenie tej kwestii. Papiestwo nie było zainteresowane odrodzeniem się Polski w jej historycznych granicach. Świadczy o tym relacja z rozmowy R. Dmowskiego z ówczesnym sekretarzem stanu Stolicy Apostolskiej, kardynałem Pietro Gasparim. „Sądzę, że Polska może pozostawać pod obcymi rządami dopóki jest podzielona” powiedział Dmowski. „Gdy będzie zjednoczona, będzie niepodległa”.
Kardynał wybuchnął śmiechem i odparł: „Polska niepodległa?!” Ależ to marzenie, to cel nieziszczalny... Wasza przyszłość jest z Austrią”. (1)
Z dwóch istniejących w obozie państw centralnych koncepcji rozwiązania sprawy polskiej Watykan popierał austriacką, postulującą połączenie Galicji i ziem zaboru rosyjskiego w odrębne królestwo pod berłem Habsburgów. Przebieg wojny wykazał jednak słabość i niestabilność Austro-Węgier i praktycznie idea ta
upadła. Wówczas papiestwo poparło plany niemieckie, optując za utworzeniem państwa polskiego mocno powiązanego z monarchią niemiecką i ograniczonego terytorialnie do obszaru byłego zaboru rosyjskiego, czyli według niemieckiej wizji tzw. Królestwa Polskiego. Watykan nie widział powodów, dla których miałby osłabić swoich niemieckojęzycznych sojuszników, a zarazem zaborców Polski: Austrię i Prusy.
Stosunek Stolicy Apostolskiej do sprawy polskiej odzwierciedlał podstawowe założenia polityki papiestwa, w szczególności jego postawę wobec państw zaborczych. Z kurii rzymskiej wielokrotnie kierowano do narodu polskiego apele o dochowanie wierności i posłuszeństwa prawowitej władzy, propagując zasadę trójlojalizmu, czyli bezwzględnej uległości wobec zaborców.
W latach 1881-1885 Watykan zawarł konkordaty z trzema zaborcami Polski: Austrią, Rosją i Prusami. Te właśnie konkordaty złożyły się na wspomnianą zasadę trójlojalności Polaków: „Poddani winni panującym okazywać cześć i wierność jak Bogu”, nauczał Namiestnik Chrystusa. Posłuszeństwo władcom obejmowało, oczywiście, służbę w ich armiach, a więc także wzajemne zabijanie się Polaków.
Uderzająca jest zgodność polityki kolejnych papieży wobec Polski. W 1903 roku papież Leon XIII, ściskając i błogosławiąc cesarza Wilhelma II, deklarował: „Przyrzekam Waszej Cesarskiej Mości imieniem wszystkich jego podanych katolickiego wyznania, wszystkich szczepów i wszystkich stanów, iż będą zawsze wiernymi poddanymi cesarza niemieckiego i króla pruskiego...” (2)
Wcześniej, 19 marca 1894 roku,
papież Leon XIII w encyklice Charitatis providentiaegue, adresowanej do
biskupów polskich, przypomniał im o obowiązku posłuszeństwa Polaków (w tym
przypadku - rzec jasna - wobec wszystkich trzech zaborców): „ Poddani winni
panującym okazywać cześć i wierność, tudzież jako Bogu przez ludzi królującemu,
uległość nie tylko dla gniewu, ale też dla sumienia. (...) Poddani powinni się
stosować święcie do przepisów państwa
(...) W wierze świętej
czerpiąc podnietę do wierności względem państwa i monarchów (...) Wy, co
rosyjskiemu podlegacie berłu, nie przestańcie wytężać usiłowań nad utrwalaniem
wśród kleru i ogółu poszanowania dla zwierzchności i przestrzegania karności
publicznej (...) Wy, którzy podlegacie przesławnemu domowi Habsburgskiemu,
miejcie na baczeniu, ile zawdzięczacie Dostojnemu Cesarzowi w najwyższym stopniu
do wiary przodków
przywiązanemu. Udowodnijcie tedy z każdym dniem jawniej swoją względem Niego wierność i pełną wdzięczności uległość (...) Wam, którzy zamieszkujecie prowincje poznańską i gnieźnieńską, zalecamy ufność w wielkoduszną sprawiedliwość Cesarza, o Jego bowiem względem was przychylności i życzliwym usposobieniu, osobiście od Niego samego powzięliśmy wiadomość.” (3)
Wezwania Leona XIII do umierania w interesie zaborców Polski (Niemiec i Austrii) ponowił papież Pius X w encyklice z 3 grudnia 1905 roku, powtarzając za swoim poprzednikiem, że „poddanych obowiązuje cześć i wierność swoim książętom tak jak Bogu.” (4)
Pozyskali papieże do wysługiwania się zaborcom niektórych najwyższych hierarchów polskiego Kościoła rzymskokatolickiego: abpa (od 1913 r., kardynała) Aleksandra Kakowskiego, Edwarda Likowskiego, Józefa Bilczewskiego i wielu innych. Purpurata Ledóchowskiego nie uchroniło to przed więzieniem, co upamiętniono wystawieniem mu pomnika w Ostrowie Wielkopolskim, gdzie był więziony.
Spory odłam katolików polskich pozostawał głuchy i obojętny na papieskie wezwania do „pełnej wdzięczności i uległości” wobec zaborców. Także część kleru nie była posłuszna zaleceniom hierarchów. Ale dostojnicy Kościoła w „swoich” zaborach modlili się za pomyślność władców.
W Warszawie abp Aleksander Kakowski odprawia dziękczynne nabożeństwo za zwycięstwo rosyjskiego oręża, a 23 października 1914 roku posyła carowi depeszę: „Do Jego Cesarskiej Mości od Najjaśniejszego Pana z ocalonej przy pomocy Bożej i z woli Waszej Cesarskiej Mości od najścia wroga Warszawy. Odprawiwszy uroczyste nabożeństwo dziękczynne, ośmielam się złożyć u stóp Waszej Cesarskiej Mości, w imieniu swoim i swojej owczarni, uczucia najgłębszej wdzięczności i wiernopoddańczego oddania. Rzymskokatolicki Arcybiskup warszawski Aleksander Kakowski.” (5)
W Krakowie biskup Adam Sapieha
modli się do tego samego Boga o zupełnie inny bieg wydarzeń - o klęskę i
niepowodzenie Rosji: „Winniśmy bezustannie wysyłać przed tron Wszechmocnego
Pana Zastępów błagalne nasze prośby o zwycięstwo nad wrogiem.”(6) 9
stycznia 1915 r. biskup Sapieha bierze udział w deputacji pod przewodnictwem
marszałka kraju, Stanisława Niezabitowskiego, która w Schonbrunn składa
cesarzowi Franciszkowi Józefowi deklarację: „Nasza
wdzięczność dla W. Ces. Mości przetrwa więc wieki i nigdy nie ustanie. Tej wdzięczności też odpowiada nasza nieograniczona wierność. Racz więc, W. Ces. Mość, zezwolić, abyśmy w czasie ciężkich walk i trudów powtórzyli często składane ślubowanie i połączyli z niem nasze najgorętsze życzenia szczęśliwego zakończenia tych walk przez ostateczne zwycięstwo naszej o sprawiedliwą sprawę walczącej armii. Z temi życzeniami i nadziejami wznawiamy u stóp najwyższego tronu nasze starodawne ślubowanie: przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy i zawsze stać chcemy!” (7)
W Poznaniu, w sierpniu 1914
roku, abp Edward Likowski ogłasza list pasterski nawołujący do wierności wobec
cesarza Wilhelma i apeluje w nim do wiernych: „Mężowie, bracia! Synowie Wasi
wezwani pod broń walczyć będą przeciwko sprzymierzonym wrogom cesarstwa
niemieckiego i austriackiego, a w szczególności przeciw Rosji. W tej walce
niejeden z nich złoży swe życie w ofierze. Niech Wam to jednak będzie
pocieszeniem, że jakkolwiek Wam
przyjdzie ponieść większe czy mniejsze ofiary, złożycie je za sprawiedliwą sprawę. (...) Wiem, że nigdy nie wymarło w nim (społeczeństwie - przyp. B.M.) poczucie obowiązku posłuszeństwa wobec władzy z woli Bożej nad nim postanowionej.” (8) Wiernopoddańczą przysięgę złożył Wilhelmowi (kontynuując linię postępowania zmarłego abpa Likowskiego), 12 września 1915 roku, abp Edmund Dalbor. (9) W następnym roku Dalbor wysłał dziękczynny telegram do cesarza Wilhelma po ogłoszeniu przezeń tzw. Królestwa Polskiego z ziem odebranych Rosji.
Przytoczone tu fakty to tylko nieliczne przykłady permanentnej kolaboracji z zaborcami, prowadzonej przez hierarchów Kościoła katolickiego w Polsce, ślepo posłusznych woli i dyrektywom Watykanu. Działania tego rodzaju miały wszelkie cechy zdrady narodowej.
Bogdan Motyl
1.
R. Dmowski: Polityka
polska i odbudowa państwa, Warszawa 1989, t. 1, s. 248.
2.
A. Nowicki: Papieże
przeciwko Polsce; Warszawa 1949, s. 55.
3. J. Górecki: Rzym a Polska walcząca; Warszawa 1949, s. 60-61.
4.
Tamże... s. 62
5.
E. Chwalewik i S. Waroszewska: Księga tęczowa Polaków.
Zbiór dokumentów
niedyplomatycznych od 8 sierpnia 1914 do 4 kwietnia 1915; Warszawa 1915, s.
62.
K. Srokowski: N.K.N.: Zarys
historii Naczelnego Komitetu Narodowego; Kraków 1923, s. 285.
6.
W. Gąsiorowski: Historia
armii polskiej we Francji 1910-1915;
Warszawa 1931, s. 190-191.
7. K. Srokowski: N.K.N.: Zarys historii Naczelnego Komitetu Narodowego; Kraków 1923, s. 285.
8.
Zmartwychwstanie Polski;
1914, s. 11 (b.a. i m.w.).
9. J. Putek: Stenogram z przemówienia posła J. Putka w sejmie w czasie obrad nad konstytucją w roku 1920; Toledo-Ohio, s. 32.
[No! Niech katoliccy Polacy - słuchający głosu Bożego - mordują się nawzajem (idą do Jezusa Chrystusa) - wtedy ich szanse na niepodległość (sprzeczne z wolą bożą) będą dużo mniejsze - z godnie z wolą boską. Obecnie niezgodny z wolą boską jest dobrobyt w Polsce – dlatego pieniążki, grunty, nieruchomości, przywileje trzeba dawać, sługom bożym, a nie ludziom je wypracowującym.
Te inicjały zamiast pełnych nazwisk i imion autorów artykułów to konspiracja jak za czasów okupacji hitlerowskiej. – Ach, ta katodemokracja... – red.]
„FAKTY
I MITY” nr 18, 08.05.2003 r.
KOŚCIÓŁ, POLSKOŚĆ,
ZABORY (1)
(…) Nowy minister okazał się wielkim nieudacznikiem, ale miał wystarczającą zaletę: był powolnym narzędziem w ręku duchowieństwa. Klerykalny minister hamował rozwój nauk i oświaty w Królestwie Polskim. Efekt był taki, że zlikwidowano przymusowe składki na rozwój i utrzymanie szkół, a liczba szkół elementarnych spadła o połowę. „Zmalała liczba szkół, obniżył się ich poziom. O ile w roku 1819 było około 45 tys. uczniów, o tyle w 1828 r. można się było doliczyć już tylko 29 tysięcy” (P. Wandycz).
Po raz kolejny więc dla polskiego kleru interesy narodowe okazały się mniej istotne, byle tylko Ciemnogród nie doznał uszczerbku i ośmieszenia... W książce „150 lat niewoli pruskiej” (nakładem Spółki Wydawniczej Karola Miarki, Mikołów 1920 r.) czytamy: „Urząd biskupi ulegał pod każdym względem rządowi pruskiemu, dawał się używać za narzędzie i przyczyniał się gdzie mógł do germanizowania polskich dzielnic. W 1787 r. już samorzutnie napomina proboszczów do pielęgnowania niemczyzny w szkołach. Górny Śląsk miał zostać zniemczony jak najprędzej” (s. 11). I nieco dalej: „Kościół zaprowadził w celach germanizacyjnych na Górnym Śląsku niemieckie nabożeństwa dla dzieci, msze szkolne z niemieckim śpiewem, zastąpił w licznych wypadkach polskie melodie niemieckiemi i dawał tym pieśniom wszędzie pierwszeństwo tak, że pieśni staropolskie coraz więcej się zacierały w pamięci. Księża zakładali związki niemieckie, niemieckie biblioteki parafjalne, rozpowszechniali niemieckie gazety, czasopisma, a zwalczali polskie, katolickie siostry zakonne zakładały ochronki tylko niemieckie. Księża rozmawiali z dziećmi szkolnemi tylko po niemiecku i posługiwali się w korespondencji z parafianami tylko językiem niemieckim” (s. 54).
Diecezja wrocławska, której podlegał Górny Śląsk, nie należała ówcześnie do niemieckiej organizacji kościelnej, lecz była niejako neutralna, gdyż na mocy bulli De salute animarum z 1821 r. podlegała bezpośrednio Stolicy Apostolskiej, czyli administracyjnie i prawnie była niejako wyjęta z niemieckiego kościoła, mimo że tereny te należały przecież do Niemiec. To mogło być dla Polaków korzystne i stanowiło pewien symbol. Kler nie chciał wykorzystać jednak tej szansy. Wyjątkowa była zwłaszcza rola niemieckiej hierarchii katolickiej w akcji antypolskiej. Kardynał Kopp prowadził intensywną germanizację na Górnym Śląsku. Tuż przed plebiscytem kardynał Bertram z Wrocławia wzywał podległych sobie proboszczów, żeby zakazali polskim księżom
jakiejkolwiek agitacji plebiscytowej na tych terenach. Tak więc główne role odgrywali tam hierarchowie niemieccy, ale to nieprawda, że Polaków germanizowali tylko niemieccy duchowni, gdyż czynił to tamten Kościół jako całość. Germanizatorami byli zarówno duchowni narodowości polskiej, jak i niemieckiej. Świadczy o tym choćby otwarty „List do górnośląskich księży-germanizatorów” ogłoszony w kwietniu 1919 r. Oto jego fragment: „Zwracamy się do Was – kapłani, co uznając prawa Boże, gwałcicie je sromotnie, szydząc z wszelkiej sprawiedliwości, zamiast uszlachetniać serca ludu, powierzonego Waszej opiece, czynicie zeń jakieś stworzenie bez uczucia i serca. O!– Wy grabarze ludu górnośląskiego, Wy, którym matka nuciła nad kolebką piosnki polskie, Wy, co nosicie to imię polskie ku Waszej hańbie, jako zdrajcy i Judasze własnego ludu! – Biada Wam!!! Wy zbrodniczą dłonią synowską burzycie gniazda Waszych ojców”. Mariusz Agnosiewicz
www.racjonalista.pl
Skądże się zatem biorą owe legendarne historje o
zasługach,
jakie Kościół katolicki dla sprawy polskiej położył?
Źródłem tych legend jest przede wszystkiem fałszowanie
historji,
tendencyjne pomijanie milczeniem pewnych faktów.
J. Barycka, 1934 r.
„FAKTY I MITY”
nr 19, 15.05.2003 r.
KOŚCIÓŁ,
POLSKOŚĆ, ZABORY (2)
(…) Antoniego Kazimierza
Ostrowskiego (od 1777 roku) – wykonawcę poleceń Rosji, symbol
hańby polskiego kleru, gdyż na sejmie w latach 1772–1775 przewodniczył
delegacji podpisującej traktaty rozbiorowe Polski i pozostawał na
żołdzie ościennych mocarstw; Ignacego Raczyńskiego (od 1806 r.) –
całkiem uległego wobec zarządzeń władz pruskich; czy w końcu Edwarda
Likowskiego (od 1906 roku), który również prowadził politykę uległości
wobec Prusaków. Wraz z prałatem Dorszewskim wydał odezwę
wzywającą Polaków pod sztandary niemieckie, gdyż – jak powiadał –
„w narodzie polskim nie wymarło poczucie obowiązku względem
władzy z woli Boga nad nim postawionej”. Jednocześnie przestrzegał,
żeby nie dawano się zwodzić „agentom i burzycielom pokoju”, którzy
odwodzili Polaków od prawowitej władzy. Arcybiskup lwowski, Józef
Bilczewski, w odezwie z 4 sierpnia 1914 roku nakazywał Polakom
bić się za Austrię. Kiedy w proteście przeciw rusyfikacyjnej polityce
władz rosyjskich w Królestwie Polskim rozpoczął się strajk i
bojkot szkół rządowych (1905 r.), arcybiskup warszawski Popiel
wydał odezwę (23 lipca), odczytaną we wszystkich
warszawskich kościołach, a
wzywającą młodzież do powrotu do rosyjskich szkół.
Zrywy niepodległościowe
Kiedy wybuchło powstanie
listopadowe, ówczesny papież Grzegorz XVI pospiesznie wydał
encyklikę do
polskiego duchowieństwa, w
której nazwał powstańców „podłymi buntownikami, nędznikami, którzy
pod
pozorem dobra powstali
przeciw władzy swojego monarchy” (prawosławnego
cara!). Grzmiał z Rzymu: „Słyszeliśmy, że nieszczęście okropne, jakie nawiedziło
wasze Królestwo, nie miało innego źródła, jak machinacje kilku krętaczy i
agitatorów, którzy pod płaszczykiem religijnym podnieśli głowy przeciwko
uświęconej prawem potędze władcy”. (…) Kościół dążył później, już po odzyskaniu
niepodległości, do stopienia sprawy religijnej z narodowowyzwoleńczą.
Przedstawiał siebie jako obrońcę sprawy narodowej.
Jednak to kolejny mit, gdyż najwybitniejsi
działacze, poeci, pisarze i filozofowie tego okresu jawnie
temu przeczą. (Cdn.)
Tomasz Woltarewicz
„FAKTY I MITY”
nr 20, 22.05.2003 r.
KOŚCIÓŁ,
POLSKOŚĆ, ZABORY (3)
(...) 17 września 1863 r.
konsystorz wileński (kuria biskupia) nazwał powstanie styczniowe rokoszem wywołanym
przez „łotrzyków”, „ludzi nieporządku”, „przestępców”. Kolejny papież, Leon
XIII, pisał do polskich biskupów zaboru rosyjskiego: „Nie ustawajcie
zarazem w dążności, żeby ugruntowało się w duchowieństwie i we
wszystkich innych, poszanowanie władz wyższych i zastosowanie się
do urządzeń w Niemczech, że posłuszni są zaborcy: „Miło nam widzieć, z
jakiem posłuszeństwem i przywiązaniem jednomyślnie łagodnym Jego,
ale mozolnym rządom sprzyjacie i przykazuję Wam, żebyście
wielkodusznej Najjaśniejszego Cesarza bezstronności zaufali”. Słusznie
wnioskuje K. Czapiński, że „...cała 150-letnia walka narodu polskiego
o niepodległość i prawo we wszystkich trzech zaborach odbywała się
wbrew intencjom Stolicy Apostolskiej, wbrew wyraźnym jej poleceniom i
instrukcjom. Ja się nie dziwię, że nie tylko stronnictwa skrajne, ale
i stronnictwa prawicowe w swoim momencie szczęśliwszym, kiedy więcej
uwzględniały interes narodu, przestrzegały przed zbytnim
posłuszeństwemdla Rzymu”. (...)
Tomasz Woltarewicz
"FAKTY I MITY" nr 40, 11.10.2007 r. NASI OKUPANCI
PRAWDZIWA HISTORIA KOŚCIOŁA W
POLSCE (57)
PIERWSZY
RZUCĘ KLĄTWĘ
Papiestwo niemal zawsze było
w obozie naszych wrogów, a jego polityka sprzeczna była z polską racją stanu.
O antypolskiej polityce papiestwa świadczył także jego wrogi stosunek do powstania listopadowego.
W opinii wielu historyków powstanie listopadowe miało realne szanse na przywrócenie Polsce niepodległości. Polski bunt przeciwko carskiemu despotyzmowi był w 1830 roku trzecim w Europie zrywem rewolucyjnym. W lipcu wybuchła zwycięska rewolucja we Francji, która doprowadziła do abdykacji króla Karola X i dała impuls do ruchów wolnościowych w Europie. W sierpniu za broń chwycili Belgowie i wywalczyli niepodległość dla swojego państwa. Kiedy zaś 28 listopada dotarła do Królestwa Polskiego wieść o upadku prorosyjskiego rządu Wielkiej Brytanii ks. Artura Wellingtona, wydawało się, że nadszedł odpowiedni moment do wybuchu powstania. Czas był zresztą ku temu najwyższy, bo car Mikołaj I zmobilizował polską armię Królestwa do stłumienia rewolucji w Belgii, a policja carska wykryła sprzysiężenie Piotra Wysockiego – spisek patriotyczny przygotowujący powstanie w Rosji. Właściwie niewiele brakowało, aby powstanie listopadowe w ogóle nie wybuchło. Nie wszyscy bowiem spiskowcy dostrzegli pożar starego browaru na Solcu w nocy z 29 na 30 listopada, który był sygnałem do rozpoczęcia walki. Nie powiódł się również zamach na wielkiego księcia Konstantego, który uciekł z Belwederu przebrany w kobiecy strój. Grupie spiskowców nie udało się też pozyskać dla powstania generałów i wyższych wojskowych (6 przeciwnych powstaniu generałów zabito) i gdyby nie lud warszawski, nic by ze spisku podchorążych nie wyszło. Dzięki mieszczanom i plebsowi spiskowcy zdobyli Arsenał, a następnego dnia opanowali całą stolicę.
Powstanie objęło tereny zaboru rosyjskiego, przede wszystkim Królestwo Polskie, a częściowo Litwę i Ukrainę. 18 grudnia 1830 r. sejm ogłosił, że powstanie jest powstaniem narodowym, a 25 stycznia 1831 roku ogłosił detronizację Mikołaja I jako króla polskiego. Powstańcy na próżno liczyli na pomoc zagraniczną, głównie Austrii i Francji, a nawet Prus. Nie to jednak zadecydowało o klęsce trwającego niespełna rok powstania, lecz przede wszystkim niezdecydowanie, a czasami nieudolność jego dowódców (głównie generała Jana Zygmunta Skrzyneckiego). Rosji – mimo kardynalnych błędów dowództwa polskiego – nie wiodło się w tej wojnie. Rosjanie ponieśli klęski pod Stoczkiem, Doborem, Wawrem, Dębem Wielkim (stracili 7 tys. żołnierzy) i Iganiami. Największa bitwa powstania listopadowego (o Olszynkę Grochowską) pozostała nierozstrzygnięta i okupiona była dużymi stratami po obu stronach. Wykrwawienie polskiej armii spowodowała dopiero z winy Skrzyneckiego klęska pod Ostrołęką 26 maja 1831 r. Od tej pory inicjatywę w prowadzeniu działań wojennych przejęli Rosjanie. 8 września, mimo bohaterskiej obrony, zdobyli Warszawę; 9 października kapitulował Modlin, a 21 października – Zamość. Z upadkiem tych ostatnich twierdz skończyła się wojna 1830–1831 r. i upadło powstanie, w czasie którego przez 10 miesięcy istniało niepodległe państwo polskie.
Jedną z przyczyn upadku powstania była antypolska polityka prowadzona przez Kościół. Naiwna okazała się wiara powstańców w dyplomatyczne i moralne poparcie ze strony papieża. Już dwa tygodnie po wybuchu powstania papież Grzegorz XVI wydał do polskich biskupów brewe Impensa charitas, w którym nakazywał klerowi polskiemu lojalność wobec panującego władcy, zaś carowi życzył, aby „siły, którymi car będzie dysponował przeciwko Polsce, dawały rękojmię i były wystarczające same przez się do przywrócenia porządku w tym stopniu, że użycie ich zostałoby uwieńczone sukcesami zarówno świetnymi i stanowczymi, jak szybkimi”. Polskich powstańców papież nazwał „podłymi buntownikami, nędznikami”, a po utopieniu powstania w potokach krwi fakt ten przyjął z ulgą i radością. Kuria rzymska nie miała – czego wielu nie potrafiło dostrzec – najmniejszego interesu, by stanąć po stronie Polaków walczących o niepodległość. Papieże zawsze wspierali silniejszych władców i większe armie. Aby odebrać resztkę nadziei pobitym powstańcom i zyskać większe przywileje dla Krk w cesarstwie rosyjskim, Grzegorz XVI rzucił w encyklikach z 9 czerwca i 15 sierpnia 1832 r. klątwę na powstanie listopadowe. W encyklice Cum primum kategorycznie potępił walkę wyzwoleńczą Polaków, grzmiąc do kleru i wiernych: „Dowiedzieliśmy się o okropnym nieszczęściu, w jakie to kwitnące Królestwo pogrążyło się w ostatnim roku; jednocześnie dowiedzieliśmy się, że to nieszczęście zostało spowodowane przez intrygi wichrzycieli, którzy pod płaszczykiem religijnym podnieśli się przeciwko władzy prawowitych monarchów i pogrążyli w przepaść swą ojczyznę, łamiąc wszelkie więzy prawowitego posłuszeństwa. Posłuszeństwo wobec ustanowionej przez Boga władzy jest zasadą niezmienną i nie można się od niego uchylać, chyba że władza gwałciłaby prawa boskie i Kościoła (...). Otóż władze istniejące ustanowione są przez Boga. Przypominając wam te zasady, czcigodni bracia, jesteśmy przekonani, że będziecie je gorliwie rozpowszechniali (...). Wasz wielkoduszny car Rosji przyjmie was z dobrocią i usłucha naszych wystąpień i próśb w interesie religii katolickiej, którą zawsze obiecywał się opiekować w swoim Królestwie”. Słowom tym nie był w stanie zaprzeczyć katolicki „Tygodnik Powszechny”, który tak wówczas informował: „Co do stanowiska Rzymu wobec powstania listopadowego 1831 roku: Tak, to prawda. Dnia 9 VI 1832 roku papież Grzegorz XVI za pośrednictwem skierowanego do biskupów polskich brewe »Cum primum« potępił wypadki listopadowe. Wywołało to w kraju ogromne rozgoryczenie (...). Prawdą jest także, że pewna liczba duchownych i dostojników kościelnych ze względów oportunistycznych również potępiła powstanie”.
Negatywną opinię o roli Kościoła rzymskiego wobec polskiej niepodległości wyrazili poeci tego okresu: Adam Mickiewicz, Seweryn Goszczyński i Juliusz Słowacki. Ten ostatni w „Kordianie” wkłada w usta papieża słowa: „Niech wasz naród wygubi w sobie ogniów jakobińskich zaród albo na pobitych Polaków pierwszy rzucę klątwę”. W „Beniowskim” nazywa papieża „podstępnym Włochem” i ostrzega: „Polsko – Twa zguba w Rzymie”. Niestety, naród polski nie wyciągnął z tej kolejnej lekcji historii żadnych wniosków!
Artur Cecuła
"FAKTY I MITY" nr 39, 04.102007 r. NASI OKUPANCI
PRAWDZIWA HISTORIA KOŚCIOŁA W
POLSCE (56)
WYKLĘTA POLSKOŚĆ
Rozbiory Polski dokonane zostały w imię „Trójcy Przenajświętszej”. Dla papiestwa i niemal całego kleru Polska i naród polski od tej chwili przestały istnieć.
Odtąd w pojęciach kościelno-prawnych istnieli jedynie mówiący po polsku katolicy, nie było zaś „katolików polskich” ani „polskiego katolicyzmu”, jak i nie było państwa polskiego. Papieże i polscy hierarchowie kościelni nakazywali bezwzględne posłuszeństwo zaborcom, co współgrało ze sformułowanymi we wszystkich aktach rozbiorowych słowami, że rozbiory dokonały się „w imię Trójcy Przenajświętszej”.
Naród polski nie chciał się modlić za „szczęśliwie panujących monarchów”, za co był surowo karcony przez swoich pasterzy. Ci zaś pierwsi pospieszyli zaborcom z gratulacjami i czołobiciem. Tak było pod zaborem pruskim, gdzie biskupi polscy jako pierwsi złożyli hołd monarsze pruskiemu, przysięgając „jego mości królowi Prus i jego prawnym następcom w rządach być poddanym i wiernym, posłusznym i oddanym (...) dbać o uczucia czci i wierności dla króla (...) posłuszeństwo wobec praw”. Nakazywali wiernym donosić i sami donosili o wszystkich zamierzeniach skierowanych przeciwko zaborcom. W aktach uniżenia prześcigał się z innymi ks. prałat Florian Stablewski, który otrzymał od cesarza Wilhelma II Hohenzollerna odręczny list pochwalny, a następnie wystarał się przy jego poparciu o godność biskupią i arcybiskupią. Czyż w tej sytuacji mogli pozostać w tyle dominikanie z ziemi warmińskiej, którzy w modlitewniku zamienili słowa „królowo korony polskiej” na „królowo korony pruskiej”? Ochotę do walki z zaborcami odbierała kościelna ideologia, powołująca się stale na „wolę Bożą”. Naruszenie posłuszeństwa, wywołanie rewolucji za pomocą powstania było – wedle nauki kościelnej – zbrodnią nie tylko przeciwko rodzajowi ludzkiemu, lecz obrazą samego Boga. Znamienne dla tego typu myślenia są słowa ks. Józefa Krukowskiego, profesora teologii UJ.
W swoich „Naukach katechizmowych” wydanych w 1880 r. powiada on: „Jakie powinności mają poddani względem zwierzchności świeckiej? Najprzód powinni im cześć i uszanowanie. Okazuje to szeroko Paweł święty w Liście do Rzymian w słowach: »Wszelka dusza niechaj będzie poddana wyższym zwierzchnościom. Bo nie ma zwierzchności jeno od Boga, a które są, od Boga są postanowione«. Grzeszą więc, którzy nie szanują urzędów lub nimi gardzą (...). Poddani powinni podatki z ochotą i regularnie płacić, nie ociągać się od służby wojskowej, modlić się za szczęśliwie panującego monarchę, by go Bóg wspierał mądrą radą
dobrze i szczęśliwie nami rządził”. Jak należało stosować te zasady w praktyce, dowodzą słowa innego przedstawiciela „czarnej szlachty”, administratora diecezji wileńskiej ks. prałata Piotra Żylińskiego. Po audiencji u cara wygłosił taką oto przemowę do kleru i wiernych: „Miałem to szczęście, że mnie przedstawiono najjaśniejszemu monarsze, przy czym miałem szczęście donieść wiernopoddańczo o jego wielkości, o waszym i moim wiernopoddańczym przywiązaniu, poddaniu się i bezgranicznej miłości ku jego majestatowi i świętej, ukochanej przez Boga naszej matce Rosji. Według dogmatycznych mych przekonań, jestem ci ja prawdziwym katolikiem; pod względem atoli politycznym jestem ja ci żarliwym rosyjskim patriotą i gotów jestem wszystko poświęcić za ojczyznę i cara. W kapłanach chcę widzieć prawdziwych synów świętej Rosji; w przeciwnym razie wyrzekam się ich, stronię od nich, jako od trędowatych i nieczystych”.
Znakomita część kleru bolała nad wszelkimi powstaniami i rewolucjami, do których rwał się naród polski. Kler interpretował je jako upadek religijności, w rzeczywistości zaś obawiał się utraty swoich wpływów na społeczeństwo i politykę, utraty zysków i niezmiernego bogactwa. Chodziło przecież nie o zbawienie dusz, lecz o to, by zawsze, a w każdym razie jak najdłużej, „kapłanem ludu” pozostał kler. Za to, że gasił on każdą iskierkę miłości do niepodległej ojczyzny, i za swoją antypolską i antyludową postawę otrzymywał zagwarantowaną bagnetami obietnicę zachowania dotychczasowej pozycji, a to oznaczało dalsze wyciskanie zysków z „wiernych”. Dlatego też na wywrotowców, a faktycznie na żarliwych patriotów spadały z jednakową mocą kary zarówno świeckie, jak i kościelne: więzienie, śmierć, klątwy i szykany. Z polecenia władzy biskupiej kraj zasypywano ulotkami, artykułami i wydawnictwami, w których potępiano walkę narodowowyzwoleńczą. Współtwórcę Konstytucji 3 maja i współorganizatora insurekcji kościuszkowskiej księdza Hugona Kołłątaja postawiono przed sądem biskupim i przez osiem lat więziono w twierdzy ołomunieckiej. Gdy powstańcy rekwirowali srebra kościelne na cele wojenne insurekcji kościuszkowskiej, warszawska kuria archidiecezjalna uznała to za „świadectwo zupełnego upadku religijności, znamienie destrukcyjnych oddziaływań masonerii”. Na początku XX wieku ks. K. Kantak dowodził niemożności istnienia państwa polskiego z powodu niekorzystnego położenia geograficznego (!): „Polska historyczna jest więc co najmniej bardzo nieprawdopodobną, jeżeli nie zupełną utopią (...). Takie rozważanie nasze prowadzi nas do przeświadczenia, że niepodobna, aby istniało niezależne państwo polskie” – bredził Kantak w swej książce „Państwo, naród, jednostka”.
Najgorsza sytuacja była na Śląsku, gdzie walkę z polskością prowadził niemiecki kler i zniemczony kler polski. Ośrodkiem kierującym akcją germanizacyjną był Wrocław, gdzie mieściła się siedziba archidiecezji. Hierarchowie usiłowali wykorzenić na Śląsku wszelkie przejawy polskości, dowodząc, że ziemie te od początku były niemieckie. Oddany monarsze pruskiemu arcybiskup Stablewski grzmiał do wiernych: „Potępiam propagandę polską na Górnym Śląsku, bo z tej dzielnicy, oddzielonej na podstawie prawno-państwowej przez pięć czy sześć stuleci od Polski, a zatem w czasie, w którym uczucia narodowego w naszym zrozumieniu w ogóle nie było, rozbudzenie tego uczucia nie ma w dobie dzisiejszej żadnego usprawiedliwienia”. Ze szczególnej nienawiści do Polaków i polskości zasłynął kardynał wrocławski Jerzy Kopp.
I gdyby nie niezłomny patriotyzm ludu śląskiego, przywiązanie do polskości i męstwo, Śląsk byłby dziś zapewne niemiecki.
Artur Cecuła
„FAKTY
I MITY” nr 21, 29.05.2003 r.
KLERYKALIZM W II RP
Kiedy naród polski w 1918 r. odzyskał niezależny byt państwowy,
najważniejszą sprawą stały się głębokie reformy ekonomiczno-społeczne.
Tymczasem kler katolicki, jak określił to poseł Kazimierz Czapiński w czasie
jednej z debat konstytucyjnych w Sejmie, był „czarno-fioletowym batalionem
reakcyjnym”. „Większość kleru spotyka się nie tam, gdzie się państwo buduje,
ale tam, gdzie się temu państwu rzuca kłody pod nogi”(Barycka).
Gdy wprowadzano reformę rolną „całe
duchowieństwo sejmowe w liczbie 30 (...), wszyscy jak jeden mąż
głosowali przeciwko reformie rolnej” (Czapiński). Powód był
prosty: musieli się podzielić ziemią z polskim społeczeństwem. W samej tylko
Galicji było ówcześnie 129 tys. hektarów ziemi kościelnej. Jeden arcybiskup lwowski
posiadał 31 tys. hektarów. 49 tys. ha należało do klasztorów, z czego 1/3 do
dominikanów. Mało tego:
„(...) biskupi i księża
oświadczyli, że nie podporządkują się woli Sejmu. Nic wobec tego dziwnego, że
jednym z pierwszych podarunków w niepodległej Polsce ze strony kleru
katolickiego polskiego, było upokorzenie Polski wobec Rzymu, kiedy to Sejm uchwalił,
że Polska nie ma prawa swojej własnej kwestii rolnej załatwić w pewnym jej
dziale bez zgody tej wyższej instancji, którą ma być dla Polski Rzym” (Czapiński).
Podobnie jak i dziś –
czuli się panami. Wkrótce po zawarciu konkordatu katowicka kuria
biskupia uznała, że nawet sądy państwowe muszą podporządkować się
zarządzeniom kościelnym.Oto fragment pisma:
„Kurja Biskupia 0 28/26 Katowice,
dnia 8 stycznia 1926 r. W-ny Adwokat Dr. Pałka Pszczyna W odpowiedzi na list z
dnia 6 I 1926 r. w sprawie Krz... c/a P... donoszę, że Sąd Kościelny uważa
prawomocny wyrok w danej sprawie, wydany przez Sąd Okręgowy w Katowicach (8.P.66/35)
za wyrok mylny i bez znaczenia w sprawie Kurji
Biskupiej przeciwko p. J.K...
Oficjał w z. Ks. Jarczyk”
Biskupi sabotowali nie tylko polski
Sejm, polską Komisję Kodyfikacyjną (zespół prawników ekspertów przygotowujących
jednolite polskie prawo), polskie sądy, władze rządowe, nie tylko terroryzowali
nauczycieli w szkołach, ale nawet i do wojska polskiego często odnosili się z
nieufnością. Oto kilka wycinków prasowych z jednej tylko gazety („Przegląd
Łomżyński”), większość dotyczy jednego roku (podane za Barycką):
6 III 1933 r.: „Nie ma prawie
miesiąca, abyśmy z przykrością nie zanotowali kilku faktów ukarania księży katolickich
przez sądy lub władze administracyjne za różne przekroczenia lub występki.
Jeśli zważymy, że duchowieństwo z powołania swego powinno świecić przykładem, to
fakty te są zatrważające i wymagają szybkiej naprawy. Oto znowu musimy z
obowiązku publicystycznego zanotować kilka podobnych przykrych wypadków z
naszego terenu. Dnia 31 ub.m. przed Sądem Grodzkim w Ostrołęce odbyła się
rozprawa przeciw ks. T., nauczycielowi religji szkoły powszechnej w Rz., który rozszerzał
napisany przez siebie »referat« oraz wygłaszał z niego odczyty, uwłaczające
członkom rządu polskiego. Sąd w wyniku rozprawy skazał księdza T. na 3 miesiące
bezwzględnego aresztu (...). Są to wypadki, które, niestety, coraz
częściej się zdarzają”.
9 VII 1933 r.: „Rozprawa
sądowa przeciwko księdzu J.Ch., b. wikaremu w P., o zniewagę i zniesławienie rządu
i wojska, która odbywała się przed Sądem Grodzkim w Z. w dniu 28 maja b.r. i
nie doszła wówczas do końca, obecnie w dniu 3 b.m. znalazła przed tymże sądem
swój epilog. Sąd Grodzki pod kierownictwem p. sędziego T. po wysłuchaniu
rzecznika oskarżenia publicznego, prokuratora S.O. w Ł., p. M., oraz świadków
wydał wyrok, mocą którego zasądził ks. J. Ch. na dwa miesiące bezwzględnego aresztu”.
3 IX 1933 r.: „Działalność w
gminie i parafji w S. ks. wikarego K. Sz. zaprowadziła w końcu przed kratki
sądowe Sądu Grodzkiego w S., gdzie w dniu 25 b.m. odpowiadał za znieważenie władz
wojskowych i państwowych, jako oskarżony z art. 127 K. K. (...) Sąd, uznając
winę ks. Sz. za udowodnioną, skazał go z art. 127 K. K. na 1 miesiąc aresztu
bez zamiany na grzywnę. Jako okoliczność łagodzącą przyjął Sąd pod uwagę młody wiek
oskarżonego, jego niewyrobienie życiowe, bardzo popędliwy charakter, oraz fakt,
iż działalność jego podyktowana była chęcią przypodobania się swej
władzy przełożonej”.
W tym samym 1933 roku Józef
Piłsudski zdecydował się usunąć z Wojska Polskiego biskupa polowego, którym
od 1919 roku był Stanisław Gall. Purpurat nie chciał się podporządkować
polskiemu prawodawstwu.
Symbolem „ruchu oporu” przed nową
„okupacją” był w latach 30. T. Żeleński-Boy, określany w prasie klerykalnej
jako „znany wróg religii katolickiej” („Goniec Pomorski”). W „Dziewicach
konsystorskich” pisał: „Kamień grobowy odwalono, Polska
zaczęła żyć własnym życiem. Natychmiast kler wyciągnął rękę po
nią, niby po swoje prawe dziedzictwo”. Poświęcił temu cykl
felietonów, zebranych m.in. w książce pod jakże znamiennym tytułem: „Nasi
okupanci”, gdzie czytamy w jednym z fragmentów: „Okupacja kraju,
o której nieraz mówiłem,
postępuje. Dzieje się to
zwłaszcza dzięki osobliwej konfiguracji frontów politycznych. Jeśli Sienkiewicz
w »Potopie
« porównywał Rzeczpospolitą
do postawu czerwonego sukna, które sobie wydzierają królewięta, to dziś można by
powiedzieć, że wszystkie bez wyjątku partie wydzierają sobie czarną połę
sutanny. W następstwie tej polityki nic dziwnego, że »stan posiadania «
rośnie... Departament nauki i sztuki znajduje się w ręku osoby duchownej. Łysiny
macherów z Instytutu Literackiego wcale dobrze imitują tonsurę. Katolicka
Agencja Prasowa rzuca pioruny na teatr za wystawienie sztuki, w której Filip
II, patron św. Inkwizycji, potraktowany jest nie dość czule (...). Słowem,
obręcz się zacieśnia. Gdyby nasza okupacja ziściła swoje ideały, wszystko –
absolutnie wszystko – byłoby poddane
władzy kleru. (...) sądzę, że
urząd wiceministra oświecenia już pozostanie przy sutannie na stałe. Nasz
kler niełatwo wypuszcza z rąk raz uzyskany stan posiadania...”.
Przez cały niemal okres państwo polskie
zmagało się z odbudową jednolitego systemu prawnego, opracowując w powołanej w
1919 r. Komisji Kodyfikacyjnej szereg kodyfikacji polskiego prawa. Kler
sabotował zarówno kodeks cywilny, jak i kodeks karny, każdy atakując za sprzeczność
z katolicką moralnością. W wyniku tych zabiegów przepadł najlepszy polski projekt
prawa prof. Lutostańskiego. Prymas Hlond grzmiał: „Już
z okazji ostatniego
święta papieskiego
napiętnowałem niesłychany projekt ustawy o małżeństwie jako zamach... jako zuchwałą
próbę... wydania rodziny na bezeceństwa bolszewizmu... Komisja Kodyfikacyjna ośmieliła
się jednak zlekceważyć... Nie można dość stanowczo odeprzeć tych
haniebnych zakusów...”. Oto co pisał
wówczas Boy: „(...) ma się wrażenie, że to mówi przedstawiciel
postronnego mocarstwa, rezydujący w naszym kraju, ale obcy, przemawiający tonem
władcy (...). Napiętnowałem... zuchwałą... bezeceństwa... ośmieliła się...
haniebne zakusy... Co słowo, to obelga (...). Tak przemawia rzymski dygnitarz do
wielkiego ciała najpoważniejszych prawoznawców, powołanych przez polski rząd
celem przygotowania nowych ustaw! (...) Skoro czterdziestu kilku członków
Komisji Kodyfikacyjnej,
wybieranych spomiędzy najbardziej
zrównoważonych żywiołów, zdecydowało się przeciwstawić klerowi, narażając na
świadome obelgi i klątwy, to znak, że przebrała się miara buty i wichrzycielstwa
prałatów, i że, wobec ich destrukcyjnej działalności, nasi aż nazbyt cierpliwi kodyfikatorzy
też musieli powiedzieć swoje: »Non possumus«. (...) A jeśli nasi okupanci
każą... śpiewać »Pod Twoją obronę«, nie pozostanie nam nic innego, niż zaśpiewać...
odpowiednio zmodyfikowaną »Rotę«”.
W innym felietonie pisał „o
prawdziwym nastroju ludności w stosunku do naszych »okupantów« . Ach, jak tam
ludzie zaciskają pięści, jak zgrzytają zębami, a równocześnie jak panicznie się
boją! Po prostu utraty chleba, represji, zemsty. Ucisk – w małych zwłaszcza
środowiskach – jest straszliwy. Tam nie można być nawet neutralnym, trzeba być
karnym szeregowcem w kadrach świętoszkostwa, patrzyć bez mrugnięcia okiem na ogłupianie,
łupiestwo, cynizm tyjący kosztem skrajnej nędzy, na zuchwałą brutalność
czarnych wielkorządców (...). Ci, którzy nie są doszczętnie ogłupieni, dławią
się po prostu od wściekłości i nienawiści. Obawiam się, że żaden Moskal ani
Prusak nie budził takiej reakcji wewnętrznego buntu jak ta okupacja, głębiej wdzierająca
się w dusze, w życie prywatne i w kieszenie niż jakakolwiek inna. Toteż ślepota
i sobkostwo naszych okupantów są wprost groźne: od iskry, która by padła na te
prochy, mógłby spłonąć cały kraj”.
Przesadzał? Jeszcze w roku 1991 inny
nasz wielki literat – Czesław Miłosz – wspominał tamten okres, odnosząc
go do dzisiejszej sytuacji: „...powiedzmy sobie szczerze, ludzie w
Polsce zaczęli się księży bać, co nie jest dobrym znakiem. Ponieważ mam
za sobą doświadczenia z międzywojennego dwudziestolecia, kiedy
ksiądz prefekt, czyli katecheta w szkole, miał na zasadzie Konkordatu
tak dużą władzę, że ani nauczyciele, ani uczniowie nie ośmielali się
z nim zadzierać, taki strach jest dla mnie zrozumiały (...). Nie jest
dla nikogo sekretem, że przed wojną inteligencja, zwłaszcza tzw.
inteligencja twórcza, boczyła się na kościelny »ciemnogród« i że
przymiotnik »katolicki« oznaczał dla niej »obskurancki «.
Dopuszczano wyjątki, przyjmowane jednak jako rodzaj egzotycznych
zwierząt” (Cz. Miłosz, Państwo wyznaniowe?, „GW”, 11 V 1991).
Kler nie zostawał zresztą dłużny inteligencji. „Ognisko Nauczycielskie”
z 1931 r. cytowało kazanie jednego z księży, który mówił: „Inteligencja
polska – to zgnilizna, czyta książki treści pornograficznej i bolszewickiej, a
nie religijnej”.
Notabene, wówczas kler również namiętnie
walczył z pornografią. Tak dla przykładu – z książki „Co czytać” ks.
Pirożyńskiego dowiadujemy się m.in. o Janie Parandowskim, autorze znanych
opowiadań mitologicznych („Mitologia”, 1924). Na temat jego dzieła napisano: „opowiadania
rzekomo mitologiczne, a naprawdę pornograficzne”. Tenże
pornografista był w latach 1945–48 profesorem Katolickiego Uniwersytetu
Lubelskiego...
Boy nie przesadzał – była to swoista
»okupacja« Polski, i to w okresie, kiedy w innych państwach coś podobnego już
się raczej nie zdarzało.
Mariusz Agnosiewicz
„FAKTY I MITY” nr 48, 04.12.2003 r.
NOCE I DNIE
KOŚCIOŁA
Gdyby Maria Dąbrowska urodziła się nieco później,
mogłaby pisać artykuły do „Faktów i Mitów”. Ta wielka polska pisarka była
bowiem antyklerykałem.
Opisywana przez Dąbrowską w sadze „Noce i dnie” warstwa ludzi wykształconych, złożona głównie z przedstawicieli rozwijającego się mieszczaństwa i upadającego ziemiaństwa, nie odznaczała się przywiązaniem do Kościoła. Zdarzali się wśród nich ludzie wierzący, ale raczej na swój własny sposób. „Resztka uczuciowej wiary nurtuje zazwyczaj ludzi, którzy dawno zwątpili w rzeczywistość dogmatów” – pisała Maria Dąbrowska.
Autorka, opisując sylwetkę
ówczesnego przemysłowca, intelektualisty i humanisty (Ceglarskiego) zaangażowanego
w walkę niepodległościową, charakteryzuje jego stosunek do religii w
następujący sposób: „Kościół nie był mu jednak do życia religijnego
konieczny, a jako instytucja o zachłannych, na wskroś doczesnych interesach,
budził w nim życzliwy, lecz dość ostry krytycyzm”.
W powieściowych dociekaniach nad
naturą religijnych wzruszeń pisarka nie bała się zaprezentować twierdzenia, że „uczucia
religijne nie mieszczą się... nie mogą się mieścić... w żadnym
wyznaniu. Jak się to wie i jak się potem widzi tę despotyczną,
zachłanną, wyłączną instytucję Kościoła katolickiego, to czy
można się dziwić gadaniom, że
Kościół to potęga, co wykorzystuje najświętsze ludzkie uczucia dla czysto
ziemskich celów, dla zdobycia bogactw i władzy?”.
W powieści „Noce i dnie” to
katolickich hierarchów obarcza się winą za to, że podejmowane przez nich
decyzje doprowadziły w konsekwencji do utraty niepodległości przez Polskę: „Polska
zginęła przez politykę Kościoła, przez jego żądzę nawracania Rosji
na przykład”.
Kościół w opisach Dąbrowskiej
nie był wzorem sprawiedliwości i cnoty, a jego rozporządzenia wewnętrzne – nie
tylko dla kraju, ale i dla człowieka – stanowiły dość często realne zagrożenie.
Miało to swoje uzasadnienie historyczne, aktualne niestety również dla czasów
współczesnych bohaterom powieści:
„(...) wieluż to ludzi,
służących najpiękniejszym ideałom ludzkości, zostało odsądzonych od czci i
wiary przez Kościół. Dawniej klątwami, a teraz orędziami, encyklikami,
wypominaniem z ambony, oczernianiem, bo ja wiem... tysiącami sposobów”.
Instytucjonalnemu Kościołowi
autorka w swoim utworze przypisywała wszystko, co najgorsze: „Zacieśnione
horyzonty, żądzę władzy, interesowność, popieranie ciemnoty i
najniższych instynktów tłumu”.
Podawała nawet w wątpliwość
podstawy katolickiej teologii moralnej opartej na biblijnych przykazaniach. „Owszem,
Kościół nie pozwala zabijać, ale błogosławił tysiące wojen i
będzie błogosławił jeszcze niejedną i nie zawsze najsprawiedliwszą” –
prorokowała Maria Dąbrowska ustami swoich bohaterów. „Ja właśnie Kościołowi
zarzucam, że gotów tolerować zło, byle tylko działo się w ramach i pod
skrzydłami Kościoła...”.
Również proboszczowie przełomu
wieków przypominali w większości „znanych i nielubianych”, z którymi – mimo
upływu czasu – ciągle mamy do czynienia.. A jeżeli zdarzały się chwalebne
wyjątki od reguły, to życie ich było ciężkie i ostro piętnowane przez
hierarchów:
„Po zgryźliwym, który (...)
grywał w karty, a w końcu umarł na raka, i po tłuściochu, co darł z chłopów
skórę, nastał jakiś wcale do rzeczy. (...) Ale on jest w niełasce u biskupa, bo
ma tę manię, że wojuje nie z niedowiarkami, tylko z księżmi. Podobno miał
kiedyś na kazaniu powiedzieć »od powietrza, głodu, ognia, wojny i głupich
księży zachowaj nas, Panie«”.
Muszę przyznać, po bardzo
uważnym przeczytaniu „Nocy i dni”, że sens i klimat tej wspaniałej powieści
jest bardzo bliski wszystkim tym, którzy chętnie widzieliby ojczyznę wolną nie
tylko od wpływu zaborców, ale i od klerykalnych zakusów watykańskiego okupanta.
Tymoteusz
„FAKTY I MITY” nr 50, 21.12.2006 r. NASI OKUPANCI
PRAWDZIWA HISTORIA KOŚCIOŁA W
POLSCE (17)
DIABELSKA USTAWA
Kościół nie tylko nie potępiał niewolnictwa, ale posiadał na własność
tysiące niewolników i miliony pańszczyźnianych chłopów.
Umacniał swoim autorytetem niewolę feudalną i czerpał z tego ogromne
zyski.
W początkach państwa polskiego chłopi byli w większości wolni i zwykle posiadali kawałek własnej ziemi, jednak już pod koniec okresu wczesnofeudalnego ta grupa społeczna znalazła się w zależności feudalnej. Ziemia chłopska była sprzedawana lub nadawana przez władców rycerzom i innej szlachcie, a chłop był tylko jej użytkownikiem, zobowiązanym do różnych świadczeń i usług na rzecz właściciela feudała (tzw. renta feudalna). Niebagatelna była rola Kościoła w narodzinach ustroju feudalnego – wszak do najbogatszych feudałów należały instytucje kościelne, czyli parafie, klasztory i biskupstwa wyposażone w dobra ziemskie.
W powstawaniu wielkiej feudalnej własności kościelnej doniosłą rolę odgrywały nadania, darowizny i zapisy testamentowe. Świeccy feudałowie doskonale rozumieli rolę, jaką Kościół odgrywał w utrwalaniu i zabezpieczaniu ich panowania, zdawali sobie sprawę z korzyści, jakie dawały im wpływy duchowieństwa na kształtowanie świadomości społecznej, a było wpajanie masom poszanowania dla panującego porządku feudalnego. Dlatego też hojnie obdarowywali majątkami ziemskimi biskupstwa, a także klasztory – od połowy XII w. coraz liczniej w Polsce zakładane. Nazwy wsi ofiarowanych Kościołowi spisywano w uroczystych dokumentach wraz z imionami wszystkich mieszkających tam chłopów, „ażeby z czasem chłopi ci do wolności nie ważyli się rościć sobie prawa” (Codex diplomaticus Poloniae). Ze swej strony kler skrzętnie zabiegał o uzyskanie nowych darowizn i zapisów, zagarniał ziemie chłopskie, a nierzadko fałszował dokumenty. Wsławił się tymi fałszerstwami zwłaszcza klasztor cystersów w Lubiążu, zyskując sobie u historyków opinię „kuźni fałszerstw”. Jak trafnie zauważył czołowy publicysta polskiego pozytywizmu A. Świętochowski, „kler podtrzymywał niewolę i rozszerzał. Zaprawiony do okrucieństwa w przymusowym nawracaniu pogan, nie czuł wcale wyrzutów sumienia z powodu ujarzmiania włościan. Nie cofał się przed fałszowaniem dokumentów, ażeby mocniej wyzyskiwać poddanych”. Wielkie dochody kościelne wzmagały gorliwość duchownych w głoszeniu doktryny, według której wszystko, co istnieje, stworzył Bóg w jakimś rozumnym celu: ziemię – po to, żeby rodziła zboże, chłopów – żeby pracowali dla swych panów, a słońce po to, by odmierzało im czas pracy – od wschodu do zachodu. Mówili, że ustrój oparty na poddaństwie i pańszczyźnie, ustrój oparty na zależności chłopa od obszarnika, na wyzysku i krzywdzie, jest porządkiem społecznym ustanowionym przez samego Pana Boga, a buntowanie się przeciwko temu ustrojowi jest buntowaniem się przeciwko woli bożej. Oczywiście, dla siebie kler zarezerwował najlepszą cząstkę, czyli władzę, czołobitność wiernych i pieniądze.
Różne były drogi, jakimi powstawała zależność feudalna, różne też były kategorie ludności zależnej. Najliczniej i najwcześniej występują w dobrach kościelnych tzw. ascripticii – „przypisańcy”. Była to ludność pozbawiona prawa opuszczania swych gospodarstw, przypisana do ziemi tak jak drzewa na niej rosnące, chałupy, jeziora itp. Gdy bowiem świecki feudał nadawał Kościołowi ziemię wraz z ludnością na niej osiadłą, zastrzegał, że nie ma ona prawa opuszczać nadanej ziemi. Inne znaczące kategorie to zakupy, zakupieńcy i rataje. Byli to osiedleni we włości feudalnej dłużnicy, którzy w zamian za udzieloną im pożyczkę w inwentarzu, ziarnie czy pieniądzu zmuszeni byli do pracy na roli w gospodarstwie feudała aż do spłaty długu. Niemało też było ludności niewolniczej, zwłaszcza wśród służby
Podstawowym ciężarem ludności wiejskiej na rzecz Kościoła była dziesięcina, nazywana przez tych, którzy musieli ją płacić, owocem ustaw diabelskich. Od chłopów zaczęto ją pobierać w drugiej połowie XII w., kiedy liczba kościołów wzrosła, a rozwijająca się sieć parafii (w 1300 r. było ich ok. 3 tys., a w 1500 r. już 6 tys.) jeszcze bardziej umocniła pozycję Kościoła. Książęta, którzy uprzednio płacili dziesięcinę z dochodów własnych, z czasem na poddanych przerzucili główny ciężar utrzymania coraz liczniejszego kleru. Rodzaj dziesięciny zależał od specyfiki regionu. Płacono ją głównie w trzech postaciach: snopowej, osepowej i pieniężnej. Poza tym powszechne było tzw. meszne, płacone proboszczom poszczególnych parafii najczęściej w postaci 2 korcy zboża z łanu. Niezależnie od tego ludność wiejska płaciła świętopietrze na rzecz papiestwa; pierwotnie denara od „dymu” (domu mieszkalnego), a od 1318 r. – za cenę zgody papieża na koronację Władysława Łokietka – denara od głowy (pogłówne). Podatek ten, jako danina szczególnie niesprawiedliwa, budził tym większy sprzeciw, że inne stany go nie płaciły; cały ciężar spadał na chłopów.
Bunty chłopskie przeciwko dziesięcinie i innym uciążliwym świadczeniom datowane są co najmniej od XIII w., co pokazuje historia chłopów śląskich. W 1281 r. płacenia dziesięciny odmówili chłopi ze Stolca k. Ząbkowic, w 1297 r. – z Tyńca, a w 1299 – z Pisanowa. Nie zawsze chłopi ulegali groźbom klątwy, a niekiedy ich wystąpienia łączyły się we wspólnym działaniu kilku wsi. Tak było na przykład w Otmuchowskiem, gdzie w 1293 r. płacenia dziesięciny odmówiły jednocześnie 4 wsie. Z reguły nie atakowano bezpośrednio instytucji kościelnych, ale i tak przeciwstawienie się feudałowi wymagało wielkiej determinacji. Inną formą oporu było zbiegostwo i porzucanie pańskiej ziemi. Tak było w dobrach klasztoru w Czarowąsach k. Opola, gdzie wobec znacznego ubytku chłopów na prośbę kleru interweniował w 1393 r. sam książę Władysław Opolczyk.
Krk nie był jedynie dostawcą uświęcającej wyzysk ideologii. Stworzył również specjalny aparat policyjno-sądowy do wywiadywania się o nastrojach i niepokojących oznakach buntu, angażując tysiące donosicieli w charakterze „świadków synodalnych”. Jego głównymi sposobami działania były: szpiegostwo, donosicielstwo (często w ramach spowiedzi), przesłuchania, tortury i karanie śmiercią.
Biskupi polscy bywali okrutnymi pacyfikatorami buntów chłopskich. Na przykład biskup krakowski Piotr Gembicki (1585–1657) krwawo stłumił powstanie Kostki-Napierskiego. Na początku 1651 r. Kostka-Napierski zorganizował oddział chłopski, a w czerwcu zajął zamek w Czorsztynie. Wydał uniwersały do wszystkich chłopów w Polsce, wzywając ich do obalenia władzy panów. Jednak Czorsztyn po krótkim oporze zdobyły wojska biskupa Gembickiego – buntowników poddano torturom, a przywódca chłopski został stracony.
Artur Cecuła
"FAKTY I MITY" nr 30, 02.08.2007 r. PRAWDZIWA HISTORIA KOŚCIOŁA W POLSCE (47)
ŻYĆ, NIE UMIERAĆ
Z końcem XVIII w. aż około miliona chłopów pańszczyźnianych stanowiło
własność Krk i pracowało na wygodne życie duchownych.
Oprócz tego czasy saskie upamiętniły się rozrywkowym trybem życia
kleru.
Pęd za wygodami życiowymi, popuszczanie pasa, polityka – oto zajęcia biskupów tego czasu. O tym, kto zostanie biskupem – to znaczy, kto będzie zgarniał miliony złotych – nie decydowała ani pobożność, ani zalety moralne, ale prawie wyłącznie koneksje rodzinne i łapówki. Pamiętnikarz Jędrzej Kitowicz („Opis obyczajów i zwyczajów za panowania Augusta III”) ubolewał, że diecezjami rządzili tylko sufragani. To oni wyświęcali i bierzmowali wiernych, zaś biskupi ordynariusze rzadko pokazywali się przy ołtarzu, „bo sami się rozrywkami, publikami i chwytaniem dworskich faworów zatrudniali”. Na swych urzędach kościelnych byli wszystkim innym, tylko nie pasterzami powierzonej im diecezji. Gregoriański celibat był co prawda przez nich przestrzegany (oczywiście, w tym sensie, że biskupi nie żenili się, jak to dawniej bywało), jednak od seksualnych rozrywek bynajmniej nie stronili. I tak oto prymas Gabriel Podoski w pałacu biskupim żył z „przyjaciółką”, a gdy już mu się ona znudziła, wyjeżdżał „na hops” do Łowicza. Tak samo uganiali się za spódniczkami biskup kujawski Rybiński i biskup łucki Naruszewicz. U każdego była gospodyni, tylko tytuł miała większy, nazywała się bowiem „starościną”. Przyjęcia u biskupów nie miały nic wspólnego z ewangelicznym ubóstwem czy franciszkańską skromnością. Były to huczne biesiady, uczty bogaczy suto zakrapiane wszelkim alkoholem. Frykasów z biskupich stołów często nie znali nawet magnaci, jako że hierarchowie częściej bywali za granicą. Gdy prymas Władysław Łubieński w roku 1764 urządził bankiet na cześć księcia Augusta Czartoryskiego, przygrywał im zespół i śpiewał chór – nie jakichś braciszków klasztornych, ale najlepszych muzyków, między którymi była madame Farinella, słynna włoska śpiewaczka operowa. Postępowanie biskupa krakowskiego i zarazem senatora Kajetana Sołtyka – bohatera narodowego fanatycznej szlachty katolickiej – również odbiegało od ideału. W piątki urządzał on obiady mięsne, na które zapraszał nawet protestantów. Biskup poznański Czartoryski, gdy mu na przyjęciu w Puławach w dzień postny podano rybę, zawołał: „Co mi dajecie! Mój pudel nie jadłby tego!”.
Kler polski był w tym czasie potęgą dużo większą niż biedne i słabe państwo. Aż do drugiej połowy XIX w. Krk umacniał porządek feudalny, pańszczyznę i poddaństwo; bronił starych przywilejów feudalnych i uświęcał feudalną hierarchię. W roku 1791 Kościół posiadał na własność 921 tysięcy pańszczyźnianych chłopów. Tylu ich trzeba było, ażeby wyżywić 12 tysięcy księży i zakonników. Tak ogromny majątek wziął się przede wszystkim stąd, że w zamian za umacnianie nierówności społecznej magnaci feudalni odwdzięczali się Kościołowi hojnymi darowiznami. Nadania – nieraz całe wsie lub nowe kościoły – składano też na ofiary przebłagalne za grzechy i za zbawienie duszy. Nazwy wsi ofiarowanych Kościołowi spisywano w uroczystych dokumentach i jednocześnie spisywano imiona wszystkich mieszkających tam chłopów – w tym celu, „żeby z czasem chłopi ci do wolności nie poważyli rościć sobie prawa”. Tak brzmiała prawna formuła. Przez sam fakt posiadania chłopów na własność Krk był wrogiem mas ludowych i ich dążeń do zrzucenia feudalnego jarzma. Ksiądz, biskup lub opat, jeżeli zechciał, mógł chłopa w każdej chwili rozłączyć z rodziną i sprzedać, zamienić, zabić albo przegrać w karty. Na usługach pańszczyzny znajdowało się również „prawo pierwszej nocy” (jus primae noctis), choć czy uznawano je w Polsce, to rzecz niedowiedziona.
Podporządkowując sobie masy chłopskie, kler posługiwał się straszeniem piekłem, a jeśli to nie wystarczało – klątwą. Z upodobaniem rzucano je jeszcze w XVIII wieku, tak jakby świat dalej tkwił w mrokach średniowiecza. Przykładem tego było zdarzenie w Stryszowie. Plebana stryszowskiego, księdza Dembińskiego, napadli w 1772 r. nieznani bandyci i powiesili na drzewie. Sufragan krakowski z tego powodu rzucił interdykt na 32 parafie dziekanatu zatorskiego, dopóki nie zostaną ujawnieni mordercy. Skutkiem interdyktu, we wszystkich kościołach odprawiano nabożeństwa przy zamkniętych drzwiach, pogrzeby i śluby urządzano bez parad, a w Stryszowie w ogóle nie odprawiano nabożeństw. Dopiero pod wpływem cesarzowej Marii Teresy władze kościelne cofnęły interdykt. Trwał on przez 53 dni. Inny fakt rzucenia klątwy na wieś miał miejsce w 1774 r., kiedy to chłopi ze wsi Malszczowy odmówili płacenia dziesięciny. Wyklęci chłopi udali się po pomoc do starosty wielickiego, a ten zaalarmował gubernatora. W międzyczasie z powodu dziesięciny wyklęto jeszcze dwie wsie – Sadki i Grabianinę. Dopiero na żądanie gubernatora biskup krakowski Kajetan Sołtyk wszystkie trzy wsie z klątwy rozgrzeszył. Przy tej sposobności gubernator pouczył biskupa, że klątwa biskupia wchodzi w zakres spraw politycznych; zakłóca porządek społeczny, wobec czego biskup, nim ogłosi klątwę, powinien powiadomić o tym zamiarze władze świeckie. Te zaś zadecydują, czy ogłoszeniu klątwy nie sprzeciwiają się jakieś ważne okoliczności. Od tego czasu nie słychać już było w Galicji o klątwach rzucanych na całe wsie. Powodem poprawy doli chłopów było między innymi to, że w końcu XVIII w. Polska mogła się poszczycić całym szeregiem postępowych księży, na czele z księdzem Stanisławem Staszicem. Byli też księża, którzy już w roku 1791 wzywali chłopów do nieodrabiania pańszczyzny.
Klątwy kościelne „wielkie”, zwane ekskomunikami, i „małe”, zwane interdyktami, stosował dalej kler w walce między sobą, zwłaszcza kiedy szło o dochody wynikające z urzędów i godności kościelnych. W 1781 roku biskup Sołtyk rzucił klątwę na księdza Hugona Kołłątaja, a to z okazji procesu, jaki prowadził on z księdzem Chrzanowskim o wieś Bieńczyce. Rzucił ją również na kapitułę krakowską, gdy ta zaczęła wytykać mu błędy – nadmierne ucztowanie i rozrzutność. Jego zachowanie zdradzało, że „myszki chodzą mu po głowie”... Kapituła nie podporządkowała się klątwie, a nawet doprowadziła do uwięzienia biskupa. Podniosło się z tego powodu wielkie larum, bo uwięziono biskupa i senatora w jednej osobie. Kapituła postawiła jednak na swoim i ogłosiła, że biskup jest wariatem (!). Wywieziono go następnie do pałacu biskupiego w Kielcach, gdzie w roku 1788 zmarł na przepuklinę.
Artur Cecuła
"FAKTY I MITY" nr 9, 06.03.2008 r. NASI OKUPANCI
JAK KOŚCIÓŁ POLSKĘ OKRADAŁ
(CZ. VII)
Omówimy pańszczyznę i jej monstrualnie rozbudowane pochodne. Z opisu nieludzkiej eksploatacji nieszczęsnych chłopów przejdziemy do najbardziej haniebnej plamy na sumieniu Kościoła – handlu ludźmi. Wypada zadać pytanie, jak dalece jest to zgodne z „wartościami chrześcijańskimi”...
Pańszczyzna – była powszechną powinnością chłopów zamienionych w katolickim państwie w niewolników (przed przyjściem katolickich misjonarzy Słowianie byli wolnymi ludźmi). To ideologia Kościoła zrobiła z tych ludzi niewolników;
utwierdzała poddaństwo jako prawo boże. Kościół, dzierżąc monopol w edukacji, trzymał ludzi w kompletnym ogłupieniu. W swoich majątkach – jako właściciel chłopów – miał nad nimi władzę absolutną, do karania śmiercią włącznie.
Kler głoszący miłosierdzie, strojny w piórka jedynego autorytetu moralnego, pozbawiając ludzi wolności osobistej, sprzeniewierzył się głoszonej chrześcijańskiej wierze.
To przecież Kościół powinien ująć się za poniżanymi i potwornie wyzyskiwanymi chłopami, za swymi owieczkami, katolikami!
Statuty piotrkowskie z 1496 r. przywiązały chłopa do ziemi. Potem w katolickim kraju było już po katolicku, czyli tylko gorzej. Jedynie córki chłopskie mogły opuścić wieś, wychodząc za mąż. Ale i tak małżeństwa mogły być zawierane tylko w obrębie włości jednego właściciela, np. kilku wsi należących do biskupa.
Na opuszczenie włości musiał zgodzić się ich właściciel. Dokonywało się to najczęściej drogą zamiany lub sprzedaży poddanych ludzi tak, jak zamienia się lub sprzedaje psy albo bydło.
W roku 1520 sejm uchwalił ustawę zmuszającą każdego chłopa do przepracowania w majątku pana co najmniej jednego dnia w tygodniu.
Wymiar pańszczyzny rósł, aż pod koniec XVIII w. dochodził nawet do 6 dni na tydzień! Ten wyzysk kler podbudowywał ideologicznie.
Aby rzesze pańszczyźnianych chłopów w całej Europie utrzymać w posłuszeństwie, Kościół szerzył kult św. Izydora Oracza – hiszpańskiego chłopa kanonizowanego w 1622 r. Za bezwolne poddanie się nieludzkiemu wyzyskowi i bezwzględne posłuszeństwo panom – wzorem św. Izydora – oszuści w kieckach obiecywali chłopom jako nagrodę... oczywiście, zbawienie wieczne. Było to kolejne oszustwo, bo Izydor żył w X–XI w., kiedy pańszczyzny jeszcze nie było!
Pańszczyznę dzielono na pieszą i sprzężajną (zaprzęgiem koni lub wołów). Dzień pracy trwał od świtu do zachodu słońca. Chłopi odrabiali ją tak, że weszło to w przysłowie.
Odpowiedzią była pańszczyzna „wydziałowa”, tj. wydzielenie do uprawy określonego areału gruntów.
W rzeczywistości powiększało to wyzysk pana.
Obciążeni powinnościami chłopi nie mieli kiedy pracować na własnych zagonach. Gospodarka pogrążała się w ruinie, nędza chłopów była straszna. Posłuszeństwo utrzymywane było batem i straszeniem mękami piekielnymi. Na drzwiach lub w ścianach każdego kościoła były tzw. kuny, do których przykuwano nieszczęśników za byle nieposłuszeństwo.
Teraz ślady po tych kunach są starannie zamazane.
Najgorszy wyzysk panował w majątkach kościelnych, głównie klasztornych. Słynni byli ciemiężyciele chłopów, „miłosierni” po katolicku biskupi Zebrzydowski, Padniewski, Myszkowski, Gembicki i inni. Zebrzydowski przynajmniej był szczery. Do historii przeszło credo tego biskupa, czciciela bożka KASY: „Wierz sobie i w kozła, byleś mi dziesięcinę płacił”. Toteż zbiegostwo chłopów było masowe, uciekały nawet całe wsie, ale biskupie wojska zaciekle ścigały zbiegów. Zbiegostwo nie podlegało przedawnieniu. Przeciwko nadmiernemu wyzyskowi wybuchały nawet powstania zbrojne.
Pańszczyznę znieśli dopiero wredni zaborcy w XIX w., a zaczęli niegodziwi (?) Prusacy w roku 1807, czyli tam, gdzie Kościół miał najmniej do powiedzenia.
Tłoki (posługi) – dodatkowa pańszczyzna świadczona głównie w żniwa, do 4 dni w roku.
Szarwark – praca przy naprawie grobli, dróg, mostów, oczyszczaniu rowów, rzek i stawów.
Przewozy – zwane też drogą, później zaliczone do szarwarku.
To obowiązek przewożenia płodów rolnych, drewna oraz materiałów na wszelkie budowy, często wyznaczany w milach. Zboża np. trzeba było wozić do stodoły kupca lub wprost na przeprawę (masowy transport był głównie wodny), nieraz bardzo odległe.
Był szczególnie uciążliwy i znienawidzony, bo przy ówczesnej szybkości wozów ciągnionych głównie przez woły i braku dróg na długo odrywał chłopa od domu i wszelkich innych czynności. Chłopi musieli też dawać podwody zawsze, gdy biskup czy jego ofi cjał odwiedzał okolicę.
Kądzielne – dodatkowa praca przy obróbce lnu i konopi.
Gajowe, zwane też wrębowe – opłata za prawo do wyrębu drewna z lasów.
Świńszczyzna – opłata za prawo wypasania świń w dębowych lasach (takie mięso było wysoko cenione), w tym przypadku należących do Kościoła.
Pobierana od każdego, kto z tych lasów korzystał.
Hajduczne – opłata na utrzymanie wojsk i straży biskupich, czyli tych, którzy batem utrzymywali katolicki porządek.
Stróża – obowiązek pilnowania pańskich pól, zasiewów, folwarków, stodół.
Praca w manufakturach i kopalniach – ich rozwój nastąpił w XVIII w. Szczególnie dbali o to biskupi Wodzicki, Andrzej Załuski i Poniatowski. Pracowali chłopi pańszczyźniani, a nadzór stanowili Niemcy i Czesi, głównie luteranie.
Zachowały się ich relacje o pracy pod przymusem: pańszczyźniana trzoda nie była zainteresowana wydajnością, jakością ani nawet uczeniem się czegokolwiek.
Wypadki i przysypania w sztolniach przy nadludzkiej pracy były na porządku dziennym.
Tu dochodziło do kolejnej hańby wszetecznego Kościoła – skrajnego wyzysku dzieci.
Mlewo – odmiana monopolu, jak propinacja. Opłata za przymusowe mielenie zboża w młynach właściciela włości, w tym przypadku – Kościoła. Naturalnie, była wyższa niż u konkurencji.
Ciężary nadzwyczajne – nakładano je przy byle okazji. Najlepszą była budowa kościoła, klasztoru, plebanii, budynków folwarcznych, nawet odbudowa czy remont. Było tego bez liku. W roku 1651 opat lędzki, Zapolski, budując nowy kościół, nałożył na chłopów ciężary nadzwyczajne.
Tym razem przegiął. Wybuchło zbrojne powstanie, największe w Wielkopolsce. Powstańcy zostali pobici przez wojska biskupa Czartoryskiego, dowodzone przez wspomnianego opata. Czterech schwytanych przywódców miłosiernie, po katolicku... wbito na pal.
Kaduki chłopskie i mieszczańskie – zwane też puściznami.
Majątek zmarłych poddanych pozostawiony bez dziedziców zgodnie z ówczesnym prawem przypadał właścicielowi dóbr. Prawo dziedziczenia nie było rozbudowane tak jak obecnie. Do Kościoła należało wówczas ok. 1/3 terenu Polski. Wysoka śmiertelność i przypadki losowe powodowały, że kaduki były dość częste, a znaczące, zwłaszcza w przypadku mieszczan.
Wiecowe – płaciła cała wieś za zebranie z udziałem kościelnego urzędnika.
Prandialia, zwana też obiedne lub stołowe – ryczałtowa opłata składana przez całą wieś urzędnikowi biskupa przybyłemu na sąd wiejski. Odbywał się zwyczajowo trzy razy do roku. Obiedne płacono z łana pieniądzem i w... kapłonach, ulubionym przysmaku czarnych pasożytów.
Jarząbkowe, żerowe, pobarańszczyzna, trymowe, serowe, pobartne, garcowe – takie opłaty i powinności wymienia ordynacja bpa Piotra Gembickiego dla „państwa muszyńskiego” z 1647 r.
Handel chłopami – i w tym zbrodniczym procederze głoszący miłość „humanitarny” Kościół jest unurzany po szyję. To katolicka ideologia zrobiła z chłopów niewolników.
Zachowane umowy kupna sprzedaży ludzi dowodzą, że zbrodniarze w sutannach wyrzutów sumienia nie mieli żadnych. Chłopi byli towarem, kupowano ich, sprzedawano, darowano, wymieniano. Sprzedawano ich wraz z ziemią, całymi rodzinami i „luzem”. Nie wahano się przed odrywaniem nieletnich dzieci od rodziców.
Wartość ziemi zasiedlonej chłopami rosła wielokrotnie. W umowach wymieniano szczegółowo żywy „towar”. Przy sprzedaży rodzin zastrzegano, że transakcja dotyczy także dzieci, które... urodzą się w przyszłości, nawet dalekiej!
To akurat pasuje do obrony życia poczętego...
Istniała nawet w miarę stała cena za głowę – taxa capitis. Za zdrowego chłopa płacono 120 grzywien (192 zł), za chłopkę – 60 (96 zł). Do tego mogły dochodzić dzieci, ruchomości i inwentarz.
Większą wartość mieli wykwalifi kowani rzemieślnicy. Jak widać, proceder był powszechny.
Przeciwko tej hańbie występowali m.in. Andrzej Frycz Modrzewski (ewangelik) i Stanisław Leszczyński (zwalczany przez Kościół).
Nie ruszała za to sumień czcicieli bożka KASY. Np. biskup wileński Pancerzyński zobowiązywał się dostarczać królowi pruskiemu Fryderykowi I „olbrzymów” z majątków biskupich. Zysk był krociowy, bo to była chyba jedyna słabostka skąpego Prusaka, tylko za wielkich i silnych chłopów dobrze płacił.
Powzdanie – tak nazywano przyjęcie przez wolnych ludzi poddaństwa.
Rzecz jasna, nie odbywało się to dobrowolnie. Przymuszano ludzi do przyjęcia statusu niewolnika, wykorzystując okoliczności.
Najczęściej przyczyną były długi, np. wskutek pijaństwa ktoś zadłużał się w karczmie. Wtedy jej właściciel, w tym przypadku Kościół, egzekwował KASĘ, zmuszając dłużnika do zgody na niewolę.
Jeden pańszczyźniany chłop więcej, czysty zysk.
Inna forma to wykorzystanie zdarzeń losowych. Udzielano pomocy ofi arom pożarów, suszy, powodzi, a potem trzeba było zapłacić. Kto nie był w stanie oddać, był zmuszany z „katolicką miłością” do przyjęcia statusu niewolnika. Częste były przypadki przyjęcia niewolnictwa za zgodę na ożenek z poddaną.
Cdn.
Lux Veritatis
"FAKTY I MITY" nr
17, 01.05.2008 r. NASI OKUPANCI
PRAWDZIWA HISTORIA KOŚCIOŁA W POLSCE (84)
DIABELSKA DANINA
Dziesięcina na rzecz Krk – „owoc ustaw diabelskich” – przetrwała na ziemiach polskich aż do połowy XIX w. Nawet potem zastąpił ją obowiązkowy podatek kościelny.
W Polsce daninę na rzecz Krk świadczył początkowo panujący, opodatkowując się ze swoich dochodów. Całej ludności obowiązek ten był narzucany stopniowo, począwszy od połowy XII w., kiedy to ilość kościołów wzrosła, a rozwijająca się sieć parafii (ok. 1300 r. było ich blisko 3 tys., a w 1500 r. – już 6 tys.) jeszcze bardziej umocniła pozycję rzymskiej religii. Sprawa dziesięcin stała się wkrótce „najpoważniejszą płaszczyzną tarć między Kościołem a społeczeństwem w Polsce” (Z. Kaczmarczyk, „Monarchia Kazimierza Wielkiego” t. 2). Dziesięciny obowiązywały pod groźbą pozbawienia sakramentów i pogrzebu kościelnego, a nierzadko również wtrącenia do więzienia.
Wyzyskiwani przez Krk byli przede wszystkim chłopi, bo byli najliczniejsi, i to na nich spoczywał główny ciężar utrzymania zastępów kleru. Cała ludność rolnicza została zmuszona do oddawania dziesiątej części swoich plonów. Krk pobierał dziesięcinę nie tylko ze zboża, lecz także z owiec, kóz, świń, źrebiąt, cieląt, gęsi, kur, upolowanej zwierzyny, od dochodów z handlu, rzemiosła, żołdu wojskowego i wszystkich pensji. Ci, którzy musieli ją płacić, nazywali ją owocem ustaw diabelskich (T. Czacki, „Dyssertacya o dziesięcinach”, W-wa 1802). Szczególnie dla pobożnych chłopów nieszczęściem była konieczność złorzeczenia temu, którego powinno się szanować jako pasterza dusz. Świadczenie to było szczególnie niesprawiedliwe, gdyż inne stany nie płaciły dziesięciny. Jak słusznie zauważył A. Świętochowski („Historia chłopów polskich”, t. 1), „(...) dziesięcina stanowiła jedną z najbardziej łupieżczych danin i uprzywilejowaną przed wszystkimi innymi”. Bunty przeciwko dziesięcinie i innym uciążliwym świadczeniom na rzecz Krk datowane są co najmniej od XIII w., a wskazuje na to historia chłopów śląskich. Najczęstszą formą walki była postawa obywatelskiego nieposłuszeństwa. Inną formą oporu było zbiegostwo i porzucenie ziemi pańskiej. Tak było na przykład w dobrach klasztoru w Czarowąsach k. Opola, gdzie wobec znacznego ubytku chłopów na prośbę kleru interweniował w 1393 r. książę Władysław Opolczyk. Dziesięcina była źródłem konfliktów również w następnych wiekach, a zanikła dopiero pod zaborami w związku z rozdziałem Kościoła od państwa. W Galicji zniesiono ją w 1848 r., w Królestwie Polskim – w 1864 r. zaś w zaborze pruskim – w 1865 r.
Następczynią dziesięciny stały się przymusowe podatki na rzecz Krk, egzekwowane przy pomocy administracji państw zaborczych.
Podatki te ściągane były również przez szereg lat po odzyskaniu niepodległości – nierzadko przy poparciu egzekucji państwowej w przypadku oporu ze strony podatników. Na terenie byłego zaboru pruskiego ściągano je na podstawie paragrafu 20 ustawy z 14 lipca 1905 r. Podatki kościelne były szczególnie uciążliwe jeszcze z tego powodu, że w wielu regionach kraju o ich wysokości decydował proboszcz danej parafii.
Obowiązkowe podatki na rzecz Krk budziły społeczny sprzeciw. Wobec opornych odmawiających płacenia daniny kler stosował rozmaite środki przymusu. Najczęściej odmawiał sprawowania posług religijnych (chrzty, śluby, pogrzeby, etc.) aż do chwili uiszczenia zaległości. Kiedy to nie wystarczało, nasyłał policję i komornika. Tak było między innymi w przypadku opornych parafian z Sierakowa. 24 lipca 1927 r. tamtejsza rada parafialna (czyt.: proboszcz) nałożyła na parafian podatek kościelny przeznaczony na kościelne inwestycje. Podatek ten został następnie zatwierdzony przez Urząd Wojewódzki w Poznaniu. Jednak nie wszyscy mieli ochotę płacić. Listę 295 opornych podatników przekazała rada magistratowi w celu wyegzekwowania zaległości przez komornika. Po nieustannych zażaleniach proboszcza do starostwa i uzyskaniu pomocy ze strony policji w Sierakowie we wrześniu 1928 r. akcja ściągania podatku została zakończona. Przy nakładaniu i egzekwowaniu podatku kościelnego kler na ogół nie liczył się z położeniem i możnością płatników. Jego materialne roszczenia godziły zarówno w interesy najuboższych, jak i lepiej sytuowanych. Gdy w 1927 roku rada parafialna fary bydgoskiej nałożyła na wiernych podatek w wysokości 30 proc. kwoty płaconej z tytułu państwowego podatku dochodowego, kilku mieszkańcom Bydgoszczy przyszło zapłacić kwoty kilkusetzłotowe, a nawet sięgające kilku tysięcy złotych. Sprawa ta odbiła się głośnym echem, stała się przedmiotem wymiany korespondencji między rządem a Episkopatem oraz trafiła do Trybunału Najwyższego.
Podatek kościelny stanowił poważne źródło dochodów Krk.
W jego egzekwowaniu Krk przez szereg lat mógł liczyć na pomoc ze strony państwowego aparatu przymusu. Rząd zmienił swoje stanowisko w tej sprawie po wprowadzonej przez sejm 17 marca 1932 r. ustawie o składkach na rzecz Krk. Ustawa przewidywała, że do obowiązkowego płacenia składek zobowiązani będą ci parafianie, którzy są płatnikami przynajmniej jednego z podatków państwowych, z tym, że wysokość podatku kościelnego nie mogła przekroczyć 5 proc. podstawy obliczenia. Do ustawy tej nie zostało jednak wydane rozporządzenie wykonawcze. Odtąd kler pozbawiony został pomocy państwa w sytuacjach, gdy parafianie odmawiali płacenia daniny nakładanej przez proboszczów. Władze kościelne nie chciały się pogodzić z tym stanem rzeczy. Przez kilka lat Episkopat prowadził rozmowy z przedstawicielami administracji państwowej w sprawie wznowienia pomocy państwa w ściąganiu podatków. W sfinalizowaniu rozmów przeszkodził wybuch II wojny światowej.
Artur Cecuła
"FAKTY I MITY" nr 18, 10.05.2007 r. NASI OKUPANCI
PRAWDZIWA HISTORIA KOŚCIOŁA W
POLSCE (36)
MŁODZIEŻ KATOLICKA W AKCJI
W Polsce inkwizycja nie odegrała większej roli w walce z protestantyzmem.
Jednak czego nie udało się Kościołowi osiągnąć przy pomocy inkwizytorów, tego
dokonał rękami tumultantów.
Jedną z najtragiczniejszych dat, jakie zaciążyły na losach polskiego protestantyzmu, był rok 1564. Wtedy to na sejmie w Parczewie król Zygmunt August przyjął kontrreformacyjne dekrety soboru trydenckiego, zaś biskup warmiński kardynał Stanisław Hozjusz sprowadził do Polski „hiszpańską szarańczę” – zakon jezuitów, którego kaznodzieje rozpętali w narodzie nienawiść wyznaniową. Owocami tej działalności były tak zwane tumulty wyznaniowe, czyli pogromy osób, grabież mienia oraz bezczeszczenie miejsc kultu i pamięci innowierców. Rozognione tłumy katolików dokonywały rzezi nierzadko tuż po płomiennych kazaniach jezuitów, po wyjściu z kościoła...
Tumulty wyznaniowe zaczęły się w miastach Korony i na Litwie już w latach siedemdziesiątych XVI wieku. „Synagogi szatana”, czyli... zbory protestanckie, najgorliwiej szturmowali żacy, męty miejskie, a przede wszystkim uczniowie zakonnych i świeckich szkół jezuickich oraz członkowie bractw religijnych – szczególnie Sodalicji Mariańskiej, utworzonej dla młodzieży akademickiej. Czynili tak za cichym przyzwoleniem, a częściej jeszcze na polecenie swoich jezuickich mistrzów duchowych, dla których tolerancja religijna była „przeciw wszystkim prawom boskim i ludzkim, przeciw sprawiedliwości, przeciw samemu przyrodzonemu rozumowi!”. Spalenie zboru, pobicie lub nawet zamordowanie protestanta kościelni hierarchowie tłumaczyli jako spontaniczny „dowód gorliwej zelancji i miłości wiary świętej”. Do napaści dobry był każdy pretekst, a gdy go brakowało – dopuszczano się prowokacji.
Do pierwszego wielkiego pogromu doszło w 1574 r. w Krakowie. Zaczęło się niewinnie – na protestanckim ślubie zjawiło się wielu katolików, wśród których byli studenci Akademii Krakowskiej. Kiedy pastor kalwiński wygłaszał formułę: „Tak mi, Panie Boże, dopomóż”, jakiś młodzik wrzasnął: „A czemu Pannę Maryję i wszystkie świętości opuszczacie?”. W odpowiedzi otrzymał policzek od jednego z protestantów. Tumult, jaki wybuchł na wieść, że „heretycy biją katolików”, trwał 3 dni. Zabito 2 protestantów, zaś straty splądrowanego zboru oszacowano na 100 tys. złotych. Chociaż ukarano potem kilku tumultantów, włos z głowy nie spadł żadnemu ze studentów i seminarzystów, o co zadbał kler. Do 1591 r. bezkarna młodzież zlikwidowała wszystkie zbory w ówczesnej stolicy. Atakowano nie tylko domy modlitwy, ale również sklepy, domy, kondukty żałobne i cmentarze. Terroryzowano nawet przechodniów. Ledwie zmarł tolerancyjny król Stefan Batory, tumulty wybuchły z jeszcze większą siłą. W maju 1587 r., w święto Wniebowstąpienia, z wieży jezuickiego kościoła zrzucono kukłę przedstawiającą heretyka, a liczni uczniowie szkół zakonnych uznali to za sygnał do szturmu na zbór kalwiński. Po krótkiej walce napastnicy wdarli się do środka. Zbór ograbiono i podpalono, tak że płomienie buchały oknami i górą, ponieważ z budynku zdarto dach. Mimo wielkiego ognia nie zajęła się żadna kamienica w rynku, co ks. kanonik Tomasz Płaza uznał za cud od Boga i dowód Jego przychylności dla dzieła zniszczenia. Całą akcją kierowali jezuiccy duchowni, przebrani w góralskie guńki i krążący w tłumie...
Tumultanci mieli swoich „duchowych” nauczycieli we wszystkich miastach. Żaden zbór protestancki nie mógł czuć się bezpiecznie. Jezuita Piasecki agitował: „Nie chce magistrat, nie chce rada miejska, ty tedy ktokolwiek jesteś z ludu, puść z dymem i w popiół zamień wszystkie bóżnice heretyków”. Nic dziwnego, że uczniowie, zamiast kulturą i tolerancją, nasiąkali manierami pospolitych bandytów. Wymuszali haracze za pozostawienie w spokoju domów protestantów, a nawet zmarłych, których groby trzeba było okupami pieniężnymi chronić przed profanacją. Kto się sprzeciwił lub nie miał pieniędzy, wywoził zwłoki bliskich za miasto w tajemnicy (nierzadko ukryte w beczkach lub workach). Gdy tylko jezuiccy wychowankowie dowiedzieli się, że zmarł jakiś protestant, zaraz wpadali do domu i szukali trupa, póki nie otrzymali okupu.
Wielka szansa na prawne zażegnanie tumultów nadarzyła się na sejmie w 1606 r. Wstępnie przyjęty projekt tzw. „konstytucji o tumultach” przewidywał, że uczestnicy pogromów – w tym duchowni – mieli być karani śmiercią. Jednak jezuitom wystarczyła jedna noc, aby podjudzić króla i rozbić ugodę z protestantami. Trapiony wątpliwościami Zygmunt III Waza przekazał projekt do oceny swojemu kaznodziei Piotrowi Skardze i spowiednikowi Fryderykowi Bartschowi (obaj byli jezuitami...). Po nocnej naradzie („Badali ojcowie i odkryli zdradę”) ugoda została rozbita, co oznaczało zerwanie sejmu i religijną wojnę domową. Głównymi przywódcami rokoszu byli Mikołaj Zebrzydowski (wojewoda krakowski, katolik) oraz Janusz Radziwiłł (magnat litewski, kalwin). 6 VII 1607 r. pod Guzowem (okolice Radomia) doszło do wielkiej bitwy między rokoszanami (10 tys. jazdy, 600 piechoty) a armią koronną (9100 jazdy, 3200 piechoty, 24 działa) – wojsko królewskie pobiło rokoszan, a pobici protestanci stracili resztki złudzeń.
„Katolickie bojówki” uczciły zwycięstwo kolejnymi atakami na protestantów i ich mienie. Urządziły m.in. „wycieczkę” do Aleksandrowic, niszcząc protestancki przytułek dla starców, co ks. Skarga uznał za cud „od dzieci, od hultajstwa, od robacząt na poły”. W 1613 r. młodzież z krakowskich szkół parafialnych ponownie „nawiedziła” Aleksandrowice. Pastorowi Bartłomiejowi Bitnerowi, który był już sędziwym starcem, obcięto palce i podpalono jego dom po uprzednim ograbieniu. Jeszcze mniej szczęścia miał inny ewangelicki pastor, Lorenc Habicht, którego „magister lubo kleryk niejaki Dawid Gryzma” napadł na ulicy i spałował na śmierć.
Najazd szwedzki pogorszył sytuację protestantów w Polsce. Ofiarami tumultantów padali zarówno ci ewangelicy, którzy kolaborowali ze Szwedami (tak jak wielu katolików zresztą), jak i protestanci wierni Janowi Kazimierzowi. Napady na innowierców przybrały odtąd pozory patriotycznej postawy. Już niemal nikt nie brał ich pod swoją obronę, zaś Polska bezpowrotnie straciła szansę na bycie państwem pluralistycznym religijnie.
Artur Cecuła
„FAKTY I MITY” nr 15, 19.04.2007 r.
MROCZNE KARTY HISTORII
KOŚCIOŁA (51)
WALKA Z WOLNOŚCIĄ SŁOWA I WYZNANIA
„Kościół katolicki (...) zawsze przestrzegał swych wiernych,
by umysł swój karmili tylko rzeczami prawdziwymi i dobrymi, nie tracąc
czasu na czytanie rzeczy złych i nie narażając się przez to na liczne szkody.
Owszem, prawo przyrodzone pod tym względem poparł wyraźnym zakazem i karami
kościelnymi zagroził (...). Wielbiciele i zwolennicy »wolnej myśli« bardzo
lubią oburzać się na jej ucisk i rozpowiadają z tego powodu różne brzydkie
rzeczy o praktyce i teoryach Kościoła katolickiego”.
(ks. K. Niedziałkowski)
Wolność sumienia i opinii została proklamowana przez francuską Deklarację praw człowieka i obywatela z 26 sierpnia 1789 roku, której artykuł 10 stanowił: „Nikt nie powinien być zaczepiany z powodu swych przekonań, nawet religijnych”, a dalej czytamy: „Wolna wymiana myśli i poglądów jest jednym z najcenniejszych praw człowieka” (art. 11). W 1791 r., 10 marca, Pius VI (1775–1799) w brewe Quod aliquantum potępił podstawowe prawa Deklaracji jako „monstra” (potworności), a o wolności wypowiedzi pisał, że jest to „skandaliczne prawo”. Uważał, że swoboda bezkarnego myślenia, mówienia, pisania, a nawet drukowania w sprawach religijnych poskutkuje unicestwieniem religii katolickiej. Wypowiedział się też na temat równości ludzi: „Czyż można wymyślić coś bardziej absurdalnego niż zadekretowanie takiej wolności i równości dla wszystkich?”.
Jego następca, Pius VII (1800–1823), pisał do biskupa Troyes: „Nowym źródłem silnego bólu zadanego Naszemu sercu, który przyznajemy, sprawia Nam najwyższą udrękę, przygnębienie i mękę, jest dwudziesty drugi artykuł konstytucji. Nie tylko zezwala się na wolność wyznania i sumienia, by użyć słów samego artykułu, ale obiecuje wsparcie i ochronę tej wolności oraz sług tego, co nazywa się kultami. Nie ma potrzeby prowadzenia długich rozważań, gdy zwracamy się do takiego biskupa jak Wy, by uświadomić Wam, jak śmiertelną ranę zadano katolickiej religii we Francji tym artykułem (...). Jest to wyraźnie tragiczna i zawsze godna potępienia herezja”.
W roku 1832 Grzegorz XVI (1831–1846) nazwał prawo do wolności sumienia „szaleństwem”, a w swej pierwszej encyklice pisał tak: „Z tego to zatrutego źródła indyferentyzmu pochodzi owa fałszywa i absurdalna maksyma albo raczej majaczenie, że wolność sumienia winna być nadana i zagwarantowana każdemu. Błąd ten należy do najbardziej zaraźliwych, a drogę mu przeciera owa wolność wyrażania opinii, absolutna i bez ograniczeń, która, dla zniszczenia Kościoła i państwa, wszędzie się szerzy”.
O wolności słowa i prasy dekretował: „Wolność najzgubniejsza, wolność przemierzła, nigdy dość znienawidzona, wolność, której pewni ludzie śmią domagać się i rozpowszechniać ją wszędzie z takim hałasem i naciskiem. Dreszczem jesteśmy przejęci, Czcigodni Bracia, gdy rozważamy, jak potworna nauka, a raczej jakie nadzwyczajne błędy nas przygniotły, błędy rozsiewane daleko i na wszystkie strony przez ogromne mnóstwo książek, broszur i pisemek, drobnych co prawda objętością, ale ogromnych przewrotnością, skąd wychodzi przekleństwo, zalegające powierzchnię ziemi i powodujące łzy nasze”. Zaś przymus religijny i skrępowanie wolnego słowa wiązał z umacnianiem ustroju feudalnego i posłuszeństwa władzy: „Nie mamy wątpliwości, że ten przedmiot Naszej i waszej troski otrzyma pomoc władz świeckich, a szczególnie co bardziej wpływowych książąt włoskich. Jest tak ze względu na ich wyjątkowy zapał w zachowaniu religii katolickiej oraz dlatego, że zdają sobie sprawę, że państwo skorzystałoby na tym, gdyby nie powiodły się starania wymienionych powyżej sekt. Doświadczenie pokazuje, że nie ma bardziej prostej drogi do wyobcowania ludności od wierności i posłuszeństwa jej przywódcom, niż poprzez indyferentyzm religijny, propagowany przez członków sekt pod nazwą wolności religijnej.
I tego członkowie Ligi Chrześcijańskiej nawet nie kryją: chociaż twierdzą, że obce jest im wzniecanie buntów, to zalecają, aby każdy człowiek z ludu interpretował Biblię jak chce. A gdy pełna wolność sumienia, jak oni to nazywają, rozprzestrzeni się wśród ludu włoskiego, wolność polityczna pojawi się samoczynnie”.
Podobne poglądy głosił Pius IX (1846–1878), beatyfikowany przez Jana Pawła II: „Niesmaczne i fałszywe nauki czy głupstwa wygłaszane w obronie wolności sumienia są niezwykle szkodliwym błędem – zarazą, której bardziej niż czegokolwiek innego należy się w państwie obawiać (...). Na podstawie tego całkowicie fałszywego pojęcia o władzy w społeczeństwie nie cofają się (błądzący – przyp. aut.) przed popieraniem owego błędnego poglądu, ze wszech miar zgubnego dla Kościoła katolickiego i narażającego dusze ludzkie na utratę zbawienia, a przez świętej pamięci Grzegorza XVI, Naszego Poprzednika, nazwanego szalonym pomysłem, a mianowicie, że wolność sumienia i kultu jest własnym prawem każdego człowieka, które powinno być ogłoszone i sformułowane w ustawie w każdym właściwie ukonstytuowanym społeczeństwie. A nadto, że obywatele mają prawo do wolności w każdej dziedzinie życia, które nie może być ograniczane przez jakąkolwiek władzę, czy to świecką czy to kościelną. Dzięki temu prawu mogą oni swoje poglądy jawnie i publicznie głosić, zarówno poprzez ustne wypowiedzi jak też za pośrednictwem publikacji, czy w jakikolwiek inny sposób. Tak zaś nierozważnie twierdząc, nie zważają zupełnie na to i nie biorą wcale pod uwagę tego, że głoszą »swobodę zatracenia« i że jeśliby zawsze wolno było bez ograniczeń wygłaszać ludzkie opinie, to nigdy nie zabraknie takich, którzy ośmielą się sprzeciwiać prawdzie i ufać w słowa ludzkiej mądrości”. Do encykliki dołączony został okryty złą sławą Syllabus errorum, czyli zbiór 80 potępionych tez, wśród których znalazły się m.in.:
„LXXVII. W naszych czasach nie jest już więcej rzeczą pożyteczną, by religia katolicka uważana była jakby za jedyną religię państwa, z wykluczeniem wszystkich pozostałych.
LXXVIII. Stąd w niektórych państwach katolickich chwalebnie zostało zastrzeżone w prawie, by osoby tam przebywające miały całkowitą swobodę sprawowania publicznego jakiegokolwiek kultu.
LXXIX. Otóż fałszywym jest twierdzenie, że wolność obywateli w wyborze jakiegokolwiek kultu przyznana wszystkim i pełna swoboda głoszenia i wypowiadania publicznie jakichkolwiek poglądów sprzyja zepsuciu obyczajów i charakterów, a także rozszerzaniu się szkodliwego indyferentyzmu.
LXXX. Biskup Rzymski może i powinien pogodzić się i uporządkować swoje relacje z postępem, z liberalizmem i współczesną cywilizacją”.
Tym samym głosem przemawiał Leon XIII (1878–1903): „(...) nigdy nie wolno domagać się, bronić albo przyznawać wolności myśli, wolności prasy, wolności nauczania ani też nie różnicującej wolności religii, jak gdyby wszystko to były prawa dane człowiekowi od natury”. W encyklice Immortale Dei pisał: „(...) wolność myślenia i wolność prasy, żadnego nie znajdująca wędzidła, nie jest istotnym dobrodziejstwem, którym by się cieszyć miało społeczeństwo, lecz to jest źródło wielkiego zła (multorum malorum fons et origo)”.
Pius XI (1922–1939) twierdził, że „w państwie katolickim nie może być mowy o swobodzie sumienia” (list otwarty do kardynała Gasparriego z 30 maja 1929 roku). W czasie tego pontyfikatu ks. Guerry pisał w Kodeksie Akcji Katolickiej: „Nie jest dozwolone domagać się, bronić lub udzielać nieroztropności myśli, prasy, nauczania, wyznań – jako praw przyrodzonych ludzkości. Tam, gdzie te swobody są stosowane, obywatele mają obowiązek posługiwać się niemi i żywić względem nich takie uczucia, jakie żywi Kościół (...). Wolność sumienia nie jest dopuszczalna w tym znaczeniu: a) jeśli rozumie się przez to, że każdy może według własnego uznania i chęci oddawać lub nie oddawać czci Bogu, b) że co do religii, to nie ma żadnego obowiązku wybierać, że każdy zależy jedynie od swego sumienia”.
Zmiana stosunku Kościoła do tych wolności została praktycznie zapoczątkowana dopiero po Soborze Watykańskim II (1963–1965), który proklamował uroczyście, że wolność religijna jest... pierwszą i podstawową wolnością człowieka. Jednakże, należy to zastrzec, nadal odrzucano etykę indywidualistyczną: „Głęboka i szybka przemiana rzeczywistości nagląco domaga się, żeby nie było nikogo, kto, nie zwracając uwagi na bieg wydarzeń lub odrętwiały w bezczynności, sprzyjałby etyce czysto indywidualistycznej” (KDK 30).
W reakcji na liberalizm soborowy w łonie Kościoła zrodził się ruch tzw. tradycjonalistów, którzy odcinali się od soborowych postanowień, w szczególności od wolności religijnej oraz ekumenizmu. Egzystowali oni w Kościele przez wiele lat na granicy herezji nieposłuszeństwa Namiestnikowi Chrystusowemu, by w roku 1988 zerwać z Rzymem. Nazywani są również lefebrystami (od nazwiska przywódcy ruchu) i tworzą Bractwo Kapłańskie św. Piusa X (autor przysięgi antymodernistycznej, która obowiązywała kapłanów do Soboru Watykańskiego II). Fragment deklaracji z Campos (1982) stanowi: „Odrzucamy i wyklinamy, z tą samą siłą, wszystko, co zostało przez Kościół Święty odrzucone i potępione. Razem ze wszystkimi papieżami potępiamy herezje i wszystko to, co może im sprzyjać. W szczególności potępiamy: protestantyzm, liberalizm, spirytyzm, naturalizm, racjonalizm i modernizm, we wszystkich formach i postaciach, dokładnie tak, jak uczynili to Papieże”. Lefebvre w dniu swojego odcięcia się od Rzymu wołał: „Wydaje mi się, umiłowani bracia, że słyszę głosy wszystkich owych papieży od Grzegorza XVI, głosy Piusa IX, św. Piusa X, Benedykta XV, Piusa XII, którzy wołają do nas: Ale na miłość Boga, co wy robicie z naszą nauką, z naszymi kazaniami, z wiarą katolicką? Czy chcecie jej się wyrzec? (...) Albowiem od Soboru nawet to, co my potępiliśmy, jest przyjmowane i nauczane przez władze rzymskie. Jak to jest możliwe? Potępiliśmy liberalizm, potępiliśmy komunizm, socjalizm, modernizm, sillonizm. Wszystkie te błędy, które potępiliśmy, są obecnie nauczane przez władze Kościoła, przyjęte, bronione!”.
Jakkolwiek kurs Vaticanum Secundum w tym zakresie, a nawet osłabiony później w czasie pontyfikatu Jana Pawła II, jest bardziej humanistyczny, to jednak oceniając ten problem z punktu widzenia nieomylności papieskiej oraz nauczania wielu papieży, nie sposób nie zgodzić się, że w istocie integryści katoliccy bliżej są katolickiej tradycji i wielowiekowego nauczania papieskiego niż zwolennicy reform soborowych.
Mariusz Agnosiewicz
www.racjonalista.pl
"FAKTY I MITY" nr 10,
7-13.03.2008 r. NASI OKUPANCI
Prawdziwa historia Kościoła w Polsce (77)
NIE BLUŹNIJ!
Już samo oskarżenie o bluźnierstwo bywało
wyrokiem, niezależnie od sposobu obrony. Karano za nie śmiercią lub w
najlepszym wypadku – więzieniem.
W Biblii za bluźnierstwo (gr. blasfemia) uznaje
się znieważenie Boga Jahwe, okazywanie mu pogardy bądź uwłaczanie jego czci, na
przykład poprzez nadużywanie jego imienia (2 Mojż. 20. 7; Hi 2. 9). Stary
Testament nakazywał Żydom karać bluźnierców śmiercią przez ukamienowanie. Tak
samo chcieli postąpić Żydzi z Jezusem: „(...) nie kamienujemy cię za dobry
uczynek, ale za bluźnierstwo i za to, że ty, będąc człowiekiem, czynisz siebie
Bogiem” (J 10. 33). Innym sposobem popełnienia bluźnierstwa było udzielanie
rozgrzeszenia (przypisywanie sobie władzy odpuszczania grzechów innym): „Czemuż
ten tak mówi? On bluźni. Któż może grzechy odpuszczać oprócz jednego Boga?” (Mk
2. 7). Pierwsi chrześcijanie rozciągnęli pojęcie bluźnierstwa na czyny
skierowane przeciwko Chrystusowi oraz przeciwko Duchowi Świętemu; bluźnierstwem
był akt niewiary w Jezusa jako Bożego wysłannika, mesjasza i Syna Bożego.
W średniowieczu za rzekomo popełnione bluźnierstwa
Krk posłał na stos setki tysięcy ludzi. Palono za bluźnierstwa heretyckie,
zawierające lub implikujące twierdzenia sprzeczne z dogmatami kościelnymi;
karano również za bluźnierstwa zwykłe (na przykład poprzez wyrwanie języka)
ograniczające się do obelg, złorzeczenia itp. Procesy o bluźnierstwo nie
zakończyły się wraz z nadejściem ery oświecenia i racjonalizmu. W Polsce okresu
międzywojennego stanowiły one znaczną część wszystkich ówczesnych procesów
karnych. W samym tylko 1925 r. za „przestępstwa przeciwko religii” wydano 365
prawomocnych wyroków. Dotyczyły one przede wszystkim działaczy lewicowych i
komunistycznych, innowierców, a także wolnomyślicieli, pisarzy, poetów i
publicystów. Do 1932 r. procesy o bluźnierstwo wytaczano w oparciu o stare
kodeksy karne, obowiązujące jeszcze w państwach zaborczych, a po 1932 r. – na
mocy nowego kodeksu karnego, który obowiązywał do 1945 r. i został zniesiony
dekretem „o ochronie wolności sumienia i wyznania” (5.08.1945 r.). Kodeks ten,
wprowadzony w życie rozporządzeniem prezydenta RP Ignacego Mościckiego (15.07.1932
r.), zawierał rozdział 26 pt. „Przestępstwa przeciwko uczuciom religijnym”.
Składał się on z trzech artykułów (172, 173 i 174) określających trzy rodzaje
przestępstw. W artykule 172 zawarto klauzulę określającą zakres normy prawnej:
„Kto publicznie Bogu bluźni, podlega karze więzienia do lat 5”. Przestępstwo
określone w tym artykule dotyczyło bluźnierstwa w charakterze publicznym, a
Boga w znaczeniu religii rzymskokatolickiej. Nieco niższą karą zagrożone były
przestępstwa określone w artykule 173: „Kto publicznie lży lub wyszydza uznane
prawnie wyznanie lub związek religijny, jego dogmaty, wierzenia lub obrzędy,
albo znieważa przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do wykonywania
jego obrzędów religijnych, podlega karze więzienia do lat 3”. Chociaż
teoretycznie wolność słowa i sumienia była w II RP konstytucyjnie
zagwarantowana, to jednak w praktyce represji karnej podlegało wszelkie
negowanie dogmatów i obrzędów jednego tylko wyznania – Krk. Za obrazę uczuć
religijnych katolików wtrącano do więzienia.
Pół roku w więzieniu przesiedział Anatol Stern
(1899–1968) – poeta, prozaik, krytyk literacki i filmowy, scenarzysta. Był on
współtwórcą polskiego futuryzmu – kierunku, który występował przeciwko
tradycjonalizmowi, konwencjom obyczajowym, opowiadał się zaś za nowoczesną
cywilizacją i rozwojem. Stern swoją twórczością i zachowaniem prowokował (na
przykład pojawiając się na scenie półnagi). Dziś te prowokacje wydają się
naiwne, ale 80 lat temu rozpalały kler do czerwoności. Bluźnierstwa dopatrzono
się zwłaszcza w dwóch jego wierszach, które wygłosił podczas wieczorku
poetyckiego w Wilnie – „Uśmiechu primavery” i „Nagim człowieku w śródmieściu”.
W sylwestrowy wieczór pojawił się u niego w domu
policjant delegowany z Wilna z nakazem aresztowania poety i odstawienia go do
więzienia na Łukiszkach. Do bluźnierstwa Stern się nie przyznał, a mimo to
skazano go na rok twierdzy (areszt uchylono po pół roku).
Ze szczególnym potępieniem kleru polskiego
spotykali się reprezentanci wolnomyślicielstwa – ruchu umysłowego, który głosił
racjonalizm i naukowy obraz świata, a w sprawach
wiary – agnostycyzm. Środowiska klerykalne określały organizację polskich
wolnomyślicieli jako masońską, co ułatwiało im zwalczanie tejże organizacji.
O bluźnierstwo oskarżony został członek władz
Stowarzyszenia Wolnomyślicieli Polskich – Tadeusz Wieniawa-Długoszowski. W 1926
r. Sąd Okręgowy w Lublinie skazał go na miesiąc twierdzy za publiczne
kwestionowanie dogmatu niepokalanego poczęcia Matki Boskiej oraz istnienia
grzechu pierworodnego. Innego wolnomyśliciela, Jana Kowola, Sąd Okręgowy w
Katowicach skazał w 1933 r. na 1,5 roku więzienia za bluźnierstwo, że „na
krzyżu przybito nie Chrystusa, lecz proletariusza-robotnika” (donos złożył
proboszcz z Mysłowic). Za kratki wsadzano ludzi, którzy ośmielili się
kwestionować historyczność Jezusa, nawet jeśli była to krytyka naukowa. Taki
los spotkał w II RP znanego adwokata – Józefa Litauera. Opublikował on polskie
tłumaczenie „Tajemnicy Jezusa” – rozprawy francuskiego pisarza Jeana-Paula Couchouda,
który twierdził, że Jezus nigdy nie istniał i że stanowi wymysł ewangelistów.
Warszawski sąd skazał Litauera na karę roku więzienia, obniżoną przez sąd
apelacyjny do pół roku w zawieszeniu na 3 lata.
Dziwić się tylko wypada, że inne bluźnierstwo przez
stulecia uchodzi klerowi bezkarnie – przypisywanie sobie władzy odpuszczania
grzechów (Mk 2. 7). Biblijna władza „odpuszczania i zatrzymywania” grzechów nie
ma bowiem nic wspólnego z katolicką spowiedzią uszną, którą Krk uznaje za
warunek przebaczenia grzechów.
Artur Cecuła
"FAKTY I MITY" nr 33, 23.08.2007 r. PYTANIA CZYTELNIKÓW
KOŚCIÓŁ A POLITYKA
Czy rzeczą właściwą z punktu widzenia Biblii jest faworyzowanie przez
polityków doktryny kościelnej i wprowadzenie w życie dogmatów katolickich?
Czy media religijne powinny zajmować się sprawami politycznymi ,,w
trosce o dobro wspólne”?
O ile w ramach państwa teokratycznego w okresie Starego Testamentu królowie popierali oficjalną doktrynę wiary (choć częściej odstępowali od niej), o tyle Nowy Testament głosi wyraźny rozdział Kościoła od państwa i potępia jakiekolwiek układy religijno-polityczne. Potwierdzają to następujące stwierdzenia: ,,Królestwo moje nie jest z tego świata” (J 18. 36); ,,Oddawajcie co jest cesarskiego – cesarzowi, a co bożego – Bogu” (Mt 22. 21) oraz zapowiedź sądu nad największym systemem religijnym – ,,wszetecznicą” – ,,z którą nierząd uprawiali królowie ziemi” (Ap 17. 2).
Nie są to jednak jedyne teksty, które zwracają się przeciwko zespoleniu władzy świeckiej z religią.
O wyraźnym bowiem dystansie Jezusa do jakiegokolwiek aliansu z władzą świecką, odrzuceniu politycznego przywództwa oraz świeckich metod i środków w celu krzewienia idei Królestwa Bożego świadczy również Jego zdecydowany sprzeciw wobec szatańskiej pokusy dotyczącej ,,władzy i chwały” królestw tego świata (por. Łk 4. 5–7), sprzeciw wobec żądań tłumu (w tym być może i zelotów), który chciał obwołać Go królem (J 6.15), jak i sprzeciw wobec wojowniczo nastawionego Piotra, który chciał użyć miecza w czasie aresztowania Jezusa. Reakcja Jezusa na to ostatnie wydarzenie była następująca: ,,Włóż miecz swój do pochwy; wszyscy bowiem, którzy miecza dobywają, od miecza giną. Czy myślisz, że nie mógłbym prosić Ojca mego, a On wystawiłby mi teraz więcej niż dwanaście legionów aniołów?” (Mt 26. 52–53).
Okazuje się zatem, że chociaż misja Jezusa przypadała na okres okupacji rzymskiej, a sytuacja w samym Izraelu była w wystarczającym stopniu napięta, aby w myśl katolickiej doktryny przeciwstawić się tyranii Rzymu, Jezus nie uległ pokusie połączenia swych sił z ówczesnymi politycznymi siłami Izraela i nie zabiegał o ich poparcie. Wolał raczej zginąć z rąk władzy świeckiej (za sprawą ówczesnych religiantów), niż z kimkolwiek się układać i pójść na jakikolwiek kompromis. Nie zabiegał więc o chwałę ludzką (J 5. 41), o jakiekolwiek faworyzowanie głoszonej przez Niego doktryny, ani też sam nie faworyzował kogokolwiek i nie zajmował się sprawami politycznymi, aby dzięki temu osiągnąć wytyczony sobie cel.
Potwierdzają to zresztą częściowo cytowane już słowa: ,,Królestwo moje nie jest z tego świata; gdyby z tego świata było Królestwo moje, słudzy moi walczyliby, abym nie był wydany Żydom; bo właśnie Królestwo moje nie jest stąd” (J 18. 36). Po których Jezus dodaje: ,,Ja się narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie” (J 18. 36–37).
Z jednej strony, w słowach tych Jezus podkreślił, że nie uczynił nic przeciwko ówczesnej władzy, za co miałby być skazany – wszak Jego Królestwo miało wymiar duchowy (por. Łk 17. 20–21; J 3. 3) – z drugiej jednak strony wyraził zdecydowany sprzeciw wobec użycia świeckich metod w realizacji powierzonej Mu misji. Najskuteczniejszym bowiem środkiem prowadzącym do wyzwolenia nie tylko z kajdan grzechu, ale również z wszelkich przesądów, zabobonów, stereotypów, fałszywych doktryn oraz zniewalających systemów religijnych (klerykalizacji) i wszelkich przejawów ucisku społecznego, jest przede wszystkim Prawda Ewangelii (por. J 8. 32). Jezus nie odwoływał się więc do jakichkolwiek struktur władzy świeckiej i nie zabiegał o jej protekcję, niezależnie od tego, czy rzecz dotyczyła Jego misji (propagowania doktryny), czy też prawnej ochrony – Jego bezpieczeństwa. Głosił bowiem, że do realizacji Bożego celu (zbawienia – J 3. 17) niezbędne są Boże środki (Słowo Boże i moc Boża – Łk 9. 1–3; 1 P 4.11), a te na zawsze pozostaną odrębne od celów i środków, które przyświecają władzy świeckiej. Ap. Paweł napisał: ,,Bo chociaż żyjemy w ciele, nie walczymy cielesnymi środkami. Gdyż oręż nasz, którym walczymy, nie jest cielesny” (2 Kor 10. 3–4, por. Ef 6. 10–18; 2 Tm 2. 5).
Niestety, tego rodzaju ewangeliczne metody krzewienia idei Królestwa Bożego stosowano zaledwie przez okres pierwszych trzech wieków. Radykalne zmiany zaszły bowiem już w IV wieku, kiedy – jak pisał Karl Barth – cesarz Konstantyn został ,,twórcą chrześcijańskiego Kościoła powszechnego (...), kiedy wyniósł chrześcijaństwo do rangi religii państwowej... i kiedy Kościół rozciągnięto do wymiarów całego społeczeństwa” (,,Volkskirche, Freikirche, Bekenntniskirche” w: Leonard Verduin, ,,Anatomia hybrydy”). Od tego czasu doktrynę Kościoła rzymskokatolickiego uznano za jedyną oficjalną ideologię państwową, a odstępstwo od niej traktowane było jako przestępstwo – surowo karane.
Ten stan rzeczy trwał właściwie aż do XX wieku. Za wyznaniowym charakterem państwa, czyli uprzywilejowaną pozycją Kościoła rzymskiego, opowiadali się bowiem wszyscy papieże aż do Soboru Watykańskiego II. Dopiero podczas obrad tego soboru poddano rewizji dotychczasową uprzywilejowaną pozycję Kościoła, uznano prawo jednostek do swobody w sprawach religii i zaakceptowano równouprawnienie wszystkich związków religijnych.
Niestety, mimo uchwał soborowych, po 1989 r. Kościół rzymskokatolicki w Polsce na powrót zajął uprzywilejowaną pozycję. Przyczynili się do tego nie tylko politycy prawicowi, ale również lewicowi, którzy jeszcze skwapliwiej niż wcześniejsze władze PRL-u zaczęli układać się z Kościołem. Dzięki temu poparciu wzrosła więc dominacja kleru i jego wpływ na wszystkie dziedziny życia – ze sferą polityczną włącznie. Przykładem tego może być chociażby wprowadzenie religii do szkół wbrew ustawie o świeckości państwowych instytucji edukacyjnych. Następnie – przyznanie pensji katechetom z budżetu państwa, i to wbrew wcześniejszym zapewnieniom prymasa Glempa, że Kościół nigdy nie będzie żądał pieniędzy za nauczanie religii w szkołach.
I wreszcie podpisanie konkordatu (28 lipca 1993 r.) pomiędzy rządem Rzeczypospolitej Polskiej a Stolicą Apostolską, który pod każdym względem faworyzuje instytucję Kościoła rzymskokatolickiego. Konkordat ten bowiem gwarantuje Kościołowi nadzwyczajne przywileje kosztem suwerenności naszego państwa. Poważnie obciąża finansowo Skarb Państwa i narusza zasadę równości wszystkich wspólnot religijnych w Polsce, a więc jest sprzeczny z konstytucją i z konstytucyjną zasadą rozdziału Kościoła od państwa. Ponadto sojusz ten (Kościoła z państwem) i nadanie jednej społeczności religijnej tak nadzwyczajnych przywilejów są sprzeczne z zasadami demokracji oraz z Biblią, która jednoznacznie potępia tego rodzaju układ jako niedopuszczalny (Ap 17. 2).
Z punktu widzenia Biblii faworyzowanie przez polityków jakiejkolwiek społeczności religijnej i jej doktryny jest więc nie do przyjęcia. Nie do przyjęcia i naganne jest finansowanie jakichkolwiek instytucji katolickich, w tym uczelni, a także dofinansowywanie budowy świątyń z budżetu państwa. Bóg przecież nie mieszka w świątyniach ręką zbudowanych (Dz 17. 24). Nieporozumieniem jest również odwoływanie się na siłę w preambule konstytucyjnej do Boga i tzw. wartości chrześcijańskich. Po pierwsze dlatego, że Biblia zakazuje nadużywania imienia Bożego nadaremno, a postawa wielu polityków i kleru dowodzi, że z takim właśnie zjawiskiem mamy do czynienia. Po drugie – ponieważ prawo naturalne i tzw. wartości chrześcijańskie albo są wpisane w serca ludzi i zgodnie z nimi postępują, albo też są im obojętne i nie zmienią tego żadne zapisy ani uchwały (por. Hbr 8. 10–13; Rz 2. 14–15). Innymi słowy: ani Bóg, ani wspólnota ludzi wierzących nie potrzebuje, aby uchwałami i ustawami sankcjonowano jakiekolwiek wymogi moralne, ponieważ w społeczności zgromadzonej wokół Jezusa Chrystusa w sprawach sumienia pierwszorzędne miejsce zajmuje Słowo Boże, a nie narzucane na siłę przez polityków i kler ustawy, dekrety, encykliki itp.
Faworyzowanie przez polityków doktryny kościelnej jest nie do przyjęcia również z tego względu, że wszystkie katolickie dogmaty, święta, z niedzielą włącznie, wszystkie zwyczaje, z procesjami, pielgrzymkami i kultem maryjnym oraz kultem tzw. świętych z Janem Pawłem II na czele – nie mają żadnych podstaw w Piśmie Świętym.
To jednak nie wszystko. Z punktu widzenia Biblii niedopuszczalne jest również, aby media religijne zajmowały się polityką. Bóg nie potrzebuje bowiem ani agitacji ze strony nieodrodzonych duchowo polityków, ani uwikłania wierzących w sprawy polityczne (por. 2 Kor 6. 14–16). Historia uczy, że na dłuższą metę takie zaangażowanie oraz wszelkie zależności tego typu (nigdy nie bezinteresowne) zazwyczaj przynosiły więcej szkody niż pożytku. Zaangażowanie więc mediów religijnych w rozgrywki polityczne, w kampanie wyborcze i zabieranie głosu w kwestiach politycznych nijak się mają do misji chrześcijańskiej. Według Biblii bowiem prawdziwi wyznawcy Chrystusa powołani są do tego, aby głosić ewangelię, a nie uprawiać politykę. Kościół ma głosić ,,Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego” (1 Kor 2. 2), a nie manipulować wiernymi w czasie np. kampanii wyborczych. Chrześcijańskie media nie powinny więc angażować się w sprawy czysto polityczne, a jeśli już zabierają głos w kwestiach dotyczących tej sfery, powinny zajmować stanowisko wyważone i bezstronne, pamiętając, że wyznawcy Chrystusa, w tym i media chrześcijańskie – obok krytycznej oceny sytuacji politycznej i samych władz – powołani są przede wszystkim do tego, ,,aby zanosić błagania, modlitwy, prośby, dziękczynienia za wszystkich ludzi, za królów i za wszystkich przełożonych, abyśmy ciche i spokojne życie wiedli we wszelkiej pobożności i uczciwości” (1 Tm 2. 1–2). Jeśli więc o tej prawdziwej pobożności i uczciwości (Jk 1. 27) media nie zapomną, wówczas mogą odegrać pozytywną rolę. Jeśli jednak zechcą stać się kolejną polityczną siłą – jak rozgłośnia Radio Maryja, która jątrzy i skłóca naród oraz nie liczy się z nikim i z niczym – doprowadzą ten kraj do jeszcze większego rozdarcia.
Bolesław Parma
KATOLICKA ORG.
RELIGIJNA A DEMOKRACJA…
„BEZ DOGMATU” Kwartalnik nr 52, Wiosna 2002 r.
DEMOKRACJA, KOŚCIÓŁ I NEGOCJACJE
W ostatnich miesiącach episkopat zaczął odgrywać na forum publicznym nową rolę. Z lektury gazet wynika, że hierarchia stała się jednym z najwyższych, o ile nie najważniejszym partnerem w debatach nad przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Na głos kościoła czekano z większym bodaj napięciem niż na stanowiska partii i zrzeszeń rolniczych albo związków zawodowych, nie wspominając już o innych organizacjach społecznych. Żeby zyskać poparcie biskupów dla polityki
integracyjnej, SLD i Unia Pracy zgodziły się na daleko idące ustępstwa w kwestiach społecznych i światopoglądowych. Nikt nie zadał pytania, czy z punktu widzenia republikańskiego ładu, jaki powinien obowiązywać w Rzeczpospolitej, należy w ogóle negocjować ważne kwestie polityczne i społeczne z partnerem takim jak Kościół i czy tego rodzaju targ może przynieść wymierne efekty. Warto choć na chwilę zatrzymać się nad tymi pytaniami.
1.
W jakim stopniu kościoły powinny uczestniczyć w demokratycznym dialogu? Odpowiedź wydaje się oczywista: w takim, w jakim reprezentują stanowisko obywateli, którzy są ich członkami. Tu jednak powstaje problem. W nowoczesnej demokracji trudno o reprezentację bez demokratycznych procedur. Kościoły nie
są ciałami politycznymi. Ani episkopat, ani kler nie może reprezentować wiernych, ponieważ wierni nie wybierają biskupów i nie mają najmniejszego wpływu na ich postawę. Władza w kościele nie ma charakteru mandatu składanego w czyjeś ręce na mocy decyzji takiej czy innej grupy ludzi wierzących, nie opiera się także na umowie tej grupy z wybranym przez nią reprezentantem.
Hierarchia sprawuje rządy w kościele na zasadach przed - demokratycznych, a jej władza nie pochodzi od członków kościoła, ale od jego najwyższego przełożonego. Wykonuje się ja raczej w imieniu suwerena rozumianego na sposób feudalny, a nie suwerena pojmowanego jako społeczność, której wole spełnia rządzący. Ludzie, dla których pełna identyfikacja z katolicyzmem jest ważnym elementem programu politycznego, mają ponadto swoje partie, są zatem reprezentowani w porządku ściśle politycznym w republikańskich instytucjach władzy.
Episkopat nie może więc twierdzić, że reprezentuje katolików, czyli 90% polskiego społeczeństwa. Jeżeli w demokratycznym państwie chciałby wypowiadać się w ich imieniu, musiałby utworzyć własną partię, zyskać nad nią kontrolę zgodnie z ustawą o partiach politycznych, a potem zebrać 90% głosów w powszechnych
wyborach. Póki co prawie 50% wyborców głosowało na koalicję SLD-UP, której deklaracje były sprzeczne ze stanowiskiem Kościoła. Ich wola nie została jednak zrealizowana, ponieważ lewica wycofała się ze swoich przedwyborczych deklaracji zabiegając o poparcie hierarchii. Kościół zyskał więc wpływ na rozstrzygnięcia ściśle polityczne, choć nie uczestniczył w żadnej z politycznych procedur.
Biskupi uzurpują sobie prawo do reprezentowania stanowiska wiernych, ale faktycznie wypowiadają jedynie własne stanowisko, starając się narzucać je reszcie społeczeństwa bez pytania go o zgodę i z pominięciem demokratycznych instytucji sprawowania władzy. Trudno się temu dziwić, ponieważ kościoły chrześcijańskie zostały tak pomyślane, że nie ma w nich miejsca na spory w zasadniczych kwestiach światopoglądowych lub obyczajowych. Hierarchia kościelna strzeże
ortodoksji, a poddawanie jej pod dyskusję jest dla niej niedopuszczalne. Obywatele mają, rzecz jasna, prawo zrzeszać się w tego rodzaju organizacjach, ale porządek republikański gwarantuje im jednocześnie swobodnego występowania z Kościołów albo popierania zaledwie części ich społecznego lub politycznego programu. Swoje preferencje wyrażają w wyborach. Biskupi mogą zatem reprezentować jedynie samych siebie, dlatego ich udział w debacie publicznej powinien być ograniczony.
2.
Zwolennicy negocjacji z Kościołem wysuwają argument, że instytucja ta posiada ogromny autorytet i należy zabiegać, aby użyła go, opowiadając się za przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Warto jednak zapytać, jak działa ów autorytet i czy instytucje republikańskie powinny go uznawać. Wypowiedzi hierarchów świadczą o tym, że dla kościoła autorytet nie jest równoznaczny z szacunkiem wynikającym z wolnych decyzji zainteresowanych i opartym na możliwie szerokiej wiedzy o ocenianej instytucji. Pozostaje raczej rodzajem poważania, którego Kościół się domaga i które egzekwuje.
Rozumowanie hierarchii wygląda mniej więcej tak: Kościół cieszy się autorytetem, dlatego nie wolno naruszać jego dobrego imienia bez względu na to, co się w nim dzieje, nie wolno pytać o zasady jego funkcjonowania, ani poddawać wolnej dyskusji jego założeń światopoglądowych. Autorytet kościoła, aby trwać, potrzebuje presji uniemożliwiającej zadawanie pytań o racje, dla których decydujemy się go uznawać. Jest tym większy, im więcej władzy ma Kościół i im silniej ingeruje w życie publiczne, jednocześnie autorytet tego rodzaju umacnia niedemokratyczną władzę kleru, gdyż uniemożliwia publiczną dyskusję w kwestiach dotyczących Kościoła.
Kościół unika zatem wszelkich przejrzystych dla opinii publicznej procedur. Dba oto, żeby uwolnić się od kontroli ze strony instytucji demokratycznego państwa: urzędy podatkowe nie mają wglądu w jego finanse, a wymiar sprawiedliwości ulega nieformalnym naciskom, kiedy na wokandzie stają sprawy niewygodne dla Kościoła.
Jego obecność w życiu społecznym ma być czymś oczywistym, nie wymagającym żadnego uzasadnienia, a więc nie podlegającym dyskusji, stąd księża nauczający w publicznych szkołach, wypowiadający się w mediach w każdej niemal sprawie i asystujący podczas uroczystości państwowych. To wszystko stało się już tak
naturalne, że przestało kogokolwiek dziwić. Kościół ma stanowić nieusuwalny element życia społecznego, ale społeczeństwo nie powinno mu się zbyt wnikliwie
przyglądać. To szkodzi autorytetowi. Dlatego należy zatajać wszelkie przypadki nadużyć i nie dopuszczać, aby informacje o nich przedostawały się do opinii publicznej. Jeżeli już dojdzie do skandalu, kościół ogłasza, że tylko on sam może być sędzią we własnej sprawie.
Przykładem tego rodzaju postępowania jest przypadek arcybiskupa Paetza, który latami dyskretnie rozpatrywano w biurach Watykanu, nie troszcząc się zbytnio o molestowanych studentów i przystając na to, żeby biskup zamykał usta niepokornym. Już w trakcie dyskusji przedstawiciele duchowieństwa - oprócz kilku osób
związanych z Tygodnikiem Powszechnym, które stanowią niestety znikomą mniejszość - argumentowali, że ze względu na autorytet Kościoła należy zataić zajście aż do werdyktu komisji papieskiej, której z oczywistych względów zależy na zatuszowaniu sprawy i która nie jest bezstronna. O tym, żeby klerycy wnieśli skargę do sądu, nikt się nawet nie zająknął.
Poszanowanie dla tak rozumianego autorytetu oznacza zgodę na uwolnienie Kościoła od nadzoru prawa i instytucji państwa obywatelskiego oraz przyzwolenie na jego nietykalność.
To z kolei stawia pod znakiem zapytania uzasadnienie podawane przez zwolenników rozmów z Kościołem. Zabieganie o jego względy umacnia bowiem nieformalną władzę hierarchii, która nie mogąc uzasadnić swojego udziału w podejmowaniu ważnych społecznie decyzji żadnym mandatem zaufania, żąda jednocześnie od demokratycznego społeczeństwa przywilejów w zamian za swoją przychylność. Uzyskana w ten sposób władza pozostaje poza demokratycznymi strukturami i nie podlega społecznej kontroli. Dlatego politycy, którzy zabiegają o poparcie Kościoła, działają wbrew republikańskim zasadom życia społecznego.
3.
Przyczyną rozmów z Kościołem może być jednak zwykły pragmatyzm. Politycy liczą zapewne, że instytucja ta, wykorzystując swoją organizacyjną infrastrukturę, przekona wiernych do integracji europejskiej. Tutaj wypada zapytać po pierwsze, czy episkopat ma kontrolę nad ową infrastrukturą, to znaczy, czy może wywiązać się z zawartej umowy, po drugie zaś, czy będzie chciał się z niej wywiązywać, a więc czy jest partnerem godnym zaufania.
Hierarchia komunikuje się z wiernymi głownie za pośrednictwem proboszczów i wikarych na poziomie parafii. To na księżach parafialnych spoczywa główny ciężar „pracy duszpasterskiej”, oni też mają realny propagandowy wpływ na ludzi odwiedzających kościoły.
Biskupi mogą oczywiście rozsyłać listy, które będą czytane podczas mszy, mogą też wywierać nacisk na cześć katolickich mediów (zapewne bez Radia Maryja), nie są jednak w stanie kontrolować treści kazań, które pozostają najskuteczniejszym dostępnym Kościołowi narzędziem perswazji, szczególnie na prowincji.
Tymczasem szeregowy kler jest z reguły nastawiony skrajnie tradycjonalistycznie i nacjonalistycznie, a co za tym idzie podatny na mity, gdzie niebagatelną rolę odgrywa obcy - bezbożny Niemiec, Holender albo Żyd, który wykupuje polskie fabryki i ziemię, aby zrujnować i podporządkować sobie Polaków. Księża w
parafiach pozostają pod wpływem tego rodzaju mitów, dlatego są i będą podatni na argumenty przeciwników Unii Europejskiej. Naiwnością jest sądzić, że
cokolwiek powstrzyma ich przed wypowiadaniem swoich poglądów podczas kazań.
Szeregowy kler nie dostał w tej sprawie wyraźnego i stanowczego sygnału od biskupów. Stanowisko Episkopatu jest zwykle dwuznaczne i daje się interpretować na dwie strony. Znajdzie w nim coś dla siebie Gazeta Wyborcza, która tryumfalnie ogłosiła poparcie Kościoła dla przystąpienia Polski do UE, ale i skrajnie nacjonalistyczny Nasz Dziennik. List z 316 Plenarnego Zebrania Konferencji Episkopatu Polski mówi z jednej strony, że „w ostatecznym wymiarze owoce
[integracji] będą służyły dobru Polaków, czyli duchowemu i materialnemu rozwojowi naszej Ojczyzny”, z drugiej jednak czytamy: „Podzielamy obawy wielu wiernych, czy w pertraktacjach będą respektowane zasady partnerskiego dialogu, a nie faktycznego dyktatu. (...) Jako pasterze Kościoła dzielimy pojawiające się obawy dotyczące szczególnie postępującego procesu laicyzacji mentalności i polityki konsumenckiej i związanego z nimi indyferentyzmu religijnego”.
Znaczna część wypowiedzi utrzymana jest ponadto w tonie postulatu. Biskupi mówią, jak powinna wyglądać zjednoczona Europa i jakie powinno być w niej miejsce Polski, a nie o tym, jak faktycznie wygląda sytuacja. Hierarchia zostawia sobie tym samym wygodną furtkę, którą może łatwo wycofać się ze swego stanowiska, twierdząc, że proces integracji przebiega inaczej niż zakładano.
Postulowanie zasady przystąpienia Polski do Unii Europejskiej - szczególnie te związane z poszanowaniem chrześcijańskiej tradycji - posłużą prawdopodobnie także jego krytykom, którzy mogą wykorzystać je jako argument za odrzuceniem wpływów zlaicyzowanego społeczeństwa zachodniego.
Dwuznaczność wypowiedzi biskupów jest zapewne odbiciem podziałów w samym Episkopacie. Nie są one na tyle głębokie, żeby uniemożliwić wydanie wspólnego oświadczenia w sprawie Unii, z pewnością jednak biskupi nie są dostatecznie jednomyślni, żeby zdyscyplinować kler parafialny. Nie chcą i nie mogą tego dokonać. Trudno zatem mówić, że uzyskano poparcie polskiego Kościoła katolickiego dla integracji europejskiej. Kupiono kota w worku za zbyt wygórowaną cenę: republikańskie społeczeństwo.
Tomasz Żukowski
„FAKTY I MITY” nr 3, 24.01.2008 r.
NO PASARAN!
Hiszpańska lewica, o której pisaliśmy przed tygodniem, dała odpowiedni odpór politycznym roszczeniom biskupów. Odpowiedź była mocna, bo też i przeciwnik – Kościół – liczy się wyłącznie z silnym.
Stare hasło „No pasaran!” („Nie przejdą!”), jakie hiszpańscy obrońcy republiki rzucali pod adresem katolickiej armii generała Franco, dobrze oddaje ducha listu do społeczeństwa i biskupów, jakie wystosowała hiszpańska Partia Socjalistyczna po histerycznych manifestacjach zorganizowanych przez kler przeciwko polityce rządu Zapatery.
List pod tytułem „Jak to wygląda naprawdę” jest doskonałym przykładem tego, jak rzeczowo traktować pretensje biskupów do manipulowania życiem politycznym w krajach uznanych za katolickie. Pismo zaczyna się taką oto deklaracją intencji: „Kierując się demokratycznymi przekonaniami oraz obroną wolności jednostki, my socjaliści, nie cofniemy się ani o krok. Będziemy nadal pracować, by obywatele hiszpańscy byli bardziej wolni i mieli więcej praw”.
Następnie socjaliści zarzucają biskupom, że organizując obłudną i kłamliwą nagonkę na legalny rząd (oskarżenia o rzekomy atak na „rodzinę chrześcijańską”), „lekceważą zasady wolności i naruszają fundamenty demokracji”. Przypominają, że źródłem prawa jest konstytucja (a nie prawo kanoniczne) i że „prawo stanowi społeczeństwo poprzez swoich przedstawicieli wybranych w wolnych wyborach”. To ostatnie stanowi aluzję do faktu, że biskupi nie mają żadnego mandatu demokratycznego do przemawiania w imieniu narodu, bo nie zostali wybrani w wolnych (a właściwie żadnych) wyborach. Z punktu widzenia zasad demokracji, nikogo nie reprezentują poza sobą, i być może papieżem, który ich mianował. Ale przecież pozostaje on głową obcego państwa. Głos biskupów może, oczywiście, być słuchany przez wiernych ich Kościoła, lecz nie mają oni prawa rozstrzygać o życiu całego społeczeństwa.
Jeden z przywódców socjalistów, Jose Blanco, wręcz oskarżył hierarchów o „cynizm i kłamstwa”. Dodał także: „(...) jeśli biskupi chcą uprawiać politykę, to proszę bardzo, muszą jednak stanąć do wyborów”.
Najsłynniejszy hiszpański dziennik „El Pais” wezwał rząd
do dokończenia rozdziału Kościoła i państwa: „(...) nadszedł czas, aby pogłębić
demokrację i wyzwolić ją z resztek wyznaniowości pokutujących, czy to w formie
oficjalnych pogrzebów i innych uroczystości państwowych (obchodzonych w asyście
kleru katolickiego), w szczególnym sposobie finansowania Kościoła, czy też roli odgrywanej przez Kościół w
szkolnictwie”. Wezwał też do rewizji – zerwania lub renegocjacji konkordatu
z Watykanem.
Nie istnieje żaden powód, dla którego władze w Polsce nie mogłyby, jeśli będzie trzeba, w podobnym duchu rozmawiać z biskupami w takich kwestiach jak zapłodnienie in vitro, aborcja lub religia w szkole. Wszystkie sondaże wskazują, że rządzący w tych kwestiach mieliby jakieś 2/3 poparcia społecznego, czyli tyle, ile socjaliści Zapatery wśród Hiszpanów, kiedy zaczynali reformy. Polacy niczego tak alergicznie nie znoszą jak wtrącania się biskupów do życia politycznego, a mądra władza potrafiłaby to wykorzystać.
W tym kontekście przypominają mi się słowa rektora Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, księdza profesora Jana Dyducha, który podczas ostatnich świąt oskarżył Europę, że „boi się Chrystusa i jego Ewangelii”, bo nie chce wpisać zasad chrześcijańskich (czyt. katolickich) do eurokonstytucji. Otóż trudno dziwić się Europie, że się boi, bo „Chrystus”, jakiego zna nasz kontynent, jest odziany w sutannę i ma butną twarz katolickich biskupów, w ręku trzyma narzędzia tortur inkwizycji i karabin żołdaków Franco. Nie można nie bać się takiego monstrum i nie krzyknąć w stronę jego i samozwańczych „apostołów” – „No pasaran!”
Marek Krak
"FAKTY
I MITY" nr 10, 15.03.2007 r.
NIEWINIĄTKA
Wiele związków wyznaniowych uwielbia pokazywać się opinii publicznej w
roli ofiary. Granie pokrzywdzonego zjednuje sympatię i współczucie otoczenia
oraz odwraca uwagę od krzywd, które „ofiara” chętnie wyrządza innym...
Bez większego echa w polskich mediach przemknęły doniesienia o religijnych zamieszkach, do jakich dochodziło na Ukrainie podczas kończącej się właśnie zimy. Otóż w zachodniej, bardziej religijnej części tego kraju doszło do licznych napadów na świadków Jehowy.
Nieco więcej uwagi tym niecodziennym w naszej części świata wydarzeniom poświęciła Katolicka Agencja Informacyjna. Problem w tym, że przedstawiła je w specyficznym świetle, które zupełnie zatarło granicę pomiędzy sprawcami prześladowań a ich ofiarami.
Otóż świadkowie Jehowy rozdawali na całym świecie w ubiegłym roku wyprodukowaną w wielu językach broszurę pt.: „Koniec religii fałszywej już blisko”. Nie stanowi ona żadnej sensacji, jedynie skondensowaną i powtórzoną naukę tego wyznania na temat wad wszystkich pozostałych związków wyznaniowych, czyli „religii fałszywych”. Nie ma potrzeby dodawać, że jedyną „prawdziwą religią” w ujęciu ŚW są oni sami. Twierdzenie to nie jest bardzo oryginalne, bo ogromna większość wyznań chrześcijańskich para się podobnym samochwalstwem. Na Ukrainie doszło do napadów na wędrownych kaznodziejów Jehowy i ruszyła także wielka nagonka prasowa przeciwko nim. Codzienne gazety pisały: „Precz ze świadkami Jehowy!”, „Kościół chce być chroniony przed świadkami Jehowy!”, a nawet – o ironio! – „Świadkowie Jehowy wzywają do przemocy wobec tradycyjnych wyznań chrześcijańskich”. Dokonano klasycznej manipulacji, która ofiary obarczyła odpowiedzialnością za zajścia, a nawet ich samych wykreowała na agresorów.
Dogodny moment wykorzystały dominujące na tym terenie Kościoły: greckokatolicki, prawosławny i rzymskokatolicki. W specjalnym oświadczeniu ich zazwyczaj skłóceni ze sobą hierarchowie, czyli duchowi przywódcy sprawców napadów, oskarżyli nieszczęsnych świadków Jehowy o „rozpalanie wrogości wyznaniowej”. Mało tego, zażądali od władz sprawdzenia, czy przypadkiem nie ma możliwości delegalizacji konkurencyjnego wyznania. Zatem nie agresywne, napastliwe Kościoły powinny zostać zdelegalizowane, ale ich ofiary, których jedyna broń to Biblia, religijne broszury i słowa!
Ten sprytny zabieg propagandowy jest od wieków do znudzenia powtarzany przez rozmaite Kościoły i wyznania. Kościół rzymskokatolicki, który chętnie wspierał faszyzm, dobrze się z nim dogadywał, a nawet zorganizował ucieczkę zbrodniarzy hitlerowskich do Ameryki Południowej – uwielbiał po wojnie grać rolę ofiary tej ideologii. W Polsce międzywojennej księża katoliccy i prawosławni podjudzali do napadów na mniejszości wyznaniowe, a jednocześnie podnosili jazgot w mediach, że Kościół pada ofiarą „spisku żydowsko-masońskiego” lub „sekciarskiej nagonki”. Zasada, że to właśnie złodziej najgłośniej krzyczy „łapać złodzieja!” została przez kler doprowadzona niemal do perfekcji.
Przed kilkoma tygodniami informowaliśmy („FiM” 8/2007) o akcji podjętej przez środowiska humanistyczne dla poparcia tzw. Deklaracji brukselskiej, czyli inicjatywy, która chce wpisania do konstytucji europejskiej karty uniwersalnych wartości ogólnoludzkich oraz wyraźnego oddzielenia Kościołów i państwa. Deklaracja stanowi przeciwwagę dla działań Watykanu, rządu Polski i części chadeków zmierzających do wpisania do eurokonstytucji tzw. wartości chrześcijańskich, które zaciemnią nie tylko historię i teraźniejszość Europy, ale także uczynią z Europejczyków niewierzących i niewyznających chrześcijaństwa – drugą, gorszą kategorię obywateli Unii. Pod deklaracją podpisały się już tysiące osób z całego kontynentu, w tym wielu polityków, działaczy społecznych i naukowców. Dokument może przeczytać i podpisać każdy zainteresowany na stronie internetowej: www.visionforeurope.org
Marek Krak
„FAKTY I MITY” nr 15, 19.04.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR
PRAWDY NOWEGO METROPOLITY
1 kwietnia 2007 r. pierwszą informacją głównego wydania Wiadomości TVP
był ingres arcybiskupa Kazimierza Nycza, który został nowym metropolitą
warszawskim.
Swoją pracę K. Nycz rozpoczął od przemówienia, w którym zaznaczył, że są wartości fundamentalne, niepodlegające negocjacjom, a zadaniem Kościoła jest dążenie do świętości. Można o tym dyskutować godzinami, ale niech tam. Jednak w chwilę później nowy metropolita stwierdził, że „(…) ten głos powinien być tym mocniej słyszany, im bardziej następuje odejście, a więc zdrada chrześcijańskich korzeni Europy, chrześcijańskiej koncepcji życia od poczęcia do naturalnej śmierci, chrześcijańskiego rozumienia małżeństwa i rodziny”. I to już była fałszywka.
Nowego metropolity nie usprawiedliwia fakt, że tak samo od lat już zakłamują rzeczywistość niezliczone zastępy polskich kapłanów różnego szczebla i rangi, którzy z kolei najwyraźniej stosują się do ogłoszonego publicznie i in extenso na początku lat 90. ubiegłego wieku wezwania prymasa J. Glempa do głoszenia „prawdy opartej na Bogu”. Nie „prawdy” bezprzymiotnikowej, ale właśnie takiej „zmodyfikowanej”. Która – co pokazał m.in. arcybiskup K. Nycz – tak się ma do prawdy, jak osławiona „demokracja socjalistyczna” do „demokracji”. Bowiem używając określenia „chrześcijaństwo”, nowy metropolita miał na myśli tylko pewien niewielki, coraz mniej znaczący i coraz bardziej egzotyczny odłam chrześcijaństwa, jakim jest katolicyzm.
Gdyby więc arcybiskup K. Nycz powiedział: „Ten głos powinien być tym mocniej słyszany, im bardziej następuje odejście, a więc zdrada katolickich korzeni Europy, katolickiej koncepcji życia od poczęcia do naturalnej śmierci, katolickiego rozumienia małżeństwa i rodziny”, to byłaby to prawda. A tak, to było jej przeciwieństwo. Bo Europa jest teraz właśnie chrześcijańska, ale – broń Boże – nie katolicka. Szwedzcy chrześcijanie od wielu już lat mają kościelną instytucję rozwodu. A kilkanaście dni temu ogłosili, że zaczynają udzielać kościelnych ślubów parom homoseksualnym. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Itd., itp. Takie jest współczesne, europejskie chrześcijaństwo, które (oczywiście) nijak się ma do współczesnego katolicyzmu. Próby narzucania Unii Europejskiej polskiej wersji „chrześcijaństwa” (tj. katolicyzmu) są jedynie komiczną megalomanią oraz dowodem kabotyństwa polskich tzw. elit.
Jeżeli K. Nycz naprawdę chce być chrześcijaninem Europejczykiem i chciałby pociągnąć za sobą swoje polskie owieczki, to niech się z chrześcijaństwem pogodzi, a nie zwalcza go z pozycji katolickich. Oczywiście, owo podszywanie się pod chrześcijaństwo jako religię miłości i przebaczenia (a przodują w tym media T. Rydzyka) ma jeszcze jedno ważne uzasadnienie: „przyszywamy się” w ten sposób do wielkiego światowego wyznania (według różnych szacunków – od 1 do 1,2 mld wyznawców), w którym katolicy stanowią skansenik niewielki i coraz bardziej śmieszny dla chrześcijan.
Jeżeli do internetowej wyszukiwarki wpiszemy po polsku słowo „katolicyzm”, to wyjdzie nam, że to niemal dokładnie to samo, co chrześcijaństwo (Wikipedia). Jeżeli znaczenie tego samego słowa sprawdzimy w tej samej Wikipedii, ale w języku duńskim, to będzie tego jedynie 2 (słownie: dwie) linijki, które warto tu przytoczyć w dosłownym tłumaczeniu:
Katolicyzm. Słowo katolicyzm używane jest dla określenia nauczania i działalności Kościoła rzymskokatolickiego, jak również w odniesieniu do poglądów i form życia tej części chrześcijan, którzy sami siebie nazywają katolikami.
Słowo katolicyzm powstało w XVII wieku w ruchu, który określano mianem kontrreformacji. Stało się ono w szczególności synonimem przeciwieństwa do protestantyzmu.
Gdy na tej samej stronie klikniemy w ikonę Romersk-katolske kirke (Kościół rzymskokatolicki), a następnie pod literą „P” w ikonę Pave (Papież), to znajdziemy jedynie niezwykle lakoniczne wzmianki o B16 oraz o zwierzchnikach Kościołów koptyjskiego i ortodoksyjnego, natomiast ani słowa o Janie Pawle II, którego – jeśli wierzyć polskim mediom – zna, podziwia, uwielbia, kocha, lubi, szanuje itp., itd. cały świat. I ten mityczny „cały świat” to też typowy, kliniczny wręcz przykład prawdy opartej na Bogu...
Z. Dunek, Kopenhaga
"FAKTY I MITY" nr 11, 20.03.2003 r.
EUROPA CHRZEŚCIJAŃSKA?
ROZMOWA Z
PROF. MARIĄ SZYSZKOWSKĄ, FILOZOFEM, SENATOREM RP
– Czy nie jest właściwe, aby w
nowej europejskiej konstytucji znalazły się sformułowania religijne, czyli
słynne invocatio Dei? Przecież większość Europejczyków to ludzie
mniej lub bardziej religijni.
– Nie ma sensu forsowanie tego rodzaju
sformułowań. Znaczna część Europejczyków to ludzie obojętni religijnie. Z
każdym rokiem rośnie także oddziaływanie na naszym kontynencie religii
niechrześcijańskich. A przede wszystkim nie jest prawdą, że korzenie Europy są chrześcijańskie.
To jest mit. W rzeczywistości, korzenie naszego kontynentu są pogańskie. Jeżeli
ktoś koniecznie zatem chciałby dokonywać odniesień religijnych, to powinien
odwoływać się raczej do bogów niż do Boga. To jest ogromne zakłamanie: udawanie
jakoby historia Europy rozpoczęła się wraz z przyjęciem chrześcijaństwa. A poza
tym należy szanować poglądy ateistów.
– Chrześcijaństwo, zwłaszcza w
naszej części kontynentu wyrosło na pogorzelisku religii etnicznych, pogańskich.
– Uważam, że najwyższy czas, aby
się opamiętać. Nie żyjemy już w czasach średniowiecza. Lęk przed śmiercią, czy
gniewem bóstwa nie uzasadnia dążenia do zapisania odwołania do Boga w
konstytucji. To raczej lęk przed potęgą Kościoła rzymskokatolickiego jest
motorem takiego działania. Invocatio Dei byłoby pogwałceniem
wolności światopoglądowej. To smutne, że ten pomysł zrodził się w Polsce i jest
lansowany przez przedstawicieli naszego kraju w Konwencie
Europejskim.
– Niestety, niektórzy
przedstawiciele polskiej lewicy składali zapewnienia, że będą pilnować realizacji
tego kościelnego w gruncie rzeczy pomysłu...
– Wiele osób w Polsce jeszcze do
niedawna żywiło złudzenia, że wejście do Unii automatycznie przyniesie nam
większą dozę wolności światopoglądowej. Tak się niestety nie stanie. Kościół
robi wszystko, aby zagwarantować sobie uprzywilejowaną pozycję w Polsce,
również po integracji z Unią. Wielu z nas miało jednak nadzieję, że akcesja przyniesie
zrównoważenie wpływów Kościoła. Dla niektórych był to zapewne główny powód
działania na korzyść wejścia Polski w struktury
europejskie. W obecnej sytuacji
ten powód traci rację bytu.
– Wracając do „korzeni
Europy”. Czy nie jest tak, że współczesna Europa wolności, dobrobytu i praw
człowieka ma raczej korzenie oświeceniowe niż chrześcijańskie? To wtedy, a nie
w katolickim średniowieczu czy w czasie reformacji powstały idee szacunku dla
osoby ludzkiej.
– Dobrym przykładem jest tutaj Francja
– „wolność, równość i braterstwo” to przecież hasła rewolucji 1789 r. Ten
właśnie kraj jest zresztą teraz wzorem konsekwentnego rozdziału Kościoła od
państwa. Pora najwyższa, by wszyscy chcieli zrozumieć, że żądanie neutralności światopoglądowej
państwa nie ma nic wspólnego z ograniczaniem wolności osób religijnych.
– Jeżeli współczesna Europa ukształtowała
się nie pod wpływem, ale na przekór Kościołowi, to czy forsowanie zapisu o
„chrześcijańskich korzeniach”
nie jest zwykłym nadużyciem?
– Europa praw człowieka wywodzi się
z oświecenia, a swój zalążek ma jeszcze wcześniej, w okresie odrodzenia, kiedy
odżyło dziedzictwo antyku. Prawa człowieka nie narodziły się w średniowieczu, bo
odwoływanie się do nich jest zwrotem ku pewnym wartościom świeckim. Tymczasem
średniowiecze było na wskroś religijne. Odwoływanie się do praw człowieka stanowi
przeciwwagę dla tych, którzy odwołują się do autorytetu Kościoła. Koncepcja
praw człowieka nie wyrosła na gruncie teologii i filozofii katolickiej. Raczej
w opozycji do niej, w rezultacie troski, by zagwarantować każdemu wolność światopoglądową.
– W naszej konstytucji zapis o
neutralności światopoglądowej państwa jest tak szeroko rozumiany, że obejmuje
także całkowity brak tej neutralności.
Finansowanie Kościołów jest przecież
formą zaangażowania państwa na ich rzecz.
– W żadnym wypadku nie można powiedzieć,
że zapis o neutralności jest u nas realizowany. Wręcz przeciwnie, jest on
nagminnie łamany. Polska to kraj, w którym nie ma miejsca dla osób
bezwyznaniowych i ateistów. Proszę zauważyć: u nas prawie nikt publicznie nie
przyznaje się do tego, że jest niewierzący. Trudności mają także wyznawcy
innych religii niż katolicka. Ostatnio Adwentyści Dnia Siódmego doczekali się
niewłaściwych wypowiedzi w telewizji na swój temat.
Rozmawiał
ADAM CIOCH
"FAKTY I MITY" nr 40, 09.10.2003
r. LISTY
ODWOŁANIE –
DO CZEGO?
W związku z bardzo burzliwą dyskusją w mediach na temat
wprowadzenia wartości chrześcijańskich do konstytucji europejskiej, chcę poinformować,
że jestem przeciwny wprowadzaniu odwołań religijnych do tego dokumentu z
następujących powodów:
Korzenie chrześcijaństwa to
tragiczne wydarzenia historyczne, którymi nie należy się chwalić, lecz się ich
wstydzić. Są to wojny religijne, w których – w imię chrześcijańskiego Boga –
wymordowano miliony inaczej wierzących. Są to dogmatyczne nakazy i zakazy
równoznaczne z zakazem myślenia, patologiczne
struktury kształtujące na
przestrzeni wieków skostniały, chory system zniewalający umysły wiernych, tworzący
podziały ideologiczne. System prowadzący do ciągłych konfliktów, wojen i
nietolerancji wobec myślących inaczej. Są to naciski autorytetów kościelnych
hamujące rozwój cywilizacji w imię niebiblijnych, lecz ludzkich (papieskich)
wartości narzucanych całym społeczeństwom. Takie hamulce przez wieki opóźniały rozwój
nauki poprzez wysyłanie na stos jej wybitnych przedstawicieli. Setki lat
upłynęły, zanim autorytety zaprzestały wpajania „wiedzy” o płaskości Ziemi i
jej wyjątkowym miejscu we wszechświecie – obecnie
ingerencję religijną obserwujemy
między innymi w dziedzinie medycyny i prawa (zakaz rozwodów).
Pomimo zapisów konstytucyjnych o
świeckości naszego kraju, przenikanie struktur państwowych i religijnych jest
nagminne i prowadzi do patologicznych zjawisk prawie we wszystkich dziedzinach
życia. Niechęć polityków do zajmowania się tematami tabu wynika z ich
kalkulacji wyborczych, a konsekwencją jest chore prawo rujnujące gospodarkę. Ważne
dla kraju decyzje gospodarcze są tłumione potrzebami ideologicznymi, budową setek
świątyń i wrażliwością na nienasycone
potrzeby autorytetów
religijnych.
Nowoczesne społeczeństwa powinny
budować świeckie systemy oparte przede wszystkim na etyce i tolerancji, której
zamiast religii należy nauczać od żłobka do wieku dojrzałego. Wszystkie akcenty
religijne powinny na zawsze zniknąć z dokumentów cywilizowanych narodów.
Rafał Potocki z
Gdańska
"FAKTY I MITY" nr 21, 27.05.2004
r. ŻYCIE PO RELIGII
PATENT NA MORALNOŚĆ
Trudno przejść
obojętnie wobec tego,
że kościoły usiłują sobie przywłaszczyć
prawo do
decydowania o tym,
co jest dobre, a co
złe dla wszystkich.
Czy rzeczywiście
niby-boskie i kościelne
przykazania są
ostatnią zaporą
przed powszechną
demoralizacją?
Propaganda największych
kościołów chrześcijańskich,
a zwłaszcza katolickiego,
zrobiła
przez tysiąclecia wiele, aby
pokazać się w roli wybawcy
ludzkości, głosiciela miłości
i szerzyciela postępu. Ale czy
ten wzruszający obraz „religii
miłości” jest prawdziwy, czy
może
mocno przereklamowany lub wręcz
kłamliwy?
Niewiele osób zdaje sobie sprawę
z tego, jak tragiczne w skutkach
było zwycięstwo chrześcijaństwa
w pogańskim
Rzymie. Zagłada cywilizacji
antycznej na całe tysiąclecia
zahamowała
postęp naukowy i kulturalny
starego świata. Chrześcijanie
prześladowali pogańskich
filozofów
(ówczesnych naukowców), palili
bezcenne
rękopisy, a nawet całe
biblioteki,
jak tę najsłynniejszą – w
Aleksandrii.
Sztuka przybrała tylko jeden
dopuszczalny motyw –
chrześcijański.
Teologia kościelna na całe
tysiąclecia
zdominowała umysły i serca
Europejczyków.
Wiele z utraconych skarbów
i atmosfery umysłowej antyku
udało się odzyskać dopiero w
renesansie.
Warto przypomnieć, że starożytny
szacunek i podziw dla ludzkiego
ciała oraz akceptację
seksualności
w różnych jej przejawach
odzyskaliśmy
dopiero w ostatnich czterech
dekadach – po rewolucji
seksualnej
lat sześćdziesiątych. A więc
trzeba
było aż 1500 lat, żeby nadrobić
to, co zaprzepaściło lub
zakłamało
chrześcijaństwo.
Należy sobie zdawać także sprawę
z tego, że pogański Rzym był
niezwykle
tolerancyjny. Owszem, zdarzały
się prześladowania, np.
chrześcijan
(mniej więcej raz na jedno
pokolenie),
ale miały one charakter raczej
polityczny niż religijny. Nie to
drażniło
władze, że ludzie modlili się do
Chrystusa, ale raczej to, że nie
chcieli
oddać dostatecznej czci
cesarzowi.
I to ten fakt, z gruntu
polityczny, prowokował
prześladowania. Cesarstwo
było mozaiką niezliczonych
religii
i kultur, które współistniały w
zgodzie
i tolerancji. Pogańska
wyrozumiałość
była bez porównania
większa niż
w jakimkolwiek państwie
chrześcijańskim,
które żądało nawróceń
i groziło śmiercią za
„herezję”. Poganie nie
bali się własnych ciał,
cenili zdrowie i higienę, które
chrześcijanie
porzucili, bo pogardzili tym,
co cielesne. Nie przez przypadek
Rzymianie
budowali wszędzie łaźnie
i wodociągi. Trzeba było więcej
niż
tysiąclecia, aby zrehabilitować
kąpiel
i... sport.
Kiedy Kościół nadyma się i
zachwyca
sobą, głosząc o rzekomym
przełomie moralno-kulturowym,
jakim
był triumf chrześcijaństwa w
czasach
Konstantyna, popatrzmy na te
pretensje z politowaniem. To nie
był
żaden przełom, raczej czarna
dziura
w historii kontynentu.
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 23, 12.06.2003 r. LISTY
OBURZAJĄCY WYWIAD
Wywiad z premierem L. Millerem („FiM” 20/2003) odbieram
jako w najwyższym stopniu bulwersujący, oburzający i załamujący. Cóż z niego
wynika? Zaprogramowana, niesłychana uniżoność i czołobitność przywódcy tzw.
lewicy wobec Czarnych Zwierzchników porównywalna z rolą służby na dworach
arystokratów.
Panu premierowi „nic nie
wiadomo” o uprzywilejowanej pozycji Kościoła w Polsce! Nie słyszał o Funduszu Kościelnym,
olbrzymich dotacjach, zwolnieniach podatkowych i celnych, „zwrocie” (czytaj:
wyłudzeniach) majątków, bezkarności kościelnych aferzystów i innych
przestępców, panoszeniu się i coraz bezczelniejszym zastępowaniu struktur
państwowych – kościelnymi: w szkolnictwie, wojsku, sporcie, turystyce,
wydawnictwach, wszędzie! Nie wie o wpływaniu na państwowe ustawodawstwo i
obsadę administracji, na awanse; o zagarnianiu coraz to nowych obszarów władzy
i korzyści na podstawie tzw. konkordatu lub poza nim... itp., itd. Średnio
rozgarnięty człowiek wie o tym doskonale, pan premier o żadnym z wymienionych faktów
nie słyszał! Pan premier oświadcza, że stanowisko biskupów wzywające do udziału
w referendum o przystąpieniu do UE jest „...godne najwyższego szacunku”! O,
bwana kubwa! Jeśli owo przystąpienie
jest korzystne dla Polski, o
czym premier z prezydentem stale zapewniają, to działanie prounijne jest
patriotycznym obowiązkiem kościelnych „moralistów” i na żadną „łaskę” z ich strony
czy też „handel wymienny” nie ma tu miejsca! Tymczasem mamy do czynienia z
grymasami, groźbami, wrogością, handelkiem, wyrywaniem kolejnych przywilejów za
tzw. „poparcie”, czyli z ordynarnym szantażem.
Zwyczajnym ludziom, partiom, środowiskom
czy organizacjom optującym za Unią – żaden szacunek premiera się nie należy.
Ten zaszczyt przysługuje wyłącznie tym, którzy za swą ojczyznę uważają nie
Polskę, lecz Watykan i jego Zwierzchnika!
W.K., Wrocław
PAN REDAKTOR
ROMAN KOTLIŃSKI „FAKTY I MITY”
Szanowny Panie Redaktorze
Przesyłam w załączeniu moje wystąpienie
podczas dzisiejszego posiedzenia Narodowej Rady Integracji Europejskiej, do ewentualnego
wykorzystania. Ponieważ złożyłem je do Prezydium NRIE, stało się oficjalnym
dokumentem. Dodam, że kiedy przeczytałem, że „Kościół katolicki w Polsce jest
jednym z czynników destabilizujących i tak słabą polską demokrację”, to część
uczestników zaklaskała. Jest to ewenement. Pani Danuta Hübner –
sekretarz Komitetu Integracji Europejskiej – chciała mi przerwać, zapytała, czy
jeszcze długo będę występował i stwierdziła, żebym złożył dokumenty do
Prezydium.
Dodam, że nie możemy liczyć na Sojusz
Lewicy Demokratycznej w staraniach o zablokowanie przepisów dotyczących invocatio
Dei i roli religii i kościołów w życiu społeczno-politycznym Unii
Europejskiej.
Kiedy pani poseł Marta Fogler
zarzuciła SLD, że jego stanowisko wobec wartości chrześcijańskich
w przyszłej Konstytucji Europejskiej jest chwiejne, to pan premier Józef
Oleksy gwałtownie zaprotestował i nazwał to szkalowaniem SLD.
Z poważaniem Krzysztof
Mróź, Członek Narodowej Rady Integracji Europejskiej
"FAKTY I MITY" nr
15, 17.04.2003 r. NIE DLA INVOCATIO DEI
Wystąpienie sekretarza Polskiego Stowarzyszenia Wolnomyślicieli
na posiedzeniu Narodowej Rady Integracji
Europejskiej w dniu
2.04.2003 r.
Polskie Stowarzyszenie
Wolnomyślicieli zwraca się do Rządu Rzeczpospolitej Polskiej i przedstawicieli Polski
w Konwencie Unii Europejskiej, aby sprzeciwili się umieszczeniu invocatio
Dei w preambule do Konstytucji Europejskiej. Preambuła odgrywa ważną rolę w
każdym akcie prawnym. Jej treść stwarza ramy dla interpretacji zawartych w niej
form szczegółowych. Podporządkowanie tego najważniejszego aktu prawnego
światopoglądowi religijnemu ułatwi Kościołowi katolickiemu, najsilniejszemu
reprezentantowi tej opcji ideologicznej, prowadzenie
tzw. „reewangelizacji” Europy Zachodniej,
a także wykorzystania struktur Unii Europejskiej do prowadzenia polityki
„ewangelizacji” na terenie Rosji, Białorusi i Ukrainy, doprowadzi do dalszego
zaostrzenia konfliktu z Kościołem prawosławnym, nasilenia nacjonalizmu i w
rezultacie do narastającej wrogości pomiędzy społeczeństwami.
Powoływanie się przez
zwolenników invocatio Dei na polskie rozwiązania konstytucyjne jest
hipokryzją lub oderwaniem od rzeczywistości. Kościół katolicki w Polsce jest
jednym z czynników destabilizujących, i tak słabą, polską demokrację. Wskutek
jego działalności, coraz bardziej oddalamy się od państwa prawa i społeczeństwa
obywatelskiego. Kościół katolicki aktywnie uczestniczy, i to na wszystkich
szczeblach struktur władzy, w życiu politycznym i społecznym, ale rezultatów swojej
działalności nie poddaje weryfikacji w demokratycznych procedurach wyborczych. Uzasadnia
to tym, że jest jakoby instytucją „nie z tego świata”. Krytykę swoich funkcjonariuszy
uznaje za atak na Boga i religię.
Cały czas należy pamiętać, że
Kościół katolicki jest strukturą, która:
1. Nie poddaje się procedurom
demokratycznym, zarówno przy wyborze swoich władz, jak i przy podejmowaniu decyzji
dotyczących całej wspólnoty kościelnej. Sądzę, że gdyby organizacja pozarządowa
przedstawiła statut, który w podobny sposób regulowałby jej funkcjonowanie, to
sąd nie dopuściłby do jej zarejestrowania, uznając, że nie może ona
funkcjonować w życiu publicznym demokratycznego państwa.
2. Stale dąży do objęcia swoich
członków totalną kontrolą, od narodzin aż do śmierci, wykorzystując do tego
celu bogaty i zróżnicowany zestaw środków socjotechnicznych.
3. Jest ogarnięta różnymi
fobiami związanymi między innymi z seksualnością człowieka – z wiadomymi
skutkami.
4. Wykorzystuje system
instytucji państwowych i samorządowych do propagowania nieweryfikowalnych dogmatów
oraz wzbogacenia się.
Kościół katolicki i politycy z
nim związani argumentują, że invocatio Dei powinno być w preambule ze
względu na tzw. „chrześcijańskie korzenie” Europy i Polski. Jest to półprawda.
Nie chcą oni pamiętać o bogatej mozaice kultur: egejskiej, greckiej, rzymskiej,
celtyckiej, arabskiej, żydowskiej. Swój wkład w rozwój nowoczesnej Europy mają również
wolnomyśliciele. Europa posiadała własne religie i bogów, którzy byli tępieni
przez chrześcijaństwo.
Pragnę przypomnieć, że gdyby Mieszko
I, władca plemienia Polan, nie przyjął chrześcijaństwa, to nigdy by nie
było państwa, narodu, społeczeństwa polskiego. Dlaczego? Zostalibyśmy wytępieni
przez chrześcijańskich sąsiadów, tak jak to zrobiono z pozostałymi plemionami
pogańskimi. Bylibyśmy znani tylko z wykopalisk archeologicznych. O tego rodzaju
korzeniach chrześcijańskich powinniśmy również pamiętać. Nie zapominajmy
także o stosach, inkwizycji i
wojnach religijnych pustoszących Europę.
A współczesne czasy? Trwa
konflikt religijny w Ulsterze. Wojna w byłej Jugosławii ma również podłoże
religijne. Jak pisze Samuel P. Huntington w „Zderzeniu
cywilizacji”:
– Po stronie Chorwacji stanęły:
Niemcy, Austria, Watykan, inne europejskie kraje i grupy katolickie, później
USA;
– Po stronie Serbów: Rosja,
Grecja i inne kraje prawosławne;
– Po stronie bośniackich
muzułmanów: Iran, Arabia Saudyjska, Turcja, Libia, międzynarodówka islamistów i
ogólnie kraje islamskie.
Niefortunnym uzasadnieniem dla
obecności invocatio Dei w preambule jest argument o upodmiotowieniu
człowieka i uczynieniu go moralnym, przez odwołanie się do koncepcji Boga. Zwolennicy
tego stanowiska nie chcą pamiętać, że Bóg jest rzeczywistością zależną od wyobrażeń
i przesądów człowieka, rozterek jednostki, a zarazem wyraża ludzkie przeżycia,
tęsknoty i lęki. Na jego wyobrażenie wpływają koncepcje filozoficzne, konwencje
literackie i działania wybitnych jednostek.
Jak napisał filozof Paul
Kurtz, wielkim oszustwem jest uważać jakiś czyn za dobry lub zły, słuszny
lub niesłuszny w imię Boga, gdy w rzeczywistości czyn ten osadza się w ramach
pewnej historyczno-kulturowej tradycji, a dopiero potem jest on sankcjonowany
lub potępiany przez doktryny i instytucje kościelne. Idea Boga jest synonimem
naszych własnych, najgłębszych ideałów moralnych. Wzywamy Boga, aby zmusił nas
do posłuszeństwa.
Ludzie sami widzą niemoralność i
szkodliwość np. morderstwa i kradzieży, wzmacniają więc sankcje przeciwko takim
czynom przez nazwanie tych sankcji boskimi. Wszystkie systemy moralne i etyczne
są ludzkie w swoim pochodzeniu, treści i funkcji. Człowiek religijny nie jest
bardziej ani mniej moralny od osoby bezwyznaniowej. To, że religijne systemy moralne
są wytworem ludzkim, zadaje kłam twierdzeniu, że ludzie nie mogą stworzyć o własnych
siłach kodeksu moralnego ani żyć moralnie.
Polskie Stowarzyszenie
Wolnomyślicieli jest zdecydowanie przeciwne Europie klerykalnej, ksenofobicznej
i nietolerancyjnej, w której narastają napięcia z powodów religijnych. Opowiadamy
się za Europą będącą nie tylko wydajnym systemem gospodarczym, ale także obszarem,
na którym faktycznie, a nie werbalnie, przestrzega się praw człowieka, a w tym
prawa do wolności myśli, sumienia i wyznania. Prawa do swobody poszukiwań twórczych,
jak i badań naukowych.
Krzysztof Mróź
"FAKTY I MITY" nr 6, 15.02.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
EUROPY NIE ODDAMY
Środowiska chrześcijańskie
– pod rękę z odstępczym Watykanem – szykują się do ogólnoeuropejskiej kampanii
na rzecz wpisania do Traktatu konstytucyjnego odwołania do wartości
chrześcijańskich i religijnych korzeni Europy. Na szczęście europejscy
humaniści przygotowują się do przeciwdziałania tej klerykalnej nawale.
Ponowna próba wciśnięcia do projektu konstytucji Unii Europejskiej
klerykalnego i mylącego zapisu o chrześcijańskiej tradycji ma zostać zainaugurowana
25 marca w ramach tzw. Deklaracji berlińskiej. Akcja jest koordynowana przez
kanclerz Niemiec Angelę Merkel (córka pastora) oraz Watykan. Inicjatywę popiera
oczywiście Polska Kaczyńskich, dla której tzw. wartości chrześcijańskie mają
znaczenie kluczowe, znacznie ważniejsze niż na przykład zapis o prawach
pracowniczych, o których poszerzenie Polska w ogóle nie zabiega.
Klerykalny alians twierdzi, że jego celem jest dochowanie wierności
prawdzie historycznej, bo chrześcijaństwo odgrywa i odgrywało znaczącą rolę na
naszym kontynencie. Temu faktowi nikt rozumny oczywiście nie przeczy, ale rodzi
się poważny problem: dlaczegóż zapis miałby obejmować akurat chrześcijaństwo,
a pomijać na przykład starożytną kulturę pogańską Grecji i Rzymu,
islam, religie etniczne, no i tradycję ateistyczno-agnostyczną, która to
właśnie w znacznej mierze stworzyła nowoczesną Europę, jaką dziś znamy, w ciągu
ostatnich trzech stuleci?
Zachodzi wręcz obawa, że zapis o tradycji chrześcijańskiej będzie
sprytną manipulacją, która chrześcijaństwu, czy wręcz Kościołowi
rzymskokatolickiemu, przypisze zasługę stworzenia Europy tolerancyjnej, opartej
na respektowaniu praw człowieka! A przecież to byłoby niesłychane kłamstwo, bo
oświeceniowa republikańska i demokratyczna Europa powstała w wyniku setek lat
zaciekłej walki z Kościołem, który nie chciał żadnych zmian, ograniczał postęp
w nauce i wspierał tyranię.
Aby zapobiec tej mistyfikacji, środowiska humanistyczne Europy
postanowiły stworzyć i opublikować – także 25 marca – ideową kontrpropozycję –
„Deklarację brukselską”. Odwołuje się ona do „wszystkich kultur, jakie
współtworzą współczesną Europę” (żadnej nie wymienia z nazwy, aby nie wykluczyć
pozostałych). Wskazuje natomiast konkretne wartości, na których opiera się
współczesna Europa. Jest to znacznie bezpieczniejsze niż enigmatyczne „wartości
chrześcijańskie”, które zgodnie z prawdą historyczną mogłyby oznaczać m.in.
nietolerancję, stosy, pogardę dla kobiet itp.
Zatem „Deklaracja brukselska” popiera m.in.: wartość, godność i
autonomię każdego człowieka, równość kobiet i mężczyzn, równość bez względu na
światopogląd, płeć i orientację seksualną. A także tolerancję i wolność
wypowiedzi oraz neutralność światopoglądową państwa, brak dyskryminacji i
wyróżniania jakiegokolwiek światopoglądu lub wyznania. Wpisanie tej deklaracji
do konstytucji europejskiej byłoby więc pomocą dla nas wszystkich w zwalczaniu
uprzywilejowania Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce.
O możliwości poparcia „Deklaracji brukselskiej” oraz o jej dalszych
losach będziemy informować na bieżąco w najbliższych miesiącach.
Marek Krak
„PRZEGLĄD” nr 43,
25.10.2005 r.
Czy Polska
jest państwem quasi-wyznaniowym?
Dziesięć lat temu Komisja Konstytucyjna Zgromadzenia Narodowego
ustaliła zasady określające stosunki między państwem a Kościołem.
Usankcjonowano wszystkie najważniejsze zdobycze Kościoła katolickiego po 1989
r. - konkordat, naukę religii w szkole publicznej, obecność Kościoła w
placówkach zamkniętych, wreszcie niezależność i autonomię państwa i Kościoła.
Episkopat Polski w pracach konstytucyjnych konsekwentnie odrzucał to, co mogło
stanowić potencjalną barierę wpływu na sprawowanie władzy publicznej, czyli
rozdział Kościoła i państwa, świeckość państwa, wreszcie zasadę jego
neutralności
światopoglądowej, mimo że zyskała ona aprobatę Jana Pawła II. Po blisko
trzech miesiącach debat i zgłoszeniu 18 różnych wariantów właściwego przepisu
Tadeusz Mazowiecki zaproponował, aby termin "neutralność" zastąpić
bardzo zbliżonym, ale niewywołującym histerii Episkopatu pojęciem
"bezstronność". Propozycję przyjęto, gdyż na kluczowe głosowanie
celowo nie przyszło ośmiu parlamentarzystów SLD i PPS... Lęk, że Episkopat
wezwałby do odrzucenia nowej ustawy zasadniczej, okazał się silniejszy niż
argumenty merytoryczne czołowych historyków i konstytucjonalistów. Dzięki
kuluarowym zabiegom przewodniczącego Komisji Konstytucyjnej, Aleksandra
Kwaśniewskiego, i Tadeusza Mazowieckiego w konstytucji znalazła się oryginalna
zasada, że władze publiczne zachowują bezstronność w sprawach przekonań
religijnych, światopoglądowych i filozoficznych obywateli, gwarantując swobodę
ich wyrażania w życiu publicznym. Nie przeszkodziło to jednak biskupom w maju
1997 r., w przededniu referendum konstytucyjnego stwierdzić, że nowa konstytucja
budzi poważne zastrzeżenia moralne.
O wiele bardziej jednoznaczna jest uchwalona jeszcze w PRL, przez Sejm
IX kadencji, ustawa z 17 maja 1989 r. o gwarancjach wolności sumienia
i wyznania. Głosi ona: "Rzeczpospolita Polska jest państwem
świeckim, neutralnym w sprawach religii i przekonań". Zgodę na takie
sformułowanie jesienią 1988 r. wyraził I sekretarz PZPR, gen. Wojciech
Jaruzelski, odstępując tym samym od paradygmatu, że państwo rządzone przez
partię komunistyczną powinno popierać światopogląd materialistyczny. Już
wówczas zasadzie neutralności światopoglądowej przeciwny był Kościół katolicki.
Prymas Józef Glemp, krytycznie oceniając projekt dokumentu Prymasowskiej Rady
Społecznej pt. "Poszanowanie światopoglądów w państwie i
społeczeństwie" z 6 czerwca 1988 r., stwierdził: "Żądanie
neutralizacji niektórych instytucji jest żądaniem na tym etapie, nie możemy
bowiem zakładać, że neutralność będzie w przyszłości odpowiadać postawom
narodu; (...) ze strony Kościoła nie można aprobować państwa laickiego, jako nowoczesnego,
a więc idealnego. (...) Kościół jako najpełniej wyrażający uczucia Narodu
nie może zrezygnować z chrześcijańskiej wizji państwa i szkoły. Na tle
prawdy o narodzie ochrzczonym nie można kategorycznie odżegnywać się od pojęcia
"Polak-katolik"", pisał metropolita warszawski. "Prawdziwy
Polak będzie zawsze w jakimś sensie katolikiem, odnajdzie związki z Kościołem
(...). Od pojęcia Polak-katolik jest jeden wyjątek: Polak-Żyd. Polak-katolik
nie jest stereotypem, jest cechą, która charakteryzuje większość Polaków na
przestrzeni dziejów, a także obecnie".
Osiem lat obowiązywania konstytucji oraz 16 lat ustawy o gwarancjach
wolności sumienia i wyznania dowodzi aż za dobrze, że zasady religijnej
bezstronności władz, świeckości i neutralności światopoglądowej państwa to
bardzo często martwa litera.
Władze publiczne wyraźnie sygnalizują, że szczególnie bliski jest im
światopogląd religijny, a zwłaszcza chrześcijaństwo. W salach posiedzeń
plenarnych Sejmu i Senatu od 1997 r. wiszą siłą faktów dokonanych krzyże,
chociaż ani regulaminy izby, ani ustawa o godle, barwach i hymnie RP tego nie
przewidują. Nie umknęło
to uwadze amerykańskiego Departamentu Stanu w corocznym raporcie na
temat przestrzegania wolności religijnej na świecie. Jeszcze wyraźniej zjawisko
umieszczania symboli religijnych w siedzibach władz publicznych widać na
szczeblu samorządu lokalnego. Krzyże wiszą w salach posiedzeń rad samorządowych
w szeregu miejscowości, np. w Łodzi. W maju 2005 r. wmurowano w gmachu
starostwa w Biłgoraju tablice Dekalogu w wersji chrześcijańskiej. Wartę
honorową zaciągnęli uzbrojeni żołnierze. To wydarzenie nie powinno dziwić,
skoro w 2001 r. w Biłgoraju dokonano intronizacji Chrystusa Króla. Tymczasem w
prawosławnej Grecji upadł pomysł zawieszenia w sali posiedzeń
parlamentu ikony Chrystusa. W Portugalii konstytucja zakazuje używania określeń
religijnych nawet w nazwach i symbolach partyjnych, a w 2005 r. Sąd Najwyższy
USA polecił usunięcie tablic Dekalogu z dwóch sal sądowych w Kentucky.
Stwierdził, że pomniki służące wyłącznie celom religijnym nie powinny się
znajdować w miejscach publicznych.
Przychylność państwa dla chrześcijaństwa znajduje potwierdzenie w
prawie stanowionym. Konstytucja z 1997 r., mimo że w preambule wyraźnie dostrzega
podział społeczeństwa na wierzących i niewierzących, szczegółowo gwarantuje
wolność sumienia i religii jedynie tym pierwszym. W kodeksie karnym z 1997 r.
obraza uczuć religijnych jest ścigana przez prokuraturę z urzędu, a nie z
oskarżenia prywatnego. Mimo postulatów Departamentu Wyznań MSWiA, zgodnych z
zasadą równości obywateli wobec prawa, nie przewidziano karalności obrazy uczyć
niewierzących w sprawach religijnych. Zgodnie z intencjami twórców ustawy o
systemie oświaty z 1991 r. wychowanie i nauczanie ma respektować chrześcijański
system wartości. Zwłaszcza ten system wartości powinni też szanować nadawcy
radiowi i telewizyjni.
Miarą neutralności światopoglądowej państwa jest stopień finansowania
wyznań. W Polsce w budżecie na rok 2002 na dotacje i subwencje dla wyznań przeznaczono
95,719 mln zł, w 2003 r. - 84,54 mln zł, a w 2004 r. - 78,3 mln zł. Poza tym
wydatki na rzecz Kościołów ukryte są w innych pozycjach budżetowych. Od 1999 r.
państwo wspiera finansowo studentów 28 katolickich seminariów duchownych,
papieskich wydziałów teologicznych, instytutów itp. W 2004 r. wydano na ten cel
kwotę 4,25 mln zł. Katolicki Uniwersytet Lubelski otrzymał wówczas na
działalność dydaktyczną 10,55 mln zł, a na wsparcie studentów
- 1,1 mln zł. Papieska Akademia Teologiczna w Krakowie dostała w 2004
r. 66,71 mln zł na działalność dydaktyczną i 830 tys. zł na pomoc materialną
dla studentów. Są to placówki kształcące przede wszystkim na potrzeby Kościoła
katolickiego, których głównym zadaniem jest katolicka formacja adeptów. Państwo
w całości utrzymuje mające w istocie charakter wyznaniowy Chrześcijańską
Akademię Teologiczną oraz Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Finansuje
także naukę religii w szkołach, zatrudniając 42,77 tys. katechetów. Jest
to przy tym nie obiektywna nauka o religiach czy światopoglądach, lecz
katechizacja –
przekaz specyficznych treści danego wyznania, przyjmowanych na wiarę.
Państwo finansuje zatem realizację podstawowej misji religijnej Kościoła.
Podobnie jest w resortach siłowych. W strukturach MON jest zatrudnionych 173
kapelanów wojskowych, na których budżet wydaje rocznie 6,8 mln. zł. W BOR
pracuje trzech kapelanów katolickich, którym rocznie wypłacono świadczenia na
kwotę 160 tys. zł brutto. Straż graniczna zatrudnia 16 kapelanów czterech
wyznań, którzy w ostatnim roku kosztowali budżet 909 tys. zł, a w Państwowej
Straży Pożarnej pełni misję 16 księży, którym w 2004 r. wypłacono 545 tys. zł.
Państwo wspiera wyznania także pośrednio, w stopniu, o którym mogą
jedynie marzyć inne organizacje pozarządowe. Tzw. ulga kościelna pozwala
podatnikom bez ograniczeń przekazać swój dochód na działalność
charytatywno-opiekuńczą Kościołom katolickiemu i prawosławnemu. Te mają aż dwa
lata, aby rozliczyć się z uzyskanych środków. Kościoły są zwolnione od podatków
z tytułu działalności niegospodarczej. Natomiast dochody z działalności
gospodarczej nie podlegają
opodatkowaniu, o ile zostaną przeznaczone na tak ogólnie określone cele
jak: kultowe, kulturalne, naukowe, oświatowo-wychowawcze lub punkty
katechetyczne. Kościoły mają także szerokie zwolnienia w zakresie podatku od
nieruchomości.
Konfesjonalizacja państwa jest szczególnie widoczna w sferze obyczaju
politycznego. Ten trudno poddaje się generalnym regułom zawartym w konstytucji
oraz w ustawie o gwarancjach wolności sumienia i wyznania, tym bardziej że nie
gwarantuje ich bezpośrednio żadna sankcja. Nie do pogodzenia z zasadą
bezstronności władz publicznych był zwłaszcza udział prezydenta w 2000 r. w narodowej pielgrzymce do
Rzymu w ramach obchodów Roku Jubileuszowego, pomijając już uczestnictwo głowy
państwa oraz liczących się kandydatów na urząd prezydencki w tegorocznych
uroczystościach w katedrze wawelskiej podczas ingresu jednego z metropolitów
katolickich. W ramach polskiego życia publicznego mieści się patronat prezesa
Trybunału Konstytucyjnego nad konferencją naukową o orientacji konfesyjnej,
organizowaną przez KUL. Minister rolnictwa podczas jasnogórskich dożynek we
wrześniu 2004 r. tłumaczył rolnikom korzyści członkostwa w UE ze szczytu
częstochowskiego sanktuarium. Na arenie międzynarodowej polski rząd
konsekwentnie popierał postulaty Stolicy Apostolskiej zamieszczenia odwołania
do Boga czy do dziedzictwa chrześcijańskiego w traktacie konstytucyjnym Unii.
Nagminny stał się udział lokalnych włodarzy, nie prywatnie, lecz w majestacie
ich władzy, w nabożeństwach podczas świąt narodowych lub asysta podczas
wizytacji kanonicznej parafii. Tego rodzaju zachowań nie da się tłumaczyć tylko
osobistą pobożnością. Ich motorem jest zapewne pragnienie uzyskania poparcia wpływowego
środowiska kościelnego, być może prozelityzm związany z kompleksem
przynależności w przeszłości do partii komunistycznej. Daje o sobie
znać poczucie niedostatku społecznej, demokratycznej legitymacji władzy.
Bardziej dowartościowuje bycie prezydentem czy wójtem Dei gratia, niż bazowanie
na chwiejnym poparciu społecznym. Przyczyną opisanych zachowań jest wreszcie
zwykła niewiedza na temat obowiązywania zasady neutralności światopoglądowej
państwa oraz jej wykładni.
Neutralność, a nawet pluralizm w dziedzinie światopoglądu to cechy obce
publicznej telewizji i radiu, mimo że instytucje te są finansowane z abonamentu
płaconego
przez odbiorców bez względu na wyznanie. W mediach dominuje Kościół
katolicki, stały się one wręcz jego narzędziem ewangelizacji.
"Ogólnonarodowa" histeria związana ze śmiercią Jana Pawła II to
przede wszystkim fakt medialny, a dopiero potem rzeczywistość społeczna.
Tymczasem postulaty środowisk laickich o dostęp do mediów publicznych zbywane
są niczym. Polskie media elektroniczne zamiast kształtować postawy odbiorców w
duchu poszanowania różnych wyznań i światopoglądów, spychają mniejszości
religijne i światopoglądowe do duchowego getta. Dominację katolicyzmu w
polskich mediach również odnotowuje Departament Stanu USA.
W państwie, które nie jest bezstronne wobec opcji światopoglądowych
społeczeństwa, musi dochodzić do naruszenia zasady równouprawnienia
wyznań. Obowiązuje reguła: kto silniejszy, ten lepszy. Do dziś wyznania
nierzymskokatolickie nie mogą się doczekać uregulowania swoich stosunków z
państwem na zasadach określonych w konstytucji, czyli zawarcia stosownych umów
z rządem i na ich podstawie uchwalenia ustaw. Nauczanie religii w szkole jest
uzależnione od spełnienia niekonstytucyjnego wymogu ministra edukacji zgłoszenia
się co najmniej siedmiorga dzieci na naukę danego wyznania. Poza Kościołem
katolickim mogą temu sprostać jedynie Kościół prawosławny na Podlasiu oraz
Kościół ewangelicko-augsburski na Śląsku Cieszyńskim. W rezultacie dzieci
różnowiercze
niejednokrotnie uczęszczają na naukę religii katolickiej. Kościół
prawosławny od 14 lat nie może uzyskać własności należących do państwa 23
cerkiewek pounickich, użytkowanych przez blisko 45 lat. Kościół katolicki zaś w
majestacie prawa nabył w 1989 r. własność ok. 100 prawosławnych cerkwi
przejętych po 1945 r. Gdy prawosławny metropolita Sawa złożył w tej sprawie
wniosek do TK, w rozpatrzeniu sprawy brał udział sędzia podlegający wyłączeniu
z mocy prawa, a prezes TK skrócił bezprawnie minimalny termin wyznaczenia rozprawy.
Nic dziwnego, że po przegraniu sprawy prawosławni wnieśli skargę do Trybunału
Praw
Człowieka w Strasburgu, zarzucając Polsce m.in. naruszenie prawa do
sprawiedliwego procesu. Z kolei Okręg Gdański Kościoła Chrześcijan Baptystów
musiał czekać blisko trzy i pół roku na rozpatrzenie przez TK swej skargi
konstytucyjnej. Małe Kościoły - kalwini, metodyści, baptyści i adwentyści -
muszą ponosić koszty notarialne w postępowaniu regulacyjnym. W skrajnym
przypadku, jak w Gdańsku, miało miejsce nawet inwigilowanie wyznań
mniejszościowych przez policję. Faktyczną pozycję wyznań we współczesnej Polsce
oddaje zatem przepis konstytucji marcowej z 1921 r.: "Wyznanie
rzymskokatolickie jako religia przeważającej większości narodu zajmuje naczelne
stanowisko wśród równouprawnionych wyznań".
Współczesną Polskę można określić jako państwo quasi-wyznaniowe.
Pierwiastek konfesyjny od zarania wpisany był w ustrój III RP. Walnie
przyczynił się do tego pontyfikat Jana Pawła II, ale także słabość świeckich
elit, ich koniunkturalizm polityczny czy instrumentalny stosunek rządzących do
obowiązującego prawa. Kontrowersje związane z zachowaniem neutralności
światopoglądowej państwa nie są zatem sporem akademickim, nie wynikają tylko z
dążenia do zagwarantowania wolności sumienia i wyznania w możliwie najszerszym
zakresie lub ze starania o ograniczenie wpływu Kościoła w sferze polityki, jako
organizacji pozbawionej w tym zakresie legitymacji demokratycznej. Wiążą się
przede wszystkim z urzeczywistnieniem idei Rzeczypospolitej jako państwa
prawnego, dobra wspólnego wszystkich obywateli.
Paweł Borecki
Autor jest doktorem prawa, pracownikiem Katedry
Prawa Wyznaniowego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego
„FAKTY I MITY” nr 7, 23.02.2006 r. KOMENTARZ NACZELNEGO
ZIOBRO, RATUJ
Z całego rządu najbardziej lubię ministra Ziobrę. Widać, że facet się stara, pracuje za trzech, chce coś zmienić. Nie jak np. minister Religa, który już nazajutrz po nominacji przestał mówić o reformie służby zdrowia. Uznał widać, że sama jego obecność na ministerialnym fotelu wystarczy za całe programy naprawcze.
Popieram Ziobrę w jego konflikcie z sędziami. Młody minister odważył się głośno powiedzieć to, o czym połowa pozwanych i powodów w tym kraju wiedziała od dawna – sędziowie są omylni! Ich prawomocne wyroki bywają błędne, często nawet skandalicznie fałszywe i krzywdzące; nieoparte na rozumowych i faktograficznych przesłankach; wydane z naruszeniem prawa. Na szczęście minister Ziobro zrobi z sędziami porządek – doceni dobrych i potępi złych, napuści jednych na drugich, sprowokuje do donosicielstwa. Dzięki temu, że każdy będzie patrzył każdemu na akta – błędne orzekanie skończy się jak mieczem Temidy odciął. Taki przynajmniej Ziobro ma plan, wspólny zresztą dla wszystkich ministrów z PiS. A propos – mam dla Pana Ministra informację, która powinna zagotować jego prawnicze jądra. Sam zachodzę w głowę, jakich on tu może użyć ciężkich słów, skoro o domniemanym nakłanianiu policjanta do skorygowania zeznań, czego miał się dopuścić jeden z sędziów z Białegostoku, powiedział: „Niebywały skandal!”. To, co teraz ja ujawnię, ma spowodować co najmniej: powołanie komisji sejmowej, Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu oraz kontrolę komisarzy unijnych. O powołaniu Instytutu Pamięci Sędziowskiej i czystce w kadrach – nie wspomnę. Otóż, Panie Ministrze, polscy sędziowie bywają nie tylko głupi i niedouczeni (nie wszyscy) – te dwie cechy są w Polsce tak powszechne, że właściwie należałoby je uznać za narodowe i przejść nad nimi do porządku dziennego, tym bardziej że nie podważają one rzeczy w tym przypadku najważniejszej – bezstronności orzekającego, a nawet wręcz przeciwnie, gdyż jego głupota i nieuctwo może pogrążyć po równo każdą ze stron. Śpieszę donieść, Panie Ministrze Ziobro, że polscy sędziowie bywają KLERYKAŁAMI. I to często! Ta niedzisiejsza postawa wpływa na ich wyroki i orzeczenia, z których wyłazi STRONNICZOŚĆ – najcięższy grzech każdego sędziego. Nie tylko zresztą jego. Stronniczymi ze względu na swój klerykalizm są też np. lekarze, którzy nie chcą przerywać ciąż powstałych w następstwie gwałtów lub wykonywać badań prenatalnych. Tak jak Temida jest ślepa, tak sądy nie mogą mieć względu na osądzane osoby – ich światopogląd, religię, zamożność, rasę itp. Bez tego cała idea niezależności i niezawisłości trzeciej władzy jest fikcją.
Po rozmowie z naszymi adwokatami, oceniliśmy w redakcji, że co najmniej 8 z ponad 20 spraw sądowych, które różni ludzie (głównie księża) lub instytucje wytoczyły do tej pory „Faktom i Mitom” – rozpatrują sędziowie klerykałowie. Stwierdzamy tak obiektywnie, nie na podstawie niekorzystnych dla nas wyroków, lecz ich uzasadnień oraz postawy orzekających. Pozwy przeciwko nam dotyczą najczęściej ochrony dóbr osobistych i obrazy uczuć religijnych. Oto parę przykładów:
W 2003 roku przedrukowaliśmy z Internetu fotomontaż: obraz Matki Boskiej Częstochowskiej z twarzą Jolanty Kwaśniewskiej jako Marii i twarzą Jana Pawła II na miejscu oblicza Jezuska. Na to obudził się jakiś obrażony chłop z Gdańska i przysłał nam pozew. Wygrał w dwóch instancjach 10 tys. zł dla Caritasu plus koszty sądowe. Teraz ciekawostka: fotomontaż ukazał się na ostatniej stronie „FiM” pod hasłem: „Świętuszenie”. Natomiast sądy obu instancji w dwóch uzasadnieniach przekręciły ten wyraz na „Świntuszenie”; po czym odniosły to do świństwa i świni, a tę... do Matki Boskiej. Wyrok jest prawomocny. Przytoczę najciekawsze fragmenty jego uzasadnienia: „Miejsca, w których znajdują się obrazy Madonny z Dzieciątkiem, są uznawane przez katolików za miejsca święte, a jej wizerunki obdarowywane są koronami. Wierzący modlą się do obrazów i doznają cudownego wysłuchania swoich modlitw. Powyższy stan faktyczny Sąd ustalił na podstawie powołanych powyżej dowodów...”. Wreszcie mamy dobrych, wierzących sędziów. A poza tym, facet ma DOWODY NA CUDA! Nuże, dawać go do procesu Wojtyły! Sędzia o staropolskim nazwisku Apostolidis na koniec daje instrukcję pieniaczom: „Z powodu wykorzystania wizerunku głowy państwa oraz małżonki głowy państwa publikacja niniejsza może być znieważająca zarówno dla osób wierzących, jak i niewierzących”.
A teraz fragment uzasadnienia z apelacji: „Każde zniekształcenie, naruszenie integralności wizerunku objętego czcią religijną, poprzez wprowadzenie do niego elementów obcych, może naruszyć uczucia przedstawicieli tej religii”. Za „elementy obce” sędzina Elżbieta Strelcow uznała tu twarze powszechnie szanowanych – Jolanty Kwaśniewskiej oraz JPII – i słusznie. Ale skąd sędzina wie, jak naprawdę wyglądają wizerunki Marii i Jezusa, skoro wyklucza ich podobieństwo do dwóch świętych osób z Polski rodem? A jeśli chodzi jej o naruszenie czci konkretnych wizerunków – jak też napisała – to czyż nie jest to sądowa obrona antychrześcijańskiego kultu obrazu bóstwa? Jest. Choć Pani Ela bardzo chciała obronić wartości chrześcijańskie.
Podobnymi opisami oczywistych błędów, klerykalnych zachowań i fragmentów uzasadnień mógłbym zapełnić resztę tego numeru „FiM”. Na przykład sędzina w sprawie z powództwa prałata Ryszarda O. nie wzięła pod uwagę zeznań naocznego świadka, który pracował na plebanii przy rozdziale darów z zagranicy i mieszkał naprzeciwko kościoła. Inny sędzia napisał, że nasz tygodnik ma charakter antyklerykalny, więc nie może podawać obiektywnej prawdy nt. kleru. Dwóch sędziów dziękowało na sali sądowej duchownym za to, że zechcieli się „osobiście fatygować” na rozprawę. Większość takich kapturowych procesów kończy się kilkudziesięciotysięcznymi nawiązkami, zwykle na Caritas, i – niewiele tańszymi – przeprosinami w ogólnopolskich pismach. Gnębią nas również klerykalni prokuratorzy, często za to, że żądamy od nich ścigania duchownych przestępców, np. nakazują stawić się na końcu Polski na przesłuchanie nie tylko autorom tekstów, ale również mnie lub moim zastępcom.
Mam nadzieję, że minister Ziobro położy kres temu rażącemu bezprawiu i niesprawiedliwości w podległym mu sektorze oraz rozliczy nieuczciwych podwładnych w imię konstytucyjnej równości obywateli oraz bezstronności sądów. Amen.
Niedawno zatrudniłem jednego z najlepszych adwokatów w Polsce (najlepszy w Łodzi w rankingu „Rzeczpospolitej”), który już wygrał dwie sprawy dla „FiM”. Kilka skarg skierowaliśmy do Trybunału w Strasburgu. Jednak z powodu wypłaty wielkich odszkodowań po klerykalnych wyrokach łódzkich sędziów nasze wydawnictwo znalazło się w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Jestem jednak zdeterminowany, aby ratować gazetę. Postanowiłem dofinansować firmę z zysków ze sprzedaży książki z moimi komentarzami. Proszę wszystkich, których na to stać, o jej zakup.
Jonasz
"FAKTY
I MITY" nr 7, 23.02.2006 r.
PRAWDZIWYCH POLAKÓW ROZMOWY
Tysiąc razy albo i więcej Radio Maryja powinno zostać zdelegalizowane za szerzenie nienawiści religijnej, narodowościowej, etnicznej, politycznej. Nie zostało z powodu strachu kolejnych ekip rządzących. No więc teraz rozgłośnia Rydzyka będzie delegalizować innych. Niewykluczone, że zacznie od nas. Krasnoludki mówią, że już zaczęła!
Każdy, kto choć kilka razy w życiu słuchał audycji toruńskiej rozgłośni i choć raz jedyny trzymał w ręku Kodeks karny, potrafi wskazać paragrafy, które radio ojca dyrektora rażąco naruszyło i narusza. Niby grożą za to grzywny, a nawet więzienie. Niby...
Tymczasem w pewnym toruńskim budynku takie oto tajne i ciche „prawdziwych” Polaków rozmowy toczyły się kilka dni temu...
Chór rządowy: – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Maryja!
Rydzyk: – Dobra, dobra... Teraz i na zawsze... musimy skończyć z tak zwaną wolnością niektórych mediów. Zapamiętajcie sobie, że w tym kraju nie będzie wolności dla wrogów wolności!
Marcinkiewicz: – Już gdzieś to słyszałem... Czy to nie cytat z Hitlera?
Rydzyk: – Nieważne. Ważne, że celny. Panowie, oczekuję propozycji, a później działań!
Marcinkiewicz: – Tylko problem w tym, że mamy konstytucję gwarantującą...
J. Kaczyński: – Zamknij się! Konstytucję można zmienić. Co nie, bliźniak?
L. Kaczyński: – Jasne. Już pracujemy nad nowelizacją, tylko że to długa droga.
Rydzyk: – Dla mnie za długa. Oczekuję natychmiastowych działań. Powiedziałem: natychmiastowych! Choćby taki „Fakt”... Robi prowokację i ośmiesza przed całą Polską mnie i ministra rolnictwa. A wy nic nie robicie.
Dorn: – Jak to nic? Niezwłocznie, to znaczy w ciągu miesiąca, wyjdzie ustawa zabraniająca pismakom takich prowokacji. Będziemy światowymi prekursorami prawdziwej, bo podwójnej wolności słowa. Takiej, że pisać będzie wolno, ale to, co będzie wolno. Tak jak sobie tego życzyłeś, ojcze, na łamach „Naszego Dziennika”.
Rydzyk: – I za to cię właśnie, Ludwiś, lubię. A na ten przykład z „Faktami i Mitami” co zrobimy? A dokładniej: kiedy raz na zawsze zamkniemy im mordy w imię Zbawiciela?
Ziobro: – W tej materii, drogi ojcze, proszę łaskawie spuścić się na mnie...
Rydzyk: – Słucham???
Ziobro: – To znaczy zdać się na mnie. Wynalazłem taki oto modus operandi: co tylko łobuzy napiszą i wydrukują, to do sądu. Dziesięć numerów tego szmatławca – dziesięć spraw sądowych. Albo i dwadzieścia. Sto numerów – dwieście spraw. Nawet jak się pomylą w prognozie pogody – pod sąd!
Rydzyk: – A co, jak powygrywają?
Ziobro: Wielebny ojcze, kto w tym kraju jest ministrem sprawiedliwości?
Rydzyk: – No niby ty...
Ziobro: – A komu podlegają sędziowie i prokuratorzy?
Rydzyk: – Zuch chłopak, to lubię...
L. Kaczyński: – A w dodatku to ja i tylko ja mianuję sędziów, więc...
Rydzyk: – Cicho! Czy wysłaliście stosowne dyrektywy?
Ziobro: – Natychmiast po wyborach. Już mamy plony. Na przykład ten odszczepieniec Jonasz napisał, że Ziemia krąży wokół Słońca.
Rydzyk: – Przecież krąży...
Ziobro: Może i tak, ale gość jest humanistą i nie potrafił tego udowodnić przed sądem. Czyli nierzetelność dziennikarska, brak dowodów, a więc dwadzieścia tysięcy do zapłaty. Dobrze to porachowałem, ojcze: tu dwadzieścia tysięcy, tam trzydzieści i wykończymy gada i to jego piśmidło.
Rydzyk: – W majestacie prawa?
Ziobro: – Jak najbardziej.
Rydzyk: – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Maryja zawsze dziewica.
Oczywiście, powyższa rozmowa nie mogła się nigdy nie odbyć. Przecież nie w kraju prawa. Tak naprawdę jest tylko projekcją wyobraźni piszącego te słowa. Ale czy chorej wyobraźni? Wydarzenia ostatnich tygodni wskazują, że w taki właśnie sposób obecna jedynie słuszna władza postanowiła wykończyć wolne, acz cholernie niewygodne media. Sposób tyleż prosty, co skuteczny, a opatentowany w USA w latach 50.
Przez blisko sześć lat istnienia „FiM” szczyciliśmy się tym, że do sądów chodziliśmy sporadycznie, a procesy najczęściej wygrywaliśmy. Było ich może z pięć. Teraz niemal nie ma tygodnia, żeby listonosz nie przyniósł jakiegoś pasztetu. Do tej pory było tak, że jeśli napisaliśmy źle o osobniku X, ujawniając na przykład jego korupcyjne układy, to taki X milczał przerażony. Ale nie teraz. Z moich danych wynika, że obecnie jest inaczej. Teraz do pana X telefonuje adwokat Y i mówi: – Proponuję panu złożenie pozwu przeciw „FiM” i gwarantuję w stu procentach, że wygramy. Takich kurialnych adwokatów, którzy sami sobie wyszukują klientów, jest co najmniej trzech. Znamy ich nazwiska i nazwiska ich patronów.
W jurysdykcji funkcjonuje termin „zbrodnie sądowe”, który to termin dotyczył sędziów ferujących wyroki w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Historia zatoczyła koło...
Marek Szenborn
„FAKTY I MITY” nr 8, 02.03.2006 r. ŻYCIE PO RELIGII
MĘCZENNIK ZA ŚWIECKOŚĆ
We Włoszech trwa dramat sędziego, którego skazano na karę więzienia za... posłuszeństwo wobec konstytucji.
Sprawę można by uznać za zabawną, gdyby nie fakt, że ktoś może stracić pracę i pójść za kratki. I to gdzie? W kraju uchodzącym za cywilizowany i praworządny; kraju, który od lat należy do Unii Europejskiej!
Chodzi o sprawę sędziego Luigi Tostiego, o której już wspominaliśmy, a która ma swój ciąg dalszy. Sędzia Tosti odmówił prowadzenia rozpraw sądowych w salach, w których wisi krucyfiks. Problem polega na tym, że krzyż wisi we wszystkich takich pomieszczeniach – jak Republika Włoska długa i szeroka – zgodnie z rozporządzeniem faszystowskiego ministra Rocco z 1926 r. Sędzia uważa, że rozporządzenie to jest od dawna nielegalne, bo konstytucja demokratyczna z 1947 r. mówi, że „wszyscy obywatele są równi przed prawem, bez rozróżnienia na płeć, rasę, język i wyznawaną religię”. Nie ma wątpliwości, że powieszenie krzyża na ścianie budynku publicznego wyróżnia jedną z religii. Inni sędziowie mieli jednak odmienne zdanie – za podniesienie ręki na krucyfiks postanowili wsadzić kolegę Tostiego za kratki na siedem miesięcy i na rok zawiesić w prawie wykonywania zawodu.
Próbowano nawet dojść z nim do porozumienia, proponując zdejmowanie krucyfiksu za każdym razem, kiedy będzie zasiadał do rozprawy. Sędzia odmówił jednak przyjęcia takiej łaski. Stwierdził, że nie chodzi tylko o niego, ale o zasady i miliony innych niekatolików. Wiszący krzyż czyni z nich obywateli drugiej kategorii.
Odmowa Tostiego ma wymiar symboliczny – może ona poruszyć miliony zwolenników świeckości państwa w Europie. Podobnie jak kiedyś słynna Rosa Parks – murzyńska kobieta, która usiadła w autobusie na miejscu zarezerwowanym dla białych. Za to „przestępstwo” została ukarana aresztem i karą grzywny. Jednak jej odmowa ustąpienia miejsca przedstawicielowi rasy panów doprowadziła po kilku latach pokojowych walk i protestów do zniesienia segregacji rasowej w USA. Być może odważny sędzia doprowadzi do zakończenia segregacji światopoglądowej w wielu krajach Europy. Może i u nas znajdą się np. odważni nauczyciele i uczniowie, którzy odmówią przebywania w klasach ozdobionych krzyżami, a żołnierze – uczestnictwa w obowiązkowych często mszach...
Póki jeszcze nie przyszedł w Polsce czas na świecką rewolucję, podpiszmy apel do premiera Berlusconiego, popierając postawę sędziego Tostiego i domagając się zaprzestania prześladowań wobec odważnego prawnika. List, podpisany już przez tysiące osób i organizacji, można znaleźć pod adresem internetowym: http://brightsfrance.free.fr/tostiliste.htm.
Marek Krak
"FAKTY
I MITY" nr 14, 12.04.2007 r.
NA CZAS WIELKOPOSTNYCH REKOLEKCJI W
LICZNYCH PUBLICZNYCH PODSTAWÓWKACH I GIMNAZJACH PRZESTAJE OBOWIĄZYWAĆ
KONSTYTUCJA
Regulacje dotyczące rekolekcji wydane przez ministra A. Stelmachowskiego w 1992 r. pozwalają na dowolną interpretację obowiązków nauczycieli. Na ich podstawie można im, niestety, nakazać pójście do kościoła i pilnowanie małolatów.
Według naszej wiedzy, cały jego wkład w wydanie tego bubla legislacyjnego polegał na splagiatowaniu innego dokumentu – instrukcji, którą spłodził w sierpniu 1990 r. ówczesny minister edukacji w rządzie Tadeusza Mazowieckiego – profesor Henryk Samsonowicz. Przewidywała ona, że nagle, od pierwszego września 1990 r., w szkołach pojawią się katecheci. Obserwatorom od razu wydało się podejrzane tempo przygotowania i opracowania kwitów, nikt też nie potrafił wskazać podstawy prawnej wydania owej instrukcji.
Wątpliwości te potwierdził Trybunał Konstytucyjny. W swoim wyroku z 30 stycznia 1991 r. uznał ministerialną instrukcję za nieobowiązującą. Na ponad dziesięciu stronach maszynopisu jedenastu profesorów prawa wymienia akty, które złamał minister Samsonowicz.
Należy postawić wobec tego pytanie: dlaczego ten wybitny historyk, były rektor Uniwersytetu Warszawskiego, zdecydował się na wydanie owego knota?
W sytuacji totalnego oblężenia i braku efektów reform Balcerowicza najbliżsi współpracownicy premiera Mazowieckiego zaczęli szukać sposobu na przetrwanie. Wielu z nich wypatrywało także poparcia dla jego kandydatury w zbliżających się wyborach prezydenckich. W swojej naiwności takie tuzy polityki jak Aleksander Hall czy Kazimierz Michał Ujazdowski wymyślili, że parasol ochronny nad rządem rozciągnie Kościół rzymskokatolicki. Nie chcieli jednak iść do prymasa z pustymi rękami. Wymyślenie podarunku było jednak niezwykle trudne. W końcu życzenia Kościoła w sprawach finansowych załatwił półtora roku wcześniej premier Rakowski. Jedyną rzeczą, którą można by zachęcić hierarchię do powstrzymania ataków na rząd Mazowieckiego, okazała się nauka religii w szkołach. Późną wiosną 1990 r. w Ministerstwie Edukacji Narodowej zaczęły się prace nad stosownymi aktami prawnymi. Toczyły się one w tak głębokiej tajemnicy, że nie wiedzieli o nich pozostali ministrowie. Co tam oni – nie wiedział o tym sam Kościół! Gdy w sierpniu 1990 r. biskupi dostali projekt ministerialnej instrukcji, zawyli z radości. Państwo nie dość, że przejmowało koszty katechezy na swoje barki, to jeszcze zrezygnowało z wszelkiej kontroli programów nauczania, podręczników czy kwalifikacji nauczycieli religii. To się nie mieściło (i nie mieści!) w standardach żadnej szkoły publicznej. Na czas rekolekcji normalne zajęcia w szkołach miały być zawieszane. Żyć, nie umierać! W zamian za ten niezwykły i niespodziewany prezent prymas Józef Glemp obiecał względną neutralność Kościoła w trakcie kampanii prezydenckiej.
Jak zwykle naiwni politycy uwierzyli w te bajki. Biskupi i proboszczowie masowo nawoływali do głosowania na Lecha Wałęsę. Niektórzy pozwalali sobie dodatkowo na miotanie pod adresem darczyńcy Mazowieckiego obelg w stylu: Żyd, mason, pseudokatolik, przyjaciel komunistów. Dla obserwatorów sceny politycznej takie postępowanie Kościoła nie było niczym nowym. Wcześniej w podobny sposób sam załatwił się wspomniany już premier M.F. Rakowski. Nauczka, jaką Kościół dał temu wybitnemu politykowi lewicy, niczego elit nie nauczyła.
Premier przegrał wybory i w Belwederze zamieszkał Wałęsa.
Prezentu Kościół już nie dał sobie odebrać. Należy jednak wspomnieć, że przez ponad rok lekcje religii odbywały się w publicznych szkołach na dziko. Także rekolekcyjne ferie nie miały żadnej podstawy prawnej. Na nowo zalegalizował ów proceder wspomniany Andrzej Stelmachowski.
Reprezentanci Kościołów mniejszościowych (jak to bywa w państwie prawa respektującym zasadę równości) o planach ufundowania przez rząd lekcji religii i dodatkowych ferii dowiedzieli się przez przypadek.
Nie wiemy, czy w swojej bezczelności, czy raczej ignorancji reprezentanci Kościoła podczas prac nad konkordatem zapomnieli wpisać do jego tekstu gwarancji zwolnień małolatów z lekcji w trakcie rekolekcji. Przypomnijmy, że owe ferie zapisane są w najniższym rangą akcie prawnym, czyli rozporządzeniu. Wystarczy jeden podpis ministra i dodatkowe ferie dla katolików znikają ze szkolnego kalendarza. Skończy się wymuszanie udziału nauczycieli w mszach świętych, do przeszłości przejdzie też stres rodziców, którzy nie wiedzą, co się dzieje z ich dziećmi po rekolekcjach. Marzenia...
MiC
"FAKTY
I MITY" nr 20, 24.05.2007 r.
TRYBUNAŁ OCENI OCENĘ
Kolejne pomysły dyskryminujące uczniów niekatolików w polskich szkołach
publicznych, np. wliczanie stopnia z religii do średniej ocen, wzbudzają liczne
protesty, m.in. RACJI Polskiej Lewicy.
Partia uważa, że umieszczenie stopnia z religii na ogólnym świadectwie szkolnym jest sprzeczne z prawem, i przypomina wymianę korespondencji na ten temat z Ministerstwem Edukacji.
W piśmie z 5 stycznia 2006 roku ministerstwo powołało się na rozporządzenie z 14 kwietnia 1992 roku w sprawie warunków i sposobu organizowania nauki religii lub etyki, które przewiduje zapis oceny na świadectwie szkolnym. Jednak lekcje etyki są organizowane jedynie w bardzo niewielu szkołach (ułamek procenta). Oznacza to, że w większości przypadków uczniowie nieuczęszczający na lekcje religii mają na świadectwie kreskę. A takie świadectwo, zwłaszcza ze szkół zawodowych, jest dokumentem poświadczającym kwalifikacje, a więc dokumentem okazywanym osobom trzecim, np. pracodawcy. Na tej podstawie RACJA uznała, że umieszczenie na dyplomie informacji, iż uczeń nie uczęszczał na lekcje religii, może być naruszeniem art. 53 Konstytucji RP, który zapewnia prawo do zachowania milczenia w kwestii światopoglądu i przekonań religijnych, a także prywatności, a więc pogwałceniem art. 8 Europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności.
Wymienione uwagi przesłane zostały do ministra edukacji Romana Giertycha oraz do Parlamentu Europejskiego, choć – jak zaznaczono – „tym razem nie do Komisji Petycji, ponieważ jej przewodniczący, polski klerykał Marcin Libicki, nie zapewnia bezstronności”.
Rzeczniczka partii Teresa Jakubowska poinformowała o trwających konsultacjach z prawnikami, w tym konstytucjonalistami, w celu sporządzenia wniosku do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie zgodności opisanego przypadku z konstytucją.
Daniel Ptaszek
"FAKTY I MITY" nr 34, 30.08.2007 r. RACJONALIŚCI
RZECZNIK KOŚCIELNYCH PRAW
Podstawowym zadaniem strażaków jest udział w mszach świętych i innych
uroczystościach religijnych – pisały „FiM” w ub. roku, analizując regulaminy
Państwowej Straży Pożarnej. Co jednak z osobami niepodzielającymi panującej
wiary? Rzecznik Praw Obywatelskich nie dopatrzył się w tej sytuacji niczego
niestosownego.
Zarządzenie nr 5 Komendanta Głównego Państwowej Straży Pożarnej ze stycznia 2006 roku w sprawie ramowego regulaminu służby w jednostkach organizacyjnych Państwowej Straży Pożarnej oraz regulaminu musztry i ceremoniału pożarniczego w sposób wręcz kliniczny pokazuje, jakie są metody i środki, za pomocą których buduje się system państwa wyznaniowego w Polsce.
Zarówno inauguracja, jak i zakończenie roku akademickiego w szkołach straży pożarnej odbywają się z udziałem kapelana, który udziela błogosławieństw, składa życzenia i gratulacje. Podczas ślubowania połączonego z błogosławieństwem kapelan odczytuje tekst błogosławieństwa, a ślubujący kładą prawą
rękę na sercu i wypowiadają słowa: „Tak nam dopomóż Bóg”. Msze św. z udziałem strażaków odprawiane są z okazji świąt państwowych oraz Dni Strażaka, ślubowania, wręczenia sztandaru, obchodów jubileuszy, promocji, świąt kościelnych. Pododdziały strażaków uczestniczą podczas odsłaniania pomników i tablic pamiątkowych, połączonych z ich święceniem przez kapelana. Poświęcany jest sprzęt pożarniczy i sztandar jednostki strażackiej. Poświęca się i błogosławi także strażnicę. Podczas tej uroczystości kapelan wręcza krzyż komendantowi strażnicy, który odbiera go, klęcząc na prawym kolanie.
Przy takim systemie klerykalizującym służby państwowe nie ma możliwości, żeby osoby bezwyznaniowe mogły funkcjonować, nie mówiąc już o awansie w strukturze zmilitaryzowanej Państwowej Straży Pożarnej. Oczywiście, o ile nie zaprą się swoich przekonań światopoglądowych. Zapisy wzmiankowanego zarządzenia wręcz zmuszają osoby bezwyznaniowe, które pracują lub zamierzają pracować w PSP, do uczestniczenia w obrzędach religijnych.
Dlatego też RACJA Polskiej Lewicy w piśmie z 21 marca 2007 roku do dr. Janusza Kochanowskiego, Rzecznika Praw Obywatelskich, wyraźnie i szczegółowo wskazała, jakie uregulowania zawarte we wzmiankowanym zarządzeniu dyskryminują osoby bezwyznaniowe, łamiąc art. 32 ust. 2 i art. 53 ust. 6 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej, jak również art. 14 Europejskiej konwencji praw człowieka i podstawowych wolności. Poinformowano również, że konfesyjny charakter Państwowej Straży Pożarnej uniemożliwia w niej służbę i awans osobom bezwyznaniowym.
Urząd Rzecznika Praw Obywatelskich nie tylko zignorował nasze uwagi, lecz podjął działania wskazujące, że sam zaangażował się w dalszą konfesjonalizację PSP. I tak Stanisław Trociuk, zastępca Rzecznika Praw Obywatelskich, w piśmie do Komendanta Głównego poprosił o rozważenie ewentualnej zmiany par. 137 ust. 9 wzmiankowanego zarządzenia. Miałby się w nim znaleźć zapis, że uroczystości patriotyczno-religijne dotyczą nie tylko trzech Kościołów (rzymskokatolickiego, prawosławnego i ewangelicko-augsburskiego), lecz również innych Kościołów i związków wyznaniowych legalnie działających w Rzeczypospolitej Polskiej. W związku z tym RACJA PL zwróciła się do Rzecznika Praw Obywatelskich o objęcie osobistym nadzorem naszego pierwotnego wniosku. Niestety, dyrektor Mirosław Wróblewski – działający z upoważnienia RPO – poinformował nas, że działania podjęte przez rzecznika są wystarczające oraz odrzucił twierdzenie RACJI PL o konfesyjnym charakterze Państwowej Straży Pożarnej. Świadczy to jednoznacznie, że zarówno rzecznik, jak i jego urzędnicy, w obawie przed Kościołem katolickim i jego politycznymi akolitami, nie wywiązują się z wypełniania zadań, do których zostali powołani.
RACJA Polskiej Lewicy przygotowała pismo, w którym wzywa Rzecznika Praw Obywatelskich do rezygnacji z pełnionej funkcji i odejścia ze sceny politycznej, razem z coraz bardziej degenerującym się układem politycznym, który wyniósł go na to stanowisko. Akceptując budowę w Polsce systemu państwa wyznaniowego, Rzecznik Praw Obywatelskich przestał stać na straży wolności oraz praw człowieka i obywatela.
Krzysztof Mróź
wiceprzewodniczący RACJI PL
Pamiętajcie: Antyklerykalizm
to obrona - WALKA - przed-, z KLERYKALIZMEM, czyli zawłaszczaniem państwa,
podporządkowywaniem społeczeństwa, jego kosztem, dla własnych (i pomocnych w
tym celu klerykałów) korzyści!
NIE DLA RELIGIJNYCH WPISÓW DO KONSTYTUCJI
EUROPEJSKIEJ: www.radicalparty.org/layeurope/form.php?lang=pl
PRAWO KATZA: LUDZIE
I NARODY BĘDĄ DZIAŁAĆ RACJONALNIE WTEDY I TYLKO WTEDY, GDY WYCZERPIĄ JUŻ
WSZYSTKIE INNE MOŻLIWOŚCI...
www.wolnyswiat.pl WBREW
ZŁU!!!
PISMO NIEZALEŻNE – WOLNE OD WPŁYWÓW
JAKICHKOLWIEK ORGANIZACJI RELIGIJNYCH, PARTII, UGRUPOWAŃ I STOWARZYSZEŃ ORAZ
WYPŁOCIN REKLAMOWYCH. WSKAZUJE PROBLEMY GOSPODARCZE, POLITYCZNE, PRAWNE,
SPOŁECZNE I PROPOZYCJE SPOSOBÓW ICH ROZWIĄZANIA
OSOBY ZAINTERESOWANE WSPARCIEM MOJEGO PISMA, MOICH DZIAŁAŃ PROSZĘ O WPŁATY NA KONTO:
Piotr Kołodyński skr. 904, 00-950 W-wa 1
BANK PEKAO SA II O. WARSZAWA
Nr rachunku: 74 1240 1024 1111 0010 0521 0478
Przy wpłatach do 800 PLN należy podać: imię i nazwisko, adres, nr PESEL oraz tytuł wpłaty (darowizna na pismo „Wolny Świat”). Wpłat powyżej 800 PLN można dokonać tylko z konta bankowego lub kartą płatniczą. ILE ZOSTAŁO WPŁACONE BĘDĘ PRZEDSTAWIAŁ CO 3 MIESIĄCE NA PODSTAWIE WYDRUKU BANKOWEGO (na życzenie, przy wpłacie od 100 zł, będę podawał jej wielkość oraz wskazane dane wpłacających).
Stan
wpłat do dnia 10.08.2008 r.: 0 zł.