Pole tekstowe: WOLNY ŚWIAT         

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


NR 4 [Ostatnia aktualizacja: 08.2009 r.]

 

 

SPIS TEMATÓW:

NA WSTĘPIE

1. PRZEMOC, AGRESJA

2. ZDROWIE

3. PRAWIDŁOWY ROZWÓJ DZIECI.

4. RÓŻNE

 

 

NA WSTĘPIE

 

MÓZG TO KOMPUTER, UMYSŁ TO JEGO PROGRAM

To bardzo trafna analogia, a główna różnica polega na świadomości ludzkiego umysłu-programu, i budowy mózgu-komputera, który się składa z wielu, elastycznie, wyrafinowanie połączonych „procesorów”.

Umysł ludzki ma m.in. krótko, średnio i długoterminowe zadania do wykonania, w różnym stopniu przeplatające się, wpływające na siebie. Jeśli ktoś zleci mu, poprzez myślenie o tym, planowanie, zadawanie się z bandytami, bandyckie postępowanie, to takie, długoterminowe zadanie umysł będzie realizował podpowiadając, inspirując co należy w osiągnięciu zamierzonego celu czynić. Podobnie będzie z truciem się narkotykami, nikotyną, alkoholem, niezdrowa żywnością, religijnością, zboczeniami, realizowaniem utopii.

Jeśli planowany będzie zdrowy, konstruktywny tryb życia, to taki cel umysł będzie starał się realizować. Stąd ogromnie ważny jest pierwszy okres życia, decydujące jakie wzorce, ideały otrzymamy na początku (uwzględniając wrażliwców, indywidualistów, przekorę, że nie każdy nadaje się do realizacji pozytywnego przekazu, że do wielu rzeczy trzeba dojrzeć itp.)

 

 

„NEWSWEEK” nr 18, 07.05.2006 r.

CZY CZUJESZ TO, CO JA CZUJĘ

Znaczna część naszego mózgu zajmuje się tym, co mają w głowach inni ludzie. Dzięki neuronom lustrzanym odbieramy i odczuwamy cudze emocje.

[Za pośrednictwem wyrazu czyichś oczu, mimiki, tzw. mowy ciała, intonacji głosu, zachowania, treści przekazu; Tak więc wygląd, postępowanie, zachowywanie się osób (np. nikotynizm, narkomania, alkoholizm, zboczenia, marginalne sposoby uprawiania seksu, religijność (obłęd), choroba psychiczna, tiki, nawyki, w tym grymasy (żucie gumy), wydawanie dźwięków itp. (również np. pety, smród trucizny nikotynowej, butelki, smród alkoholu, strzykawki, symbole religijne – są źródłem informacji o czyimś postępowaniu) stanowiących cząstkę, element, społeczeństwa nie jest tylko i wyłącznie czyjąś prywatną sprawą – skoro i w ten sposób wpływa się, negatywnie, na innych. – red.]

Empatia, czyli odbieranie i współodczuwanie cudzych emocji, nie ma nic wspólnego ze zdolnościami paranormalnymi. To umiejętność, którą posiedliśmy wszyscy, tylko nie wszyscy korzystamy z niej w jednakowym stopniu. Za to, że przejmujemy stres kolegi, który miał scysję z szefem, albo że na widok pająka na ręce innej osoby sami czujemy obrzydzenie, odpowiadają neurony lustrzane. (...)

W ludzkim mózgu też wykryto neurony lustrzane, a ściślej całą ich sieć. Naukowcy byli jednak zaskoczeni, kiedy okazało się, że rozpoznają nie tylko ruch, ale także intencje i emocje.

Doktor Marco Iacoboni z uniwersytetu w Los Angeles, autor wielu badań nad neuronami lustrzanymi, tłumaczy: - Jeśli widzisz, że rzucam piłkę, twój mózg symuluje tę czynność. Jeśli wyciągam rękę, jakbym chciał rzucić piłkę, masz w mózgu kopię tego, co chcę zrobić, czyli odczujesz moje intencje. I dalej, jeśli jestem zestresowany, twój mózg symuluje mój stres. Wiesz dokładnie, co czuje, bo ty czujesz to samo. Empatia włącza się automatycznie. [W tym dzięki własnym, podobnym doświadczeniom. A w przypadku ich braku dochodzi do symulacji, imitacji, odpowiednich symptomów. – red.]

(...) Ale wiadomo już, że identyfikowanie i odbieranie przez nas takich uczuć, jak onieśmielenie, duma, obrzydzenie, poczucie winy czy odrzucenia, jest możliwe dzięki neuronom lustrzanym, znajdującym się w części mózgu zwanej wyspą.

(...) empatia służy nie tylko do kontaktów się z światem, ale także do uczenia się świata. – System neuronów lustrzanych odpowiada za indywidualny rozwój i działa niemal od chwili narodzin. Dzięki temu dzieci mogą naśladować swoich opiekunów od pierwszych chwil życia – twierdzi dr Andrew Meltzoff z uniwersytetu w Waszyngtonie. Około ósmego tygodnia pojawia się u nich zdolność do takiego przetwarzania obrazu, dzięki któremu może odczytywać uczucia, pojawiające się na twarzach opiekuna. – We wczesnym dzieciństwie współodczuwanie emocji opiekunów jest jednym z najważniejszych sposobów utrzymywania kontaktu ze światem – mówi prof. Trzebińska. – Dzięki empatii z matką dziecko ma już swoje życie emocjonalne, co jest niezbędne do kształtowania się psychiki.

[Więc i z tego powodu b. ważne jest, by dzieckiem zajmowały się odpowiednie osoby. – red.]

(...) Empatia jest jednym z drogowskazów, pomagających orientować się w życiu, przewidywać działania innych ludzi, odczytywać ich intencje. Człowiek pozbawiony tej zdolności zachowuje się jak emocjonalny inwalida i raz po raz napotyka trudności w relacjach społecznych. (...)

Chodzi więc o to, by korzystać z empatii tylko wtedy, kiedy może być ona pomocą, a nie przeszkodą w życiu.

Jolanta Chyłkiewicz

 

 

 www.o2.pl | Sobota [04.07.2009, 17:04] 1 źródło

SPOCONY STUDENT SIEJE NIEPOKÓJ NA EGZAMINIE

Jego koledzy strach wyczuwają nosem.

Studenci przed wejściem na egzamin ustny wysyłają do siebie sygnały o nadchodzącym niebezpieczeństwie przez... pot. Badania potwierdzające komunikację przez zapach przeprowadzili naukowcy z Dusseldorfu - donosi newscientist.com

Im student bardziej przestraszony tym bardziej może liczyć, że jego zapach wzbudzi współczucie u innych żaków. Dowiedziono także, że jeżeli jeden ze studentów zacznie panicznie się bać i pocić, pozostali także nie będą mogli opanować niepokoju.

W niemieckim eksperymencie uczestniczyło 49 osób, które za godzinę podchodziły do ważnego egzaminu. Pod pachami studentów umieszczono wchłaniające pot wkładki. Drugie badanie przeprowadzono tuż po egzaminie.

Kolejną grupę studentów zaangażowano do wąchania pobranych próbek potu, monitorując jednocześnie reakcję mózgu na zapachy. Wyniki wskazały, że pot studentów zebrany przed egzaminem natychmiast pobudzał aktywność obszarów kory mózgowej, które odpowiadają za relacje między ludźmi i empatię.

Naukowcy uważają, że strach powoduje uwolnienie w organizmie substancji chemicznej, która automatycznie działa na osoby w bliskim otoczeniu. One także poczują lęk i obawy, ale również współczucie wobec osoby, która wysyła sygnały o niebezpieczeństwie. | AJ

 

 

 http://www.proekologia.pl/print.php?plugin:content.17558 | kwiecień 2009

Schizofrenia dotyka aż 400 tysięcy Polaków, cierpi na nią jedna na 100 osób. Jest bardzo demokratyczna: dotyka i profesorów uniwersytetu, i kloszardów. Występuje na całym świecie, bez względu na płeć, rasę i religię. Choruje na nią aż 50 milionów ludzi. W samych Stanach Zjednoczonych cierpią na nią 2 miliony Amerykanów, a każdego roku notuje się ponad 100 tys. nowych przypadków zachorowań. W Wielkiej Brytanii każdego roku schizofrenię rozpoznaje się u 7500 pacjentów. Codziennie na polskich oddziałach psychiatrycznych przebywa około 8770 osób z rozpoznaniem tej choroby. Ponad 90 proc. pacjentów cierpiących na schizofrenię jest stanu wolnego, nie ma dzieci, a większość badanych (69,7 proc.) mieszka z rodzicami lub jednym z rodziców. Atak schizofrenii może być jednorazowym epizodem, ale, niestety, najczęściej na jednym epizodzie się nie kończy. Około 30 procent pacjentów żyje ze schizofrenią długotrwałą, z częstymi nawrotami. Kolejne 30 procent ma nawroty co kilka lat. Co ważne, pomiędzy nawrotami choroby chorzy mogą funkcjonować normalnie. | niteczka21

 

 

"FAKTY I MITY" nr 39, 04.102007 r.

PISOFRENIA PARANOIDALNA

Na zaburzenia psychiczne cierpi w naszym kraju ok. 2,4 mln osób (1,5 mln dorosłych oraz 900 tys. dzieci i młodzieży, czyli w sumie dwukrotnie więcej niż w 1990 r.). Ze specjalistycznej opieki psychiatrycznej korzysta co 27 Polak (3,7 proc. populacji) (...).

Dominika Nagel

 

 

 

 

1. PRZEMOC, AGRESJA

 

 www.o2.pl | Piątek [05.06.2009, 12:21] 1 źródło

CO DZIEJE SIĘ W MÓZGU PSYCHOPATY

To często dobrzy sąsiedzi i mili ludzie.

Brak empatii, nieumiejętność odwzorowywania uczuć, słabsze odczuwanie bólu - to podstawowe cechy charakteryzujące psychopatów. Jak wynika z ostatnich badań psychopaci stanowią jeden procent społeczeństwa, 15 do 20 procent mieszkańców więzień i 15 procent osób uzależnionych. Psychopatami są osoby pozbawione uczucia empatii. Nie potrafią one odwzorowywać uczuć - twierdzi Monika Marczak z Uniwersytetu Warszawskiego. Traktują też instrumentalnie innych ludzi i zawsze wybierają krótszą drogę do osiągnięcia celu, nawet jeśli wiąże się to z podjęciem kroków moralnie nagannych. Źródło psychopatii tkwi w mózgu, a nie tylko w osobowości człowieka - twierdzi Monika Marczak. Naukowcy nie są pewni czy psychopatów należy leczyć. Twierdzą bowiem, że operacja mózgu wiązałaby się także ze zmianą osobowości. | TM

 

 

„WPROST” nr 1(1254), 07.01.2007 r.

PREHISTORIA PRZEMOCY 

W EPOCE KAMIENNEJ WOJNY POCHŁANIAŁY WIĘCEJ OFIAR NIŻ W CZASACH WSPÓŁCZESNYCH

Paleolit, najstarsza epoka kamienia, nie był złotą epoką pokojowego współistnienia ludzi. Okazuje się, że ludzie zaczęli toczyć wojny, kiedy tylko się pojawili. W Grimaldi we Włoszech archeolodzy odkryli szkielet dziecka sprzed 23-27 tys. lat z grotem zaklinowanym między kręgami kręgosłupa. Z jaskini San Teodoro na Sycylii pochodzą szczątki kobiety sprzed około 14 tys. lat z ułamkiem krzemiennego ostrza wbitym w kości miednicy. W Saint-Lizier we Francji, w warstwach datowanych na 13-8 tys. lat p.n.e., odkryto szczątki ludzkiego kręgosłupa z wbitym kwarcytowym ostrzem.

Do masakr i kanibalizmu dochodziło też na ziemiach, na których powstała Polska. Szczególnie interesujące są liczące 15 tys. lat szkielety 16 osób odnalezione w Jaskini Maszyckiej w Ojcowskim Parku Narodowym. Kości, wśród których zidentyfikowano szczątki co najmniej trzech mężczyzn, pięciu kobiet i dziecka, noszą ślady obłupywania i przeżuwania. Ofiary zostały prawdopodobnie zamordowane i pozbawione głów poza jaskinią. Archeolodzy przypuszczają, że dokonano masakry i konsumpcji ciał wrogów.

André Leroi-Gourhan, badacz kultur paleolitu, był zdania, że niezbędne do przeżycia polowania wymagały agresji - przemoc zawsze zatem była elementem ludzkiej natury. Biblia i najstarsze poematy są pełne historii krwawych starć, morderstw i podbojów. Zanim jednak nad Nilem, Eufratem i Tygrysem pojawiły się wielkie cywilizacje, wojna była już zakorzeniona w życiu człowieka. Piszą o tym prof. Jean Guilaine i Jean Zammit w książce "Le Sentier de la Guerre. Visages de la violence préhistorique". Uczeni podjęli próbę odtworzenia dziejów prehistorycznej przemocy.

Za jeden z najstarszych dowodów ludzkiej przemocy uważa się stanowisko 117 w Dżebel Sahaba w Sudanie. Przed 12-14 tys. lat pochowano tam co najmniej 59 osób. Między kośćmi szkieletów zachowały się fragmenty ostrzy, którymi zabito tych ludzi; niektóre szczątki noszą też ślady uderzeń i nacięć. W jednym z grobów znalazły się szczątki dwóch kobiet zabitych włóczniami i dwojga dzieci, których przyczyny śmierci możemy się jedynie domyślać. W innym grobie złożono dwoje dzieci zabitych uderzeniami w nasady czaszek. Podobne znaleziska pochodzą z mezolitu z Francji, Skandynawii, Europy Wschodniej i Afryki Północnej. Nad Dnieprem archeolodzy odkryli szkielety 19 osób, z których trzy na pewno zginęły od strzał.

 

WENDETA W NEOLICIE

Czy w okresie neolitu, kiedy większość ludzkich grup porzuciła koczowniczy tryb życia i rozpoczęła uprawę roli, przemoc się nasiliła? Wielu archeologów przypuszcza, że kiedy człowiek zaczął gromadzić dobra, zarzewiem konfliktu stało się pożądanie rzeczy bliźniego.

W Talheim w Badenii-Wirtembergii archeolodzy odkryli ślady masakry sprzed 7 tys. lat. W zbiorowym grobie pogrzebano ciała 34 osób, wśród których było aż 16 dzieci. Szkielety nosiły ślady licznych uderzeń i cięć. Współczesne techniki kryminologiczne pozwoliły ustalić, w jaki sposób zostały zadane ciosy. Mord w Talheim był szczególnie brutalny. Większość ofiar zaatakowano od tyłu, prawdopodobnie gdy uciekały. Następne ciosy zadano toporami i maczugami, gdy ofiary klęczały albo leżały. Często nad jedną osobą znęcało się kilku oprawców. Badania genetyczne wykazały, że ofiary były z sobą spokrewnione - być może chodziło o zemstę, która miała wyeliminować cały klan. Wśród ofiar nie było dzieci młodszych niż czteroletnie. Nie wiadomo, czy zostały uprowadzone, czy zamordowano je w innym miejscu.

W Asparn w Austrii odkryto szkielety 67 osób żyjących 5 tys. lat p.n.e., które doświadczyły podobnej przemocy. W Herxheim niedaleko Mannheim archeolodzy znaleźli fragmenty szkieletów co najmniej 300 osób, głównie czaszki rozbite uderzeniami kamiennych lub drewnianych narzędzi. Po śmierci ofiar czaszki oskalpowano, ale nie zwyczajną techniką polegającą na nacięciu skóry nad czołem; skóra została ściągnięta pasami.

Sztuka neolityczna odkryta w Hiszpanii znacznie częściej przedstawia sceny przemocy niż pokojowego życia. W społeczeństwach rolniczych walka pełniła równie ważną, a może nawet ważniejszą funkcję, niż wtedy gdy ludzie wykorzystywali agresywne instynkty do polowania. Przemoc stała się sposobem zdobywania pozycji społecznej. Przypuszczalnie w tym właśnie czasie pojawił się kult wojowników, który istniał przez całą starożytność i średniowiecze. Dowodem na to są strzały, które składano w grobach mężczyzn, aby podkreślić ich status wojowników.

Badania etnograficzne dowodzą, że wojny prowadzone przez społeczeństwa o niskim stopniu zaawansowania technologicznego pochłaniają więcej ofiar niż konflikty w rozwiniętych technologicznie częściach świata. W wojnach prowadzonych przez ekwadorskich Indian Jivaro ginęło aż 32,7 proc. populacji (59 proc. mężczyzn), a walki między niektórymi grupami z Papui-Nowej Gwinei kosztowały życie 15,5-18,6 proc. ludności (europejskie wojny w XVIII wieku pochłonęły 2 proc. populacji kontynentu).

 

GRY WOJENNE

W paleolicie przetrwanie ludzkich grup, sukces w polowaniu i obrona przed drapieżnikami były uzależnione od ściślej współpracy członków grupy. Utrata zbyt wielu młodych, zdolnych do polowania mężczyzn mogła się zakończyć katastrofą dla całej społeczności. Aby uniknąć sytuacji, w której nikt nie przetrwałby wojeny, wiele grup stosowało wojenne rytuały. Taki sposób prowadzenia wojen etnografowie obserwują u wielu prymitywnych społeczeństw. W walkach plemienia Baruya w Papui-Nowej Gwinei, gdzie krwawe konflikty są na porządku dziennym, obowiązuje żelazna zasada, że łucznicy, którzy mogliby bardzo przerzedzić szeregi wroga, utrzymują ściśle określony dystans. Często zamiast do starcia całych armii dochodzi do konfrontacji tylko dwóch wybitnych wojowników. Podobne "gry wojenne" znamy ze starożytności, przypominają one homeryckie pojedynki herosów pod Troją czy walkę biblijnego Dawida z Goliatem.

Jean Guilaine i Jean Zammit uważają, że innym sposobem znalezienia ujścia agresji bez narażania całego społeczeństwa mogło być składanie ofiar. Zrytualizowany akt przemocy nie zagrażał egzystencji grupy, bo liczba ofiar była ograniczona, pozwalał jednak rozładować agresywne instynkty i zaspokajał atawistyczny głód przemocy. Składanie rytualnych ofiar jest znane we wszystkich kulturach świata. Biblia mówi o wstrzymanej w ostatniej chwili ofierze, którą Abraham miał złożyć Bogu ze swego syna Izaaka; Homer w "Iliadzie" opisuje ofiarę z córki Agamemnona Ifigenii; Juliusz Cezar w dziele "O wojnie galijskiej" podaje przykłady ofiar składanych przez Galów; konkwistadorzy Corteza byli przerażeni rytuałami Azteków zabijających setki ofiar jednego dnia.

 

WPROST EXTRA 

WOJENNY TATUAŻ

Dowody prehistorycznej przemocy znajdujemy w paleolitycznej sztuce jaskiniowej. Mimo że większość malowideł na ścianach jaskiń przedstawia zwierzęta i sceny polowania, pojawiają się też sceny agresji człowieka przeciw człowiekowi. Na ścianach jaskini Cosquer we Francji mniej więcej 22 tys. lat temu wyryto leżącą na plecach postać przeszytą strzałami i włóczniami. W innej francuskiej jaskini Cougnac znajduje się ryt przedstawiający bezgłowe ciała; jedno jest naszpikowane trzema, a drugie siedmioma włóczniami. Najwięcej neolitycznych obrazów bitew można znaleźć na terytorium dzisiejszej Hiszpanii. Jedno z najsłynniejszych malowideł naskalnych w Cingle de la Mola Remigia przedstawia walkę dwóch armii uzbrojonych w łuki. Z tego samego regionu pochodzą podobne malowidła z Los Dogues i Molino de las Fuentes. Na malowidle z Minateda ciała walczących są pomalowane w pionowe pasy, być może przedstawiające wojenny tatuaż.

 

TANIEC ŚMIERCI

Jednym z najstarszych śladów rytualnych ofiar są ryty na ścianach jaskini Addaura na sycylijskich stokach Monte Pellegrini. Sporządzone 10 tys. lat p.n.e. ukazują przedziwną scenę, której znaczenia archeolodzy nie są pewni. Dziewięć osób, ustawionych w różnych pozycjach, otacza dwie postacie leżące na ziemi. Ludzie, którzy stoją, mają dzioby i wielkie czupryny, przypuszczalnie noszą rytualne maski. Trzech z nich prawdopodobnie tańczy. Nogi postaci leżących na ziemi na brzuchach są zgięte w kolanach i związane w kostkach krótkim sznurem, umocowanym do szyj ofiar. Scena wygląda na przedstawienie wyrafinowanej formy tortur kończących się śmiercią: ofiara, aby uniknąć uduszenia, musi utrzymywać mięśnie nóg w stanie skrajnego napięcia. Kiedy się zmęczy, sznur napina się i następuje śmierć przez uduszenie. Na Sycylii jeszcze do niedawna taka forma śmierci, zwana incaprettamento, była karą za złamanie reguł mafii.

Marta Landau

 

 

„POLITYKA” nr 52/53, 25.12.2004 - 01.01.2005 r.

Zabijanie bliźniego nie leży w ludzkiej naturze, dlatego specjaliści wojskowi głowią się, jak ten wrodzony psychiczny opór przełamać w rekrutach. I z wojny na wojnę sprawność żołnierzy w zabijaniu rośnie. Jak to się robi?

KILLOLOGIA STOSOWANA

(...) Salwa na wiwat

Historia ludzkich konfliktów zbrojnych, twierdzi Grossmann, dowodzi wręcz, że mamy wrodzoną awersję do zabijania bliźnich. Historyczne bitwy miały w dużej mierze rytualny charakter – dużo pozerstwa, popisów odwagi i urągania nieprzyjacielowi. Starożytne bitwy były niczym więcej jak wielkimi przepychankami.

 

Dopiero kiedy jedna ze stron traciła nerwy i rzucała się w popłochu do ucieczki, rozpoczynała się prawdziwa rzeź. Z jakichś powodów ujawnienie tchórzostwa przez przeciwnika uwalnia nas od oporów przed zabijaniem.

 

Wiele dowodów tej morderczej powściągliwości na polu bitwy pochodzi z czasów historycznie nam bliższych. Amerykańska wojna domowa była już, na przykład, wysoce uprzemysłowionym konfliktem i, według ocen ekspertów wojskowych, śmiercionośny potencjał typowego regimentu piechoty uzbrojonego w muszkiety

 

sięgał 500-1000 trafień na minutę. W rzeczywistości wydajność walczących ze sobą armii Południa i Północy była żenująco niska – przeciętnie regiment zabijał zaledwie jednego, dwóch przeciwników na minutę. To tak, jakby zawodowy murarz kładł dwadzieścia cegieł na godzinę.

 

Jeszcze bardziej znamienny jest fakt, że kiedy po słynnej bitwie pod Gettysburgiem w 1863 r. (całkiem „przyzwoita” liczba 5662 śmiertelnych ofiar) zebrano z pola 27 tys. muszkietów porzuconych przez rannych i zabitych, okazało się, że 90 proc. z nich było nabitych. Bardziej jeszcze szokował fakt, że ponad połowa tyh

 

muszkietów była nabita wielokrotnie. W jednym przypadku znaleziono w lufie aż 23 nieodpalone ładunki. Najwyraźniej, kiedy nadchodził moment prawdy i żołnierz miał strzelić do nacierającego wroga, awersja do zabijania brała górę i raczej sam ginął, niż odbierał życie innym. Ci, którzy strzelali, bardzo często celowali ponad głowami przeciwnika.

 

Generałowie mieli więc poważny problem: tak niska „wydajność pracy” nie byłaby tolerowana w żadnym innym zawodzie i trzeba było coś zrobić, by podnieść profesjonalne przygotowanie nowoczesnego żołnierza. Do sprawy zabrano się naukowo i w czasie II wojny światowej amerykański generał Samuel Lyman

 

Atwood Marshall (nie mylić z George’em od planu Marshalla) podjął systematyczne badania nad zachowaniem indywidualnego żołnierza na polu bitwy. Odkrył, że jedynie 15-20 proc. strzelców celowało do odsłoniętego przeciwnika i strzelało by zabić. Reszta strzelała na wiwat. Problem ten, dzięki wysiłkom specjalistów w

 

rodzaju pułkownika Grossmana, udało się stopniowo rozwiązać i w czasie konfliktu w Korei liczba żołnierzy „strzelających, by zabić”, wzrosła już do 55 proc., w Wietnamie zaś sięgnęła 90 proc. W jaki sposób udało się tak radykalnie podnieść żołnierską wydajność? Dzięki skuteczniejszemu szkoleniu. Zanim do tego dojdziemy – słów parę o teorii naszych zachowań.

 

Oporna kora

Aby wyjaśnić podłoże żołnierskiej awersji do zabijania, pułkownik Grossman odwołuje się do koncepcji trójjedynego mózgu, ogłoszonej na początku lat pięćdziesiątych przez amerykańskiego neurofizjologa Paula MacLeana. Według niej w procesie ewolucji ludzki mózg ukształtował się w ten sposób, że tworzą go

 

jak gdyby trzy archeologiczne warstwy – najgłębiej ukryta jest archaiczna, „gadzia” jego część, która reguluje najbardziej elementarne instynkty i zachowania związane z biologicznym przetrwaniem. Jest to rejon mózgu znajdujący się poza naszą intelektualną kontrolą. Do tej archaicznej, powstałej 200 mln lat temu, bazy z

 

czasem ewolucja dodała system limbiczny, który po raz pierwszy pojawił się u wczesnych ssaków, a wreszcie tak zwany neocortex (nowa kora mózgowa), który nadał nam cechy ludzkie, myślących istot.

 

Te trzy rejony mózgu są wzajemnie połączone i w normalnych warunkach umiarkowanego stresu w miarę harmonijnie ze sobą współpracują. Kiedy jednak, na

przykład w czasie idyllicznego spaceru przez dżunglę, znienacka dostrzegamy czającego się na nas lwa, organizm nasz błyskawicznie przystosowuje się do sytuacji

 

wyjątkowej, przechodząc, rzec można, na autopilota. Obrona życia wymaga koncentracji wszystkich zasobów energetycznych do walki z bezpośrednim zagrożeniem i jedną z konsekwencji przerażenia jest nagłe zamknięcie dopływu krwi do rozmaitych mniej ważnych w walce o życie organów, takich jak układ

 

trawienny czy – do czego odwołuje się Grossman w swej teorii – nowej kory mózgowej. Jest ona w tym momencie nieprzydatna, ponieważ zbyt wolno pracuje. Cała energia skierowana zostaje do mięśni, a zachowanie nasze kontrolowane jest przez układ limbiczny i nasz gadzi mózg bez udziału świadomej kontroli. Jeśli

 

zwykły lew potrafi nam wyłączyć neocortex, to jeszcze skuteczniej czyni to artyleryjski ostrzał czy szarża wroga.

Popularne jest powiedzenie, że brutalność wojny prowadzi ludzi do zezwierzęcenia. Jak dowodzi Grossman, stwierdzenie to jest zadziwiająco bliskie prawdy. W

 

ogniu walki na polu bitwy żołnierz zaczyna działać jak istota pozbawiona nowej kory mózgowej, która czyni z nas ludzi, i zmienia się funkcjonalnie w prymitywnego ssaka. Wbrew jednak powszechnemu, krzywdzącemu zwierzęta, przekonaniu, zezwierzęcenie to przeszkadza mu skutecznie zabijać wrogów. Wśród zwierząt

 

agresja wewnątrzgatunkowa, przejawiająca się w czasie walki o kontrole terytorium lub samice, jest bardzo rozpowszechniona. Samce wielu gatunków toczą pomiędzy sobą zaciekłe walki w okresie godowym, lecz stosunkowo rzadko kończą się one śmiertelnie. Dzieje się tak, ponieważ mądra natura, mając na względzie ciągłość gatunków, wyposażyła zwierzęta w hamulce nakazujące darowanie życia pokonanemu.

 

Dopaść wroga, gdy ucieka

Choć w ostatnich latach uczeni odkryli w przyrodzie wyjątki od tej reguły – śmiertelne wojny prowadzą pomiędzy sobą plemiona szympansów, a nowy władca stada lwów zabija nieletnie potomstwo swego poprzednika, by samemu się rozmnożyć – o takim przestrzeganiu przez zwierzęta przykazania „nie zabijaj innego

 

osobnika swego gatunku” przekonany był słynny Konrad Lorenz i przekonanie to podziela pułkownik Grossman.

Aby dowieść, że zabijanie innych ludzi jest zajęciem wysoce stresotwórczym, Grossman powołuje się na badania psychologów wojskowych nad wpływem

 

długotrwałych bitew na zdrowie psychiczne żołnierzy. W dawnych czasach bitwy nie trwały długo, przy braku sztucznego oświetlenia trzeba było bowiem sprawę załatwić przed zapadnięciem zmroku. Jeśli zostawała jeszcze jakaś robota na następne dni, to żołnierze przynajmniej w nocy mieli przerwę w pracy. Sytuacja ta

 

zmieniła się jednak z nadejściem nowoczesnych, technologicznych wojen i w czasie pierwszej czy drugiej wojny światowej nie było czymś wyjątkowym kontynuowanie bitwy dniem i nocą przez całe tygodnie i miesiące bez żadnej przerwy. Psychiczne skutki takiej przewlekłej, brutalnej konfrontacji okazały się

 

dewastujące: po 30 dniach życia w warunkach bojowych 98 proc. żołnierzy stawało się psychicznymi wrakami, innymi słowy – dostawało świra. POZOSTALI byli psychopatami.

 

Jak zauważa Grossman, znamienne było to, że warunki bitewne znacznie lepiej znosili ludzie tacy jak personel medyczny czy kapelani polowi, którzy pomimo podobnego narażenia życia nie mieli obowiązku zabijania innych. Wniosek jest taki, że przyczyną psychicznej destrukcji była właśnie konieczność zabijania w

 

warunkach silnego stresu. Jak pamiętamy, w czasie dawnych bitew rzezi żołnierzy wroga dokonywano po zakończeniu właściwej bitwy, kiedy zdemoralizowany przeciwnik rzucał się do panicznej ucieczki. Fakt, że umykającego przeciwnika zabija się z mniejszymi psychicznymi oporami, można także wyjaśnić na podstawie

 

teorii Grossmana. Gdy nie stanowi on już zagrożenia dla własnego życia i nieco się odprężamy, znów krew bez przeszkód dociera do naszej kory mózgowej i w pełni uczłowieczeni możemy metodycznie spełniać żołnierskie obowiązki.

 

Rambo z hodowli

W jaki sposób nowoczesne armie zwiększają zabójcze predyspozycje swych żołnierzy na polu bitwy? Ponieważ ludzkiej natury nie można zmienić i w warunkach bojowych większość żołnierzy zamieni się w odmóżdżone automaty, trzeba w nie wbudować właściwe odruchy, które sprawią, że żołnierz będzie je wykonywał

 

bez żadnej świadomej refleksji. Pierwszą metodą stosowaną podczas szkolenia rekrutów jest odwrażliwianie, które nazwać też można brutalizacją. Młodym ludziom goli się głowy, ubiera się w identyczne mundury i oddaje pod władzę sierżanta, który w pełnym rynsztunku pędzi rekrutów przez błoto, każe padać i robić

 

przysiady, wykrzykując w twarz rozkazy. Kiedy zaczyna się strzelanie, ważne jest, by uczyli się tego nie strzelając do tarczy, lecz do realistycznych ludzkich sylwetek, mierząc w serce. Jeszcze lepiej, jeśli sylwetki te są ruchome i imitują uzbrojonych przeciwników. Częścią programu odwrażliwiania jest także ideologiczna

 

indoktrynacja, która w skrajnych, choć niestety nierzadkich, przypadkach polega na wyrobieniu w żołnierzach przeświadczenia, że przeciwnik nie reprezentuje pełni człowieczeństwa i nie trzeba go traktować jak osobnika tego samego gatunku.

 

U odpowiednio odwrażliwionego rekruta należy jeszcze wyrobić właściwe odruchy warunkowe. W czasie drugiej wojny światowej w japońskiej armii stosowano na przykład klasyczną metodę Pawłowa po to, by akt zabijania wywoływał u żołnierza miłe skojarzenia. Do treningu służyli jeńcy wojenni, z których każdy

 

przydzielany był jednemu japońskiemu rekrutowi. Jego zadaniem było zabicie go bagnetem. Tym, którzy nie wykonali rozkazu, groziła natychmiastowa egzekucja z rąk szkolącego ich oficera, po spełnieniu zaś swej powinności dostawali najlepszy od wielu miesięcy posiłek zakrapiany sake i mogli zabawić się z markietankami.

 

Inną techniką wytwarzania automatycznych odruchów jest wielokrotne powtarzanie tej samej czynności w odpowiedzi na bodziec. Bodziec – reakcja, bodziec –reakcja, bodziec – reakcja... Tak trenuje się na przykład pilotów na symulatorach lotów, którzy potem, w warunkach bojowych, widząc na ekranie radaru

 

zmierzającą w ich kierunku rakietę ziemia-powietrze, zielenieją ze strachu, ale wykonują mimo to właściwy manewr, by uniknąć strącenia.

Młodym żołnierzom podsuwa się wreszcie odpowiednie wzory osobowości – ich dowódców i legendarnych, otoczonych chwałą bohaterów – a także wytwarza w nich poczucie solidarności i braterstwa, aby w przyszłości gotowi byli narazić własne życie i zabić wroga po to, by uratować swych towarzyszy.

 

Rekrut od kołyski

Nowoczesne armie podniosły skuteczność szkolenia na niezwykle wysoki poziom i pomimo ogromnego znaczenia techniki we współczesnej wojnie o wyniku bezpośredniego starcia decyduje zwykle żołnierz. W czasie wojny o Falklandy w 1982 r. między Wielką Brytanią i Argentyną żołnierze brytyjscy szturmowali

 

umocnione pozycje trzy- bądź czterokrotnie liczebnie silniejszego przeciwnika i odnosili zwycięstwo. Jak twierdzi pułkownik Grossman, zawdzięczali to temu, że nie marnowali kul. Ceną tej skuteczności było potem około 200 samobójstw wśród brytyjskich żołnierzy walczących w tej wojnie.

 

Skoro tak trudno nam zabić innego człowieka, to jak wytłumaczyć epidemię brutalnej przemocy, jaka wydaje się szerzyć? Dlaczego w ostatnich kilkunastu latach liczba zabójstw popełnianych w naszym kraju wzrosła, w stosunku do liczby ludności, ponad dwukrotnie? Dziś, Choć w tych niechlubnych statystykach wyższe od

 

nas miejsce zajmuje wiele sąsiednich państw położonych na wschód, liczba pięciu zabójstw na 100 tys. mieszkańców stawia nas przed przodującą niegdyś wśród uprzemysłowionych krajów Ameryką (około czterech). Choć nie należy mieć złudzeń, że zjawisko to można wytłumaczyć za pomocą  jednej prostej teorii,

 

wyjaśnienie, jakie proponuje Grossman, jest dość niepokojące. Twierdzi on mianowicie, że bezwiednie, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji naszej nieodpowiedzialności, stworzyliśmy naszej młodzieży warunki rozwoju imitujące pod wieloma względami opisane powyżej metody szkolenia wojskowego.

 

Młodzież poddawana jest dziś treningowi odwrażliwiającemu nie w wieku poborowym, lecz od wczesnego dzieciństwa. Przemoc pokazywana w mediach sprawia, że młodzi ludzie kojarzą sobie gwałtowną śmierć z rozrywką. Gry komputerowe ze swym realizmem pozwalają chłopcom, którzy nigdy nie mieli wcześniej w ręku

 

prawdziwej broni, uzyskiwać zabójczą skuteczność strzelców wyborowych. A wzorce osobowości? Przecież nie są nimi dla większości młodych ludzi wybitni artyści, politycy czy uczeni, lecz na ogół imponujący im w najbliższym otoczeniu brutalni cwaniacy, którym nikt nie podskoczy.

 

Czy więc postawienie tamy zalewowi przemocy wymaga nadzwyczajnych środków, takich jak na przykład cenzura mediów? To już zupełnie inny temat. By nie popaść w nadmierny pesymizm, warto jednak pamiętać, że zabijanie innych nie leży w naszej naturze i że w tym samym czasie. Kiedy w Polsce liczba zabójstw się podwoiła, w Ameryce spadła o połowę. Może więc dzisiejszy wzrost przemocy jest zjawiskiem przemijającym?

Krzysztof Szymborski 

 

[Uczenie zabijania się nawzajem - wmuszanie takiej umiejętności, wbrew temu co nam zakodowała ewolucja - też odpowiednio... wpłynie na jej dalszy przebieg i później nie trzeba będzie tego uczyć...!!! – red.]

 

 

„POLITYKA” nr 34 (2617), 25.08.2007 r.

HOMO KILER

David Buss, amerykański psycholog, ostrzega: w ludzkiej skłonności do zabijania nie ma nic nadzwyczajnego, potencjalny morderca czai się w każdym z nas.

David Buss, profesor w University of Texas w Austin w Stanach Zjednoczonych, jest przedstawicielem psychologii ewolucyjnej. To nurt w nauce dowodzący, że ludzkie zachowania są w dużej mierze zdeterminowane biologicznie. Człowiek jest produktem ewolucji, której naczelną zasadą jest dobór naturalny. To właśnie na skutek trwających wiele pokoleń procesów selekcji i adaptacji cech najbardziej sprzyjających przetrwaniu wykształciły się sposoby ludzkiego postępowania.

 

Weźmy zazdrość opisywaną w niezliczonych dziełach literackich i filmowych. To niezwykle ludzkie uczucie można wyjaśnić w kategoriach naturalnych, przekonuje Buss na łamach książki „Zazdrość. Niebezpieczna namiętność” (GWP, Gdańsk, 2003 r.). Emocja ta wykształciła się w toku ewolucji, by wzmacniać relacje między dwojgiem partnerów i zwiększać szanse, że w wychowywanym przez nie potomstwie nie ma obcych genów. Z punktu widzenia mężczyzny troska o dzieci to spory wysiłek, który ma zdecydowanie większy sens ewolucyjny, gdy inwestuje on we własne geny.

 

Psychologia ewolucyjna uczy, że kobiecie zależy z kolei na urodzeniu dziecka o jak najlepszym genotypie. W rezultacie, jak pokazują coraz popularniejsze badania genetyczne, przeciętnie jedno na siedem rodzących się dzieci ma innego ojca biologicznego niż ten wpisany w metryce. Choć są i takie regiony, gdzie nawet 30 proc. dzieci ma błędnie rozpoznanego tatusia, donosi magazyn „The Atlantic”.

 

Mężczyźni mają więc powody do zazdrości. Jednak kobiety mają jeszcze więcej powodów do podejrzewania partnerów o niewierność. Z punktu widzenia ewolucji miernikiem sukcesu mężczyzny jest bowiem jak największe rozprzestrzenienie puli genowej, co najlepiej gwarantują skoki w bok. Prawowitej partnerce taka sytuacja nie może się podobać, bo z jej punktu widzenia mężczyzna trwoni energię, zamiast koncentrować się na legalnym potomstwie.

 

 

W najnowszej książce „Morderca za ścianą” (GWP, Gdańsk, 2007 r.) prof. Buss pokazuje, że zazdrość może prowadzić do najcięższych zbrodni, z morderstwem włącznie. W swym nowym studium stosuje metodę psychologii ewolucyjnej do wyjaśnienia najbardziej mrocznej zagadki człowieka – skłonności do stosowania najbrutalniejszej nawet przemocy.

 

Podczas licznych badań Buss odkrył, że niemal wszyscy ludzie (91 proc. mężczyzn i 84 proc. kobiet) miewają fantazje o zabijaniu. Nawet najspokojniejsi i niezwykle praworządni obywatele przyznają, że czasem myślą intensywnie, by usunąć na zawsze z drogi głupiego czy niesprawiedliwego szefa, niewiernego partnera czy choćby szalejącego na drodze kierowcę-pirata. Oczywiście, tylko nieznaczny odsetek tych fantazji spełnia się w realnym życiu. W samych jednak Stanach Zjednoczonych w XX w. zamordowanych zostało ponad milion osób (mniej więcej tyle samo, ile w wojnach, w których uczestniczyli w tym stuleciu Amerykanie). Na całym świecie zginęło w wyniku morderstw (bez ofiar wojen) co najmniej 100 mln osób, choć Buss sądzi, że to zaniżony szacunek i że liczbę tę należałoby nawet potroić.

 

Konsumenci współczesnych mediów zapamiętują głównie najbardziej dramatyczne zbrodnie popełniane przez seryjnych morderców lub desperatów, jak podczas masakry w kampusie amerykańskiej uczelni Virginia Tech (w kwietniu 2007 r. 23-letni student z Korei zabił tam 32 przypadkowe osoby). W istocie jednak morderstwa te mają niewielki udział w makabrycznej statystyce. Większość ofiar ginie z rąk znajomych. Zdecydowana większość zabójców to mężczyźni. Najbardziej skłonni do morderstw są panowie w wieku 20–24 lata. Tak jest w ponad 30 różnych przebadanych przez naukowców obszarach kulturowych, można więc pokusić się o wniosek, że wzór na zbrodnię tkwi głęboko w naturze człowieka.

 

 

Jak pisze Buss: „Psychologia ewolucyjna dostarczyła przekonujących wyjaśnień wielu aspektów natury ludzkiej, toteż zastanawiając się nad zdumiewającą powszechnością fantazji o zabijaniu oraz nad tym, jak bardzo morderstwo fascynuje ludzi, zacząłem rozważać niepokojącą możliwość, że skłonność do zabijania jest adaptacją, która ukształtowała się u człowieka w toku ewolucji. Zdałem sobie sprawę, że morderstwo może być niezwykle skuteczną strategią radzenia sobie z niektórymi spośród wyzwań ewolucyjnych, z jakimi przychodzi nam się zmierzyć”.

 

Naturalne uwarunkowanie człowieczej zbrodniczości znajduje dodatkowe potwierdzenie w badaniach paleoantropologicznych, które pokazują, że ludzie mordowali się od zawsze. Steven LeBlanc, archeolog z Uniwersytetu Harvarda, brutalnie demaskuje mit dobrego dzikusa na łamach książki „Constant Battles. The Myth of the Peaceful, Noble Savage”. Podobne argumenty przedstawia Lawrence H. Keeley, antropolog z University of Illinois w Chicago, w książce „War before Civilization”. Dobry, miłujący pokój dzikus nigdy nie istniał. Nie dość, że ludzie mordowali się od zarania dziejów, to na dodatek robili to z jeszcze większą zaciętością niż dzisiaj: krwawe żniwo zbierało nawet do 20 proc. populacji, z rąk zabójców ginęły kobiety i dzieci. Zazwyczaj oszczędzano jedynie kobiety w wieku reprodukcyjnym.

 

Jaki zysk przynosi morderstwo? Buss wyjaśnia: „Zacznijmy od tego, że nieszczęsna ofiara zabójstwa traci wszelkie szanse na przekazanie swoich genów potomstwu. Zamordowany mężczyzna już nigdy nie będzie zabiegał o względy kobiety i z pewnością żadnej nie uwiedzie. Nigdy więcej nie będzie się kochał ze swoją żoną”.

 

Uczony badał fenomen morderstwa przez wiele lat, przekopując się przez dziesiątki tysięcy akt FBI, opisujących najbardziej przerażające zabójstwa z premedytacją. A także – zbrodnie popełnione w afekcie, które przez wiele wymiarów sprawiedliwości traktowane są z pewną wyrozumiałością (tak jakby legislatorzy rozumieli, że ukształtowanej przez ewolucję natury i wynikających z niej emocji nie da się oszukać). Badania uzupełnił Buss studiami międzykulturowymi. Fascynująca i ponura zarazem lektura nie pozostawia wątpliwości: potencjalna gotowość do morderstwa tkwi w każdym: „morderstwo wyewoluowało jako zaledwie jedna z wielu zależnych od sytuacji strategii rozwiązywania konkretnych problemów adaptacyjnych, związanych z rywalizacją o przetrwanie i sukces reprodukcyjny. Te strategie mogą być aktywizowane i dezaktywizowane”.

 

W jaki sposób? – chce się od razu zadać pytanie. Buss nie daje konkretnych odpowiedzi, natomiast kończy swą książkę dobrymi radami, jak uniknąć śmierci z rąk mordercy: „Bądź świadomy, jak realne jest niebezpieczeństwo zabójstwa – zwłaszcza z rąk tych, których znasz i kochasz. Strzeż się mężczyzny, który choćby o sekundę za długo wpatruje się w Ciebie pożądliwym wzrokiem. Bacznie obserwuj ojczyma, który mógłby sobie zażyczyć, żebyś nie istniał. Uważaj na rywala, który siedzi cicho. (...) Mordercy czekają, obserwują, są wszędzie wokół nas”.

 

 

Inny amerykański uczony Steven Pinker podobnie jak Buss przekonany jest o ewolucyjnych uwarunkowaniach natury ludzkiej. W eseju „Żegnaj, przemocy” („Gazeta Wyborcza”) Pinker zwraca jednak uwagę na znamienny fakt – choć przemoc ze skłonnością do morderstwa jest rzeczą ludzką, to jednak wraz z biegiem historii ludzkość coraz lepiej sobie z nią radzi. Po doświadczeniach dwóch wojen światowych i totalitaryzmów XX w. stwierdzenie takie wydaje się absurdalne. Jednak gdybyśmy mordowali się nadal tak jak prehistoryczni przodkowie, w XX stuleciu życie straciłoby blisko 2 mld ludzi!

 

Pinker dowodzi, że coraz mniej liczne i mniej krwawe są wojny. Coraz mniej także osób ginie na skutek morderstw. W XI-wiecznej Anglii z rąk zabójców ginęły 24 osoby na 100 tys., w drugiej połowie XX w. – wskaźnik ten spadł do 0,6 na 100 tys. Najwyraźniej jesteśmy w stanie dezaktywować zbrodnicze skłonności. Niestety, ciągle nie wiadomo jak. Ciekawym poligonem do obserwacji były Stany Zjednoczone, a zwłaszcza Nowy Jork przełomu lat 80. i 90. W latach 80. wielkomiejska przestępczość z udziałem najgorszych zbrodni gwałtownie tam wzrosła i wydawało się, że jest to trend nieodwracalny.

 

Źródłem miały być: kryzys społeczeństwa przemysłowego, kultura masowa promująca przemoc, rozkład tradycyjnych wartości, nadmiernie liberalna polityka policyjna i penitencjarna. Nagle od 1991 r. coś gwałtownie zaczęło się zmieniać, przestępczość zamiast rosnąć, zmalała o blisko 80 proc. w ciągu kilku lat. Na autora tego sukcesu chętnie kreuje się były burmistrz Nowego Jorku Rudolf Giuliani. Uważa on, że tak świetnie sprawdziła się zastosowana przez niego polityka zero tolerancji. Polegała ona na bezwzględnym wyłapywaniu przez policję sprawców przestępstw, w tym także tych najmniejszych, jak choćby śmiecenie na ulicy. Problem w tym, że Giuliani został burmistrzem w 1994 r., a przestępczość zaczęła maleć trzy lata wcześniej, również w miastach nie rządzonych przez szeryfa.

 

Niezwykle ciekawe wyjaśnienie, choć dalekie od kryterium politycznej poprawności, zaproponował Steven D. Levitt, błyskotliwy amerykański ekonomista w bestsellerze „Freakonomia” (One Press, Gliwice, 2006 r.). Część zasług za odwrócenie morderczego trendu przypisał zaostrzeniu polityki penitencjarnej w USA pod koniec lat 80. Najważniejszą rolę odegrała jednak – jego zdaniem – decyzja Sądu Najwyższego ze stycznia 1973 r. w sprawie Roe przeciwko Wade. Decyzją tą została zalegalizowana w USA aborcja na życzenie. Już w ciągu pierwszego roku skorzystało z prawa do aborcji 750 tys. kobiet. Liczba ta zwiększyła się później do poziomu 1,6 mln rocznie. Jakie stąd wnioski? Levitt jest bezwzględny: na aborcję decydują się kobiety wiedzące, że nie są w stanie zapewnić swoim dzieciom odpowiedniego wychowania. Statystyki kryminalistyczne pokazują zaś bezpośrednią korelację między patologicznym wychowaniem i nędzą a skłonnością do konfliktu z prawem. Poza tym na skutek legalizacji aborcji wielu przestępców i morderców, którzy dojrzeliby do krwawego rzemiosła w latach 90. – po prostu się nie urodziło.

 

 

Mimo imponującego spadku przestępczości w USA jest to ciągle kraj bardziej niebezpieczny niż państwa europejskie. Kara śmierci, najwyższy na świecie odsetek osób zamkniętych w więzieniach, a nawet zalegalizowana aborcja nie zmieniają tego faktu. Zdaniem Denisa Duclosa, francuskiego socjologa, wyższy poziom przemocy w Stanach Zjednoczonych niż w innych krajach obszaru euroatlantyckiego wynika ze swoistej fascynacji przemocą kultywowaną przez amerykańskie społeczeństwo. Fantazje o przemocy i zbrodni, które staramy się zazwyczaj skrywać, w USA znajdują nieskrępowane ujście w produkcjach kultury popularnej i mediach. Duclos analizuje w książce „The Werewolf Complex. America’s Fascination with Violence” („Kompleks wilkołaka. Amerykańska fascynacja przemocą”), jak za sprawą Hollywood przemoc jest nie tylko częścią prywatnego imaginarium, ale staje się jednym z kodów kultury i komunikacji społecznej. Czy to wystarcza, by aktywować opisany przez Davida Bussa zbrodniczy potencjał?

 

Trudno o jednoznaczną odpowiedź. Dzieła amerykańskiej kultury popularnej konsumowane są na całym świecie. Faktem jest, jak dowodzi Steven Pinker, że mimo wrażeń, jakich dostarczają media, ociekających przemocą, żyjemy w czasach, kiedy ryzyko śmierci z ręki drugiego człowieka jest coraz mniejsze. Zgodnie jednak z radą Davida Bussa nie usypiajmy czujności. Morderca jest w każdym z nas.

Edwin Bendyk

 

ZABÓJSTWO PO POLSKU

Zgodnie z policyjnymi statystykami przestępczość w Polsce, w tym liczba zabójstw, maleje. W 2006 r. odnotowano 816 morderstw, co jest istotnym spadkiem po kulminacji w 2001 r., kiedy z rąk zabójców zginęło 1325 osób. W 1990 r., pierwszym roku transformacji, policja odnotowała 730 zabójstw. Wśród motywów zbrodni dominują nieporozumienia rodzinne. Dla porównania, w powojennym 1945 r. milicja obywatelska zarejestrowała 8411 morderstw, 26 471 rozbojów oraz ponad 10 tys. przestępstw uszkodzenia ciała.

 

 

„NEWSWEEK” nr 27, 10.07.2005 r.

SIÓDMY KRĄG PIEKIEŁ

Techniki podglądania mózgu pozwoliły zajrzeć w neurony przestępców – nie sprawdza się teoria o mordercach z urodzenia. Agresja jest cechą nabytą, ale ma moc zmieniania genów.

(...) I nie znaleziono żadnych śladów genetycznego zaprogramowania zabójców. Co ciekawsze - są dowody na to, że agresywne zachowania są przekazywane z pokolenia na pokolenie - jednak nie za pośrednictwem genów. Po prostu kształtujące się obwody nerwowe dzieci narażonych na przemoc doznają trwałych

 

uszkodzeń. Te zaś osłabiają zdolność uczenia się, kontrolę nad gwałtownymi emocjami, sprawność radzenia sobie ze stresem. Wpływ otoczenia na rozwijający się mózg okazuje się równie silny, jak dyrektywa ze strony genów. Z tym że otoczenie możemy próbować zmienić, z genami byłoby trudniej.

 

W ostatnich dniach czerwca w czasopiśmie amerykańskiej Narodowej Akademii Nauk „Proceedings of the National Academy of Sciences” opublikowano wyniki badań nad skłonnością rezusów (gatunek małp) do agresji wobec własnych dzieci. Autor tej pracy, prof. Dario Maestripieri, psyhobiolog z Uniwersytetu

 

Hicago, i jego zespół przeprowadzili eksperyment, który polegała na zabraniu dzieci matkom agresywnym i oddaniu ich pod opiekę łagodnym samicom. Na 16 małpek hodowanych przez matki agresywne aż dziewięć maltretowało następnie własne dzieci. Żadne dziecko agresywnych matek wychowywane przez samicę

 

łagodną nie stosowało przemocy wobec swojego potomstwa. Prof. Maestripieri uważa, że wyniki jego pracy można odnieść także do ludzi. Agresja, jego zdaniem, nie jest wpisana w geny. Przenosi się z pokolenia na pokolenie jako wzór doświadczonych w tej rodzinie zachowań. Choć nie można wykluczyć, że pewne cechy

 

temperamentu, jak na przykład impulsywność, skłaniające do posunięć agresywny, są dziedziczone.

Wnioski prof. Dario Maestripieri są potwierdzeniem wcześniejszych badań, min. psychiatrów z Uniwersytetu Teksasu. Przed kilku laty za pomocą rezonansu

 

magnetycznego i tomografii pozytronowej porównali oni mózgi skazanych za brutalne napaści, podpalenia i gwałty oraz mózgi ludzi normalnych. Okazało się, że te pierwsze nie miały żadnych wrodzonych defektów. Można było tylko dostrzec zmiany w funkcjonowaniu partii kory mózgowej. Większość recydywistów winnych

 

wielokrotnych aktów przemocy miała zmniejszoną aktywność lewego płata skroniowego, widoczne były też zaburzenia w funkcjonowaniu kory czołowej. Może to świadczyć o niezdolności do rozumienia takich pojęć, jak dobro i zło, a także o niemożności pojmowania konsekwencji swoich czynów.

 

Taki obraz przedstawiają mózgi przestępców, których agresja jest wykalkulowana, zimna, bez śladu emocji. Ale nawet u nich nie znaleziono jednego rejonu odpowiedzialnego za brutalna przemoc. Agresja nie wydaje się więc wynikiem odmiennej architektury mózgu, ale rezultatem chorobliwego pobudzenia wielu obwodów nerwowych.

 

Nowoczesne metody podglądania mózgu pozwoliły natomiast zauważyć, jakie ogromne i trwałe spustoszenie czyni przemoc fizyczna i psychiczna w mózgach ofiar. Zmiany w ich obwodach nerwowych wywołane przerażeniem, bólem, uczuciem poniżenia, udręką psychiczną mogą być tak znaczne, że wywołują zanikanie w

 

mózgu struktur odpowiedzialnych za pamięć i kontrolę emocji. Rozmiary tych zniszczeń ujawniają eksperymenty prowadzone na zwierzętach.

W maju tego roku opublikowano jedno z takich badań. Pokazało, jak zamiera hipokamp – część mózgu, gzie pamięć świeża jest przekształcana w długotrwałą.

 

Ludzie, których hipokamp jest uszkodzony, mają trudności z uczeniem się i zapamiętywaniem. Na skutek długotrwałego stresu, spowodowanego strachem przed kolejną napaścią, atrofii ulegają także neurony kory przedczołowej w rejonie kontrolującym ruchy i planującym przyszłość. Zmienia się funkcjonowanie innej

 

jeszcze części mózgu, tzw. ciała migdałowatego, które pośredniczy w odpowiedzi organizmu na stres i silne emocje. Amerykańscy neurolodzy z Centrum Badania Stresu i Leczenia Ran Uniwersytetu Stanowego Ohio, B.S. McEwen i F. Dhabhaer, wykazali wyraźny wpływ traumatycznych przeżyć i ironicznego strachu na

 

zamieranie komórek nerwowych mózgu. Przemoc fizyczna i psychiczna upośledza, ogólnie mówiąc, zdolność do radzenia sobie z wyzwaniami, jakie stawia przed każdym życie. Popycha też w stronę agresji jako najlepiej znanego rodzaju zachowania.

 

Nieustanne szkodliwe pobudzenie dużej części mózgu, obserwowane zarówno u ofiar, jak i sprawców przemocy, tworzy system alarmowy o nadmiernej wrażliwości, który odpowiada na bodźce z zewnątrz o wiele silniej niż jest to potrzebne i za każdym razem bardziej energicznie niż poprzednio. W rezultacie ofiary

 

żyją w niekończącym się stresie, agresorzy zaś najmniejsza przeciwność losu traktują jak niebezpieczeństwo spinające ich do ataku. Układ nerwowy jednych i drugich znajduje się na skraju wyczerpania.

 

Coraz więcej wiemy też o biochemii mózgu o sposobie porozumiewania się neuronów u ofiar w sytuacji zagrożenia, jak też u sprawców agresji. Komórki nerwowe przesyłają sobie e-maile w postaci neuroprzekaźników – substancji chemicznych wprawiających organizm w stan zwiększonej gotowości. Wiadomości o

 

zagrożeniu docierające do mózgu przez zmysły zostają przekształcone w impulsy nerwowe i są natychmiast wysyłane przez mózg tak zwanym układem wegetatywnym do nadnerczy. Tam przyspieszają wytwarzanie adrenaliny i jej prekursora, noradrenaliny, substancji szykujących organizm do walki albo ucieczki.

 

Wyrzut noradrenaliny z nadnerczy przyspiesza bicie serca, zwiększa napięcie mięśni, rozszerza naczynia wieńcowe serca. Wzmaga też wydzielanie potu i tempo przemiany materii. Ten stan alarmu nie tylko przygotowuje organizm do odpowiedzi na już istniejące niebezpieczeństwo. Wywołuje też tak zwana reakcję wsteczną.

 

Dociera aż do genomu, czyli zestawu genów w komórkach nerwowych. Pod jego wpływem włączają się geny, mające zapewnić jeszcze silniejszą odpowiedź na następne zagrożenie w przyszłości.

 

Przemoc wobec dzieci staje się częścią zamkniętego kręgu agresji. Ofiary złego traktowania w domu albo same w przyszłości będą stosować przemoc fizyczną, znaną im jako jedyny sposób rozwiązywania konfliktów, albo staną się bezwolnymi ofiarami osób silniejszych od nich. Jeśli taki model zachowań między partnerami zostanie raz ustalony, bardzo trudno go zmienić.

 

Naukowcy z Instytutu Psychiatrii Uniwersytetu w Nowym Jorku badali przez 20 lat około 500 dzieci i ich matki. Doszli do wniosku, że do powstrzymania epidemii agresji, konieczne jest stworzenie programów psychicznego wsparcia dzieci, zanim te osiągną wiek dojrzewania. Inaczej nie da się przerwać łańcucha

 

przemocy, w którym brutalność dorosłych okalecza dzieci i popycha je do odtwarzania podobnego zachowań. Jak dziś wiadomo, jest to nie tylko kwestia naśladowania ponurych wzorów z dzieciństwa. dzieci, które są świadkami poniewierania ich matek, doznają urazu o sile nie mniejszej niż wstrząs elektryczny. Są

 

psychicznie gorzej przystosowane do znoszenia porażek, bo brak im pewności, że świat jest miejscem bezpiecznym, gdzie mogą znaleźć dla siebie przystań. Ich mózgi stają się mniej wytrzymałe na stres, trudniej radzą sobie z zagrożeniami. Następstwa przemocy doświadczanej w domu od osób, które powinny kochać i

 

wspierać, a zamiast tego dręczą i poniżają, pozostają wypalone chemicznie w obwodach nerwowych najczęściej na całe życie.

Wielu naukowców, szukając przyczyn rosnącej agresywności, wskazuje na szkodliwy wpływ mediów, zwłaszcza telewizji i gier komputerowych. Na ekranach

 

telewizorów, często na kilkudziesięciu kanałach równocześnie, można trafić na sceny mordów, zabójstw, okaleczenia przemocy. W grach komputerowych najczęściej zwycięża ten, kto szybciej zabija. Specjalistyczne czasopismo medyczne „Journal of Computer Assisted Tomography” opublikowało w numerze

 

czerwcowym wyniki badań dwóch grup nastolatków: agresywnych i nie wykazujących tego rodzaju skłonności, łącznie 72 osób. Obserwowano zmiany w funkcjonowaniu ich mózgów po dłuższym okresie oglądania programów o dużym nasileniu przemocy. U osób agresywnych jeszcze przed tym eksperymentem

 

stwierdzono zmniejszoną aktywność lewego płata czołowego w porównaniu z grupą kontrolną. Jest to cecha charakterystyczna mózgów ogarniętych obsesją przemocy i niszczenia. Oglądanie drastycznych scen na ekranie jeszcze pogłębiło tę tendencję.

 

Zmiany w aktywności mózgu nastąpiły jednak nie tylko u nastolatków z już wcześniej stwierdzonymi zaburzeniami zachowania. „Nasz eksperyment pokazuje, że narażenie dzieci i młodych ludzi na oglądanie brutalnych scen może zmieniać działanie ich mózgów, niezależnie od tego, czy wcześniej okazywali jakieś

 

cechy agresji czy nie” – konkluduje dr Vincent Mathews, kierujący tymi badaniami neuroradiolog z Uniwersytetu stanowego Luizjany. Podobne wyniki badań opublikowało niedawno czasopismo medyczne „Lancet”, a także grupa niemieckich naukowców z Uniwersytetu w Akwizgranie.

 

O procesach biochemicznych zachodzących w mózgach agresorów też wiadomo z każdym rokiem więcej. Zdania naukowców wciąż są jednak podzielone co do najważniejszej substancji chemicznej, wywołującej napady agresji.

 

Wielu badaczy uważa, że to spadek poziomu neuroprzekaźnika, serotoniny, w płynie mózgowo-rdzeniowym wyzwala brutalne zachowania, pragnienie zemsty za domniemane krzywdy i wyłączenie obwodów nerwowych kontrolujących zachowanie. Serotonina jest jednym z najważniejszych neuroprzekaźników w naszym

 

układzie nerwowym. Utrzymuje nastrój w górnych rejonach dodatnich. Występuje u ludzi i zwierząt. U ssaków można ją wyodrębnić na przykład z płytek krwi.

Serotonina jest tak rozmieszczona w mózgu, że wywiera ogromny wpływ na funkcjonowanie układu nerwowego. Jej niedobór powoduje złość i irytację. Niski

 

poziom tego hormonu stwierdzano u żołnierzy torturujących przeciwników, u ludzi skłonnych do niekontrolowanych zachowań, u dzieci męczących zwierzęta. Zmniejszoną zdolność do transportu serotoniny w mózgu obserwuje się u osób impulsywnych i skłonnych do agresji, zwłaszcza w korze mózgowej odgrywającej

 

dużą rolę w regulowaniu emocji – informuje grupa badaczy z Instytutu Psychiatrycznego Stanu Nowy Jork w majowym numerze „The American Journal of Psychiatry”.

 

Niedobór serotoniny wydaje się ściśle sprzęgnięty z ludzką agresją. Jej poziom jest o 20-30 proc. niższy u mężczyzn niż u kobiet. I to jest prawdopodobnie jedna z przyczyn, dla których są oni bardziej niż kobiety skłonni do brutalnych zachowań. Według wielu statystyk 90 proc. przestępców to mężczyźni. Zwłaszcza

 

porażki życiowe wywołują u tej części ludzkiej populacji znaczny spadek serotoniny i silny stres. Ich konsekwencje sięgają aż do genomu. Stres społeczny, związany z rolą odgrywaną w grupie, może nawet włączać i wyłączać geny. Stres i agresja sięgają zatem do samego jądra naszego istnienia.  

 

EPIDEMIA AGRESJI

Według raportu WHO przemoc jest głównym problemem zdrowia publicznego na świecie. Co roku miliony ludzi umierają lub na zawsze pozostają inwalidami z powodu ran odniesionych na skutek przemocy.

DOM, SPOKOJNY DOM...

·  Przemoc domowa jest główną przyczyną śmierci kobiet w wieku od 16 do 44 lat, przewyższa zgony spowodowane nowotworami i wypadkami drogowymi

·  Małe dzieci są bite przez rodziców. 60 procent rodzin w Polsce przyznaje się do stosowania kar cielesnych. Bicie pasem stosuje 44 procent rodziców, kilkanaście procent ojców bije dzieci na oślep (Europejska Unia Kobiet)

·  W Stanach Zjednoczonych corocznie około 5 mln dzieci staje się świadkiem lub ofiarami przemocy w domu. Liczba młodocianych zabójców wzrosła tam trzykrotnie w latach 1984-1994

·  Większość aktów przemocy, dręczenia, ranienia, gwałtów nikomu nie jest zgłaszana i pozostaje bezkarna 

ŚWIAT KOBIET

·  Około 70 proc. zamordowanych kobiet ginie z ręki swego partnera (WHO)

·  Jedna na pięć kobiet na świecie staje się ofiarą gwałtu (WHO)

·  Co 14 dni w Kolumbii zostaje porwana jedna kobieta (Raport „Kobiety i konflikt zbrojny”)

·  Handel kobietami i dziewczętami został potwierdzony w 85 procentach wszystkich stref konfliktów zbrojnych (Raport „Ocal dzieci” 2003 r.)

POLSKA I ŚWIAT

·  W Kanadzie koszty ponoszone co roku w wyniku przemocy domowej, w tym opieki medycznej nad pobitymi, sięgają 1,6 mln dolarów (UNICEF, 2000)

·  W Sierra Leone 94 proc. badanych rodzin doświadczyło napaści seksualnych, tortur i niewolnictwa (Lekarze dla praw człowieka, 2002)

·  Warszawskie gimnazja są miejscami, gdzie kwitnie przemoc, 9 proc. uczniów twierdzi, że zostali pobici, a co dziesiątemu grożono nożem lub innym niebezpiecznym narzędziem

Bożena Kastory

[1086 dzieci zginęło w Rosji z rąk własnych rodziców w latach 2000-2005. – „FORUM” nr 30, 31.07.2005 r. Zwracam uwagę, iż proces odwrażliwiania zaczyna się już w szkole, która ponadto dla każdego (...) jest obowiązkowa! – red.]

 

 

www.o2.pl | Niedziela [07.06.2009, 09:05] 1 źródło

PRZEMOCY POŻĄDAMY JAK SEKSU

O tym, czy ktoś zostanie bandytą decydują geny.

Chłopcy z tzw. genem wojownika częściej stają się członkami gangów i zwykle to oni noszą w nich i używają broni - na wyniki badań kryminologów z stanowego uniwersytetu na Florydzie powołuje się serwis LiveScience.com.

Owa cecha genetyczna była wskazana u źródeł gwałtownych walk z 2006 roku na Nowej Zelandii z udziałem maorysów.

O ile gangi to zjawisko uważane za fenomen społeczny, nasze badania wskazują, że znaczącą rolę grają posiadane odmiany genu MAOA - tłumaczy biospołeczny kryminolog, prof. Kevin Beaver.

Agresja to cecha o wybitnie genetycznym podłożu. Jest pierwotna i konieczna dla ludzkiej egzystencji niczym umiejętność współpracy. Na uniwersytecie Vanderbilta naukowcy doszli wręcz do zdania, że przemocy pożądamy jak seksu, jedzenia czy narkotyków.

Gen MAOA odpowiada za zmiany w ilości uwalnianego do mózgu neuroprzekaźników jak serotonina i dopamina, odpowiadających za nastrój i zachowanie. Co ważne, ten gen jest przekazywany dziedzicznie - tłumaczy LiveScience.com.

Badania przeprowadzono na 2,5 tys. młodych Amerykanów biorących udział w projekcie National Longitudinal Study of Adolescent Health. | JS

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [24.03.2009, 07:45] 2 źródła

CO TRZECIA POLKA JEST OFIARĄ PRZEMOCY

Są bite, gwałcone i poniżane przez swoich partnerów.

Każdego roku 800 tysięcy Polek pada ofiarą przemocy we własnym domu. Co najmniej 150 kobiet zginęło w 2008 roku z rąk domowego tyrana. Co trzecia Polka doświadczyła bicia, popychania, gróźb, a nawet gwałtu ze strony partnera - wynika z danych organizacji kobiecej Feminoteka, na które powołuje się "Dziennik".

Specjaliści ostrzegają jednak, że skala zjawiska przemocy domowej może być dużo większa. Dlaczego? Bo katowane latami ofiary nie chcą nikomu mówić o swojej tragedii.

40 procent kobiet poddawanych przemocy stwierdziło, że same poradzą sobie z problemem. Co dziesiąta nie reagowała, bo bała się sprawcy. Co piąta przyznała, że nie wzywa policji, bo nie wierzy w jej skuteczność - czytamy w "Dzienniku". - Aż 82 procent z nich nigdy nie zwróciło się też o pomoc do ośrodka pomocy społecznej czy też pracowników telefonu zaufania - dodaje gazeta. | AB

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [31.03.2009, 06:46] 3 źródła

WIEJSKIE KOBIETY SĄ BITE I ZAGUBIONE

Nie są w stanie decydować o sobie i swoich bliskich – twierdzą socjologowie.

Mieszkanki polskiej wsi są przepracowane, bierne i zalęknione. A także dyskryminowane na rynku pracy i pokornie znoszące przemoc domową - pisze dziennik „Polska".

Ich aktywność społeczna ogranicza się najczęściej do kół gospodyń wiejskich i kółek rolniczych. W 2004 roku blisko 20 procent mieszkańców wsi żyło poniżej minimum socjalnego. Dochody 25 procent wiejskich rodzin wynoszą od tysiąca do 1,5 tysiąca złotych. Blisko połowa mieszkanek polskiej wsi nie zamierza jednak pracować zawodowo. Obawiają się porażki i dlatego często rezygnują z rozwoju. Poddają się też stereotypom pokory, podporządkowania i źle pojmowanej lojalności wobec bliskich, zwłaszcza mężów. Wolą zataić fakt stosowania wobec nich przemocy, niż szukać pomocy na zewnątrz - piszą autorzy raportu.

Raport powstał na zamówienie Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Łódzcy socjologowie przebadali 1,6 tysiąca mieszkanek wsi. | TM

 

 

„NEWSWEEK” nr 35, 04.09.2005 r. NAUKA MEDYCYNA

DLACZEGO MĘŻCZYŹNI SĄ WŚCIEKLI

Rozmawiamy z Jedem Diamondem

Wybuchają o byle co. Wszystko ich wkurza. Prawdopodobnie cierpią na syndrom męskiej nadpobudliwości.

Czy dojrzałymi mężczyznami też rządzą hormony, które powodują huśtawkę nastrojów? Rozmawiamy z Jedem Diamondem, światowej sławy psychoterapeutą, który od 40 lat prowadzi badania nad zdrowiem mężczyzn. Badania te zaowocowały książką "The Irritable Male Syndrome" ("Syndrom męskiej nadpobudliwości"), która ukaże się w Stanach Zjednoczonych we wrześniu tego roku. Uczony twierdzi, że dojrzali panowie cierpią na syndrom męskiej nadpobudliwości (SMN), a ich liczba wciąż rośnie.

 

Nazwę tego zaburzenia wymyślił Gerald Lincoln. Szkocki uczony odkrył, że barany stają się nerwowe i zachowują nieracjonalnie, gdy poziom testosteronu w ich organizmach gwałtownie spada. To samo dotyczy mężczyzn - stwierdził Jed Diamond, autor bestselleru z 1997 r. "Męska menopauza". Psychoterapeuta przeanalizował dane zebrane od ponad 6 tys. mężczyzn i odnotował, że prawie połowa z nich ciągle czuje się zestresowana i sfrustrowana.

 

40 procent badanych przyznało, że są często rozdrażnieni.

 

Co ważne, u mężczyzn, którzy odczuwali złe emocje, odnotowano zachwianie równowagi hormonalnej, a dokładniej spadek poziomu testosteronu we krwi oraz zmiany chemiczne w mózgu; na to często się nakładała utrata poczucia męskości.

 

Newsweek: Kiedy pierwszy raz zobaczyłam tytuł pańskiej nowej książki, pomyślałam, że to żart.

 

JED DIAMOND: Gdy w 1997 roku skończyłem pracę nad "Męską menopauzą", dostałem setki listów z całego świata. Wielu ludzi pytało o objawy męskiej menopauzy, takie jak nadpobudliwość oraz przeobrażanie się z doktora Jekylla w pana Hyde'a. O to, skąd się biorą. A potem ktoś przesłał mi artykuł ze szkockiej gazety dotyczący syndromu męskiej nadpobudliwości.

 

Dr Gerald Lincoln z Human Reproductive Sciences Unit przy Radzie Badań Medycznych w Edynburgu wymyślił ten termin w odniesieniu do baranów. Prowadził prace nad środkami antykoncepcyjnymi dla mężczyzn i w tym celu zakłócał równowagę hormonalną zwierząt. Przez przypadek odkrył, że gdy spadał poziom testosteronu, barany stawały się nadpobudliwe.

 

Ale to były barany.

- Jednak zaczęliśmy się zastanawiać, czy to zjawisko występuje również u ludzi. Pojechałem do Szkocji, rozmawiałem z Lincolnem i obejrzałem jego laboratorium. Stwierdziłem, że SMN doskonale pasuje do biologicznej, wywołanej zmianami hormonalnymi huśtawki nastrojów, która zdarza się mężczyznom w wieku, w którym najczęściej występuje zakłócenie równowagi hormonalnej.

 

Słyszałam, że syndrom ten opisuje się także jako męską odmianę zespołu napięcia przedmiesiączkowego (PMS) albo kryzys wieku średniego. Czy to ma sens?

- Podczas naszych testów - a były to największe tego typu badania na świecie - zebraliśmy dane dotyczące mężczyzn od 10. do 75. roku życia. Dzięki temu mogliśmy ustalić, które grupy wiekowe są najbardziej podatne na silną postać SMN. Okazało się, że najczęściej syndrom występuje u dwóch grup mężczyzn: młodych (15-28 lat) oraz w wieku średnim (40-55 lat). Występują u nich zmiany hormonalne, wahania poczucia męskości i seksualności oraz kłopoty w relacjach z innymi ludźmi.

 

Czy syndrom SMN może się zatem pojawić w wyniku normalnych wahań poziomu testosteronu?

- Przyczyny zaburzenia mogą być najróżniejsze: wewnętrzne i zewnętrzne. Jeśli komuś drastycznie spadnie poziom testosteronu, może stać się bardziej pobudliwy, sfrustrowany i zdenerwowany. Takie wahania hormonów są zazwyczaj spowodowane traumatycznym zdarzeniem.

 

Może nim być utrata pracy lub rozpad związku, choroba czy kalectwo.

 

Ale mężczyźni zamiast spytać siebie: "Co się ze mną dzieje?" - obarczają winą kogoś innego. Myślą wtedy: "Oczywiście, że jestem zdenerwowany - kto by nie był, gdy się go tak traktuje?". Taki mężczyzna narzeka, że żona go nie wspiera, ciągle ma coś do zarzucenia swojemu szefowi.

 

Wydaje mu się, że jego gniew jest usprawiedliwiony - jeśli w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, że jest zirytowany. Trzeba więc uświadomić mężczyznom, że SMN wywołuje zmiany zachodzące w nich samych, i że to z tego powodu patrzą na świat przez rozbite okulary.

 

Czy wszystkich mężczyzn SMN dopadnie w tym samym stopniu?

- Nie. Wszystko zależy m.in. od zmian gospodarki hormonalnej. Niektórzy panowie przechodzą zmiany stosunkowo bezboleśnie, natomiast inni doświadczają prawdziwej rewolucji.

 

Czy SMN występuje coraz częściej, bo zmienia się rola mężczyzn w społeczeństwie?

- Pojawił się pewien rozdźwięk: coraz więcej kobiet robi karierę w pracy, podczas gdy coraz więcej mężczyzn nie wie, jaka jest ich rola. Mężczyźni tracą na znaczeniu pod względem ekonomicznym, co odbija się na ich psychice. Oprócz tego kobiety nie chcą wiązać się z mężczyznami, którzy nie odnoszą sukcesów, albo chociaż nie mają predyspozycji do odnoszenia sukcesów.

 

Zatem wychodzą za mąż późno i nie zamierzają zakładać rodziny z tymi, którzy nie są tak zaradni jak one. Dlatego coraz więcej panów czuje, że nie jest w stanie przyciągnąć i utrzymać kobiety. A to wzmaga irytację.

 

Jak można leczyć SMN?

- Pomocne są spotkania z terapeutami. Mężczyznom o niskim poziomie testosteronu przyda się leczenie hormonalne. Wiemy, że dobrze działają ćwiczenia (podczas intensywnych ćwiczeń podnosi się poziom testosteronu i poprawia się nam nastrój) oraz odpowiednia dieta. Nie zalecam jednak modnej ostatnio diety niskowęglowodanowej. Skrajnie niski poziom węglowodanów w organizmie obniża bowiem poziom serotoniny (zwanej hormonem szczęścia) i sprzyja drażliwości.

 

Czy nie jest przedwczesne nazywanie tych objawów zaburzeniem?

- Oczywiście, nie każdy, kto łatwo wpada w złość, cierpi na SMN. Czasami to zwykła nerwowość. Jednak niekiedy mężczyźni są święcie przekonani, że z nimi "wszystko w porządku". A tak nie jest. Dobrze więc, gdy zdadzą sobie sprawę, że muszą nad sobą popracować. Chcę także uświadomić mężczyznom, że ten syndrom naprawdę istnieje i jest wyleczalny. Dopiero nieleczony staje się zagrożeniem dla zdrowia i dla relacji z innymi ludźmi w domu i w pracy.

Jennifer Barrett

 

 

 www.o2.pl | Piątek [05.06.2009, 10:24] 2 źródła

W KAŻDYM MĘŻCZYŹNIE DRZEMIE GWAŁCICIEL

Kiedy wychodzi z nich bestia?

W społeczeństwach znajdujących się w stanie wojny gwałt staje się czynnością rutynową - uważa Greg Laden, niezależny naukowiec związany z University of Minnesota.

Twierdzi, że tak postępowało większość amerykańskich żołnierzy walczących w Wietnamie. Podobne mechanizmy występowały podczas innych konfliktów zbrojnych.

Laden odnosi się w ten sposób do sprawy szeregowca Stevena Green'a, oskarżonego o morderstwo i zgwałcenie 14-letniej Irakijki.

Laden dowodzi, że to społeczeństwo czyni z mężczyzn gwałcicieli. Sugeruje przy tym, że niechęć ludzi do stosowania przemocy wobec innych nie jest w czasie wojny czymś naturalnym.

Wojna niszczy granice, które powstrzymują nas od takich czynów w normalnej sytuacji społecznej - pisze.

 

Opinia Ladena wywołała sprzeciw wśród innych naukowców.

 

W czasie pokoju w Stanach Zjednoczonych co trzecia kobieta staje się ofiarą gwałtu, a jedna trzecia kobiet w okresie ciąży doświadcza przemocy - przypominają. | TM

 

 

 

 

„NEWSWEEK” nr 45, 13.11.2005 r. SPOŁECZEŃSTWO PRZEMOC

NIEWINNE OFIARY DOROSŁYCH

Ludzi można nauczyć, by wyrzekli się przemocy, dzięki terapeutom w 60 proc. przypadków. Ale nie można ich zmusić, by pokochali swoje dzieci - mówi Jolanta Zmarzlik z Centrum Pomocy Dzieciom "Mazowiecka", wykładowca Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, w rozmowie z Mirą Suchodolską.

Stosunek do najsłabszych, w tym do najmłodszych, jest miarą rozwoju cywilizacyjnego społeczeństw. Za oczywiste uznajemy prawo rodziców do wychowania dzieci. Zakładamy, że miłość rodzicielska podpowie każdemu granicę, za którą surowość przeradza się w tyranię i okrucieństwo. Jednak często zasłaniając się prawem do prywatności, zamykamy się na to, co dzieje się w zaciszu czterech ścian u naszych znajomych czy sąsiadów. Potrzeba wstrząsu, by wyrwać ludzi z inercji. Przed tygodniem taką kroplą, która przelała czarę, była śmierć półtorarocznej Agatki z Sosnowca. Oprawcą okazał się przyjaciel matki dziewczynki. Skatowane dziecko zmarło.

 

Jak przeciwdziałać takim tragediom? Czy musimy się z nimi pogodzić? - Ludzi można nauczyć, by wyrzekli się przemocy, dzięki terapeutom w 60 proc. przypadków. Ale nie można ich zmusić, by pokochali swoje dzieci - mówi Jolanta Zmarzlik z Centrum Pomocy Dzieciom "Mazowiecka", wykładowca Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, w rozmowie z Mirą Suchodolską.

 

NEWSWEEK: Jeśli wierzyć statystykom, co roku do szpitali trafia 500 dzieci pobitych przez swych najbliższych, a kilka tysięcy spraw o znęcanie się nad nimi znajduje finał przed sądami. Dużo, ale mimo wszystko to społeczna patologia.

 

JOLANTA ZMARZLIK: Myślimy: margines społeczny, alkohol, skrajna bieda, bezrobocie. Obrzeża społeczeństwa. Jednak badania, a także doświadczenie wskazują, że znęcanie się nad dziećmi jest bardzo demokratycznym procederem i dotyczy wszystkich grup społecznych i zawodowych - zarówno z wyższych, jak i niższych półek.

 

Jednak najdrastyczniejsze przypadki dotyczą tych wszystkich Żaklinek, Kamilek, Oskarków, Andżeliczek - dzieci, które miały pecha przyjść na świat właśnie na marginesie społeczeństwa.

- Powiem inaczej - o tych dzieciach się dowiadujemy. Ci lepiej wykształceni, zamożniejsi są także sprytniejsi i lepiej sobie radzą z ukrywaniem brzydkich domowych tajemnic. Tym "lepszym" rodzicom łatwiej np. wmówić lekarzowi, że rany, połamania, siniaki powstały na skutek nieszczęśliwego wypadku, anegdotycznego już upadku na schodach.

 

Stać ich też, by zamiast do państwowej przychodni pójść do prywatnego lekarza, który nie zadaje niedelikatnych pytań.

- Pamiętam sprawę dziewczynki, dużej już, bo 14-letniej, bitej w domu tak, że jej ciało przypominało kotlet siekany. Ojciec był ordynatorem jednego z oddziałów szpitala, matka też lekarka. Kiedy dochodziło do poważnych obrażeń - nie było problemów z jak najbardziej profesjonalnym leczeniem. Konkretnie - bił ojciec, matka nie, ale zgadzała się z jego sposobem wychowywania. A jego metody były, hmm, szalenie wyrafinowane. Bił córkę w różny sposób, kazał się rozbierać do naga i tłukł na gołą skórę, zamykał w łazience, potem znowu katował. Za to, że się buntowała, że ośmielała się mieć swoje zdanie. Jednym słowem dla jej dobra.

 

 Tak mówią rodzice sadyści, że katują dla dobra dziecka? A może jeszcze z miłości?

- I tak bywa. Sąsiedzi widzieli wyplewiony ogródek, czyste okna, ładnie ubrane, odżywione dzieci: dziewczynkę i chłopca, osiem i jedenaście lat. Tyle że w tej rodzinie wszystko było podporządkowane temu, by robić dobre wrażenie. Dzieci nie miały prawa bawić się w tym wzorcowym ogródku. Aby nie pognieść perfekcyjnie wyprasowanej pościeli, musiały spać na baczność. Każda niesubordynacja, krzywe ułożenie butów były karane. Rodzice opracowali cały zestaw tortur, od "prostego" bicia przez dźwiganie ciężarów na przypalaniu zapalniczką kończąc. Tłumaczyli potem, że chcieli wychować dzieci na ludzi szanowanych przez otoczenie.

 

Czy można określić proporcje - jak często maltretują dzieci ci "lepsi" rodzice, a jak często ludzie z marginesu? Nie znalazłam takich danych.

- Ja również nie, może dlatego, że materia jest tak delikatna, że nie sposób jej zbadać. Praktyka wskazuje, że stosunek tych "lepszych" do "gorszych" ma się jak 30 do 70. Ale proszę zauważyć - to 30 procent, nie 3. Dotyczy tysięcy dzieci.

 

A my, to zdrowe społeczeństwo, nie wiemy, co dzieje się w zaciszu czterech ścian naszych znajomych? Może nie chcemy wiedzieć?

- Tak bronimy naszego dobrego samopoczucia, prestiżu grupy, do której należymy. Dziecko z marginesu - posiniaczone, zamknięte w sobie, pewnie jest maltretowane, to u tych ludzi normalne. Ale jeśli nawet przeczuwamy, że w rodzinie podobnej do naszej dzieje się coś złego, szukamy usprawiedliwień. Jesteśmy skłonni widzieć winę w samym bitym dziecku - źle się zachowuje, ma jakiś defekt psychiczny, całe jest wadliwe. Maltretowane? Niemożliwe. To taka porządna rodzina.

 

Nie chcę wchodzić w spór, czy fizyczne karcenie dzieci jest czymś dobrym, czy złym, czy należy zakazać prawnie nawet owego przysłowiowego klapsa, czy nie. Wielu rodziców, wymierzając go - a przyznaje się do tego 80 procent Polaków - ma faktycznie dobre intencje i nie zamierza bynajmniej krzywdzić dziecka. Gdzie przebiega granica - od karcenia do maltretowania? Kiedy ludzie są skłonni ją przekroczyć?

- Danie dzieciakowi klapsa, kilku, nawet sięgnięcie po pas nie jest jeszcze końcem świata i nie dyskwalifikuje nas jako rodziców. Pod warunkiem jednak że każdego klapsa klasyfikujemy jako porażkę - osobistą i wychowawczą. Efekt naszej bezradności. Ale ludzie dorośli wolą racjonalizować stosowanie przemocy wobec dzieci, stąd łatwo przejść do stanu, kiedy staje się ona czymś wręcz niezbędnym. Wówczas przekraczanie kolejnych granic jest już łatwe.

 

Walka o prawa dziecka to stosunkowo nowy pomysł. Jeszcze kilka wieków temu jeśli umarły - a śmiertelność do 7 lat była bardzo wysoka - starano się o nowe.

- A te żywe, bywało, sprzedawano do niewoli, oddawano jako okup wrogom, niepotrzebne rzucano na żer dzikim zwierzętom, zrzucano ze skały... Lista potworności wyrządzanych przez dorosłych najmłodszym jest długa. Dlatego przyjmowane dziś przez wielu jako przyzwolenie na katowanie maluchów słowa Biblii, że rózgą Duch Święty dziateczki bić każe, ja odczytuję jako bardzo postępową - na tamte czasy - obronę dzieci.

 

W Polsce o tym, że dzieci bywają maltretowane, zaczęto mówić dopiero w połowie lat 80. ubiegłego wieku. Zarzewiem dyskusji było zakatowanie 6-letniego chłopca przez matkę.

- Pamiętam, Danielka. Jego oprawcą była, biorąc rzecz formalnie, macocha, nauczycielka zresztą, a więc osoba - wydawałoby się - na poziomie. Powodem agresji było to, że dzieciak nie potrafił nauczyć się zawiązywania butów. Po tym dramacie powstał Komitet Obrony Praw Dziecka, będący zresztą wtedy samotnym białym żaglem, jednostkowym tworem dopominającym się o coś tak abstrakcyjnego jak prawa dzieci.

 

Inne problemy, np. puste półki w sklepach, były ważniejsze.

- No i socjalistyczne państwo zadekretowało, że jesteśmy szczęśliwym społeczeństwem, to jakże dzieci mogły być nieszczęśliwe? Tylko w demokracji mogą się wyłonić grupy broniące interesów słabszych czy mniejszości.

 

Ruch obrony praw dzieci zaczął się w USA.

- Pewien lekarz - i to nie psychiatra, nie pediatra, ale radiolog - analizował zdjęcia radiologiczne dzieci i spostrzegł, że wiele z urazów, jak np. złamanie spiralne kości, nie mogło powstać w sposób przypadkowy, bez jakiegoś strasznego wypadku, katastrofy. Że nie mogło do nich dojść np. z powodu upadku dziecka z nocnika. A więc - że musiały zostać spowodowane umyślnie, na skutek przemocy. Zobaczył również, iż wiele złamań szkieletowych zaleczyło się samoistnie, bez interwencji lekarskiej. To było w 1946 roku. I trochę czasu musiało upłynąć, bo aż do końca lat 60. ubiegłego stulecia, aby problem przemocy wobec dzieci zaczął być traktowany poważnie.

 

A może jest tak, że społeczeństwo zajmuje się słabszymi dopiero wówczas, kiedy osiągnie stan pewnej stabilizacji politycznej i ekonomicznej?

- To prawda - stosunek do ludzi starych, kalek, wreszcie do dzieci jest miarą rozwoju cywilizacyjnego danego społeczeństwa. Na konferencjach dotyczących łamania praw dzieci wciąż słychać przedstawicieli krajów typu Kirgizja, jak mówią: "U nas czegoś takiego nie ma". To charakterystyczne dla narodów i grup społecznych znajdujących się na pograniczu biologicznego przetrwania. Tam liczy się, by przeżyły najsilniejsze jednostki. A dziecko - musi nauczyć się sobie dawać radę, życie jest ciężkie. Podobne zjawisko zaobserwowano w grupach emigrantów, gdzie krzywdzenie dzieci jest powszechne. Reguła jest taka - im gorsza kondycja dorosłych, tym bardziej ich dzieci są narażone na bycie krzywdzonymi.

 

Tyle że w Stanach, uważanych powszechnie za oazę demokracji i dobrobytu, przyjmuje się, że za większością zgonów dzieci do szóstego roku życia stoi właśnie przemoc w rodzinie.

- To zamożne społeczeństwo amerykańskie jest jednak bardzo rozwarstwione. Po drugie - krzywdzenie dzieci nie jest spowodowane tylko biedą czy brakiem demokracji.

W grupie ryzyka jest także taka rodzina, której dorośli członkowie byli dziećmi krzywdzonymi. To jest taki tragiczny bagaż doświadczeń, który powoduje dziedziczenie i rozprzestrzenianie się przemocy.

 

Jeśli ktoś był bity w dzieciństwie, tym chętniej stosuje przemoc wobec własnych dzieci.

- Taki człowiek pielęgnuje w sobie wewnętrzne dziecko, wciąż skrzywdzone i zranione. A bycie rodzicem przynosi codzienną, ciężką do przetrwania konfrontację. Dziecko płacze, rozrzuca zabawki, nie je kaszki - różne rzeczy się dzieją, które wymagają zmierzenia się z problemem. I dorosły myśli: moje dziecko mnie nie słucha, stawia mi opór, choć przewinięte i najedzone płacze. Krzywdzi mnie. I aby tak się nie czuć, wchodzi w jedyną znajomą sobie rolę, kiedy się nie jest krzywdzonym - agresora. Innego rozwiązania nikt go nie nauczył.

 

Rodzice sprawiają ból swoim dzieciom na różne sposoby. Prócz ran zadawanych paskiem, biczem czy dłonią, w fachowych opracowaniach znalazłam informacje o razach pozostawionych przez łopatę, rozgrzaną lokówkę czy żelazko, nóż, wiosło, były oparzenia po przypalaniu papierosami. Wreszcie ślady ugryzień.

- Zwłaszcza przypalanie i kąsanie, pozostawiające trwałe blizny, są bardzo charakterystyczne.

 

A wydawałoby się, że jako gatunek ludzki mamy wpisaną - genetycznie i kulturowo - ochronę młodych.

- Powiedziałabym, że te naturalne hamulce jednak w większym stopniu działają. Gdyby tak się nie działo, dzieci byłyby powszechnie źle traktowane, ludzkość by nie przetrwała, a jednak - istniejemy.

 

W wielu przypadkach krzywdzenia dzieci sprawcą jest nie biologiczny ojciec, ale obcy mężczyzna, konkubent. Antropolog powiedziałby, że jako samiec podświadomie dąży do wyeliminowania obcych genów. Jest zazdrosny o poprzedniego partnera samicy, o czas, jaki poświęca "obcemu" dziecku.

- To atrakcyjna teoria. Ale przyjście na świat w pełnej, normalnej rodzinie nie gwarantuje dziecku szczęścia i bezpieczeństwa, niestety. Ten stereotyp konkubentów oprawców dzieci wziął się stąd, że bezradne społecznie kobiety, szukając wsparcia, często zmieniają partnerów. I nie jest tak, że oni są cudowni, tylko czemuś nie lubią gówniarza. Nie, oni po prostu są kiepscy, piją, kradną, biją... Gdybyśmy chciały jednak dalej podążać antropologiczną ścieżką myślową, to prawdą jest, że - generalnie - obrażenia powodowane przez mężczyzn są groźniejsze. Oni są w ogóle bardziej skłonni do stosowania agresji - facet został ukształtowany jako obrońca, myśliwy. No i są od kobiet silniejsi.

 

Kobiety przed maltretowaniem dzieci powinien chronić instynkt macierzyński.

- Niestety, robią to równie często jak mężczyźni, powiedziałabym, że nawet częściej, bo więcej czasu przebywają z dziećmi, więc mają ku temu więcej okazji. Tyle że w swoim znęcaniu są bardziej "subtelne".

 

Co powiedzieć o matkach, które wiedzą, że ich partner - ojciec dziecka czy nie ojciec, nieważne - katuje maleństwo, i milczą.

- Najczęściej, zastraszone przez mężczyznę dominanta, w imię utrzymania całości rodziny, w strachu, że same sobie nie poradzą, zgadzają się na wszystko, co ich władca robi. One się poświęcają i takiego samego poświęcenia oczekują od dziecka. Mało tego, w głębi duszy są skłonne właśnie je obwiniać, że nie jest dość grzeczne, że prowokuje jego agresję. Dopiero kiedy pobije dziecko na śmierć, załamują ręce.

 

Dzieci, te starsze, same rzadko odważają się przyjść i poskarżyć.

- Prawie nigdy. W maltretowanym dziecku powstaje poczucie winy. Myśli, że jest złe, niegrzeczne, głupie, niepełnowartościowe. Rodzice oprawcy utwierdzają je w tym mniemaniu: "Tak mnie zdenerwowałaś, widzisz, co mi zrobiłeś". A nawet krzywdzone dziecko pielęgnuje w duszy idealny obraz rodzica, inaczej jego życie straciłoby sens, woli więc wziąć winę na siebie.

 

To równie krzywdzące jak fizyczne rany.

- I dzieci różnie się przed tym psychicznym cierpieniem bronią. Jedne stają się agresywne. Inne nieufne, zamykają się w sobie. Albo przywdziewają kolczastą skorupę: nie zbliżaj się do mnie, bo ukłuję. Niezależnie od postawy, jaką przyjmą, ich relacje ze światem są głęboko zaburzone.

 

Jak im pomóc? Najprostsze wydaje się zabranie ich z domu oprawców.

- Tylko że wtedy będą jeszcze bardziej nieszczęśliwe. Bo one wcale nie chcą odejść od rodziców. Marzą, by ci się zmienili, poprawili. Czasem nie ma wyjścia - kiedy cierpienia zadawane dziecku kwalifikują się do postawienia prokuratorskich zarzutów. Ale jeżeli jest cień szansy - należy pracować z rodzicami. Znaleźć w rodzinie sojusznika, który zechce wziąć na siebie ciężar chronienia dziecka. Przerwać spiralę przemocy, zagrozić sankcjami. A potem pozostaje żmudna praca: aby nauczyć rodziców zwyczajnych, pozbawionych agresji sposobów postępowania z dziećmi.

 

Może powinniśmy wziąć przykład z Danii, gdzie jeśli kobieta ze środowiska określanego jako grupa ryzyka zachodzi w ciążę, przedstawiciele opieki społecznej towarzyszą jej i dziecku od pierwszych miesięcy. Kontrolują, ale i pomagają - nim będzie za późno.

- Obawiam się, że jako społeczeństwo nie jesteśmy gotowi ponosić kosztów takiego minimalizowania ryzyka. I nie chodzi mi bynajmniej tylko o koszty finansowe. To przede wszystkim włączenie się ludzi - na poziomie miasta, osiedla, wsi, wspólnoty lokalnej - we współodpowiedzialność za to, co się dzieje z innymi członkami ich grupy. Ale nasze społeczeństwo się zatomizowało, rozwarstwiło, pozamykało. Odpowiada za to socjalistyczny eksperyment ustrojowy, który rzucał ludzi ze wsi do miasta, wsadzał ich do blokowisk, szczuł przeciw sobie. Do tego dochodzi obecne rozwarstwienie ekonomiczne, społeczne. W zdrowej grupie, gdy pojawia się chora rodzina, wszyscy starają się ją w ten czy inny sposób uleczyć. My wolimy ją odseparować, pozbyć się problemu.

 

Zdarzają się happy endy? Pamięta pani choć jeden przypadek, kiedy rodzic kat przeistoczył się w najlepszego przyjaciela swego dziecka?

- Życie to nie hollywoodzki film. Można nauczyć ludzi, by wyrzekli się przemocy, udaje się to terapeutom w około 60 procentach przypadków. Ale nie można ich zmusić do miłości.

 

 

 www.o2.pl | Czwartek [22.01.2009, 17:44] 2 źródła, 1 wideo

MATKA GWAŁCIŁA I TORTUROWAŁA SZÓSTKĘ DZIECI

Irlandka spędzi za kratami siedem lat.

Gdyby prawo mi na to pozwalało, dałabym wyrok dożywocia. Jednak ograniczona przepisami, zasądzam siedem lat więzienia - tak relacjonuje słowa sędzi "Channel4".

 

Irlandzkie media nie podają nazwiska skazanej. Wiadomo tylko, że mieszkanka Co Roscommon jest pierwszą kobietą, która usłyszała w Irlandii wyrok za pedofilię. Sąd udowodnił jej, że gwałciła swojego 13-letniego syna.

 

Kobieta odpowiada też przed sądem za tortury psychiczne i fizyczne, jakich dopuściła się wobec piątki pozostałych dzieci.

 

Służby miejskie wiele lat walczyły o odebranie kobiecie dzieci. Gdy jednak w 2000 roku chciano je przekazać dalszej rodzinie, prawnej pomocy kobiecie udzielić miała bliżej nieokreślona "prawicowa organizacja katolicka". | J

 

 

www.o2.pl | Poniedziałek [06.04.2009, 08:55] 5 źródeł

NAUCZYCIELI CORAZ CZĘŚCIEJ ATAKUJĄ... RODZICE

40 proc. brytyjskich nauczycieli doświadczyło agresji ze strony opiekunów.

Natomiast co czwarty brytyjski nauczyciel został zaatakowany także przez swoich uczniów. Takiej formy przemocy doświadczyło ponad 30 procent pedagogów ze szkół podstawowych i 20 procent ze szkół średnich.

Uczniowie grożą pedagogom najczęściej nożami lub nożyczkami - informują stowarzyszenia nauczycieli.

Prawie 60 procent wykładowców uważa, że uczniowie zachowują się coraz gorzej. Każdego dnia w brytyjskich szkołach dochodzi do około 300 ataków na pedagogów.

Najgorzej, że o wiele częściej niż młodzież agresywni są rodzice i opiekunowie

To szokujące. Przecież oni powinni wspierać pedagogów w tworzeniu odpowiedniego środowiska nauki dla dzieci - powiedziała dr Marii Bousted ze stowarzyszenia nauczycieli ATL. K

 

 

www.o2.pl | Wtorek [05.05.2009, 14:49] 1 źródło

TRACISZ NERWY? TO WINA TWOICH RODZICÓW

Zdolność opanowania gniewu jest dziedziczna.

Wyizolowano gen odpowiedzialny za złość. Dzięki temu można zrozumieć, dlaczego niektórzy potrafią pohamować się w stresującej sytuacji, a inni wpadają w furię z byle powodu.

Na uniwersytecie w Bonn 800 osób poddano badaniu psychologicznemu i testom na obecność jednej z trzech wersji genu DARPP-32 (TT, TC lub CC). Właśnie one wpływają na poziom dopaminy w mózgu, odpowiedzialnej za agresję i gniew - donosi "The Daily Mail".

Okazało się, że osoby z wersjami TT i TC okazywali się bardziej agresywni. Miały też mniej szarej materii w części mózgu zwanej ciałem migdałowatym. A to ono odpowiada za kontrolę emocji.

W zależności od posiadanej mutacji DARPP-32, ludzie mogą lepiej lub gorzej kontrolować swój gniew. Naszej agresji nie możemy jednak tłumaczyć złą wersją genów. Natura tak nas wyposażyła, że jesteśmy w stanie w pełni panować nad naszym zachowaniem - tłumaczą naukowcy. | JS

 

 

www.o2.pl | Środa [17.06.2009, 16:21] 1 źródło

SKĄD SIE BIORĄ DROGOWI BANDYCI?

To oni powodują jedną trzecia wypadków.

Nikt nie prowadzi oficjalnych statystyk wypadków powodowanych przez atak szaleństwa czy wściekłość kierowcy, ale amerykańska Narodowa Administracja Bezpieczeństwa Drogowego Autostrad (NHTSA) wskazuje właśnie te źródła jako przyczynę co trzeciej kolizji - informuje serwis LiveScience.com.

 

Co jednak sprawia, że spokojny na pozór człowiek, gdy siada za kierownicą staje się niebezpiecznym szaleńcem? Okazuje się, że wrodzona terytorialność. Są ludzie, którzy bardzo poważnie traktują przestrzeń, która - ich zdaniem - należy tylko do nich. Walczą więc o swoje poletko, którego samochód jest ewidentnym przedłużeniem.

 

Ale nie jest to jedyny powód agresji na drodze.

Wedle badań z 2008 roku ludzie potrzebują przemocy równie mocno, co seksu. Najbardziej agresywni są mężczyźni o szerokich twarzach. Ci wydają się być najgorsi - czytamy na serwisie.

 

Naukowcy z uniwersytetu w Chicago potwierdzili, że wielokrotnie silniej odreagowujemy wyrządzone nam złe uczynki niż uczynki dobre. Jeżeli ktoś ustąpi nam miejsca i wpuści nasze auto przed swoje, to podziękujemy machnięciem ręki i szybko zapomnimy o tym sympatycznym geście. Jeżeli jednak jakiś kierowca

zajedzie nam drogę, długo będziemy rozpamiętywać wyrządzoną nam krzywdę. Jeśli taka sytuacja się powtórzy - możemy dosłownie eksplodować ze złości. I wyżyjemy się na być może bogu ducha winnym kierowcy.

 

Istnieje tendencja do irracjonalnego nakręcania się spirali przemocy, wywodzącej się nieraz z prozaicznych wydarzeń - tłumaczy prof. Boaz Keysar.

Lekarzy psychiatrzy stworzyli nawet jednostkę chorobową określającą taką nagłą eksplozję złości. Dowiedziono, że tzw. okresowe zaburzenie eksplozywne (intermittent explosive disorder) dotyka co najmniej raz w życiu 7,3 proc. dorosłych Amerykanów, czyli ponad 16 mln osób. | JS

 

 

"WPROST" Numer: 50/2005 (1202)

KŁÓTNIA ZABIJA

Nawet półgodzinna kłótnia małżeńska osłabia odporność organizmu - dowiedli naukowcy z Ohio State University. Małżonkowie wrogo do siebie nastawieni o 40 proc. wolniej wracali do zdrowia niż pary żyjące w zgodzie i co najmniej o jeden dzień dłużej goiły im się rany. Badania wykazały, że krew skłóconych osób zawierała o półtora raza więcej wpływającego na odporność białka zwanego interleukiną-6 niż krew małżonków żyjących w zgodzie. W efekcie kłótliwi małżonkowie są bardziej narażeni na choroby serca, osteoporozę, reumatoidalne zapalenie stawów, cukrzycę typu 2, nowotwory i chorobę Alzheimera. | (MF)

 

 

 

 

„NEWSWEEK” nr 07, 19.02.2006 r., strona 80

PORWANIA

OKUP ALBO ŚMIERĆ

PORWANIA STAJĄ SIĘ PLAGĄ. PODĄŻAMY TROPEM AMERYKI POŁUDNIOWEJ, GDZIE UPROWADZA SIĘ LUDZI NAWET DLA KILKU TYSIĘCY DOLARÓW. W POLSCE WYSTARCZY JUŻ TYLKO DOBRY SAMOCHÓD.

Okrągły milion złotych za pomoc w ujęciu przestępców. Plakat z tą informacją wisi na słupach ogłoszeniowych i murach w całej Polsce. Na nim twarze siedmiu przestępców, członków tzw. gangu mokotowskiego, odpowiedzialnych za ponad dwadzieścia uprowadzeń.I za śmierć co najmniej dwóch porwanych przez nich ofiar (dwóch innych osób nie odnaleziono - żywych ani martwych).

Jolkę, córkę biznesmena z okolic Warszawy, uprowadzili spod uczelni. Ojcu przysłali obcięte tuż przy skórze długie jasne włosy dziewczyny. Dostali 560 tys. euro okupu. Minęło osiem miesięcy. Jola nie wróciła do domu.

Rodzina hinduskiego handlowca Harisha Hitangiego dostawała przesyłki z jego trzema palcami odciętymi sekatorem. Dziś już wiedzą, że Harish nie żyje.

 

Rodzice Mariusza Mirkowskiego spod Piaseczna wpłacili część żądanego haraczu

- 100 tys. złotych. Wkrótce dostali SMS: "Okup w kawałkach - syn w kawałkach". Mariusz został zakatowany na śmierć.

 

- To rodziny porwanych złożyły się na tę nagrodę - mówi Mariusz Sokołowski, rzecznik prasowy Komendy Stołecznej Policji w Warszawie. Milion złotych to największa w historii Polski nagroda za wskazanie kryjówki bandytów. Ale kwota może jeszcze wzrosnąć. Rodziny ofiar są zdesperowane.

Zdesperowani, aby złapać bandytów, są również policjanci. Porwania dla okupu stają się w Polsce coraz bardziej intratną gangsterską specjalnością. Jak mówią oficerowie z Wydziału do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw w Warszawie (potocznie zwanego wydziałem terroru) są równie dochodowe, za to mniej pracochłonne niż np. handel narkotykami czy sutenerstwo. Szybka robota, duże pieniądze. A na dodatek odpowiedzialność stosunkowo niewielka - maksymalnie 12 lat więzienia. I to tylko w przypadku, gdy ofiara umrze lub zostanie ciężko okaleczona.

Choć za każdym porwaniem kryje się wielka tragedia, oficjalne statystyki nie porażają. W woj. mazowieckim od 1999 roku zgłoszono 64 przypadki porwań dla okupu. W całym kraju w ciągu ostatnich trzech lat uprowadzono 109 osób. Tyle tylko że oficjalne dane nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Ciemna liczba (popełnione, a niezgłoszone policji przestępstwa) w przypadku porwań jest, według specjalistów, nawet dziesięciokrotnie wyższa. Drżące o życie swoich bliskich rodziny milczą. To oznacza, że przez trzy lata por-wano nawet ponad 1000 osób. A to daje już niemal jedno uprowadzenie dziennie.

Rośnie też brutalność przestępców, jest coraz więcej ofiar śmiertelnych. W 1999 roku zabito dwóch zakładników, rok temu już jedenastu. W sumie przez trzy lata aż 26 porwanych nie przeżyło tortur lub zostałozamordowanych.

I zjawisko nie mniej przerażające - dziś nie trzeba już być bogatym człowiekiem, aby zostać uprowadzonym. Wystarczy, jak mówi "Newsweekowi" prokurator krajowy Janusz Kaczmarek, autor książki "Porwania dla okupu" - że się jest zaledwie zamożnym. - Albo przynajmniej sprawia takie wrażenie - dodaje. Bandyci zadowolą się kwotą nawet 100 tys. złotych. A na zebranie takiej gotówki stać przeciętnie zarabiającego człowieka. Więc także przeciętni stają się potencjalnym celem.

 

Rozmawialiśmy z mężczyzną, który - choć wcale niebogaty - w zeszłym roku został porwany. Bandyci uznali, że skoro jeździ dobrym samochodem, na pewno stać go na okup. Mężczyzna przeżył koszmar. Przez kilka tygodni był więziony w piwnicy, bity, katowany. Bandyci grozili śmiercią jemu i jego bliskim. Choć odzyskał wolność, koszmar trwa. - Jestem bankrutem - mówi. Na okup za jego życie składali się bliżsi i dalsi znajomi. Nawet sąsiedzi przynosili po tysiąc, dwa tysiące. Żona zaciągnęła kredyt. Kiedy wrócił do domu, przez wiele tygodni nie był w stanie pracować. Odsetki rosły. - Dziś komornik chce zabrać mi dom - mówi załamany.

Zamożniejsi ubezpieczają się już od ryzyka porwania. Taką ofertę dla właścicieli spółek, członków zarządów i rad nadzorczych, kluczowych pracowników ma firma AIG Polska. Jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, tylko w zeszłym roku "antyporwaniowy" pakiet (obejmuje m.in. koszty negocjatorów, psychologów, nagrodę dla informatora i odsetki od pożyczki zaciągniętej na zapłacenie okupu) wykupiono dla ponad pięciu tysięcy osób.

 

Wśród wszystkich gangów uprowadzających ludzi najgroźniejsza, najbardziej bezwzględna jest bodaj grupa mokotowska, która zaczęła funkcjonować przed trzema laty.

- Świetnie zorganizowana, każdy w niej wiedział, co ma robić - opowiada jeden z oficerów wydziału do walki z terrorem. W tej grupie jedne osoby były odpowiedzialne za samo porwanie, inne za przetrzymywanie ofiary, kolejne za prowadzenie negocjacji.

Schemat porwań dokonywanych przez "Mokotów" był zawsze podobny: gangsterzy przebrani za policjantów zatrzymywali upatrzoną ofiarę do kontroli drogowej, kazali wysiąść z wozu, obezwładniali i wrzucali do furgonetki. Mieli kurtki z nadrukiem "Policja", na dachu nieoznakowanego wozu policyjnego koguta. Świadkowie porwania i sama ofiara byli przekonani, że mają do czynienia z autentyczną akcją oficerów operacyjnych.

Gangsterzy porywali dzieci polskich bogaczy, przedstawicieli klasy średniej

i obcokrajowców niemal "hurtowo". Jedna z porwanych kobiet, przetrzymywana w opustoszałym domu pod Warszawą, zeznała, że słyszała, jak jej oprawcy wprowadzali do pozostałych pomieszczeń inne ofiary, jak wyprowadzali z domu tych, za których zapłacono już okup. - To przypominało linię produkcyjną - opowiadała. W ciągu trzech lat grupa zarobiła na uprowadzeniach ponad 9 milionów złotych. Najmniejszy okup, jakiego zażądali bandyci, wyniósł 100 tys. złotych, największy milion euro.

 

Policjanci opowiadają, że z żądaniem okupu bandyci zgłaszają się najczęściej dwa-trzy dni po porwaniu. Czekają, aż rodzina ofiary skruszeje. - Nie dzwonią, wiedzą, że wtedy możemy nagrać ich głos, najczęściej wysyłają informację za pomocą SMS-a - mówi nam jeden z warszawskich policjantów, wyszkolony do negocjacji z porywaczami. Żądają zawsze więcej, niż w rzeczywistości spodziewają się wziąć. Czasem podczas negocjacji udaje się zbić cenę okupu nawet o połowę. Nie zawsze jednak bandyci (z obawy przed wpadką) decydują się odebrać pieniądze. I nie zawsze podjęcie przez nich okupu jest gwarancją, że porwany wróci do domu.

Latem 2004 roku uprowadzili (pierwszego z trzech) tureckiego biznesmena. Za uwolnienie zażądali 100 tys. euro. Bliscy porwanego poprosili o 3 tygodnie na zebranie całej sumy. Porywacze zgodzili się poczekać, ale przysłali rodzinie odcięty mały palec u ręki porwanego - żeby wiedziano, że nie żartują. Obcinanie palców ofiarom stało się niejako ich znakiem rozpoznawczym. Zanim rodzina hinduskiego biznesmena Harisha Hitangiego zebrała pieniądze na haracz, dostała trzy przesyłki z palcami. Ostatni bandyci obcięli mężczyźnie, gdy ten już prawdopodobnie nie żył. Wykrwawił się na śmierć, chorował na hemofilię.

Palec stracił też, nim zginął, Mariusz Mirkowski, syn piaseczyńskiego biznesmena. Mężczyznę uprowadzono 1 kwietnia 2004 roku, jego ciało znaleziono 9 maja. Miał zmasakrowaną twarz i niemal ucięte lewe ramię. Mordercy wrzucili go półprzytomnego do grobu, dobili ciosami w potylicę. - Porwani byli traktowani wyjątkowo brutalnie. Bandyci owijali im głowy workiem i drutem kolczastym. Na rękach wypalali wulgarne wyrazy, skórę pod oczami smarowali kwasem solnym - opowiada oficer policji.

Z jedną z ofiar porywaczy spotykamy się w podwarszawskiej miejscowości. Pełna anonimowość, żadnych zdjęć, nazwisk. Mężczyzna jest wciąż przerażony, opowiada szybko, krótkimi zdaniami: wpadli do jego firmy w kominiarkach, z długą bronią. Zawieźli do starego domu na obrzeżach Warszawy. Trzymali prawie dwa miesiące. Obcięli mu mały palec. Zanim to zrobili, zastanawiali się na głos, czy może lepiej wydłubać mu oczy. Potem tłukli młotkiem po całym ciele. - Wiedziałem, że szanse na przeżycie mam niewielkie, to byli profesjonaliści - wspomina. Strach był tak paraliżujący, że nawet nie myślał o ucieczce. Przeżył, gdy żona zapłaciła okup, ponad 800 tys. złotych, bandyci puścili go wolno.

Oficer z wydziału terroru przyznaje, że z takim okrucieństwem nie spotkał się nigdy. Porywaczom było wszystko jedno, czy zakładnik przeżyje. Wielu z nich miało już na koncie zabójstwa, więc pozbawienie kogoś życia nie stanowiło dla nich problemu. Zabijali zresztą wspólnie - bo ten, kto zamorduje, nie może zostać świadkiem koronnym. Wspólnie torturowali. - Czasem mam wrażenie, że świat zwariował, że ludzie staczają się coraz niżej - mówi z obrzydzeniem policjant.

I jest w tym sporo prawdy, bo uprowadzenia dla okupu to nie tylko polski problem. Brytyjskie Centrum Polityki Zagranicznej (Foreign Policy Centre) szacuje, że na świecie porywanych jest rocznie ok. 10 tys. osób, głównie w Ameryce Południowej, na terenach byłego ZSRR (np. Gruzji, Czeczenii) i w Afryce. A haracze z porwań dają grupom przestępczym dochód rzędu 500 mln dolarów rocznie. Dlatego przybywa gangów specjalizujących się w uprowadzeniach. Są one plagą zwłaszcza tam, gdzie policja i służby bezpieczeństwa funkcjonują źle albo są skorumpowane.

 

Jednym z krajów, gdzie skutecznie walczy się z tą plagą, są Stany Zjednoczone. Jednak w niektórych stanach za porwanie dla okupu grozi kara śmierci. Ale wymiar kary zależy też od tego, czy ofiara była karmiona, czy może bita. Porwania w Ameryce Północnej to zaledwie 2,2 proc. wszystkich dokonywanych na świecie. Najwięcej, aż 75 proc. uprowadzeń, ma miejsce w Ameryce Łacińskiej, 14,2 proc. na terenie Azji, w Europie - 5,6 proc.

W Kolumbii gangi porywaczy są lepiej zorganizowane niż policja. I bogate, bo znalazły sposób na pobieranie podwójnego haraczu. Gangsterzy negocjują z bliskimi porwanego okup, ale po jego otrzymaniu nie wydają zakładnika, lecz domagają się jeszcze większych pieniędzy. Mogą tygodniami ciągnąć negocjacje, gdyż wiedzą, że policja wcale ich nie szuka. W Meksyku bandy porywaczy grasują niemal w każdej dzielnicy większego miasta.

Na Haiti porwania w ostatnich miesiącach przybrały rozmiar epidemii. Znikają biznesmeni, studenci, dziennikarze, pracownicy zagranicznych organizacji - wszyscy, którzy mają więcej pieniędzy. W stolicy kraju Port-Au-Prince tylko w grudniu notowano dziesięć porwań dziennie. Jedną z ofiar była Genevieve, studentka z Port-Au-Prince - pod koniec ubiegłego roku bandyci zatrzymali samochód, którym jechała, przystawili jej lufę pistoletu do głowy i zawieźli do mieszkania w dzielnicy slumsów. - Wyglądali jak żebracy - opowiada Genevieve. Jej ojciec wypłacił im 3,6 tys. dolarów i przed świętami dziewczynę uwolniono.

Według Foreign Policy Centre fala porwań przybrała na sile po upadku ZSRR i zakończeniu zimnej wojny. Z Moskwy przestały płynąć fundusze dla bojówek lewackich na świecie. Wiele z nich, np. kolumbijski FARC, żeby się utrzymać, musiało znaleźć inny sposób zdobywania pieniędzy. Najprostszym stały się porwania dla okupu, które stanowią 60 proc. wszystkich dokonywanych na świecie.

Ale problemy z gangami porywającymi ludzi ma też sama Rosja. Nie dalej jak w ubiegłym tygodniu prezydent Władmir Putin nakazał prokuraturze i milicji ostrzejszą walkę z tym rodzajem przestępstw. W Rosji w niewyjaśnionych okolicznościach znika rocznie około 70 tys. ludzi. Gangi porywaczy szaleją także w innych tzw. krajach transformacji, gdzie tworzy się klasa średnia.

Polska nawet pod rządami komunistów miała swoje głośne uprowadzenia. Tyle tylko że porywali nie bandyci - społeczeństwo było zbyt biedne, a państwo zbyt restrykcyjne - a funkcjonariusze państwowi. I nie chodziło o pieniądze, a o brutalną walkę polityczną. Tak było z jednym z najgłośniejszych uprowadzeń w PRL. 22 stycznia 1957 r. dwóch osobników zaprosiło do taksówki 16-letniego Bohdana Piaseckiego. Jego ojciec Bolesław przed wojną przewodził nacjonalistom z Obozu Narodowo-Radykalnego. Pod koniec II wojny podjął współpracę z radzieckimi służbami specjalnymi, dzięki czemu postawiono go na czele PAX. Postrzegany jako człowiek Moskwy, był znany z politycznych ambicji i antysemityzmu.

Zwłoki młodego Piaseckiego odnaleziono dopiero w grudniu 1958 r. W trakcie śledztwa kolejno ginęły taśmy z nagraniami rozmów telefonicznych z porywaczami (dzwonili z żądaniem okupu), ślady ich odcisków palców. Wprawdzie aresztowano taksówkarza Ignacego Ekerlinga, który przywiózł kidnaperów na miejsce zbrodni, lecz oskarżenie o współudział szybko wycofano.

Pod koniec istnienia PRL w październiku 1984 r. funkcjonariusze SB porwali i zamordowali księdza Jerzego Popiełuszkę. Choć to wydarzenie wstrząsnęło całym krajem, do więzienia trafili jedynie bezpośredni wykonawcy rozkazów. Do dziś nie udało się jednoznacznie określić, kto był rzeczywistym mocodawcą.

 

Policyjne statystyki III RP pierwsze przypadki porwań dla okupu zanotowały dopiero po 1991 roku i prawdę mówiąc - mało kto wtedy tym się przejmował. Pewnie dlatego, że porwania zdarzały się niemal wyłącznie wśród ludzi powiązanych ze światem przestępczym. Oni wtedy mieli w Polsce pieniądze. - Duża część policjantów i prokuratorów wychodziła z założenia: niech się między sobą powybijają - przyznaje prokurator Kaczmarek.

Sukcesy planu Balcerowicza - wolny rynek, rozwój prywatnej inicjatywy - sprawiły, że potencjalnych ofiar porywaczy było coraz więcej. Ten okres zbiegł się w czasie ze spadkiem opłacalności przestępstw związanych z kradzieżami samochodów i coraz większym zagęszczeniem na rynku narkotykowym.

Zaczęły się porwania biznesmenów. Poczucie bezkarności sprawiło, że przestępcy poszli krok dalej i na celowniku znaleźli się zwyczajni, uczciwi ludzie. Byleby tylko mieli jakiś majątek. Niemal każda większa grupa przestępcza działająca w Polsce zaczęła "robić w porwaniach". Takie zarzuty zostały postawione członkom gangów dowodzonych przez Ryszarda Boguckiego i Ryszarda Niemczyka, ludziom z grupy Janusza Treli, ps. Krakowiak, osiłkom z mafii pruszkowskiej i wołomińskiej.

To była kasa. Szefowie łódzkiej ośmiornicy za trzech porwanych biznesmenów wzięli okup wynoszący łącznie ponad trzy miliony zł. Milion marek zażądali porywacze z gangu "Prezesa" za 45-letniego przedsiębiorcę wywodzącego się z Olsztyna, a prowadzącego interesy w Niemczech. Został uprowadzony 18 grudnia 2000 r. z placu budowy na oczach pracowników. Akcja wyglądała jak na sensacyjnym filmie. Do ofiary podeszło trzech mężczyzn w czarnych uniformach, kominiarkach, z długą bronią. Wyglądali jak policjanci z oddziału antyterrorystycznego. Szef gangu, "Prezes", udawał prokuratora. - Pan pozwoli z nami - powiedział. Biznesmen bez oporów wsiadł do ich samochodu.

Wyczyny gangu "Prezesa", który uprowadzał biznesmenów z woj. warmińsko-mazurskiego (oficjalnie zgłoszono policji cztery przypadki, nieoficjalnie mówi się o kilkunastu), odbiły się szerokim echem. Media rozpisywały się o cierpieniach ofiar, o wysokości płaconych okupów. - I rozsypał się worek z porwaniami - mówi jeden z policjantów.

Funkcjonariusze wciąż uczą się, w jaki sposób walczyć z plagą porwań. To trudne: przestępcy stają się coraz sprytniejsi, bardziej okrutni i nieprzewidywalni. - Dla nas najważniejsze jest życie ludzkie - mówi "Newsweekowi" prokurator Kaczmarek.

- Pierwszym zadaniem jest odzyskanie ofiary żywej, dopiero później łapanie przestępców.

W ściganiu porywaczy wyspecjalizował się wspomniany już Wydział do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw, CBŚ, a także w wydziałach kryminalnych komend miejskich i wojewódzkich są już ludzie umiejący radzić sobie z tym problemem. Jednak prokurator Janusz Kaczmarek mówi wprost, że kary za por-wania są zbyt niskie. I nawet jeśli coraz więcej porywaczy będzie trafiać do więzienia, pojawią się następcy. Odstraszyć ich może dopiero wizja znacznie surowszej kary.

Na razie możemy się więc tylko uspokajać, że w wyłapywaniu bandytów policja ma coraz więcej sukcesów. Grupa mokotowska została poważnie osłabiona. W styczniu w ręce policji wpadł jej szef Grzegorz Kiełek, ps. Ojciec, powszechnie szanowany sołtys wsi Brzózka koło Warszawy. Skupił on wokół siebie bandę złodziei i brutalnych bandytów, którzy od lat zarabiali w ten sposób na życie. Do tej pory zatrzymano 20 przestępców. Jednak sześciu nadal jest na wolności i to właśnie ich zdjęcia widnieją na plakatach rozwieszonych w całym kraju. A dopóki oni są na wolności, oznacza to jedno - następny może być prawie każdy z nas.

Dorota Kowalska, Violetta Krasnowska, współpraca: Wojciech Rogacin, Joanna Jaraszek, Michał Kacewicz, Urszula Kaczorowska, Dorota Malesa

 

 

 www.o2.pl | Czwartek [07.05.2009, 15:25] 6 źródeł

POLITYCY ZAKAŻĄ GRY W PAINTBALL

Za strzelanie kulkami z farbą w Niemczech zapłacisz karę 5 tys. euro.

Niemiecka koalicja chce zaostrzyć przepisy dotyczące posiadania broni, w tym wprowadzić zakaz gier symulujących zabijanie. Chodzi o paintball - informuje "Berliner Zeitung".

To reakcja na masakrę w szkole w Winnenden, gdzie zginęło 12 osób.

Według ekspertów, którzy badali przyczyny tragedii, gry - takie, jak painball - stwarzają zagrożenie bagatelizacji przemocy. Przez to nie ma zahamowań przed jej stosowaniem.

Nowe przepisy przewidują również wprowadzenie niezapowiedzianych kontroli u posiadaczy broni - powiedział Wolfgang Bosbach, wiceprzewodniczący frakcji CDU/CSU.

Dla osób posiadających nielegalną broń, przewidziano amnestię. | TM

 

 

 www.o2.pl / www.sfora.pl | Wtorek [18.08.2009, 09:16] 1 źródło

ALKOHOLICY SĄ NIECZULI NA EMOCJE

Nie potrafią czytać z twarzy.

Nawet jeśli długo pozostają trzeźwi, alkoholicy mają ograniczone zdolności do wyczuwania emocji innych osób - podaje "Chicago Tribune".

Badaniom przy użyciu rezonansu magnetycznego poddano alkoholików oraz abstynentów. W czasie testu mieli określić jak inteligentna jest osoba, której twarz im pokazywano. Każda twarz wyrażała pozytywne, neutralne lub negatywne emocje.

Abstynenci wykazywali wysoką aktywność hipokampu oraz ciała migdałowatego, które razem tworzą układ limbiczny, kiedy spoglądali na twarze przedstawiające silne emocje - pisze "Chicago Tribune".

Twarze o neutralnym wyglądzie nie wywoływały już podobnej reakcji.

Jednak u alkoholików (również u tych, którzy porzucili nałóg) nie odnotowano silniejszej aktywności tych samych obszarów mózgu.

 

 Nie jesteśmy jeszcze pewni czy to alkoholizm prowadzi do "otępiałości emocjonalnej" czy raczej nieczułość na emocje prowadzi do nałogu - mówi Ksenja Marinkovic, jedna z autorek badań. | JP

 

 

 

 

2. ZDROWIE

 

"NEWSWEEK" nr 17, 27.04.2008 r.

SKOK ADRENALINY

Zwolnienia lekarskie bierzemy częściej z powodu stresu niż przeziębień i grypy. Dopiero teraz naukowcy odkrywają rozmiar szkód, jakie stres może spowodować w genach, mózgu, sercu.

Mało brakowało, a na przejściu dla pieszych potrąciłby cię samochód. Czemu cofnąłeś się w ostatniej chwili? Sygnał "uwaga" płynący z mózgu sprawił, że twoje nadnercza wyrzuciły do krwi adrenalinę. Tętno przyspieszyło. Zwiększyła się krzepliwość krwi na wypadek urazu. Mózg wyprodukował endorfiny o właściwościach przeciwbólowych. Ale co najważniejsze, zwiększyła się szybkość myślenia, dzięki czemu błyskawicznie zrobiłeś krok w tył, unikając tragicznego w skutkach wypadku. Stres uratował ci życie.

 

To genialny wynalazek natury. Co innego jednak mobilizacja w obliczu nagłego zagrożenia, a co innego życie na adrenalinie. Aż 55 proc. Polaków twierdzi, że przeżywa nadmiar stresów. Wśród ludzi z wyższym wykształceniem, żyjących w metropoliach, odsetek ten rośnie do 67 (według raportu "Społeczna świadomość czynników ryzyka chorób serca", sporządzonego na początku tego roku przez OBOP na zlecenie Unilever). W tej grupie stres ma już rozmiary epidemii. To on właśnie jest najczęstszą przyczyną zwolnień lekarskich w takich grupach zawodowych, jak menedżerowie, finansiści czy urzędnicy - wynika z badania Chartered Institute of Personnel and Development, którymi objęto 1100 pracujących umysłowo Brytyjczyków.

 

"W dzisiejszych czasach nieustannie wpadamy z jednej sytuacji stresowej w drugą. Nasze mózgi i organizmy mają kłopot z odróżnieniem bezpośredniego, zagrażającego życiu niebezpieczeństwa, od kłótni z rodziną albo trosk związanych z brakiem pieniędzy" - pisze Jennifer Akerman w wydanej właśnie w Polsce książce "Dzień z życia twojego ciała". Oznacza to, że znaleźliśmy się w potrzasku - wyrzut adrenaliny, który w zamyśle natury miał być impulsem do bezpośredniej walki lub ucieczki, nie pomoże nam przecież przyzwyczaić się do złej atmosfery w biurze czy poradzić sobie z nadmiarem obowiązków. Nieustannie podwyższony poziom hormonów stresu w organizmie może prowadzić tylko do choroby. Już ok. 1900 roku ostrzegał przed tym kanadyjski lekarz William Osler, nazywany ojcem nowoczesnej medycyny. Dopiero jednak teraz naukowcy zaczynają odkrywać rozmiar spustoszeń, jakie stres wywołuje w psychice i w ciele. Niekorzystnie wpływa na cały organizm, ale głównym celem jego ataku są geny, mózg i serce.

 

Z łatwością można wskazać ludzi, którzy nie radzą sobie ze stresem. Wyglądają na wypalonych i wyczerpanych, jakby trochę starszych, niż wynika to z metryki. Aby dociec, czemu stres tak wyraziście maluje się na ich twarzach, Elissa Epel z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco zaczęła badać geny 60 zestresowanych kobiet. Nie były one wprawdzie przeciążone pracą zawodową, ale opieką nad dziećmi cierpiącymi na tak ciężkie choroby, jak autyzm czy porażenie mózgowe. Badając DNA tych kobiet, Elissa Epel skupiła się na strukturach zwanych telomerami, które są w komórce miernikiem czasu i wskaźnikiem starzenia. Telomery znajdują się na końcach chromosomów, chroniąc je przed rozwinięciem nici DNA w sposób podobny do tego, w jaki małe plastikowe zakończenia zapobiegają strzępieniu sznurówek. Przy kolejnych podziałach komórki telomery "ścierają się" i stają się coraz krótsze. Im bardziej zestresowane były matki, tym mniejsze miały telomery. Oznaczało to, że stres związany z opieką nad chorymi dziećmi dodał im aż 9-17 lat. Nadmiar hormonów stresu w organizmie przyspiesza starzenie, ale co gorsze - jak podejrzewają naukowcy - może też niekorzystnie zmieniać zapisy w DNA, co sprzyja rozwojowi nowotworów. Chociaż akurat na to nie ma jeszcze twardych dowodów.

 

Wyniki nowych badań na zwierzętach i z udziałem ludzi wyraźnie pokazują natomiast, że zestresowana głowa nie może pracować normalnie. Hipokamp, struktura mózgu podobna kształtem do konika morskiego, odpowiadająca za proces uczenia i zapamiętywania, po prostu kurczy się pod wpływem stresu. Naukowcy zauważyli to najpierw u weteranów wojennych, którzy w piekle walk przeżywali wyjątkowo silne emocje. Uczeni zaczęli więc sprawdzać, czy stres pozostawił trwałe ślady - wykonywali skany mózgu za pomocą nowoczesnych aparatów do neuroobrazowania (niezależnie robiły to zespoły z uniwersytetów Yale, Harvarda i w San Diego). Okazało się, że u weteranów, którzy cierpieli na bezsenność, mieli koszmary i inne zaburzenia typowe dla zespołu stresu pourazowego, hipokamp był zmniejszony nawet o jedną czwartą. Nie wiadomo było jednak, czy zanik jest przejściowy, czy trwały. Wciąż otwarte pozostawało też pytanie, w jaki sposób hormony stresu szkodzą neuronom: tylko je uszkadzają czy może zabijają?

 

Dlaczego mózg się kurczy?

Na początku uczeni nie chcieli wierzyć, że stres może całkowicie niszczyć komórki nerwowe. Skłaniali się raczej ku temu, że pod jego wpływem wypustki łączące neurony się kurczą, ale kiedy on ustanie, znowu odrastają. I tak rzeczywiście jest, ale tylko wtedy, gdy poziom stresu nie jest nadmiernie wysoki. Przy silniejszym i dłuższym kortyzol może hamować nieustannie zachodzący w mózgu proces neurogenezy, podczas którego obumierające komórki nerwowe są zastępowane nowymi neuronami. Jeśli stare komórki umrą, a młode się nie wytworzą, hipokamp musi być mniejszy - kalkulowali badacze. Ten trop okazał się prawdziwy. Na początku tego roku prof. Ronald Duman, psychiatra i psychofarmakolog z Yale School of Medicine, prowadząc doświadczenia na myszach, znalazł specyficzne miejsca w mózgu, których pobudzenie sprawia, że w zestresowanej głowie przestają tworzyć się nowe komórki nerwowe. Zgłębienie tego mechanizmu daje szansę na znalezienie leku, który będzie zapobiegał niekorzystnej reakcji.

 

Jednak możliwe okazało się także to, w co naukowcy nie chcieli wierzyć - stres zabija komórki mózgu. Badania na szczurach przeprowadzone rok temu w amerykańskim Salk Institute pokazały, że do uśmiercenia neuronów wystarczy zaledwie 20 minut stresujących przeżyć. Badacze umieścili młodego szczura w klatce z dwoma większymi i agresywnymi osobnikami. Gryzły one i atakowały nowego lokatora. To było dla niego tak straszne doświadczenie, że po 20 minutach poziom hormonów stresu we krwi zwierzęcia sześciokrotnie przewyższał normę. Po tym epizodzie w ciągu tygodnia w hipokampie obumarła jedna trzecia młodych komórek nerwowych.

 

Nie ma dowodów na to, że gdy musimy zmagać się w pracy z nieuczciwą i agresywną konkurencją, nasze komórki nerwowe giną jak u szczura atakowanego przez dwa większe i silniejsze gryzonie. Skąd jednak te kłopoty z zapamiętaniem, ogólne rozkojarzenie i brak koncentracji? Gdyby w mózgu szwankował tylko główny ośrodek pamięci, nie byłoby jeszcze tak źle. W połowie ubiegłego roku naukowcy odkryli, że stres zmienia też inne struktury mózgu, włączone w proces zapamiętywania oraz emocje.

 

Skutki wojny w głowie

Uszkodzeniu w stresie ulega także przednia część zakrętu obręczy, struktura odpowiedzialna za utrwalanie śladów pamięciowych i przypominanie dawnych zdarzeń. Kiedy naukowcy z zespołu Rogera Pitmana z Uniwersytetu Harvarda wertowali dokumenty zgromadzone w Związku Weteranów Wojennych, natrafili na żyłę złota - dane dotyczące niewielkiej liczby bliźniaków jednojajowych, z których jeden został wysłany na wojnę do Wietnamu, a drugi został w domu. Kiedy wykonano im zdjęcia mózgów za pomocą rezonansu magnetycznego i porównano obrazy, zauważono różnicę w wielkości właśnie zakrętu obręczy. Naukowcy nie mieli wątpliwości, że tylko stres wojenny mógł za nią odpowiadać.

 

To, że przeżycia wojenne mogą zostawiać taki ślad w mózgu, da się zrozumieć. Okazuje się jednak, że identyczne zmiany powoduje stres wywołany prozaiczną w porównaniu z okrucieństwami wojny przyczyną - niskimi dochodami czy brakiem perspektyw życiowych. Tak wykazały badania, które przeprowadził prof. Peter Gianaros ze School of Medicine na uniwersytecie w Pittsburghu. Uczony dociekał, jaki związek ma pozycja społeczna z poziomem stresu oraz zdrowiem. W jego badaniu wzięło udział stu ochotników. Najpierw w ankiecie ocenili oni swoje miejsce na drabinie społecznej, a potem profesor prześwietlił ich mózg za pomocą funkcjonalnego rezonansu magnetycznego. Jak się okazało, u tych, którzy byli zadowoleni z poziomu życia, nie zaobserwowano anatomicznych anomalii. Natomiast ci, którzy uplasowali siebie na samym dole społeczeństwa i stresowali się niedostatkiem, mieli takie same zmiany w zakręcie obręczy jak weterani wojenni Pitmana.

 

Przewlekły stres zmienia też działanie jądra migdałowatego, ośrodka emocji. Tutaj jednak neurony nie kurczą się jak w hipokampie, tylko wypuszczają więcej gałęzi i tworzą więcej połączeń. Efekt jest taki, że nawet drobiazg może powodować silne emocje - często jest to atak lęku. Ta zmiana w budowie jądra migdałowatego zdaje się wyjaśniać, czemu ludzie poddani stresowi nie tylko tracą sprawność intelektualną i mają kłopoty z pamięcią, ale stają się też często bardziej niespokojni i lękliwi.

 

Naukowcy przypuszczają, że zależnie od ilości stresów w ciągu życia zmienia się objętość mózgu i sieć połączeń nerwowych. Ostatnio mózg jest głównym przedmiotem badań, ale pamiętajmy, że stres nie działa wybiórczo i że zabijając komórki nerwowe, zadaje jednocześnie drugi cios - w serce.

 

Na kwietniowej konferencji Amerykańskiego Kolegium Kardiologicznego w Chicago ogłoszono, że stres jest najważniejszą przyczyną epidemii chorób serca i układu krążenia. Po trzęsieniu ziemi w Los Angeles w 1994 r. połowa ofiar nie umarła z powodu odniesionych ran, lecz zawałów serca spowodowanych silnym stresem. Mocno nadszarpnął on też zdrowie Amerykanów po atakach na World Trade Center - zgłaszali oni aż trzy-czterokrotnie więcej dolegliwości sercowych niż wcześniej. Najnowsze badania pokazują, jak szkodliwy dla układu krążenia jest codzienny stres związany z pracą.

 

W styczniu w "European Heart Journal" ogłoszono wyniki 12-letnich badań pod hasłem "Stres w pracy a serce", którymi objęto ponad 10 tys. brytyjskich urzędników państwowych. Od 1985 roku dr Tarani Chandola z University College London z mozołem zbierał dane medyczne dotyczące m. in. przypadków choroby wieńcowej i zgonów z jej powodu. Na podstawie zakresu obowiązków, częstości przerw w pracy, kontroli i presji, jakim podlegali chorzy, oceniał dodatkowo, na jak duży stres są narażeni. Wszystkie analizy pokazały, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni przeżywający w biurze stresy większe niż pozostali byli bardziej narażeni na chorobę wieńcową. I to aż o 68 proc.

 

Dlaczego stres jest jak nóż wbijany w serce? Wytwarzające się w mózgu hormony stresu pobudzają tzw. autonomiczny system nerwowy, który bez udziału naszej woli steruje wszystkimi narządami wewnętrznymi. Sygnały płynące z niego do serca (przez nerw błędny) każą zwiększyć liczbę uderzeń. Serce zaczyna pracować intensywniej i jeśli ma to miejsce przez dłuższy czas, prowadzi do niestabilności kardiologicznej.

 

Im więcej dowiadujemy się o szkodliwości stresu, tym bardziej możemy czuć się zestresowani. Nawet jeśli wydaje nam się, że mamy geny zwiększające podatność na stres, nie jesteśmy całkiem bezradni. Czasem pokonanie stresu to tylko sprawa nastawienia. Jeden z pilotów myśliwca wojskowego, który musiał startować na lotniskowcu w środku nocy podczas sztormu na Morzu Japońskim, przyznawał, że serce mu biło, a dłonie się pociły. Ten stres ustępował, kiedy mówił sobie: "To ja kontroluję sytuację". Każdy z nas jest takim pilotem, który musi wykonywać trudne manewry w życiu. W większości przypadków - jeśli tylko chcemy - możemy panować nad sytuacją. Po co więc te nerwy?

Jolanta Chyłkiewicz

 

 

"WPROST" Numer: 20/2009 (1375)

DŁUGOWIECZNA OSOBOWOŚĆ

Geny czy styl życia? Co decyduje o długim życiu? Ani jedno, ani drugie. Najważniejsze jest to, jacy jesteśmy i jaki mamy stosunek do codziennych spraw. Na podstawie cech osobowości już w dzieciństwie można przewidzieć, czy dana osoba ma szanse na długie życie.

Osoby towarzyskie, ekstrawertyczne i sumienne mają znacznie większe szanse dożyć setki niż ponuracy i neurotycy – twierdzi w rozmowie z „Wprost" prof. Thomas Perls, dyrektor New England Centenarian Study z Boston University School of Medicine. Takie osoby znakomicie radzą sobie ze stresem i najtrudniejszymi nawet życiowymi przeciwnościami, podczas gdy inni popadają w depresję lub doznają załamania nerwowego. Po prostu nie przejmują się tak jak inni i zawsze szukają czegoś pozytywnego w każdej sytuacji.

 

Szczególnie ważna jest sumienność powiązana z innymi społeczno-środowiskowymi czynnikami wpływającymi na długie życie – mówi „Wprost" prof. Brent Roberts, psycholog z University of Illinois, Urbana– Champaign. Bo bycie sumiennym skłania do lepszych wyborów. Osoby sumienne częściej są aktywniejsze fizycznie, unikają używek i preferują stabilny tryb życia. Tworzą też bardziej stabilne związki i rzadziej się rozwodzą (dotyczy to szczególne mężczyzn). A stabilne związki mają korzystny wpływ na długość życia.

Ludzie sumienni już od wczesnych lat pracują na długie i zdrowe życie. Najpierw mają lepsze wyniki w szkole, co potem przekłada się na lepszą i bardziej satysfakcjonującą pracę, wyższe zarobki oraz lepsze zdrowie i dłuższe życie. Potwierdzają to badania, które objęły takie kraje jak USA, Kanada, Niemcy, Japonia, Norwegia i Szwecja. Z badań prof. Howarda Friedmana, psychologa z University of California, Riverside, wynika, że dzieci określone przez swoich rodziców jako sumienne w 1922 r. cieszyły się dłuższym o parę lat życiem niż pozostałe. Uczony wyróżnia trzy istotne aspekty sumiennej osobowości. To odpowiedzialność i umiejętność kontrolowania samego siebie, uporządkowanie i zdyscyplinowanie oraz zorientowanie na osiągnięcia.

Neurotycy mają skłonność do negatywnego myślenia, złości, nie potrafią dobrze sobie radzić ze stresem, miewają humory i stany lękowe. Wykazują też większą skłonność do nadużywania tytoniu, alkoholu, narkotyków. Tworzą mniej zadowalające związki, częściej się rozwodzą, mają więcej problemów w życiu i nie potrafią sobie radzić ze stratami. Prof. Daniel Mroczek, psycholog z Purdue University, przebadał 1600 mężczyzn w średnim i starszym ludzie sumienni od wczesnych lat pracują na długie i zdrowe życie. Bycie sumiennym skłania do lepszych wyborów wieku. Śledził zmiany w ich życiu i osobowości w okresie 12 lat. Okazało się, że najwięksi neurotycy z upływem lat stawali się coraz bardziej zestresowani, nerwowi, mieli skłonność do zamartwiania się i to sprzyjało pogarszaniu się stanu ich zdrowia. Najczęściej umierali z powodu chorób serca i nowotworów. Pocieszające jest to, że mężczyźni, którym choćby częściowo udało się pokonać własny neurotyzm i ustabilizować emocje, mieli większe szanse na dłuższe życie, niemal tak samo jak bardziej stabilne emocjonalnie osoby. Negatywny wpływ neurotyzmu można osłabić – twierdzi prof. Roberts. – Jeśli jesteś zarówno neurotykiem, jak i osobą sumienną, to już nie jest tak źle. Wyobraźmy sobie, że w młodości osoba była silnie neurotyczna, ale wraz z wiekiem ta cecha nieco się osłabiała. Na starość, choć nadal pewna doza neurotyzmu jest u niej obecna, zachowuje się ona coraz bardziej sumiennie, na przykład zaczyna się bardziej troszczyć o zdrowie, częściej się bada, stosuje się do zaleceń lekarzy. I to może pomóc jej zachować zdrowie i dłuższe życie – mówi prof. Roberts.

 

Badania stulatków i ich dzieci sugerują, że długowieczność jest dziedziczna. Ale możemy dziedziczyć zarówno skłonność do pewnych chorób, jak i cechy osobowości. Wychodząc z tego założenia prof. Perls przyjrzał się grupie 560 dzieci stulatków, których średni wiek wynosił 75 lat. W porównaniu z całą populacją osoby te cieszą się lepszym zdrowiem, a śmiertelność jest u nich o 120 proc. mniejsza niż w całej populacji. Czy dlatego, że mają „lepsze" geny? Dzieci stulatków są zazwyczaj ekstrawertykami o wyjątkowo niskim poziomie neurotyzmu. – Potomkowie stulatków zachowują te cechy nawet w zaawansowanym wieku. To istotne, bo ekstrawertyzm zwykle jest najsilniejszy w młodym wieku, potem słabnie. Nie ma przy tym większych różnic między obu płciami. Kobie- ty są bardziej skłonne do wyrażania swych emocji, a mężczyźni odwrotnie – raczej są zamknięci w sobie. Ale z naszych badań wynika, że długowieczne kobiety i mężczyźni są do siebie podobni – mówi prof. Perls. Ma to istotne znacznie, bo ekstrawertycy łatwiej nawiązują przyjaźnie, aktywnie angażują się w relacje, w życie społeczne i towarzyskie. Kiedy nawet wpadną w kłopoty, łatwiej sobie z nimi radzą, ponieważ mają wokół siebie ludzi, na których mogą polegać, którzy służą im pomocą i wsparciem.

 

W Australii badania prowadzone przez dziesięć lat na osobach powyżej 70. roku życia wykazały, że u ludzi z większym kręgiem przyjaciół występuje o 22 proc. mniejsze ryzyko zgonu w najbliższych 10 latach niż u osób niemających dobrych znajomych. Co ciekawe, utrzymywanie kontaktów z dziećmi, rodziną, krewnymi nie miało już tak dużego wpływu na wydłużenie życia. Nieznacznie pozytywny efekt dawało też pozostawanie w związku z partnerem czy małżonkiem. – Z wiekiem stajemy się coraz bardziej selektywni. Przyjaciół wybieramy, rodzina po prostu jest – twierdzi prof. Lynne Giles z Department of Rehabilitation and Aged Care na Flinders University w Australii.

To, że mamy przyjaciół, może wpływać na nasze zachowanie i wybory, na przykład na dbałość o zdrowie, palenie papierosów, picie alkoholu, aktywność fizyczną. – Przyjaciele mogą zachęcać nas do zachowań, które pomogą utrzymać dobre zdrowie i kondycję. Pomagają radzić sobie z depresją, podnoszą poczucie własnej wartości, zwiększają poczucie sensu w życiu – dodaje Giles.

Uczeni z Uniwersytetu Harvarda twierdzą, że u osób starszych utrzymujące kontakty towarzyskie szanse na rozwinięcie demencji i spadek funkcji poznawczych są mniejsze. A jeśli nawet do tego dojdzie, nastąpi to w późniejszym wieku niż u osób samotnych. Badania zostały wykonane na reprezentatywnej próbie Amerykanów w wieku powyżej 50 lat. Wszyscy uczestnicy byli testowani regularnie między 1998 r. a 2004 r. Ci, którzy byli najbardziej zintegrowani społecznie, tracili pamięć o połowę wolniej w porównaniu z osobami najmniej zintegrowanymi społecznie.

 

Czy można wpłynąć na samego siebie i zmienić się z ponuraka w osobę towarzyską, a z neurotyka w kogoś ustabilizowanego emocjonalnie i sumiennego? – Osobowość z jednej strony jest stabilna, pewna, ale z drugiej – do pewnego stopnia może się zmieniać w ciągu całego życia – uważa prof. Roberts. Bo osobowość podlega zmianom tak jak nasze ciało. Te zmiany zazwyczaj są pozytywne. Stajemy się milsi, sumienniejsi i bardziej stabilni emocjonalnie. W młodym wieku ludzie zazwyczaj są bardziej otwarci, ale i bardziej neurotyczni. Starsi z kolei są spokojniejsi i nie poddają się tak łatwo emocjom.

 

– Ludzie mogą stać się sumienniejsi pod wpływem otoczenia, na przykład po wstąpieniu w dobry związek małżeński albo po otrzymaniu stabilnej pracy – mówi prof. Friedman. Ale czy można takie zmiany wprowadzać świadomie? Zdaniem prof. Robertsa, zachodzą one poza naszą świadomością, są bardzo subtelne, pojawiają się powoli, w ciągu wielu lat wraz z zachodzącymi w życiu zmianami. Im dłużej znajdujemy się w jakiejś sytuacji, tym bardziej jesteśmy w stanie się zmienić.

W wielu firmach konsultingowych wprowadza się programy treningu osobowości. Chodzi o wyrobienie cech przywódczych, zwiększenie ekstrawertyzmu, zorientowania na odnoszenie sukcesów, samokontroli. – Uczestnicy mają się stać lepszymi liderami. Programy trwają sześć miesięcy, czasem rok – mówi Roberts. Na razie nie wiadomo, czy udaje się osiągnąć zamierzone rezultaty.

Autor: Aleksandra Postoła

 

 

 www.o2.pl | Środa [25.02.2009, 09:25] 1 źródło |

PRACOHOLIKOM GROZI DEMENCJA

Ponad 55 godzin pracy w tygodniu uszkadza mózg.

Optymalna ilość godzin pracy, mierzona co prawda na Brytyjczykach, to 41. Każda chwila ponad to może grozić złą pracą mózgu.

 

Wiele lat pracy w takim systemie sprawia, że w średnim wieku umysł będzie pracował wolniej, pamięć krótkookresowa będzie mniej wydajna i trudniej będzie nam przywołać z pamięci np. słowo, które akurat nam 'uciekło' - pisze "American Journal of Epidemiology", który publikuje badania na grupie 2214 urzędników państwowych.

 

Choć wiele osób uważa, że stres ich napędza i długie godziny pracy im nie szkodzą, są w błędzie. Urzędnicy pracujący ponad 30 lat są tego najlepszym dowodem.

 

Porównano trzy grupy: tych pracujących mniej niż 41 godzin tygodniowo, między 41 a 55 oraz ponad 55 godzin.

Najlepsze wyniki w testach na sprawność umysłu osiągnęli ci pracujący najmniej. Odpowiednio, u tych pracujących najwięcej wyniki były najsłabsze.

 

Dr Marianna Virtanen z Finnish Institute of Occupational Health ostrzega jednocześnie, że badania udowodniły bezpośredni związek między przepracowaniem a późniejszą zapadalnością na starczą demencję. | JS

 

 

 www.o2.pl | Czwartek [19.02.2009, 14:12] 2 źródła

ŹLE ŚPISZ? MOŻESZ WPAŚĆ W DEPRESJĘ

Zaburzenia snu mogą wywoływać choroby psychiczne

Gdy pacjent cierpiał na schizofrenię lub depresję i miał problemy ze snem, to stwierdzaliśmy, że to normalne - mówi dr Robert Stickgold z Uniwersytetu Harvarda. - Do głowy nam nie przyszło, że może być odwrotnie.

A jednak przeprowadzone badania wykazały, że jest. Problemy z oddychaniem, bezdech i inne zaburzenia snu powodują depresję i inne objawy charakterystyczne dla chorób psychicznych.

Efekt? Chorym niepotrzebnie podaje się leki, które im nie pomagają, zamiast leczyć zaburzenia snu - twierdzą naukowcy. | BW

 

 

 www.o2.pl / www.sfora.pl | Środa [19.08.2009, 20:21] 1 źródło

NIE MARTW SIĘ. BĘDZIESZ ŻYŁ DŁUŻEJ

Zestresowani częściej narażają życie.

Ludzie, którzy łatwo ulegają stresowi, o wiele częściej wpadają w nałogi takie jak palenie papierosów, co w efekcie zwiększa ich śmiertelność - mówi prof. Daniel Mroczek z Purdue University.

Często nasze cechy charakteru mogą stanowić zagrożenie dla naszego zdrowia. Należą do nich m.in.: ciągłe zamartwianie się, niepokój, łatwość wpadania w depresję. To, jak udowadniają eksperci, oznaki neurotyzmu.

W niedawnych badaniach naukowcy zbadali jak neurotyzm łączy się z nałogami palenia papierosów i picia alkoholu. Okazało się, że nałogowe palenie przyczynia się do około 25-40 proc. śmiertelności wśród neurotyków - podaje sciencedaily.com. Pozostałe 60 proc. pozostaje niewyjaśnione, jednak naukowcy przypisują to czynnikom biologicznym lub wpływowi otoczenia.

W badaniach wzięto pod uwagę dane zebrane od 1800 mężczyzn palaczy zebrane w trakcie 30 lat (1975-2005) od pacjentów kliniki w Bostonie. | JP

 

 

 

 

 www.o2.pl | Środa [05.08.2009, 11:35] 3 źródła

DLACZEGO NASTOLATKI PIJĄ NA UMÓR? Z NUDÓW

Dla młodych Brytyjczyków picie to tania rozrywka.

8 proc. nastolatków pije alkohol przynajmniej raz w tygodniu ponieważ się nudzi. Z tego samego powodu chociaż raz upiło się 29 proc. młodych Brytyjczyków - wynika z ostatnich badań.

Zdaniem specjalistów młodzi ludzie piją znacznie częściej podczas wakacji. Przyznaje się do tego 61 proc. młodzieży w wieku 16-17 lat. 13 proc. z nich woli wydawać pieniądze na alkohol i imprezy niż na inne formy spędzenia wolnego czasu.

Dla wielu nastolatków picie stało się po prostu tanią formą rozrywki - powiedział Don Shenker z organizacji Alcohol Concern.

Eksperci uważają, że jedną z przyczyn są niskie ceny alkoholu w porównaniu np. z cenami biletów do kina.

Należy wprowadzić surowe regulacje dotyczące sprzedaży i reklamy alkoholu - twierdzi Peter Carter z Royal College of Nursing. | TM

 

 

 www.o2.pl | Czwartek [30.07.2009, 19:08] 1 źródło

NASTOLATKI CORAZ CZĘŚCIEJ SIĘ OKALECZAJĄ

Zrobił lub myślał o tym co czwarty 16-latek.

Badania Young Life and Times Survey 2008 przeprowadzali w Irlandii Północnej eksperci z Queen’s University oraz University of Ulster. Anonimowo przepytano blisko tysiąc osób.

Okazało się, że prawie trzykrotnie częściej o samookaleczaniu się myślą dziewczęta (18 proc. w stosunku do 7 proc. chłopców) i prawie trzykrotnie częściej faktycznie to robią (13 proc. w stosunku do 5 proc. chłopców).

 

Wśród okoliczności skłaniających młodzież do zadawania sobie krzywdy wymienia się presję otoczenia oczekującego, że będą pić alkohol, palić i brać te same narkotyki co inni.

Istotne w badaniach była też niezdolność do odchudzenia się - czytamy na serwisie Physorg.com.

 

Co czwarty badany przyznał się do poważnych problemów emocjonalnych. Choć rozumieli, że potrzebna im pomoc specjalisty tylko 9 proc. o nią prosiło. Co istotne, częściej okalecza się młodzież z rodzin niezamożnych. Dziewczęta sześciokrotnie częściej niż chłopcy. Dzieci z tych rodzin częściej też cierpią na zaburzenia psychiczne i emocjonalne (42 proc. dziewczyn i 19 proc. chłopaków) - czytamy w serwisie. | JS

 

 

 www.o2.pl | Środa [06.05.2009, 10:43] 1 źródło, 2 wideo

KOBIETY PIJĄ CORAZ WIĘCEJ. I TO NA UMÓR

Ich liczba podwoiła się przez ostatnie 10 lat.

Fundacja Joseph Rowntree Foundation opublikowała raport, z którego wynika, że w Wielkiej Brytanii co najmniej jedna na sześć kobiet pije codziennie dwa razy więcej alkoholu niż przewiduje to dopuszczalna dawka.

Badacze z fundacji podkreślają, że zjawisko tzw. ciągów picia (binge drinkig) wśród kobiet bardzo przybrało na sile. W latach 1998-2006 ich liczba wzrosła dwukrotnie do 4,5 mln osób.

Tymczasem od 2000 roku spadła liczba pijących młodych mężczyzn - o niecałe 10 procent.

Eskperci z Joseph Rowntree Foundation uważają, że może być to efekt coraz większej niezależności kobiet, z którą nie potrafią sobie one poradzić. Zjawisku mogą też sprzyjać wyrafinowane reklamy alkoholi, skierowane do kobiecej grupy potencjalnych konsumentów. | AB

 

 www.o2.pl / www.sfora.pl | Poniedziałek [17.08.2009, 07:21] 2 źródła

POLKI PIJĄ CORAZ WIĘCEJ

I uzależniają się od alkoholu pijąc w samotności.

153 tys. kobiet w Polsce jest uzależnionych od alkoholu. Rośnie proporcja alkoholiczek - na dwóch pijących nałogowo mężczyzn przypada jedna kobieta - alarmuje "Nasz Dziennik".

Co trzeci alkoholik w Polsce jest kobietą. Dekadę temu jedna nadużywająca alkohol kobieta przypadała na 10 pijących ponad miarę mężczyzn.

Badania mówią również, że w sposób ryzykowny i na granicy uzależnienia pije 6 proc. wszystkich Polek, a od 4 do 7 proc. pań ma problemy związane z nadużywaniem alkoholu - donosi TVN24.

10 procent Polek w wieku 18-29 lat rocznie wypija ponad 7,5 l czystego alkoholu. Kobiety piją najczęściej w samotności. | AJ

 

 

"NEWSWEEK" nr 36, 09.09.2007 r.

STRES SZKODZI DZIĄSŁOM

Stres uważany jest - i słusznie - za przyczynę najróżniejszych chorób, w tym tak poważnych, jak zawały serca czy udary mózgu, które mogą prowadzić do śmierci. Ostatnie badania przeprowadzone przez dr Daiane Peruzzo z University of Campinas w Piracicaba w Brazylii każe tę czarna listę wydłużyć o choroby przyzębia. Zdaniem uczonej aż 57 procent tych schorzeń zastało wywołanych właśnie stresem.

Prawdopodobnie zjawisko to ma związek z wydzielaniem wtedy hormonem – kortyzolem, który uszkadza dziąsła i żuchwę, co w efekcie może prowadzić do utraty zębów. Poza tym osoby w stresie zwracają mniej uwagi na higienę jamy ustnej, więcej palą, piją alkohol i częściej używają narkotyków, komentuje badanie dr Preston D. Miller, przewodniczący American Academy of Peridontology.

www.medicinenet.com

 

 

"WPROST" Numer: 19/2009 (1374)

NEUROTYCZNI ASTMATYCY

Neurotyczna osobowość, uleganie niepokojowi i podatność na depresję zwiększają ryzyko zachorowania na astmę aż trzykrotnie – mówi Adrian Loerbroks z Heidelberg University. Badania na zwierzętach wskazują, że chroniczny stres zmienia poziom hormonów, a to powoduje stany zapalne dróg oddechowych. Loerbroks wierzy, że neurotyczny charakter ma taki sam efekt. | EN

 

 

 

 

3. PRAWIDŁOWY ROZWÓJ DZIECI

 

 www.o2.pl / http://www.sfora.pl/Wychowac-geniusza-przez-zabawe-wp8285 | 2 Sierpień 2009 13:40

WYCHOWAĆ GENIUSZA PRZEZ ZABAWĘ

Gry i zabawy

Pragniesz, aby Twoje dziecko rozwijało się harmonijnie i wykorzystywało w pełni swoje możliwości. Twoim wielkim sprzymierzeńcem jest natura. Mózg malucha został tak zaprogramowany, aby uczyć się i rozwijać. Dziecko wykazuje niespożytą energię i czerpie wielka radość odkrywając, jak funkcjonuje otaczający je świat.

 

Bada właściwości przedmiotów za pomocą wszystkich zmysłów, testuje zachowania rodziców. Poznaje prawa przyrody poprzez proste doświadczenia. jak prawdziwy naukowiec stawia hipotezę i wielokrotnie ją sprawdza, wprowadzając różne modyfikacje. Dla dorosłej osoby takie odkrycia często bywają banalne, gdyż i bez tych eksperymentów wie, co stanie się z wodą wylaną na piasek, kostką lodu posypaną solą, ale dla dziecka wszystko to jest nowe, ekscytujące, niesamowite. Przecież ono dopiero wkracza niepewnie w ten świat.

 

Mózg małego dziecka jest jeszcze niedojrzały, na jego rozwój duży wpływ ma otoczenie, umożliwia mu to przystosowanie się do warunków, w których będzie egzystował. Wszystko co maluch czuje, widzi, myśli itp. kształtuje jego mózg, tworząc w ten sposób podwaliny pod dalszą naukę.

 

Niepotrzebne są żadne specjalne zajęcia ani drogie zabawki, aby dziecko zdobywało wiedzę o swoim otoczeniu. Wystarczy wsparcie kochających opiekunów. Istnieje ścisły związek pomiędzy emocjami a zdolnościami poznawczymi dziecka i dlatego nic nie zastąpi radosnych zabaw z rodzicami.

 

Maluch uczy się, działając. Musi mieć dużo czasu na samodzielną zabawę, podczas której czyni liczne obserwacje, oraz ćwiczy różne umiejętności. Potrzebuje również cierpliwego i mądrego przewodnika, który ukierunkuje jego działania, pomoże objaśnić wyniki i sformułować wnioski.

 

Na podstawie: K. Mitros, Jak wychować geniusza przez zabawę

 

 

 www.o2.pl / http://www.sfora.pl/Czy-dziecko-moze-bezgranicznie-ufac-doroslym-wp6323 | 27 maj 2009 13:15

CZY DZIECKO MOŻE BEZGRANICZNIE UFAĆ DOROSŁYM?

Rodzice pamiętajcie: czego dziecko doświadcza w swym życiu i co autentycznie przeżywa, tego szybko się nauczy.

 

Jeśli dziecko żyje w atmosferze krytyki -

UCZY SIĘ POTĘPIAĆ!

 

Jeśli dziecko doświadcza wrogości -

UCZY SIĘ WALCZYĆ!

 

Jeśli dziecko musi znosić kpiny -

UCZY SIĘ NIEŚMIAŁOŚCI!

 

Jeśli dziecko jest zawstydzone -

UCZY SIĘ POCZUCIA WINY!

 

Jeśli dziecko żyje w atmosferze tolerancji -

UCZY SIĘ CIERPLIWOŚCI!

 

Jeśli dziecko żyje w atmosferze zachęty -

UCZY SIĘ UFNOŚCI!

 

Jeśli dziecko żyje w świecie uczciwości -

UCZY SIĘ SPRAWIEDLIWOŚCI!

 

Jeśli dziecko jest akceptowane i chwalone -

UCZY SIĘ DOCENIAĆ INNYCH!

 

Jeśli dziecko żyje w poczuciu bezpieczeństwa -

UCZY SIĘ UFNOŚCI!

 

Jeśli dziecko żyje w świecie aprobaty -

UCZY SIĘ LUBIĆ SIEBIE!

 

Jeśli dziecko żyje w świecie akceptacji i przyjaźni -

UCZY SIĘ, JAK ZNALEŹĆ MIŁOŚĆ W ŚWIECIE!

 

“Dziecko to taki sympatyczny początek człowieka”

Dzisiejsze nieśmiałe dziecko, to to, z którego wczoraj się śmialiśmy.

Dzisiejsze okrutne dziecko, to to, które wczoraj biliśmy.

Dzisiejsze dziecko, które oszukuje, to to, w które wczoraj nie wierzyliśmy.

Dzisiejsze zbuntowane dziecko, to to, nad którym się wczoraj znęcaliśmy.

 

Dzisiejsze zakochane dziecko, to to, które wczoraj pieściliśmy.

Dzisiejsze roztropne dziecko, to to, któremu wczoraj dodawaliśmy otuchy.

Dzisiejsze serdeczne dziecko, to to, któremu wczoraj okazywaliśmy miłość.

Dzisiejsze mądre dziecko, to to, które wczoraj wychowaliśmy.

Dzisiejsze wyrozumiałe dziecko, to to, któremu wczoraj przebaczyliśmy.

 

Dzisiejszy człowiek, który żyje miłością i pięknem, to dziecko, które wczoraj żyło radością.

— Ronald Russell

 

 

 

 

„WPROST” nr 45(1093), 2003 r.

ZABÓJCZE NIANIE

PRZYJMUJĄC OPIEKUNKĘ DO DZIECKA, MOŻESZ WPUŚCIĆ DO DOMU SADYSTKĘ.

Kobieta najpierw potrząsa płaczącym dzieckiem tak, że odbija się ono niczym piłka od materaca w łóżeczku. Potem zatyka mu ręką usta, aż dziecko zaczyna się dusić. Jeszcze później okłada je skręconym ręcznikiem, a w końcu bije pięścią po całym ciele. Powtarza te czynności wielokrotnie w ciągu kilku godzin. To nie sceny z głośnego filmu "Piastunka" z Rebeccą de Mornay. Tak opiekowała się dwuletnią dziewczynką i dziesięciomiesięcznym chłopczykiem Agnieszka K. z Wrocławia. W podobny sposób dwuletnią dziewczynką zajmowała się Sylwia M. z Gdyni. Opiekunki do dzieci, osób chorych i starych mają na koncie nie tylko pobicia i okaleczenia, ale nawet zabójstwa, a także rabunki, oszustwa i wyłudzenia. Często cierpią na paranoję, depresję, wybuchy gniewu, są alkoholiczkami bądź narkomankami. Miesiącami potrafią ukrywać swoje sadystyczne skłonności bądź nałogi, udawać czułość i opiekuńczość.

Policja i prokuratury prowadzą ponad dwieście postępowań rocznie przeciwko opiekunkom sadystkom i kryminalistkom (w Polsce pracuje prawie 200 tys. opiekunek). Postępowania toczą się jedynie w najbardziej drastycznych wypadkach - podejrzenia zabójstwa, ciężkiego pobicia bądź maltretowania. Inne przewiny kończą się zwykle wyrzuceniem z pracy. Większość opiekunek jest zatrudniana na czarno, więc osoby pokrzywdzone nie chcą zgłaszać przestępstw.

 

MORDERCZYNIE DZIECIŃSTWA

Pięcioletni Adrian Staniewicz na wspomnienie swojej opiekunki wybucha płaczem i dostaje drgawek. Choć od wyrzucenia z domu jego niani minęło już pół roku, chłopiec nie potrafi pozbyć się lęku, jest małomówny, zamknięty w sobie, nie chce się bawić z rówieśnikami. "Mamo, przeprowadźmy się do innego mieszkania, najlepiej takiego, gdzie nie ma kuchni" - prosi najczęściej mamę Krystynę.

- Adrian pamięta, że w kuchni spotykały go najcięższe kary: był straszony zamknięciem w piekarniku, zmuszany do czyszczenia kuchenki i płytek ściennych - tak, że na rączkach robiły mu się pęcherze. Musiałam też wyrzucić z domu wersalkę, w której był zamykany, bo na jej widok dostawał ataków histerii - opowiada Krystyna Staniewicz. Po kilku miesiącach kontaktów z nianią dziecko trafiło na miesiąc do szpitala psychiatrycznego. O sadystyczne skłonności Krystyna Staniewicz zaczęła podejrzewać opiekunkę dopiero wtedy, gdy nie mogła nawiązać kontaktu z synem. Kiedy pytała, go, co się dzieje, wybuchał płaczem i nic nie mówił. Krystyna Staniewicz wyrzuciła opiekunkę, ale nie miała dowodów na to, że znęcała się ona nad jej synem. Dlatego nie zawiadomiła policji ani prokuratury.

Agnieszka K. z Wrocławia, która opiekowała się dwuletnią dziewczynką i dziesięciomiesięcznym chłopczykiem, została aresztowana, bo jej podopieczna trafiła do szpitala z obrzękiem mózgu i lewostronnym paraliżem kończyn. Prokuratura ustaliła, że regularnie biła dzieci pięściami, dusiła poduszką i kocem, targała za włosy i ciągnęła za uszy. Sylwia M. z Gdyni powierzoną jej opiece dwuletnią dziewczynkę maltretowała, wbijając jej szpilki pod paznokcie, podnosząc za włosy, bijąc skarpetką, do której wkładała gruboziarnisty cukier. Często ją także dusiła - zatykając usta i nos, aż dziecko niemal traciło przytomność.

Policja i prokuratura są w trudnej sytuacji, bo z jednej strony mają chaotyczne zeznania przestraszonego dziecka, z drugiej - logiczne wyjaśnienia opiekunki, która najczęściej twierdzi, że dziecko kłamie. Jeśli nie ma śladów bicia, sprawa jest umarzana. Jak mówi Anna Kossak, psycholog ze Studia Treningu Życiowego Contra, firmy zajmującej się rekrutacją opiekunek, jedyną karą jest wpisanie na czarną listę krążącą po wszystkich agencjach pośredniczących w zatrudnianiu opiekunek. Jeśli są one zatrudniane na czarno, rodzice nie wiedzą o przeszłości tych kobiet.

Małgorzata P., która opiekowała się czterolatkiem w Chorzowie, porwała chłopca. Po kilkudniowych poszukiwaniach policja ujęła ją pod Sieradzem, gdzie ukrywała się wraz z uprowadzonym dzieckiem. Małgorzata P. uznała, że jest lepszą matką niż biologiczna matka dziecka.

 

WSTRZĄS NIEMOWLĘCY

W 1997 r. najczęściej oglądanym programem telewizyjnym w Stanach Zjednoczonych były relacje z procesu Louise Woodward, brytyjskiej opiekunki oskarżonej o zabójstwo niemowlaka. Początkowo stwierdzono, że dziecko zmarło na skutek tzw. wstrząsu niemowlęcego. Prokuratura udowodniła jednak, że do śmierci przyczyniły się "opiekuńcze" metody Woodward. Kobietę skazano najpierw na dożywocie. Po apelacji klasyfikację czynu zmieniono na zabójstwo nieumyślne. Po kilku latach odsiadki Louise Woodward wróciła do Wielkiej Brytanii.

W 1999 r. telewizja BBC pokazała film, w którym za pomocą ukrytych kamer zarejestrowano, co naprawdę robią nianie z pozostawionymi pod ich opieką dziećmi. Kamery zainstalowano po śmierci kilkunastu dzieci wskutek wstrząsu niemowlęcego. Okazało się, że opiekunki dusiły swych podopiecznych poduszkami, przewracały na brzuch i przyciskały do materaca, biły mokrymi, skręconymi ręcznikami czy otwierały zimą okna, kładąc rozebrane dzieci w pobliżu. W ten sposób udowodniono, że mogły one zamordować rocznie nawet sto dzieci, które potem uznano za zmarłe wskutek wstrząsu lub nieszczęśliwego wypadku. Okazało się, że wśród opiekunek znajduje się nieproporcjonalnie duża liczba sadystek i kobiet chorych psychicznie.

 

JAK SIĘ USTRZEC NIEBEZPIECZNYCH OPIEKUNEK?

- Zadziwia to, że osoby zatrudniające opiekunki nie sprawdzają nawet podstawowych danych personalnych, nie mówiąc o referencjach, tymczasem referencje to najlepsza polisa ubezpieczeniowa. W efekcie często wpuszczają do mieszkań kobiety z bogatą kartoteką kryminalną lub o sadystycznych skłonnościach. I takim ludziom powierzają swoje pociechy, czyli najcenniejsze, co mają - mówi nadkomisarz Zbigniew Matwiej z Komendy Głównej Policji. Agencje pośredniczące w zatrudnianiu opiekunek są szczególnie nieufne wobec osób, którym udowodni się choćby drobne kłamstwo.

- Kłamstwo i niska samoocena to koktajl, który z reguły wywołuje frustrację i agresję - mówi Anna Kossak.

- Trzech psychologów w naszej firmie bardzo rygorystycznie sprawdza kandydatki na opiekunki. Przeglądamy referencje, kontaktujemy się z ich poprzednimi pracodawcami, weryfikujemy kwalifikacje, badamy powody zakończenia pracy w poprzednim miejscu, robimy też testy psychologiczne - opowiada Cezary Sławecki z firmy Polskie Centrum Opiekunek. Radzi on, by przed skorzystaniem z usług agencji upewnić się, czy jest to sprawdzona firma, od kiedy jest obecna na rynku, ile osób skorzystało z jej pośrednictwa.

 

 POLOWANIE NA STARCÓW

Ofiarami sadystycznych opiekunek są też osoby stare i chore. Przed sądem w Lublinie kilkakrotnie rozpoczynał się już proces Anety O., opiekunki oskarżonej o zabójstwo niedołężnego podopiecznego. Aneta O. przewróciła go na wersalkę, oparła się na nim kolanem i udusiła. Kobieta tłumaczyła w prokuraturze, że próbowała uciszyć hałasującego mężczyznę, by nie obudziły się śpiące w sąsiednim pokoju dzieci, będące również pod jej opieką. Kilka tygodni temu inna opiekunka, Joanna S. z Poznania, doprowadziła do śmierci 93-letniej staruszki. Urządziła w jej mieszkaniu libację alkoholową, podczas której goście rzucali w staruszkę butelkami i puszkami z piwem. Przerażona kobieta uciekła z mieszkania i schowała się w krzakach na podwórku. Była ubrana tylko w nocną koszulę, a że spędziła na dworze prawie całą noc, dostała zapalenia płuc. Zmarła po kilku dniach w szpitalu.

Agnieszka N. z Chełmna w pończosze na głowie i z atrapą pistoletu w dłoni napadła na swoją 74-letnią podopieczną. Kobieta o mało nie dostała zawału. Agnieszka N. tłumaczyła potem policjantom, że chciała tylko nastraszyć starszą panią - za to, że była uciążliwa i nie słuchała jej poleceń.

W filmie "Piastunka" cierpiąca na paranoję opiekunka zanim wpadła w szał, była osobą ujmującą, troskliwą, wrażliwą i inteligentną. Dostała pracę, bo proszona o referencje tłumaczyła, że zostawiła je w poprzednim mieszkaniu i przedstawi później. Potem jej pracodawcy o referencjach zapomnieli, co skończyło się katastrofą. Oczywiście referencje mogą też mieć sadystki i paranoiczki, ale znacznie ograniczają one ryzyko wpuszczenia do domu osoby niebezpiecznej. I nie warto zatrudniać opiekunek na czarno - pozorny zysk może się bowiem okazać niepowetowaną stratą.

 

CENTRUM OPIEKUNEK

Najwięcej opiekunek - ponad 50 tys. - pracuje w Warszawie i okolicznych miejscowościach. W stolicy działa prawie dwadzieścia agencji opiekunek i gospoś, które polecają klientom kandydatki z referencjami. Przy podpisywaniu umowy większość agencji oferuje gwarancje: jeśli kandydatka się nie sprawdzi, firma bezpłatnie przysyła następną. Większość agencji ma status firm doradztwa personalnego. W przyszłym roku wszystkie będą musiały uzyskać obowiązkowo wpis do rejestru prowadzonego przez Ministerstwo

Gospodarki, Pracy i Polityki Społecznej. Najdłużej działające w Warszawie agencje opiekunek i gospoś to JPB, Kajtek, Niania, Contra, Polskie Centrum Opiekunek, Pomoc dla Ciebie, Agter. Bez pośrednictwa agencji najczęściej zatrudnia się Ukrainki i Rosjanki. Pracują one zwykle na czarno - za 5 zł za godzinę.

Piotr Kudzia, Kamila Korab

 

 www.o2.pl / www.sfora.pl | Czwartek [20.08.2009, 22:11] 2 źródła

ZATRUDNIASZ NIANIĘ? UWAŻAJ NA DZIECKO

Większość opiekunek nic nie wie o wychowaniu.

Polskie nianie rzadko czytają dzieciom bajki, śpiewają piosenki czy grają w gry edukacyjne. Gdy rodzice wychodzą do pracy, włączają telewizor. Siedem na dziesięć niań nie posiada żadnej wiedzy o wychowaniu dzieci. Gorzej - nie mają też doświadczenia - alarmuje "Dziennik".

Gazeta przytacza wyniki badań naukowców z Wyższej Szkoły Pedagogiki Resocjalizacyjnej „Pedagogium". Sprawdzili oni przygotowanie i wiedzę ponad 400 opiekunek do dzieci z Warszawy i Trójmiasta.

Kobiety nie wiedziały, że uczestniczą w badaniu więc dane są bardzo wiarygodne. Naukowcy przepytywali bowiem nianie jako „rodzice", odpowiadający na prasowe anonse.

Tylko co piąta niania zajmuje się cudzym dzieckiem dłużej niż trzy lata. Reszta nigdy nie pracowała w zawodzie. Co gorsza, spora część opiekunek nie może się nawet pochwalić wychowywaniem własnego potomstwa - informuje "Dziennik"

Większość to studentki zaoczne, w wieku około 20 lat. Ponad połowa niań przyznaje się do oglądania telewizji podczas pracy, co trzecia robi to ponad 5 godzin. Tyle samo zamiast bawić się z dzieckiem rozmawia przez telefon, czyta lub się uczy.

Nianie na pytanie, co robią z dziećmi odpowiadają (52 proc. ankietowanych), że oglądają telewizję. Dopiero potem jest nauka (30 proc.) czy gry edukacyjne (14 proc.). 4 proc. dziewczyn przyznaje, że romansuje z ojcem dziecka - dodaje "Gazeta Wyborcza". | AJ

 

 

 

 

"WPROST" Numer: 28/2009 (1383)

WYBIERZ SWOJE IQ

Rozmowa z prof. Richardem Nisbettem, psychologiem społecznym z University of Michigan w Ann Arbor

WPROST: W najnowszej książce „Intelligence and How to Get It" przekonuje pan, że każdy może wybrać swój iloraz inteligencji. Czy IQ nie zależy od naszych genów?

Richard Nisbett: Przeświadczenie, że dziedziczność jest głównym czynnikiem wpływającym na inteligencję, wynika z niewłaściwej interpretacji badań na bliźniętach. Bliźnięta wychowywane oddzielnie są do siebie bardzo podobne pod względem IQ i wielu innych cech. Rozumowanie jest takie, że jeśli wyrastają w innym środowisku, to powód, dla którego są podobne, musi być czysto genetyczny. Ale w rzeczywistości bliźnięta nie są wychowywane w losowo wybranych środowiskach. Zazwyczaj żyją w tym samym mieście, są wychowywane przez krewnych, chodzą do tych samych szkół. IQ dzieci adoptowanych w niewielkim stopniu przypomina IQ adopcyjnych rodziców.

 

Czy nie oznacza to, że jednak decydujący wpływ mają geny?

To jest drugi błąd w rozumowaniu. Trzeba pamiętać, że rodziny adopcyjne bardzo odbiegają od innych rodzin. Są zazwyczaj z klasy średniej i wyższej, zapewniają bardzo dobre warunki wychowawcze i w miarę jednolite środowisko sprzyjające maksymalnemu rozwojowi intelektu. Rodziny te są do siebie dużo bardziej podobne niż do ogółu populacji. Zatem jeśli środowiska są niemal identyczne, to jedyny czynnik powodujący różnice może być genetyczny. Jeśli natomiast spojrzymy na niższe klasy w USA, czynnik dziedziczności jest tam bardzo niski, a środowiskowy bardzo wysoki, gdyż te rodziny nie zapewniają dobrego środowiska, w którym dzieci mogłyby rozwinąć swój potencjał genetyczny. Ostatni błąd jest taki, że efekt środowiska znika, kiedy ludzie stają się dorośli. Wynika to ze skrzywienia próby, na jakiej bada się IQ. Osoby biorące udział w testach są zazwyczaj z klasy średniej. W efekcie otrzymujemy zawyżony czynnik dziedziczności i zaniżony czynnik środowiskowy.

 

Geny nie mają żadnego wpływu?

Oczywiście można powiedzieć, że rodzice z wysokim IQ mają tendencję do posiadania dzieci z wysokim IQ. Jednak badania rodzin adopcyjnych pokazują, że to, co rodzice ze średniej klasy robią dla swoich dzieci, jest bardziej efektywne niż to, co robią rodzice z klasy niższej. Dzieci, które wyrosły w rodzinach adopcyjnych z klasy średniej i wyższej, mają IQ wyższe średnio o 15 pkt od dzieci z niższej klasy, które zostały w swoich biologicznych rodzinach. Również adoptowanie przez rodziców z klasy niższej, średniej bądź wyższej ma znaczenie. Współczynnik IQ takich dzieci wzrasta odpowiednio o 8, 16 i aż 20 pkt w porównaniu z dziećmi, które pozostały w patologicznych rodzinach lub przytułkach. Wyniki w szkole dzieci adoptowanych i wychowanych w domach klasy średniej są znacznie lepsze niż dzieci z rodzin klasy niższej. Dyskutowanie z tymi faktami nazywam po prostu ignorancją.

 

Co rodzice mogą zatem zrobić dla swoich dzieci?

Najważniejsze jest rozmawianie z dziećmi, uczenie o świecie, o naturze świata, zadawanie pytań, czytanie. Charakterystyczną cechą rodzin z klasy niższej jest to, że nie rozmawiają z dziećmi. Wydają polecenia, ale nie prowadzą konwersacji. Bardzo ważne jest chwalenie dziecka. I okazuje się, że rodzice z klasy średniej i wyższej chwalą swoje dzieci dużo częściej, niż ganią je za zrobienie czegoś złego. Rodzice z niższej klasy chwalą swoje dzieci tylko nieznacznie częściej, niż karzą. Natomiast czarne matki z niższej klasy karzą swoje dzieci dwa razy częściej, niż chwalą. Ważne jest, żeby zachęcać dziecko do pracy, chwalić za włożony trud, za ciężką pracę, a nie za intelekt.

 

Takie chwalenie zabija inteligencję?

Dziecko chwalone za inteligencję wybiera łatwe zadania, gdyż boi się stracić dobrą reputację. Chwalenie za ciężką pracę powoduje, że dziecko chce pokazać, jak dużo potrafi z siebie dać, i podejmuje trudniejsze zadania. Ważny jest też styl uczenia dzieci. Zły nauczyciel od razu poprawia błędy, podaje dziecku gotowe zasady. Dobry natomiast, widząc, że dziecko robi błędy, zadaje mu pytania: jak na to wpadłeś, może spróbujesz inaczej. Zachęca do samodzielnego myślenia. U dzieci z klasy wyższej i średniej w ciągu lata IQ wzrasta, a u dzieci z klasy niższej spada.

 

Dlaczego?

Ponieważ dziecko z klasy wyższej jest cały czas stymulowane intelektualnie, uczestniczy w obozach letnich, zajęciach, chodzi do muzeum, teatru, a to z niższej klasy jest pozbawione takich bodźców. Zdrowsze dzieci mają wyższe IQ, bo mają większe szanse osiągnąć maksimum swoich zdolności intelektualnych. Ale do pewnego stopnia IQ jest uwarunkowane genetycznie.

 

Czyli różnice między klasami nigdy nie znikną?

Nie, ponieważ bystrzejsi ludzie osiągają więcej i przeskakują do wyższej klasy, więc będą mieć lepszą pracę, wykształcenie, będą lepiej wychowywać dzieci, ponieważ mają geny pozwalające im na wybicie się. Ale możemy te różnice zredukować. W Europie są one znacznie mniejsze niż w USA, ponieważ nierówności ekonomiczne są mniejsze. Jeśli chcemy, żeby biedni ludzie byli bystrzejsi, musimy pozwolić się im wzbogacić.

 

Nadal będzie się utrzymywać przepaść w poziomie IQ między białymi a czarnymi Amerykanami?

Nie, te różnice znikną. Jestem o tym przekonany. Jeszcze 30 lat temu różnica w IQ między białymi a czarnymi wynosiła 15 pkt, obecnie skurczyła się do 9,5 pkt. Na razie czarni mają niższe IQ niż biali w każdej klasie społecznej. Czarni rodzice najczęściej są pierwszym pokoleniem klasy średniej i wychowują własne dzieci według wzorców, jakie otrzymali w domu, czyli w klasie niższej. Bez względu na kolor skóry dzieci wychowane przez białych rodziców miały IQ o 13 pkt wyższe niż dzieci wychowane przez czarnych rodziców. Richard E. Nisbett, psycholog społeczny na University of Michigan, jest członkiem National Academy of Sciences i autorem wielu książek i publikacji naukowych na temat inteligencji oraz różnic kulturowych i społecznych, szczególnie między mieszkańcami Zachodu a Azjatami, wpływających na osiągnięcia w nauce i szanse odniesienia sukcesu w życiu. Jeszcze lepiej niż Amerykanie i Europejczycy wypadają w testach IQ Azjaci. Kultura Azjatów to konfucjanizm, który mówi o tym, że nasza mądrość i osiągnięcia w dużej mierze zależą od tego, jak ciężko pracujemy. I na tej zasadzie opiera się struktura rodziny. Rodzice wiedzą, że im więcej wymagają od swoich dzieci, tym będą one mądrzejsze, a dzieci wiedzą, że ciężką pracą przyniosą honor swoim rodzicom. Amerykańskie dzieci natomiast mogą powiedzieć: nie chce mi się pracować, nie dbam o to.

 

A jak wyjaśnić fakt, że Żydzi zdobyli ponad jedną trzecią Nagród Nobla, stanowią jedną trzecią studentów i wykładowców na prestiżowych uczelniach, dominują na najwyższych szczeblach w wielu dziedzinach?

Nie można wykluczyć, że na poziomie genetycznym istnieje jakiś czynnik dający im przewagę. Spośród wszystkich grup etnicznych, dla których mamy dane, Żydzi aszkenazyjscy osiągają średnio 110-115 pkt w testach IQ. Ale ich osiągnięcia są znacznie większe, niż by wskazywała na to ich inteligencja. Podobnie jak w kulturze konfucjańskiej, dla Żydów bardzo ważna była i jest nauka, osiągnięcia intelektualne, a rolę chińskiego patriarchy odgrywa żydowska matka.

 

Jaki etap edukacji jest najważniejszy?

Niektórzy twierdzą, że środowisko przestaje mieć znaczenie powyżej trzech, czterech lat. My wiemy, że to nieprawda, bo inteligencja i osiągnięcia w nauce mogą być doskonalone w każdym wieku. Z powodzeniem prowadzone są programy interwencyjne w gimnazjach polegające na przekonaniu dzieci, że ich inteligencja jest pod ich kontrolą, że mogą ją poprawić albo obniżyć. W jednej ze szkół średnich dla biednych dzieci latynoskich w Los Angeles pracował nauczyciel Jaime Escalante. Wprowadził nowatorski program nauki rachunku różniczkowego. I jego uczniowie osiągali lepsze wyniki w końcowych testach niż uczniowie z najlepszych prywatnych szkół. Również studia mają duży wpływ, szczególnie w wypadku redukowania przepaści między białymi a czarnymi.

Współpraca: Aleksandra Postoła

 

 

 

„POLITYKA” nr 1, 07.01.2006 r.

ZAPISANE W MÓZGU

Naturę człowieka ukształtowała ewolucja, a nie kultura, dlatego wpływ rodziców na dzieci jest niemal zerowy – mówi Steven Pinker, słynny amerykański psycholog, w rozmowie z Anetą Brzezicką i Marcinem Rotkiewiczem

Aneta Brzezicka, Marcin Rotkiewicz: – Czy studenci oblewają pana wodą i buczą w trakcie wykładów?

Steven Pinker: – Dlaczego mieliby to robić?!

 

Pracuje pan na Uniwersytecie Harvarda, gdzie zatrudniony jest też biolog Edward O. Wilson. Na jego głowie nieraz lądowała woda, a wykłady były przerywane przez protestujących studentów. A pan przecież głosi tezy podobne do Wilsona – że człowiek ma naturę zdeterminowaną genetycznie.

To prawda, ale Wilsona atakowano fizycznie w latach 70. Teraz się to nie zdarza.

 

Czyżby powszechnie zaakceptowano pogląd, że rodzimy się z pokaźnym biologicznym bagażem?

Niestety nie. A na pewno nie podziela takiego spojrzenia na człowieka większość kręgów akademickich i intelektualnych. Zmieniło się natomiast jedno – nie jesteśmy już brutalnie atakowani i oskarżani np. o głoszenie faszyzmu. Ewolucyjne podejście do natury ludzkiej przestało być tabu. Aczkolwiek poglądy moje czy Wilsona nadal uważane są za bardzo kontrowersyjne.

 

W co zatem wierzy większość?

Można wyróżnić trzy bardzo popularne teorie czy przekonania odpowiedzialne za fałszowanie, wbrew faktom, obrazu natury człowieka: czystej tablicy, szlachetnego dzikusa i ducha w maszynie.

 

Zacznijmy od tej pierwszej – dlaczego jest błędna?

Tabula rasa, czyli pogląd, że człowiek rodzi się jako niezapisana tablica, którą dopiero środowisko, a więc np. rodzice czy szkoła, wypełnia treścią, jest po prostu niespójny. Bo nawet jeśli uczenie się jest ważne, a niewątpliwie jest, to jednak musi istnieć wrodzony mechanizm, który decyduje, jak ten proces przebiega. Gołym okiem widać, że jest on odmienny u rozmaitych gatunków zwierząt. Weźmy na przykład małego kota i ludzkie dziecko, wychowujących się w tym samym domu, a więc mających identyczne środowisko. Tylko dziecko potrafi nauczyć się mówić. Prawidłowe pytanie nie brzmi więc: czy potrafimy się uczyć, ale w jaki sposób biologicznie wrodzone mechanizmy umożliwiają nam uczenie się rozmaitych umiejętności, np. posługiwania się językiem, liczenia, odwzorowywania otaczającej przestrzeni czy podejmowania decyzji.

 

Rodzimy się zatem w pewien sposób ukształtowani?

Wiemy to choćby dzięki badaniom nad myszami i małpami, których mózgi mają już w momencie urodzenia bardzo skomplikowaną budowę. Istnieje też wiele ludzkich uniwersaliów, czyli cech umysłowych, które są niezależne od kultury czy czasu. Przychodzimy z nimi na świat – to jest nasz genetyczny bagaż.

 

A co ze „szlachetnym dzikusem”? Czy człowiek nie rodzi się z natury dobry, a dopiero później psuje go cywilizacja?

Ta romantyczna wizja jest całkowicie fałszywa. Pod względem poziomu agresji nie różnimy się specjalnie od naszych najbliższych krewnych – małp. Obwody w mózgu odpowiedzialne za agresję są podobne u ludzi i zwierząt. W plemionach łowiecko-zbierackich, w których ludzie żyją niemal tak jak nasi przodkowie przed dziesiątkami tysięcy lat, agresja jest na porządku dziennym.

 

Ale czy ludzie w cywilizowanych społeczeństwach nie mordują się na znacznie większą skalę niż plemiona żyjące w buszu?

To jeden z najbardziej rozpowszechnionych mitów.

 

Pan chyba żartuje! A miliony ofiar dwóch wojen światowych?

Proszę państwa, w plemionach łowiecko-zbierackich żyjących w stanie natury odsetek zgonów mężczyzn na skutek działań wojennych jest wielokrotnie wyższy niż w Europie i Stanach Zjednoczonych w XX w., włączając w to obydwie wojny światowe! To są obiektywne wyliczenia, a nie żadne domysły czy spekulacje. W mojej książce „Tabula rasa” jest tabela prezentująca te szokujące dane. Sporządzili ją specjaliści: historycy i antropologowie.

 

Cywilizacja zmniejszyła naszą agresję?

Nie, bo jest ona wrodzonym elementem natury człowieka. W uprzemysłowionych bogatych społeczeństwach większość ludzi, co wykazały badania, nadal miewa fantazje, w których dokonuje aktów przemocy. Jest też ona częścią rozrywki – i to nie tylko w grach komputerowych czy w brutalnych filmach, ale również w dziełach Szekspira, antycznych dramatach greckich. Natomiast liczbę rzeczywistych aktów przemocy udało się znacznie ograniczyć m.in. dzięki instytucji państwa.

 

Przejdźmy do „Ducha w maszynie” – przekonania, że częścią nas jest niematerialna sfera myśli sterująca ciałem. Duszy w ogóle nie ma?

Badania jednoznacznie wykazują, iż każdy fenomen duchowy można przypisać odpowiednim procesom fizycznym zachodzącym w mózgu. Można np. zmierzyć elektryczną aktywność tego organu w momencie, gdy człowiek myśli. I na odwrót, gdy będziemy mózg stymulować elektrycznie, to osoba poddana takiemu eksperymentowi zacznie przeżywać określone stany psychiczne. To samo stanie się w przypadku oddziaływania na mózg za pomocą substancji chemicznych. Z kolei fizyczne uszkodzenia tego organu mogą radykalnie zmienić osobowość człowieka.

 

Czym więc jest nasza świadomość?

Mózg oglądany pod mikroskopem to miliardy komórek nerwowych i biliony łączących je synaps. Ta ogromnie skomplikowana sieć jest właśnie naszą świadomością.

 

Czym zatem jest natura człowieka w świetle nauk przyrodniczych?

Skomplikowanym systemem wielu oddziałujących ze sobą elementów. Mamy np. cały zespół zdolności poznawczych, które są wyspecjalizowane do konkretnych zadań – m.in. system językowy, system rozumienia innych ludzi, czyli ich umysłów. Mamy też wrodzoną zdolność do przeżywania pewnych emocji – zazdrości, miłości romantycznej i miłości do dzieci, zaufania do przyjaciół, złości czy strachu.

 

Skoro są to wrodzone elementy występujące u wszystkich ludzi, dlaczego tak znacznie różnimy się między sobą?

Każda z wymienionych przeze mnie emocji czy cech obdarzona jest pewną wariancją (czyli zróżnicowanym pomiędzy osobami natężeniem). Oznacza to, że poziom – np. agresji – jest odmienny u poszczególnych osób, co nie wyklucza jednocześnie tego, że jest to cecha zdeterminowana biologicznie. Nie jesteśmy dokładnie tacy sami.

 

Słynny brytyjski biolog i ewolucjonista Richard Dawkins mówi tak: stanowimy jedynie opakowanie dla naszych samolubnych genów, których jedynym celem jest produkcja jak największej liczby własnych kopii. Nasza natura i kultura też stanowi ich produkt. Przyzna pan, że nie jest to wizja napawająca optymizmem.

Nie zgadzam się. Ten pesymizm jest spowodowany pomyleniem dwóch teorii czy idei. Pierwsza z nich mówi, że bardzo użyteczne jest postrzeganie naszych genów jako egoistycznych chemicznych cząsteczek – ich samolubność jest jednak jedynie metaforą, która pomaga wyjaśnić wiele zjawisk w świecie przyrody, łącznie z zachowaniami człowieka. Ale ludzie mylą ją z freudowską ideą, że mamy ukryte, nieuświadomione pragnienia, które są prawdziwymi przyczynami naszych zachowań. Tymczasem samolubne cele naszych genów nie są nieuświadomionymi pobudkami ludzi. To jest zupełnie inny poziom przyczynowości.

 

Ludzie nie zachowują się samolubnie?

Oczywiście, że tak. Na przykład dzisiaj przeczytałem w gazecie, że ileś tysięcy osób zginęło z powodu trzęsienia ziemi. To okropna wiadomość, ale prawdę mówiąc nie uroniłem ani jednej łzy. Odłożyłem gazetę, a teraz udzielam wywiadu. Gdyby stało mi się coś znacznie mniej groźnego – np. złamałbym rękę – to bardziej bym się tym przejął niż tamtą odległą tragedię. Każdy z nas nosi w sobie tego rodzaju samolubność. Choć oczywiście potrafimy się przyjaźnić, kochać i być miłosierni. To są dwie strony naszej natury i obydwie mogą być dziełem samolubnych genów. Istnieje co najmniej kilka teorii, które pokazują, jak samolubne geny mogą włączać altruistyczne uczucia. Dwie najbardziej znane spośród nich to altruizm odwzajemniony, czyli zasada „ty pomożesz mnie, to ja pomogę tobie”, oraz dobór krewniaczy, a więc wspieranie członków własnej rodziny.

 

Ale tego typu zachowania służą egoistycznym celom genów.

To prawda. Jesteśmy naturalnie predysponowani do faworyzowania naszej rodziny, naszego klanu, ale w obecnych czasach potrafimy rozszerzać ten krąg empatii na coraz większe grupy ludzi. Mamy do czynienia z postępem moralnym, np. w Europie i Ameryce w ostatnich dziesięcioleciach zniesiono prawa rasistowskie, nie stosuje się kar cielesnych za przestępstwa, zniesiono tortury. Ten kierunek zmian może zostać zachowany.

 

W rozdziale do książki „Nowy renesans” napisał pan: „Z czasem jakiś przełącznik się przestawił i coraz większa część ludzkości zaczęła należeć do kręgu ludzi, których interesy uznawaliśmy za nie mniej ważne niż nasze własne”. Co to za przełącznik?

To bardzo ważne pytanie, ale niestety nie znamy na nie odpowiedzi. Istnieją natomiast co najmniej dwie hipotezy, próbujące wyjaśnić tę zagadkę. Autorem pierwszej jest biolog Robert Wright. Twierdzi on, że owym przełącznikiem jest rozszerzająca się sieć wymiany pomiędzy ludźmi. Zjawisko to spowodowały zmiany technologiczne – rozwój transportu i Internet. A jeśli z kimś handlujesz, wymieniasz się, to zamiast walczyć i rywalizować, zaczynasz współpracować. Życie drugiego człowieka staje się dla ciebie coraz więcej warte. Sieć wymiany zmieniła więc sieć wartości moralnych. W USA znany jest taki dowcip: istnieje co najmniej jeden powód, dla którego nie powinniśmy bombardować Japończyków – to oni wyprodukowali nasze telewizory. Podobnego zdania jest wybitny ewolucjonista John Maynard Smith. Według niego historia życia na Ziemi jest historią rosnącej kooperacji – od współpracujących ze sobą genów, poprzez zespoły komórek tworzących złożone organizmy, aż po społeczeństwa zwierząt i ludzi.

 

Druga teoria związana jest z naszą wrodzoną zdolnością do empatii, czyli wczuwania się w sytuację innych ludzi. Niebagatelną rolę odgrywa tutaj dziennikarstwo, a zwłaszcza przekaz obrazów. Dzięki niemu możemy zobaczyć, jak cierpią inni, zrozumieć, że ludziom dzieje się krzywda i potrzebują pomocy. Obydwie te teorie mogą być prawdziwe.

 

Czy dotyczy to również religii albo sztuki, tzn. czy ich pochodzenie da się wyjaśnić z ewolucyjnego punktu widzenia?

Jeśli skłonność do wierzeń religijnych i do uprawiania sztuki jest wrodzona, to można w sposób uzasadniony pytać, dlaczego tego typu aktywności umysłowe wyewoluowały. Jednak nie spotkałem się z żadną przekonującą teorią, która by pokazywała, że religia daje ewolucyjną przewagę jakiejś grupie, albo dlaczego muzyka czy malarstwo miałyby mieć znaczenie adaptacyjne.

 

Nie wspomniał pan jednak o ciekawej teorii psychologa Goffreya Millera, który uważa, że muzyka, literatura czy sztuki plastyczne są produktem niezwykle silnego czynnika ewolucyjnego – doboru płciowego. Byłyby one takim ludzkim odpowiednikiem pawiego ogona, czyli sposobem na przyciągnięcie partnera seksualnego.

Czy można traktować ludzką inteligencję albo język jako produkt doboru płciowego – wątpię. W porównaniu z pawim ogonem, język i inteligencja są bardzo użyteczne. Dlatego zresztą powstały w toku ewolucji. Inteligencja bardzo przydawała się podczas polowania, leczenia, budowania koalicji społecznych. Język służył do przekazywania wiedzy, negocjowania.

 

Ale cechy te są bardzo atrakcyjne.

Tu pojawia się pytanie, co było pierwsze: atrakcyjność czy użyteczność. Coś bardzo atrakcyjnego, jak np. gładka skóra, błyszczące oczy czy bycie silnym, oznacza, że jesteśmy dobrze przygotowani do walki z chorobami, mamy silne organizmy. Są to sygnały atrakcyjne dla partnerów seksualnych, ale są one również pewnego rodzaju produktem ubocznym takich cech jak zdrowie czy siła. Inaczej niż pawi ogon, który nie jest adaptacyjny i służy wyłącznie wabieniu partnerek.

 

A muzyka, malarstwo – nie są rodzajem popisów?

Trudno uznać muzykowanie czy malowanie jako produkty doboru seksualnego, skoro tego typu aktywności przejawiają przedstawiciele obydwu płci, a także dzieci, ludzie starsi czy osoby będące w stałych związkach. Dlatego nie zgadzam się, że osoby będące świetnymi malarzami czy muzykami są bardziej seksy. Ich zdolności nie ujawniają się wyłącznie w kontekście seksualnym.

 

A co z religią? Jak mogła wyewoluować, skoro, według pana, nie dawała naszym przodkom korzyści adaptacyjnych?

Religia może być produktem ubocznym umysłu, tzn. takich jego funkcji jak przypisywanie myśli i uczuć innym osobom. Człowiek potrafi wyciągać wnioski na temat stanu umysłów innych ludzi, nawet jeśli nie widzi tych osób. A stąd już tylko mały krok do przypisywania zdolności myślenia rzeczom, które nas otaczają. Ponadto istnieje w nas skłonność do dostrzegania projektu – jeśli patrzymy np. na zegarek, to myślimy, że musiał go zaprojektować i wykonać jakiś konstruktor. Podobnie, gdy patrzymy na przyrodę, jesteśmy skłonni twierdzić, że stanowi ona dzieło jeszcze większego konstruktora.

 

Rozdział „Tabula rasa” poświęcony dzieciom wywołuje kontrowersje. Powołuje się pan na badania psycholog Judith Harris, która twierdzi, że rodzice nie mają wpływu, na kogo wyrosną ich pociechy.

Zgadzam się z Harris, że rola rodziców w rozwoju osobowości dziecka oraz jego socjalizacji jest mocno przeceniana. Wiele efektów, które były powszechnie przypisywane wpływowi ojca i matki, okazało się być dziełem genów albo rezultatem działania kultury.

 

To brzmi wręcz obrazoburczo.

Nic na to nie poradzę. Badania naukowe istnieją po to, by wyjaśniać zjawiska, a nie dopasowywać się do najbardziej rozpowszechnionych przekonań. Dwoje dzieci dorastających w tej samej rodzinie powinno być bardziej podobnych do siebie niż dzieci wychowujące się w różnych rodzinach. A wcale tak nie jest! Z kolei bliźnięta jednojajowe, czyli będące swoimi genetycznymi kopiami, rozdzielone tuż po urodzeniu wykazują zaskakująco dużo podobieństw. Mój ulubiony przykład to dwoje bliźniąt pochodzenia żydowskiego, które w trakcie wojny zostały rozdzielone. Jeden z braci wychowywał się w kulturze i religii zupełnie odmiennej niż drugi. A jednak gdy po raz pierwszy spotkali się po kilkudziesięciu latach, okazało się, że mają takie same zawody, bardzo podobnie się ubierają itd. Najbardziej szokujące było to, że obydwaj uwielbiali udawać kichanie w zatłoczonej windzie i patrzeć, jak ludzie w popłochu wysiadają na najbliższych piętrach.

 

Co zatem decyduje o tym, kim staną się nasze dzieci?

W bardzo dużym stopniu geny i grupa rówieśnicza, czyli krąg przyjaciół, kolegów i znajomych. Według mnie bardzo ważnym, a niedocenianym czynnikiem są również pewne losowe zdarzenia, które czasami mogą znacząco wpływać na rozwój jednostki (np. tragiczny wypadek, nagła śmierć jednego z rodziców) – są one nieredukowalne ani do oddziaływań biologicznych, ani kulturowych. Wpływ rodziców jest natomiast bardzo mały.

 

Trudno w to uwierzyć.

To zrozumiałe, bo bardzo chcielibyśmy mieć wpływ na nasze dzieci, zwłaszcza znać przepis na wychowanie ich na szczęśliwych ludzi. Proszę jednak spojrzeć na wyniki badań wśród dzieci imigrantów. Stykają się one z kulturą swoich rówieśników, która często jest całkowicie odmienna od kultury rodziców. Którą wybierają? Oczywiście grupy rówieśniczej. Najlepiej widać to w języku, bo dzieci imigrantów nie mają żadnych problemów z przyswojeniem sobie języka kraju, do którego trafiły. Podobnie rzecz ma się z akcentem, ubiorem, rodzajem słuchanej muzyki.

 

Czy takie poglądy nie zwalniają rodziców z odpowiedzialności?

Absolutnie nie. Proszę zwrócić uwagę na to, co mówi Harris: rodzice mają wielką władzę nad dziećmi i mogą wpływać na ich poczucie szczęścia – np. poświęcając im czas albo zaniedbując. Między dziećmi a rodzicami powstaje emocjonalna więź. Jaka ona będzie, zależy w dużym stopniu od rodziców. Dlatego patrzmy na dzieci nie jak na modelinę nadającą się do dowolnego kształtowania, ale jak na partnerów, z którymi jesteśmy emocjonalnie związani.

 

Napisał pan w jednej z książek, że nie chce mieć dzieci. Czy dlatego, że zdał pan sobie sprawę właśnie ze znikomego wpływu rodziców na potomstwo? A może ta decyzja jest buntem przeciw samolubnym genom, które nakazują nam tworzyć swoje kopie?

Nie (śmiech). Chciałem tylko w metaforyczny sposób pokazać, że to, czego ludzie pragną doświadczać w kontaktach ze swymi partnerami, to raczej różnego rodzaju uczucia, np. pożądanie czy bliskość, a nie chęć reprodukowania genów, czyli płodzenia jak największej liczby potomków.

rozmawiali: Aneta Brzezicka i Marcin Rotkiewicz

 

Steven Pinker (51 l.) jest profesorem na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Harvarda. Urodził się w Kanadzie, a jego rodzina dotarła tam z Polski. Przez znaczną część swojej kariery pracował w słynnym Massachusetts Institute of Technology, gdzie kierował Wydziałem Nauk o Mózgu i Procesach Poznawczych. Był wielokrotnie nagradzany za swoje prace badawcze nad językiem i wyobrażeniami wzrokowymi. Po polsku ukazały się dwie jego książki: „Jak działa umysł” (wyd. Książka i Wiedza, 2002 r.) oraz „Tabula rasa. Spory o naturę ludzką” (Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, 2005 r.).

 

 

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [07.04.2009, 22:53] 1 źródło

"SUPERNIANIE" SZKODZĄ DZIECIOM

Programy telewizyjne zachęcają do złego zachowania.

Brytyjski związek zawodowy "Association of Teachers and Lecturers", reprezentujący ponad 160 tys. wykładowców wydał komunikat potępiający programy telewizyjne z cyklu "Superniania".

Nauczyciele twierdzą, że dzieci oglądające te programy starają się naśladować złe zachowania swoich rówieśników podpatrzone w telewizji i zaczynają sprawiać kłopoty - donosi "The Daily Telegraph".

Programy "Superniania" nie powinny być pokazywane, według związku brytyjskich nauczycieli, przed godziną 21.

Choć potwierdzają właściwość udzielanych rodzicom rad, uważają, że dzieci nie powinny ich oglądać. Szczególnie te małe, które nie są w stanie rozróżnić złych zachowań i zaczynają je naśladować - informuje gazeta. | JS

 

 

 www.o2.pl | Niedziela [14.06.2009, 10:57] 2 źródła

JESTEŚCIE RAZEM TYLKO DLA DOBRA DZIECI? TO BŁĄD

Robicie im w ten sposób krzywdę.

Wiele par postanawia pozostać ze sobą tylko dlatego, że - ich zdaniem - dzieci powinny wychowywać się w pełnej rodzinie. Tak jest lepiej dla dzieci - twierdzą. Nic bardziej błędnego. Właśnie w ten sposób można dziecko skrzywdzić - twierdzą naukowcy.

Naukowcy z Cornell University przebadali ponad 2 tysiące par. Śledzono losy ich pociech od 4 do 34 roku życia. I co się okazało?

Jedna trzecia młodych ludzi, których rodzice zdecydowali się utrzymywać związek ze względu na dobro dzieci, przynajmniej raz w miesiącu się upija lub zażywa narkotyki, 20 proc. z nich inicjację seksualną przeszło zanim ukończyło 16 rok życia, 9 proc. z nich miało dziecko przed ślubem, a 40 proc. zakończyło swój pierwszy związek małżeński rozwodem.

U dzieci z rodzin wysokiego konfliktu, czyli takich, w których rodzice żyją razem tylko ze względu na swoje pociechy, prawdopodobieństwo wyrzucenia ze szkoły, pijaństwa, słabych ocen, zażywania narkotyków, wczesnej inicjacji seksualnej, niechcianej ciąży a w późniejszym okresie rozpadu własnego związku, wzrasta o 45-75 proc. w stosunku do dzieci, które wychowały się tylko z ojcem lub matką - twierdzi Kelly Musick z Cornell University.

 

Jej zdaniem dla dzieci najważniejsze jest poczucie bezpieczeństwa, dobre stosunki na linii dziecko-rodzic i konsekwencja w wychowaniu.

Małżeństwo nie jest plastrem na wszystkie problemy - twierdzi Musick.

Wyniki badań z ulgą przyjęli doradcy rodzinni, między innymi Christine Northam, która od 14 lat pomaga małżeństwom rozwiązywać ich problemy.

Od dawna mówię to wszystkim parom, które przychodzą do mnie i mówią, że są ze sobą tylko dla dobra dzieci. Dziecko, która dorasta w takiej rodzinie będzie miało w przyszłości problemy z okazywaniem uczuć, nikt go przecież nie nauczy, jak powinny wyglądać prawidłowe stosunki w rodzinie i jak rozwiązywać codzienne problemy - twierdzi. | WB

 

 

 www.o2.pl | Środa [22.07.2009, 21:56] 1 źródło

OJCOWIE SĄ WCIĄŻ NIEZASTĄPIENI

W prawidłowym wychowaniu dzieci.

Naukowcy od dawna zastanawiali się jaką rolę w wychowaniu dzieci pełni ojciec. Wcześniejsze badania wskazywały, że dziewczynki, które chowały się bez ojców częściej zachodziły w ciążę jako nastolatki a chłopcy mieli niższe poczucie wartości i gorzej czuli się w sytuacjach intymnych. Jednak dlaczego tak się dzieje?

Postanowili to sprawdzić kanadyjscy naukowcy, poddając badaniu myszy kalifornijskie, które - podobnie jak ludzie - są monogamiczne i wychowują potomstwo razem - podaje "New Scientist".

Eksperyment porównuje zachowania myszy, które były wychowywane przez oboje rodziców oraz tych, którym naukowcy zabrali ojców.

Po porównaniu ich zachowań, okazało się, że myszy wychowywane tylko przez matki były mniej zainteresowane swoimi rówieśnikami.

 

Zazwyczaj dwa zwierzęta badają się obwąchując i dotykając nawzajem. Jednak w tym przypadku po prostu się ignorowały - mówi Gabriella Gobbi z McGill University w Montrealu.

 

Dlaczego tak się dzieje? Badania mózgów zwierząt pokazały zmniejszoną aktywność części odpowiedzialnej za interakcje społeczne. Ich organizmy wydzielały mniejszą ilość oksytocyny, która odpowiada za "przytulanie się".

 

Jednak wnioski z badań wcale nie muszą być jednoznaczne - oponują inni naukowcy.

 

U myszy kalifornijskich to ojciec ma więcej kontaktu z młodym. Niedorozwój myszy pozbawionej kontaktu z ojcem może być spowodowany po prostu brakiem kontaktu fizycznego, a nie brakiem ojca - mówi Michael Meaney badający efekty opieki macierzyńskiej również na McGill University.

 

A jak wygląda to u ludzi? Ruth Feldman z Uniwersytetu Bar-Ilan w Ramat-Gan w Izraelu odwiedziła 80 pary tuż po porodzie i sześć miesięcy później. Okazało się, że u kobiet, a także u zajmujących się dziećmi mężczyzn wzrósł poziom oksytocyny - hormonu miłości.

 

Ojcowie i matki mają do spełnienia bardzo ważną rolę w rozwoju społecznym i emocjonalnym dziecka - twierdzi dr Feldman. - Te role są różne, ale nawzajem się dopełniają. | JP

 

 

 www.o2.pl | Poniedziałek [06.04.2009, 23:38] 1 źródło

SAMOTNE WYCHOWYWANIE DZIECKA JEST WBREW NATURZE

Tak twierdzą antropologowie.

Ludzie nie zostali stworzeni, by samotnie wychowywać swoje dzieci. Idea, że jednak potrzebujemy siebie nawzajem kłóci się z zaakceptowaną w ostatnich latach teorią, że nasze zachowania też ewoluują.

Przez dekady biolodzy ewolucyjni twierdzili, że wszystkie żywe organizmy są samolubne. Teraz jednak siłę zyskuje teoria, że ważniejsza jest umiejętność współpracy, której uczymy się od obojga rodziców - czytamy na serwisie

Live Science, który cytuje książkę "Mothers and Others; The Evolutionary Origins of Mutual Understanding" Sary Blaffer.

To nie tyle rewolucja w poglądach, ile powrót podejścia tradycyjnego. Zakłada ono, że choć samolubność jest elementem naszej natury, to jest nią też umiejętność współpracy. A znaczenie tej dziecko poznaje od małego.

Myśliwi i zbieracze, nasi przodkowie, polegali na sobie, dzielili się też obowiązkiem opieki nad dziećmi. Małymi zajmowały się na zmianę matki, córki, babcie, ale i ojcowie. Cała komuna dbała, by dzieci były bezpieczne, nakarmione, oraz by miał się z nimi kto bawić. Dzieci uczone były operować w tych komunach, ucząc się kiedy - i jak - należy polegać na innych - pisze Live Science. | JS

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [21.07.2009, 14:01] ostatnia aktualizacja: Wt [21.07.2009, 14:02] 3 źródła

ASTMĘ U DZIECI WYWOŁUJĄ... ZESTRESOWANI RODZICE

Tak twierdzą naukowcy.

Badania przeprowadzono w zanieczyszczonych obszarach miejskich.

Okazało się, że dzieci zestresowanych rodziców znacznie częściej zapadają na astmę niż ich sąsiedzi ze spokojniejszych rodzin - podaje BBC.

Eksperci wykazali już wcześniej, że matki, które przeżywają stresy podczas ciąży, ryzykują urodzenie astmatyków lub alergików częściej niż te, które prowadziły zrelaksowany tryb życia.

Ryzyko choroby zwiększyło się znacznie u dzieci, których rodzice mówili o swoim życiu, że "wymknęło się spod kontroli" lub "jest przytłaczające" - mówi prof. Rob McConnell prowadzący badania.

W badaniach wzięło udział 2500 zdrowych dzieci ze szkół podstawowych w płd. Kalifornii. | JP

 

 

 www.o2.pl | Czwartek [14.05.2009, 23:32] 1 źródło

MULTIMEDIA ZASTĘPUJĄ DZIECIOM RODZICÓW

Lekarze ostrzegają przed nowym uzależnienieniem.

W Polsce narasta zjawisko infoholizmu, czyli uzależnienia od internetu. Szacuje się, że w naszym kraju jest już ok. 20 tys. osób, które wymagają leczenia - uważa prof. Mariusz Jędrzejko z Fundacji Pedagogium w wywiadzie udzielonym "Newsweekowi".

Według Jędrzejki, w polskich domach brakuje więzi międzyludzkich, którą zastępuje gonitwa za pieniądzem. Skutkuje to tym, że dzieci zastępują nieobecnych rodziców urządzeniami multimedialnymi i przechodzą w relacje natury cyberprzestrzennej.

Jakie są tego objawy? Według specjalistów najmłodsi wolą porozumiewać się ze sobą za pomocą komunikatorów internetowych, zamiast spotykać się ze znajomymi. W "Newsweeku" czytamy, że taka sytuacja ma charakter uzależnienia psychicznego, dlatego jest szczególnie niebezpieczna.

Dowodem na to jest przywołana przez Jędrzejkę historia dziecka, które wzięło jedzenie z lodówki, zabarykadowało się w garażu domu i przez 4 dni nie wychodziło z niego grając non-stop w gry komputerowe. | AB

 

 

www.o2.pl | Sobota [14.03.2009, 21:35] 1 źródło

SZKOŁY WYCHOWUJĄ GENERACJĘ NARCYZÓW

Uczenie młodych Brytyjczyków pewności siebie doprowadziło do patologii.

Tak przynajmniej twierdzą eksperci. Doktor Carol Craig ostrzega, że obsesyjne podnoszenie dzieciom poczucia własnej wartości powoduje, że w Wielkiej Brytanii powstaje generacja narcyzów.

Narcyzi myślą tylko o swoich potrzebach. Są kiepskimi partnerami w związkach, rodzicami i pracownikami - twierdzi Craig.

Dodaje, że wyeliminowanie krytyki wobec uczniów źle wpływa też na poziom nauczania.

Za ten stan rzeczy Craig wini nauczycieli, którzy próbują zastępować psychologów zamiast uczyć, oraz rodziców, którzy są przekonani, że zła ocena u dziecka zawsze jest winą szkoły, a nie ich pociechy. | G

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [31.03.2009, 14:56] 1 źródło |

DLACZEGO DZIECIOM TRZEBA POWTARZAĆ WSZYSTKO KILKA RAZY?

Bo nie potrafią planować jak dorośli - twierdzą naukowcy.

Dzieci nie ignorują upomnień rodziców. Mimo że często trzeba im powtarzać polecenia, twierdzą naukowcy z University of Colorado. Okazuje się, że napomnienia są odkładane w umyśle dziecka do późniejszego wykorzystania.

Naukowcy tłumaczą, że to dlatego, bo dzieci w wieku przedszkolnym i młodszym nie planują tak jak dorośli i starsze dzieci.

Jeśli rodzic powie im, że na polu jest zimno i trzeba wziąć kurtkę, to odłożą tą informację na później. Przypomną ja sobie dopiero, gdy wyjdą i poczują chłód - mówią naukowcy.

Dodają, że dzieci po prostu przywołują przeszłe wydarzenia dopiero, gdy są im potrzebne.

Nie wymagaj od dziecka, aby planowało, ale wskaż warunki z jakimi się zetknie. | G

 

 

www.o2.pl | Piątek [27.03.2009, 16:34] 1 źródło

DZIĘKI DYSCYPLINIE DZIECI LEPIEJ SIĘ ROZWIJAJĄ

Ale rodzice muszą też okazywać czułość - twierdzą naukowcy.

Dyscyplina jest potrzebna, by dzieci wyrosły na porządnych ludzi - nie mają wątpliwości badacze z London's Institute of Education.

Dodają, że jeżeli rodzice wymagają dużo od swoich dzieci, to te szybciej dojrzewają.

Wiele badań pokazało, że dzieci dla których rodzice są autorytetami okazują się być bardziej rozwinięte i lepiej radzą sobie w szkole niż koledzy, których rodzice mają inne podejście. - twierdzą naukowcy.

Zaznaczają, że dyscyplina jest szczególnie ważna w wychowaniu dziewczynek. Bo zwiększa u nich poczucie własnej wartości. | JS

 

 

"WPROST" nr 10(1263), 11.03.2007 r. NAUKA I ZDROWIE

RÓZGA W GENACH

GENY MAJĄ WIĘKSZY WPŁYW NA ZACHOWANIE NIŻ ŚRODOWISKO

Rodzice, którzy dużo rozmawiają ze swoimi dziećmi, mają wygadane potomstwo. Ci, którzy dają lanie, mają dzieci skłonne do stosowania przemocy. Błędne jest jednak przekonanie, że rodzice w ten sposób źle lub dobrze wychowują swoje dzieci. Skoro agresywni rodzice mają dzieci, które biją rówieśników i są konfliktowe, może to dowodzić, że odpowiadają za to geny. - Dzieci są takie, jakie są, dlatego że wyrastają w określonych domach. Ale wyrastają w zależności od tego, jakie drzemią w nich geny - mówi "Wprost" prof. Steven Pinker, psycholog z Uniwersytetu Harvarda. Jego niepoprawny politycznie pogląd jest często krytykowany, ale coraz częściej potwierdzają go badania naukowe. Badacze z Uniwersytetu Wirginii przeprowadzili obserwacje na grupie ponad tysiąca dorosłych bliźniaków jedno- i dwujajowych oraz ponad 2,5 tys. ich nastoletnich dzieci. Okazało się, że dzieci, które tyranizują rówieśników, wagarują i uciekają z domu, odziedziczyły agresywne geny po rodzicach.

 

DOBRE Z URODZENIA

"Nie mogę zdzierżyć poglądu, często przedstawianego - zwłaszcza w bajkach dla dzieci mających uczyć, jak być dobrym - że niemowlęta z urodzenia są jednakowe, czynniki odpowiadające za różnice powstające ostatecznie między dwoma chłopcami, a potem dwoma mężczyznami, wynikają tylko z wychowania i moralnego wysiłku włożonego w kształtowanie charakteru" - tak w 1869 r. pisał Francis Galton, kuzyn i przyjaciel Darwina, twórca określenia eugenika, czyli "dobre z urodzenia". Późniejsze obserwacje wykazywały, że osoby, które od dzieciństwa były agresywne, mają skłonność do wybierania podobnych do siebie partnerów. Tworzą w ten sposób destrukcyjne związki i jeszcze pogłębiają swoje aspołeczne zachowania. W rezultacie dzieci z takich małżeństw mają silne predyspozycje do zachowań agresywnych i sprawiają problemy wychowawcze.

- Nasze badania potwierdziły przypuszczenia, że kłótnie małżeńskie i problemy wychowawcze są związane z genami. Sam konflikt między rodzicami nie wpływa znacząco na zaburzenia zachowań dzieci. Znaczenie mają raczej cechy osobowościowe rodziców, które zależą od uwarunkowań genetycznych. I te geny, jeśli zostaną przeniesione na dzieci, powodują takie a nie inne zachowania - mówi "Wprost" dr Paige Harden z Uniwersytetu Wirginii, główna autorka badań opublikowanych w czasopiśmie "Child Development".

- Badania Paige Harden potwierdzają moje przypuszczenia - mówi Judith Rich Harris, autorka głośnej książki "Geny czy wychowanie". Amerykańska psycholog uważa, że kiedy przyjrzymy się osobom adoptowanym we wczesnym dzieciństwie, okaże się, że w dorosłym życiu zupełnie nie przypominają przybranych rodziców ani przybranego rodzeństwa. Z kolei kiedy porównamy osobowość, zainteresowania czy uzdolnienia rozdzielonych w niemowlęctwie jednojajowych bliźniąt dorastających w innych domach, okaże się, że przypominają siebie nawzajem w takim samym stopniu jak bliźnięta wychowujące się razem.

 

KODEKS RODZINY

Większość badaczy jest zgodna, że mniej więcej w połowie nasze zachowania, inteligencja i zdolności zależą od genów odziedziczonych po rodzicach. Pytanie tylko, co kształtuje pozostałe 50 proc.? Judith Rich Harris nie ma wątpliwości, że tym czynnikiem jest środowisko, z którym dzieci i nastolatki stykają się poza domem, szczególnie grupa rówieśnicza. Wpływ rodziców na dzieci jest raczej niewielki i ogranicza się głównie do przekazania im genów. - Rodzice wpływają przede wszystkim na przestrzeganie przez dzieci zasad panujących w rodzinie. W jakimś stopniu mają też wpływ na wybór środowiska poza domem; wybierają szkołę, a zatem częściowo również grupę rówieśniczą. Ale proces socjalizacji przebiega poza domem, wśród rówieśników - mówi Harris. Dzieci w domu podporządkowują się narzuconym regułom, wchodzą w swoje role, na przykład zdominowanego najmłodszego z rodzeństwa, ale kiedy znajdą się wśród rówieśników, domowy schemat znika. Badania, które cytuje Harris w swojej najnowszej książce "No Two Alike", sugerują, że młodsze rodzeństwo zachowuje się w domu mniej agresywnie niż starsi bracia i siostry, ale już w środowisku rówieśników te różnice znikają. Jest to szczególnie widoczne wśród dzieci imigrantów, które przejmują akcent kraju, w którym się wychowują, czyli kolegów, a nie rodziców mówiących z obcym akcentem. Podobnie jest z kulturą, którą wchłaniają jak własną, mimo że ich rodzice czują się obco w nowym kraju. Indywidualne różnice wśród rodzeństwa i bliźniaków jednojajowych wynikają z tego, że każdy samodzielnie uczy się, jak się zachowywać w grupie, jakie relacje stworzyć między poszczególnymi osobami, jak walczyć o swoje. I każdy robi to inaczej, bo warunki początkowe są w każdym wypadku inne, nawet u bliźniąt trafiających do jednej grupy.

 

PIĘTNO GENÓW

Prof. Thalia C. Eley z Instytutu Psychiatrii w Londynie, prof. Jim Stevenson z brytyjskiego Uniwersytetu Southampton oraz prof. Paul Lichtenstein z Instytutu Karolinska w Sztokholmie badali aspołeczne zachowania - zarówno agresywne, jak i nieagresywne (wagarowanie, kradzieże) - bliźniąt z uwzględnieniem ich płci (na grupie 1500 par bliźniąt). Okazało się, że skłonność do nieagresywnych zachowań jest u chłopców bardziej związana z negatywnym wpływem środowiska, a u dziewcząt jest raczej zależna od genów. Naukowcy zauważyli też, że połączenie zachowań agresywnych i nieagresywnych występuje równie często u obu płci. Skłonność do agresji zaś jest cechą wrodzoną.

Zwolennikiem tej teorii jest prof. Sarnoff Mednick z Uniwersytetu Południowej Kalifornii, od lat - wraz z prof. Jasmine Tehrani - prowadzący badania rodzin mających adoptowane dzieci i bliźnięta. Zauważył on, że osoby wychowane w rodzinach adopcyjnych, ale urodzone przez kobiety odsiadujące wyroki, jako dorośli znacznie częściej niż osoby z grupy kontrolnej popadały w konflikt z prawem. Podobne badania - przeprowadzone na dużej grupie rodzin w Szwecji - potwierdziły przypuszczenie, że jeśli biologiczni rodzice są genetyczne predysponowani do zachowań aspołecznych, to ich dzieci, nawet jeśli wychowają się w innych rodzinach, będą miały skłonność do popełniania przestępstw.

 

PIĘTNO OSOBOWOŚCI

- Dla dzieci nie ma znaczenia, w jakim modelu rodziny się wychowały - mówi prof. Pinker. - Czy była to wzorcowa rodzina, komuna hipisowska, czy rodzice tej samej płci, czy dziecko spędzało czas w domu, czy w świetlicy, było jedynakiem czy miało dużo rodzeństwa. Żadna z tych okoliczności nie wyciska piętna na osobowości człowieka, jeśli jest on częścią normalnej grupy rówieśniczej - uważa amerykański psycholog.

Z badań nie wynika jednak, że rodzice są zwolnieni z odpowiedzialności za dzieci. Nawet jeżeli wpływ genów jest najważniejszy, to ciągłe przepychanki między rodzicami nie wpływają korzystnie na psychikę dziecka. Jak napisał Czechow, "człowiek może stać się lepszy, gdy pokażesz mu, jaki jest".

 

CHEMIA AGRESJI

Prof. Keith McBurnett, psychiatra z uniwersytetu w Chicago, przeprowadził badania na grupie agresywnych chłopców w wieku 7-12 lat. Okazało się, że wszyscy chłopcy, którzy sprawiali kłopoty wychowawcze już we wczesnym dzieciństwie, mieli niedobór kortyzolu. Ten hormon jest wydzielany w sytuacjach stresu - jego niski poziom sugeruje, że reakcja na taką sytuację będzie zbyt słaba. Dziecko może się nie obawiać ukarania, nie odczuwa strachu, dlatego nie boi się wchodzić w sytuacje konfliktowe.

McBurnett twierdzi, że dzieci cierpiące na silne zaburzenia emocjonalne mogą mieć geny, które powodują nieprawidłową produkcję określonych hormonów. Podobnie niekorzystnie może wpływać nieprawidłowe wydzielanie serotoniny, neuroprzekaźnika odgrywającego istotną rolę w takich zaburzeniach jak depresja czy lęki. Niski poziom serotoniny prowadzi do zachowań impulsywnych i agresji. Badania dzieci sprawiających problemy wychowawcze i cierpiących na zaburzenia zachowania wykazały, że mają one za niski poziom tego składnika we krwi. Niedawno opublikowane badania dr. Andreasa Meyera-Lindenberga z Narodowego Instytutu Zdrowia Psychicznego w Maryland łączą z kolei wpływ nieobecności genu o nazwie MAOA, produkującego enzym monoaminę oksydazę A, ze skłonnością do agresji u mężczyzn. Choć u ludzi brakuje tego genu niezwykle rzadko, to jego mało aktywny wariant MAOA-L spotyka się już częściej. Jak wykazały eksperymenty, u osób mających tę mutację inaczej niż u innych działa ośrodek w mózgu odpowiadający za emocje i percepcję. O ile odczuwanie emocji u takich osób jest bardzo intensywne, o tyle kontrolowanie ich i powściąganie gwałtownych uczuć, szczególnie negatywnych, jest niemal niemożliwe, stąd tak często reagują one agresją.

Aleksandra Postoła "Wprost"

prof. Steven Pinker, psycholog z Uniwersytetu Harwarda

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [14.04.2009, 07:49] 1 źródło

OSOBOWOŚĆ DZIECKA POZNASZ W DNIU JEGO NARODZIN

Tak sugerują naukowcy.

Na Uniwersytecie w brytyjskim Hull zbadano 85 osób i wyróżniono cztery główne typy osobowości.

Stwierdzono, że różnice w osobowości zależą od różnej budowy mózgu - informuje "The New Zealand Herald".

Testy prowadzono z użyciem maszyny, która z dokładnością do milimetra sześciennego umiała policzyć objętość danych

fragmentów mózgu. To różnice między nimi były wskazówkami łączącymi budowę mózgu z danym typem osobowości.

Osoby określane jako impulsywne miały większy obszar mózgu powyżej oczodołów (niższa część płata czołowego). Osoby, które tę część mózgu miały mniejszą, były bardziej nieśmiałe, szukające poparcia. Testy pokazały, że przyjemności szukają często w czynnikach zewnętrznych jak jedzenie czy narkotyki - twierdzi prof. Annalena Venneri.

 

W podobny sposób zestawiono odpowiednie obszary mózgu z typami osobowości odpowiednimi dla pesymistów czy np. perfekcjonistów.

 

Co wynika z tych badań?

Jeżeli potwierdzą się informacje przekazane przez naukowców z Hull, trzeba będzie założyć, że dzieci rodzą się z różnymi typami osobowości i ich mózgi różnią się coraz bardziej wraz z dorastaniem. Od tego wniosku krok do badania przyszłej osobowości dziecka tuż po narodzinach - sugeruje nowozelandzka gazeta. | JS

 

 

"WPROST" Numer: 7/2009 (1362)

BÓL RODZINNY

Bóle głowy zwane napięciowymi nękają 40 proc. dzieci do 18. roku życia. To cena, którą maluchy płacą za tempo życia współczesnej rodziny. Niektóre cierpią bez przerwy przez wiele dni. Migreny są rzadsze, dotykają około 5 proc. dzieci do 10. roku życia i do 20 proc. dzieci starszych.

Na bóle głowy najbardziej narażone są dzieci inteligentne, ambitne, wiele od siebie wymagające. Bardziej podatni na migrenę niż na bóle napięciowe są alergicy i dzieci cierpiące na chorobę lokomocyjną. Duży wpływ na bóle napięciowe mają kłopoty w szkole lub w domu. Ataki bólu mogą się zdarzać nawet kilka razy w miesiącu. Bywają tak silne, że kończą się torsjami. – Na wystąpienie migreny duży wpływ mają zmiany atmosferyczne i nieodpowiednia dieta – mówi dr Ewa Pilarska, neurolog z Akademii Medycznej w Gdańsku. U dziewczynek częściej niż chłopców podatność na migrenę może być dziedziczna. Kluczowe znaczenie ma prawidłowe zdiagnozowanie przyczyny i rodzaju bólu. To może zrobić tylko neurolog dziecięcy, który wcześniej wykluczy chorobę mogącą dawać takie objawy. Choć jest to częsta dolegliwość, w Polsce działa tylko jedna poradnia bólu głowy dla dzieci.

 

Dzieci są przeciążone dodatkowymi zajęciami, uczą się kilku języków obcych, trenują sporty, grają na instrumentach. Wiele z nich sobie z tym nie radzi. Dziewczynki, które trafiają do gdańskiej kliniki, skarżą się na przykład, że nie chcą chodzić na balet. – Gdy w szpitalu są zwolnione od nadmiaru zajęć, wiele z nich czuje się dobrze, nie potrzebują żadnej terapii – mówi dr Pilarska. Leczenia szpitalnego wymagają dzieci, u których bólowi głowy towarzyszą objawy jednostronne, na przykład cierpnięcie jednej ręki, zaburzenia pracy jednego oka. – W takiej sytuacji szukamy ogniska bólu. Jest duże prawdopodobieństwo, że jego źródłem jest choroba. Bywa, że ból staje się niemożliwy do zniesienia, a torsje są tak gwałtowne, że dziecko może się odwodnić – mówi prof. Marek Kaciński z Kliniki Neurologii Dziecięcej w Krakowie. Napięciowe bóle głowy nie są leczone farmakologicznie. Doraźnie stosuje się środki przeciwbólowe. Lekarz powinien kierować pacjentów do psychoterapeuty, bo tylko on może pomóc odpowiedzieć na pytanie, z czym jest związany stres, nauczyć rodziców, jak wpływać na emocje dziecka i organizować rytm jego życia. – Rodzice czasami bagatelizują dolegliwości dziecka lub poświęcają im nadmierną uwagę. A każda z tych postaw może prowadzić do nasilania dolegliwości – mówi psycholog Milena Pyra. Rodzicom trudno jest przyznać, że dolegliwości ich dziecka mają podłoże psychiczne. – Ból głowy to rodzaj delegacji rodzinnej do psychologa. Zdarza się, że po dwóch, trzech spotkaniach, gdy zaczynam się zajmować rodziną, dolegliwości ustępują – dodaje Milena Pyra.

 

Dorośli nie powinni się obwiniać za chorobę dziecka. Fakt, że jest ono uwikłane w konflikt między rodzicami, trudno nazwać błędem. To raczej wynik braku umiejętności radzenia sobie z sobą czy komunikowania się. Do psychoterapeuty często trafiają dzieci wrażliwe, które nie umieją nazywać emocji ani ich rozróżniać. Żyją w rodzinach, w których nie okazuje się słabości. Przyczyną bólu głowy może być też kryzys w rodzinie. Dlatego podstawowym leczeniem jest psychoterapia – rodzinna, zajmująca się relacjami między jej członkami, i indywidualna, skupiająca się na emocjach i na tym, żeby dziecko umiało je rozróżniać oraz zrozumiało powód bólu głowy. Czasami jest on związany ze stresem szkolnym oraz poczuciem, że należy zadowalać i nauczycieli, i rodziców.

Lekarze przestrzegają przed nadmierną wiarą w biofeedback – metodę reklamowaną jako antidotum na trudności w koncentracji i słabą pamięć, kłopoty z emocjami, a równocześnie na bóle głowy i ADHD. Jest to rodzaj gry komputerowej, podczas której siłą woli utrzymuje się pewną aktywność bioelektryczną mózgu. Wielokrotnie powtarzane treningi powodują przestrojenie, nie zawsze trwałe, tej czynności mózgu. – Jeśli jednak ta metoda ma rzeczywiście oddziaływać na jakieś zaburzenia, powinna być prowadzona przez lekarzy. Tymczasem wiele aparatów do biofeedbacku znajduje się w placówkach, w których lekarza nie ma. Taki trening może być pomocny w leczeniu napięciowego bólu głowy, ale już nie w wypadku migreny, która ma bardziej złożone przyczyny – mówi prof. Kaciński. Czy dziecko może wyrosnąć z napięciowego bólu głowy? Według statystyk, u około 20 proc. dzieci te dolegliwości mijają z wiekiem, a 15 proc. wyrasta z migreny, zwłaszcza jeśli zaczęła się ona już w przedszkolu. Jeżeli napięciowe bóle głowy pojawiły się w okresie dojrzewania, mogą zamienić się w bóle przewlekłe w dorosłym życiu. Jednak to, co potocznie nazywamy wyrastaniem, jest jedynie ewolucją dokonująca się w środowisku dziecka, szczególnie w domowym, i efektem świadomego działania rodziców. – Pamiętajmy, że dzieci są tylko dziećmi i ich możliwości radzenia sobie z problemami nie są takie jak ludzi dorosłych – mówi Milena Pyra.

 

Co wyzwala ból

- kino, telewizja, gry komputerowe, migające światła dyskoteki, patrzenie na falującą wodę

- hałas, głód, silny zapach, zbyt mało lub zbyt dużo snu

- zmiany pogody – wahania temperatury, zmiany ciśnienia, wiatry, burze

- jazda samochodem lub pociągiem, jazda na karuzeli, zabawa na huśtawce

- pokarmy zawierające prekursory serotoniny – żółty ser, czekolada, cytrusy; alergia pokarmowa

 

Autor: Ewa Nieckuła

 

 

 www.o2.pl | Poniedziałek [20.07.2009, 19:29] 1 źródło

DŁUGIE MIESZKANIE Z RODZICAMI RODZI AGRESJĘ

Lepiej zaryzykować mieszkanie w samotności, bo...

Młodzi mężczyźni, którzy nie opuścili rodzinnego domu po 20. roku życia częściej używają przemocy niż ich rówieśnicy żyjący na własny rachunek. Naukowcy stwierdzili, że więcej wydają też na alkohol i narkotyki - donosi sciencedaily.com

Do takich wniosków doszli badacze z University of London po przeprowadzeniu sondażu wśród ponad 8 tysięcy młodych Brytyjczyków. Ankietowani musieli opowiedzieć o przypadkach swojego agresywnego zachowania i określić problemy ze zdrowiem psychicznym.

Okazało się, że mieszkanie z rodzicami ma bardziej negatywny wpływ na młodych mężczyzn, niż kobiety. Grupa ta stanowi zaledwie 4 proc. męskiej populacji Wielkiej Brytanii, ale jest odpowiedzialna za 16 proc. wszystkich pobić w ostatnich 5 latach.

Zdaniem psychologów to wynik tego, że nie mają żadnych obowiązków, nie znają poczucia odpowiedzialności

i - co ciekawe - nie dane jest im korzystać z pozytywnego wpływu jakie daje życie pod jednym dachem z kobietą.

Zbyt długie mieszkanie z rodzicami jest najwyższym czynnikiem generującym u młodych mężczyzn skłonności do przemocy. Są oni też bardziej zagrożeni alkoholizmem, narkomanią i częściej mogą dopuszczać się ryzykownych zachowań seksualnych - uważa prof. Jeremy Coid. | AJ

 

 

 

 

4. RÓŻNE

 

www.o2.pl | Piątek [05.06.2009, 12:21] 1 źródło

CO DZIEJE SIĘ W MÓZGU PSYCHOPATY

To często dobrzy sąsiedzi i mili ludzie.

Brak empatii, nieumiejętność odwzorowywania uczuć, słabsze odczuwanie bólu - to podstawowe cechy charakteryzujące psychopatów. Jak wynika z ostatnich badań psychopaci stanowią jeden procent społeczeństwa, 15 do 20 procent mieszkańców więzień i 15 procent osób uzależnionych. Psychopatami są osoby pozbawione uczucia empatii. Nie potrafią one odwzorowywać uczuć - twierdzi Monika Marczak z Uniwersytetu Warszawskiego. Traktują też instrumentalnie innych ludzi i zawsze wybierają krótszą drogę do osiągnięcia celu, nawet jeśli wiąże się to z podjęciem kroków moralnie nagannych. Źródło psychopatii tkwi w mózgu, a nie tylko w osobowości człowieka - twierdzi Monika Marczak. Naukowcy nie są pewni czy psychopatów należy leczyć. Twierdzą bowiem, że operacja mózgu wiązałaby się także ze zmianą osobowości. | TM

 

 

"WPROST" Numer: 8/2009 (1363)

URODZONE OFIARY

Przestępcy rzadko atakują przypadkowo, pod wpływem impulsu. Na ogół starannie wybierają ofiary. „Wiele osób kusi przestępcę, wręcz prosi się o to, by je zaatakować” – pisał w 1948 r. Hans von Hentig w książce „The Criminal and His Victim”.

Niektóre osoby mają skłonność do bycia wykorzystywanymi. Nieświadomie wysyłają sygnały, że łatwo je zaatakować – mówi „Wprost" prof. David Buss, psycholog z University of Texas. – Inni są bardziej podatni na bycie prześladowanym – są zgodni i ekstrawertyczni. Osoby zgodne nie chcą urazić innych, a ekstrawertyczne są skłonne do współpracy – wyjaśnia prof. Buss.

 

Psychologowie potrafią precyzyjnie określić, kto może być ofiarą przestępstwa. Na molestowanie seksualne najbardziej podatne są kobiety pasywne. Niektóre panie zeznające w sprawie gwałtu mówiły, że zachowywały się biernie i cicho, ponieważ sprawca groził, że jeśli będą krzyczeć, będzie jeszcze bardziej agresywny. Ofiarami przestępstw bywają też osoby agresywne. – Pasywne osoby są wybierane dlatego, że wydają się łatwym łupem. Zachowanie agresywnych jest wyzywające, więc według sprawcy takie osoby zasługują na złe traktowanie – mówi prof. Leora Rosen, antropolog społeczny z University of Southern California.

 

Sprawcy dobierają ofiary także ze względu na miejsca, w których łatwo je spotkać. Seryjny morderca z Rosji Aleksander Piczuszkin, który w 2007 r. został oskarżony o zamordowanie 48 osób, dokonywał zbrodni w parku Bitcewskiego w Moskwie. Zwabiał tam ofiary, którymi w większości byli bezdomni starsi mężczyźni uzależnieni od alkoholu lub narkotyków. Zaciągał ich w zarośla i powoli mordował. Psychologowie Betty Grayson i Morris Stein analizowali, jaki sposób poruszania się zwiększa ryzyko napaści. Nagrali ukrytą kamerą 60 osób idących jedną z ulic Nowego Jorku. Filmy pokazali 53 więźniom skazanym za napaść. Oceny wszystkich przestępców były bardzo podobne. Osoby, które wybraliby na ofiary, miały nieskoordynowane ruchy, ich krok był albo zbyt długi, albo za krótki, nienaturalny. Poruszały się według schematu: prawa noga, prawa ręka. Ofiary, stawiając kroki, podnosiły całą stopę jednocześnie, inni wykonywali płynne ruchy pięta-palce. Audrey O’Mara, mieszkanka Manchesteru, od dziesięciu lat zmaga się z traumą, której doznała, gdy została napadnięta i obrabowana. Po tym zdarzeniu zaczęła cierpieć na agorafobię. Jej przypadek analizował prof. Geoff Beattie z University of Manchester, ekspert komunikacji niewerbalnej. Według niego, O’Mara jest łatwą ofiarą. Idąc, nerwowo ściska torebkę przy ciele, jej krok jest nienaturalnie szybki, zbyt często mruga oczami, co sygnalizuje lęk i niepewność. – Zmienić język ciała jest znacznie trudniej niż sposób wypowiadania się, ponieważ robimy to nieświadomie. Można się tego jednak nauczyć – uważa prof. Beattie. Uczeni z University of Canterbury badali, w jakim stopniu podatność na atak jest uzależniona od ubioru. Jasne jest, że kobieta w wąskiej spódnicy i na szpilkach porusza się inaczej niż ta sama osoba ubrana w spodnie i sportowe buty. Wzięli pod uwagę tylko sposób poruszania się, a nie wygląd i atrakcyjność kobiet. Wszystkie uczestniczki eksperymentu zostały sfilmowane w różnych strojach podczas spaceru. Według mężczyzn, łatwiejsze do zaatakowania były kobiety ubrane w spódnice i szpilki. Poruszanie się na wysokich obcasach sprzyjało atakowi również wtedy, kiedy kobieta miała na sobie spodnie. Spódnica i szpilki zmuszały kobiety do zmiany sposobu poruszania się – ich krok stawał się krótszy, mniej machały rękami, ich ruchy były znacznie bardziej skrępowa- ne, chód wolniejszy i mniej energiczny niż wtedy, gdy były ubrane w spodnie i płaskie buty. Kikue Sakaguchi i Toshikazu Hasegawa z Uniwersytetu Tokijskiego sprawdzali podatność kobiet na zaczepki z podtekstem seksualnym i dotyk przez obcych w miejscach publicznych, na przykład w metrze. Z testów psychologicznych wynika, że ofiarami najczęściej badają osoby neurotyczne, introwertyczne i nieśmiałe. Na dotykanie miejsc intymnych bardziej były narażone kobiety w spódnicach i butach na obcasie niż ubrane sportowo.

 

Sprawcy napadów i gwałtów najczęściej dobierają swoje ofiary intuicyjnie. Sposób, w jaki dokonują wyboru, jest czasem trudny do przewidzenia, ponieważ zależy od stanu ich umysłu w danej chwili – mówi „Wprost" prof. Volkan Topali, kryminolog z Georgia State University. Gdy są zdesperowani i natychmiast potrzebują pieniędzy, będą mniej wybiórczy i bardziej agresywni. Na ofiary mogą wtedy wybrać osoby, które wydają się trudnym celem, na przykład dilerów narkotyków. – Kiedy pytałem przestępców, dlaczego atakują właśnie ich, mówili, że dilerzy mogą być agresywni i dobrze zbudowani, ale za to nie pójdą na policję i nie zgłoszą rabunku. Dodatkowo mają przy sobie wszystko, czego przestępca potrzebuje: pieniądze i narkotyki. Są zatem atrakcyjnym celem – wyjaśnia prof. Topali.

 

Podobnie jest w wypadku prostytutek, które są wyjątkowo narażone na przemoc. Kilka lat temu głośno było o Johnie Eriku Armstrongu, seryjnym mordercy prostytutek pochodzącym z Detroit, który kilka lat pracował na okręcie amerykańskiej marynarki wojennej. Został on oskarżony o zamordowanie przynajmniej kilkunastu prostytutek, które spotykał w portach na całym świecie i w rodzimym Detroit. Jak stwierdził Benny Napoleon, szef policji z Detroit, Armstrong wybierał prostytutki, bo wiedział, że będzie mógł przez długi czas uniknąć ścigania przez prawo. W jednym wypadku ponad miesiąc po morderstwie nikt nie zauważył zniknięcia ofiary. Sprawcy najczęściej specjalizują się w jednym rodzaju przestępstw i za każdym razem wybierają podobne ofiary o specyficznych cechach. – Złodziej okradający staruszki raczej nie napadnie na dilera narkotyków – mówi prof. Topali. Jeśli znamy cechy ofiary, można domniemywać, jakie cechy miał przestępca, jak próbował podejść ofiarę, jak ją zaatakował, co ułatwia prowadzenie śledztwa.

Autor: Aleksandra Postoła

 

 

 www.o2.pl | Środa [04.03.2009, 20:53] 1 źródło

UWAŻAJ! MOŻESZ PRACOWAĆ Z PSYCHOPATĄ

Często ujawniają się dopiero w sytuacji kryzysowej.

Według australijskich ekspertów recesja sprzyja ujawnianiu się w miejscach pracy osobowości psychopatycznych. Powodem tego jest większa presja pod jaką znalazły się osoby zatrudnione w korporacjach.

Mogą oni zaszkodzić reputacji firmy - ostrzega Jason Blaik, psycholog. - Firmy powinny być czujne zwłaszcza w kryzysie.

 

Zdaniem specjalistów psychopatów cechuje brak uczciwości, skromności i wiarygodności. Nie doświadczają miłości, empatii i poczucia winy.

Szacuje się, że stanowią 1 procent społeczeństwa, ale już około 3 procent świata korporacji.

 

 Powszechnie psychopata kojarzy się z mordercą, ale to nie jest prawda. Faktycznie wykazują oni cechy cenione przez świat biznesu. Ich brak empatii i skrupułów jest postrzegany jako zdolność do podejmowania trudnych decyzji - tłumaczy Blaik. | TM

 

 

 

 

"WPROST" Numer: 8/2009 (1363)

WIRUSY UMYSŁU

Zachowania ludzi rozprzestrzeniają się jak wirusy. Kryzys gospodarczy jest tego świetnym przykładem. Aż 61 proc. Polaków planuje cięcia w codziennych wydatkach, prawie 40 proc. zamierza zrezygnować w tym roku z wakacji, a 65 proc. obawia się kłopotów finansowych. Dzieje się tak, choć większość z nas nie odczuwa jeszcze skutków kryzysu. – Łatwo ulegamy nastrojom i opiniom innych, poddajemy się tzw. procesowi społecznego zakażania – mówi dr Joanna Heidtman, psycholog z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Kryzys stał się tematem codziennych rozmów. Mówimy o nim, nawet jeśli nas nie dotyczy. To budzi emocje, a te wywołują działania. Jeśli osoby, z którymi się spotykamy, wyprzedają akcje lub rezygnują z wyjazdu, bo boją się utraty pracy, my – niewiele myśląc – robimy to samo. Często niepotrzebnie. Na nasze zachowania wpływają nawet osoby, których nigdy nie spotkaliśmy. Ich nastroje i poglądy docierają do nas przez tzw. sieć społeczną. Tak rozprzestrzeniają się depresja, uzależnienia, otyłość.

 

Analizy Jamesa Fowlera z University of California w San Diego i Nicholasa Christakisa z Harvard Medical School w Bostonie wykazały, że jeśli ktoś z naszych przyjaciół staje się otyły, my stajemy się o 60 proc. bardziej narażeni na tę chorobę niż inni. Otyły przyjaciel zmienia nasze przekonanie o tym, jaka sylwetka jest powszechnie akceptowana, i sami zaczynamy przybierać na wadze. Podobnie jest z nałogami. Jeśli ktoś z naszego towarzystwa zaczyna palić, chętniej sięgamy po papierosa. Tak samo jest z rozwodami. Otoczenie ma nawet wpływ na samobójstwa, o czym świadczy przykład wielkopolskiego Wągrowca. Od marca do czerwca 2007 r. odebrało sobie tam życie 19 osób – dwa razy więcej niż w całym 2006 r. Podobnie było w Miluzie we Francji – przez pół roku samobójstwo popełniło sześciu pracowników tamtejszej fabryki Peugeota. Tak samo działają pozytywne przykłady. Jeśli jedna osoba przestaje palić, łatwiej rzucić palenie innym.

 

„Zakaźne" są nawet cechy, które uznawano za przejaw indywidualizmu, takie jak preferencje wyborcze, gust muzyczny, poczucie szczęścia. Badania Christakisa dowodzą, że szczęśliwi ludzie trzymają z sobą nie dlatego, że naturalnie kierują się ku sobie, ale dlatego, że poczucie szczęścia się rozprzestrzenia. Co więcej, nie zależy ono jedynie od najbliższych przyjaciół, ale także od przyjaciół naszych przyjaciół, choć nasze szanse na szczęśliwość rosną tym bardziej, im bliżej jesteśmy związani ze szczęśliwymi ludźmi. Epidemie zachowań nie są wywoływane przez silne osobowości. Na ogół nie mają liderów. – W mikroskali proces zakażania społecznego wyraźnie widać wśród kibiców sportowych – ludzie zarażają się nastrojem i tak samo reagują. Podobnie dzieje się w Polsce w samolotach. Gdy maszyna dotknie kołami ziemi, biją brawo wszyscy, nawet obcokrajowcy, którzy wcześniej o takim zwyczaju nie słyszeli. Nikt nie myśli racjonalnie, że radość jest przedwczesna, bo wiele wypadków zdarza się już po lądowaniu – mówi doc. Janusz Heitzman z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie.

 

Spektakularnym przykładem społecznej infekcji była reakcja na słuchowisko radiowe „Wojna „Wojna światów", które w 1938 r. przygotował Orson Welles. Słuchacze potraktowali je jako prawdziwą relację z inwazji Marsjan i wpadli w panikę. Obserwując sąsiadów, zaczynali się pakować i uciekać, dzwonili na policję. Naśladownictwo najczęściej się zdarza w sytuacjach, które budzą przerażenie, ale nie tylko. Psychiatrzy nazywają takie zjawisko obłędem udzielonym. W 1237 r. w Utrechcie epidemia zbiorowego tańca doprowadziła do zawalenia się mostu: 200 osób opętanych taneczną psychozą utonęło. Takie ekstazy były powszechne aż do XIV wieku. Sekty taneczników podróżowały między Holandią a Niemcami, zakażając taneczną histerią coraz więcej osób. Dziś proces zakażania społecznego przebiega szybciej niż dawniej, bo sieci społeczne są gęstsze – mamy więcej powiązań z innymi ludźmi. Dawniej ludzie z różnych warstw społecznych niechętnie się kontaktowali. Teraz większość z nas ma dostęp do różnych środowisk. Nie jesteśmy też zdani tylko na kontakty bezpośrednie – mamy do dyspozycji media i Internet. Dlatego idee rozprzestrzeniają się szybciej i szybciej się mobilizujemy, czego przykładem jest Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Lokalna inicjatywa błyskawicznie tworzy efekt globalny. Tak tworzą się trendy i rozprzestrzeniają ideologie. – Ludzie nie są dziś bardziej zależni od opinii i działania innych niż dawniej. Chodzi jedynie o to, że nie jesteśmy całkowicie niezależni. Zachowania i nastroje każdego człowieka są jak fale rozchodzące się wokół kamienia wrzuconego do wody. Ma to związek z tzw. inteligencją kolektywną sieci społecznych. Ludzie w takiej sieci zachowują się jak ptaki w stadach. Decyzja o rzuceniu palenia, gdy robią to osoby w naszym środowisku, nie jest bardziej samodzielna niż decyzja ptaka, który zmienia kierunek lotu na taki, jaki wybrała reszta jego stada – twierdzi Nicholas Christakis.

 

Wpływom społecznym ulegamy nieświadomie. Jesteśmy istotami społecznymi i nie uda nam się ich uniknąć. Takie naśladownictwo wykształciła w nas ewolucja, by ułatwić nam przetrwanie – kiedy nie mamy dobrego rozwiązania problemu, podpatrujemy innych. Barbara Wild z uniwersytetu w Tybindze zauważyła, że im wyraźniej malują się emocje na naszej twarzy, tym silniej doświadczają ich osoby, które nas obserwują. Niektórzy naukowcy uważają, że wynika to z działania neuronów lustrzanych. Są to komórki mózgu, które się aktywują, kiedy obserwujemy zachowanie innych. Nie wiadomo tylko, czy to naśladowanie aktywuje neurony lustrzane, czy też naśladujemy innych pod wpływem działania tych komórek. Sam mechanizm zakażania społecznego jest neutralny. Katastrofalne mogą być skutki rozprzestrzeniania się idei szkodliwych społecznie. A ponieważ zawsze będziemy podatni na wpływ innych osób, warto się upewnić, czy przebywamy w towarzystwie odpowiednich ludzi.

 

To, jak bardzo jesteśmy podatni na wpływ innych, zależy od naszych relacji z otoczeniem. Jeśli nasz dobry przyjaciel, który mieszka kilkadziesiąt kilometrów od nas, odczuwa zadowolenie, szansa, ze my staniemy się szczęśliwsi, wzrasta o ponad 60 proc. Nastrój sąsiada, który mieszka bliżej, ale nie jesteśmy z nim tak związani, ma na nas o połowę mniejszy wpływ. Łatwiej zakażamy się kształtem sylwetki od osób tej samej płci. To wyjaśnia, dlaczego wśród młodych dziewcząt szerzy się epidemia zaburzeń odżywiania. Najnowsze badania sugerują, ze podatność na zakażanie społeczne jest w pewnym stopniu uwarunkowana genetycznie – bliźnięta jednojajowe tworzyły gęstsze sieci społeczne niż bliźnięta dwujajowe.

Autor: Monika Florek-Moskal

 

 

„NEWSWEEK” nr 18, 07.05.2006 r.

CZY CZUJESZ TO, CO JA CZUJĘ

Znaczna część naszego mózgu zajmuje się tym, co mają w głowach inni ludzie. Dzięki neuronom lustrzanym odbieramy i odczuwamy cudze emocje.

[Za pośrednictwem wyrazu czyichś oczu, mimiki, tzw. mowy ciała, intonacji głosu, zachowania, treści przekazu; Tak więc wygląd, postępowanie, zachowywanie się osób (np. nikotynizm, narkomania, alkoholizm, zboczenia, marginalne sposoby uprawiania seksu, religijność (obłęd), choroba psychiczna, tiki, nawyki, w tym grymasy (żucie gumy), wydawanie dźwięków itp. (również np. pety, smród trucizny nikotynowej, butelki, smród alkoholu, strzykawki, symbole religijne – są źródłem informacji o czyimś postępowaniu) stanowiących cząstkę, element, społeczeństwa nie jest tylko i wyłącznie czyjąś prywatną sprawą – skoro i w ten sposób wpływa się, negatywnie, na innych. – red.]

Empatia, czyli odbieranie i współodczuwanie cudzych emocji, nie ma nic wspólnego ze zdolnościami paranormalnymi. To umiejętność, którą posiedliśmy wszyscy, tylko nie wszyscy korzystamy z niej w jednakowym stopniu. Za to, że przejmujemy stres kolegi, który miał scysję z szefem, albo że na widok pająka na ręce innej osoby sami czujemy obrzydzenie, odpowiadają neurony lustrzane. (...)

W ludzkim mózgu też wykryto neurony lustrzane, a ściślej całą ich sieć. Naukowcy byli jednak zaskoczeni, kiedy okazało się, że rozpoznają nie tylko ruch, ale także intencje i emocje.

Doktor Marco Iacoboni z uniwersytetu w Los Angeles, autor wielu badań nad neuronami lustrzanymi, tłumaczy: - Jeśli widzisz, że rzucam piłkę, twój mózg symuluje tę czynność. Jeśli wyciągam rękę, jakbym chciał rzucić piłkę, masz w mózgu kopię tego, co chcę zrobić, czyli odczujesz moje intencje. I dalej, jeśli jestem zestresowany, twój mózg symuluje mój stres. Wiesz dokładnie, co czuje, bo ty czujesz to samo. Empatia włącza się automatycznie. [W tym dzięki własnym, podobnym doświadczeniom. A w przypadku ich braku dochodzi do symulacji, imitacji, odpowiednich symptomów. – red.]

(...) Ale wiadomo już, że identyfikowanie i odbieranie przez nas takich uczuć, jak onieśmielenie, duma, obrzydzenie, poczucie winy czy odrzucenia, jest możliwe dzięki neuronom lustrzanym, znajdującym się w części mózgu zwanej wyspą.

(...) empatia służy nie tylko do kontaktów się z światem, ale także do uczenia się świata. – System neuronów lustrzanych odpowiada za indywidualny rozwój i działa niemal od chwili narodzin. Dzięki temu dzieci mogą naśladować swoich opiekunów od pierwszych chwil życia – twierdzi dr Andrew Meltzoff z uniwersytetu w Waszyngtonie. Około ósmego tygodnia pojawia się u nich zdolność do takiego przetwarzania obrazu, dzięki któremu może odczytywać uczucia, pojawiające się na twarzach opiekuna. – We wczesnym dzieciństwie współodczuwanie emocji opiekunów jest jednym z najważniejszych sposobów utrzymywania kontaktu ze światem – mówi prof. Trzebińska. – Dzięki empatii z matką dziecko ma już swoje życie emocjonalne, co jest niezbędne do kształtowania się psychiki.

[Więc i z tego powodu b. ważne jest, by dzieckiem zajmowały się odpowiednie osoby. – red.]

(...) Empatia jest jednym z drogowskazów, pomagających orientować się w życiu, przewidywać działania innych ludzi, odczytywać ich intencje. Człowiek pozbawiony tej zdolności zachowuje się jak emocjonalny inwalida i raz po raz napotyka trudności w relacjach społecznych. (...)

Chodzi więc o to, by korzystać z empatii tylko wtedy, kiedy może być ona pomocą, a nie przeszkodą w życiu.

Jolanta Chyłkiewicz

 

 

 www.o2.pl | Sobota [04.07.2009, 17:04] 1 źródło

SPOCONY STUDENT SIEJE NIEPOKÓJ NA EGZAMINIE

Jego koledzy strach wyczuwają nosem.

Studenci przed wejściem na egzamin ustny wysyłają do siebie sygnały o nadchodzącym niebezpieczeństwie przez... pot. Badania potwierdzające komunikację przez zapach przeprowadzili naukowcy z Dusseldorfu - donosi newscientist.com

Im student bardziej przestraszony tym bardziej może liczyć, że jego zapach wzbudzi współczucie u innych żaków. Dowiedziono także, że jeżeli jeden ze studentów zacznie panicznie się bać i pocić, pozostali także nie będą mogli opanować niepokoju.

W niemieckim eksperymencie uczestniczyło 49 osób, które za godzinę podchodziły do ważnego egzaminu. Pod pachami studentów umieszczono wchłaniające pot wkładki. Drugie badanie przeprowadzono tuż po egzaminie.

Kolejną grupę studentów zaangażowano do wąchania pobranych próbek potu, monitorując jednocześnie reakcję mózgu na zapachy. Wyniki wskazały, że pot studentów zebrany przed egzaminem natychmiast pobudzał aktywność obszarów kory mózgowej, które odpowiadają za relacje między ludźmi i empatię.

Naukowcy uważają, że strach powoduje uwolnienie w organizmie substancji chemicznej, która automatycznie działa na osoby w bliskim otoczeniu. One także poczują lęk i obawy, ale również współczucie wobec osoby, która wysyła sygnały o niebezpieczeństwie. | AJ

 

 

 www.o2.pl / www.sfora.pl | Środa [05.08.2009, 22:14] 1 źródło

UCZYMY SIĘ NA WŁASNYCH BŁĘDACH? TO BZDURA

Prawdziwą wiedzę czerpiemy tylko z sukcesów.

Mózg ssaków lepiej przetwarza informacje dotyczące sukcesów niż porażek - twierdzą naukowcy, którzy dowiedli tego badając małpy.

Chodzi o funkcjonowanie neuronów w obszarach mózgu odpowiedzialnych za proces uczenia się. Podczas testów skanowano właśnie te fragmenty małpich mózgów.

Okazało się, że neurony dłużej przetrzymują informację o sukcesach (małpa dobrze wykonała polecenie, dostała nagrodę) niż o porażkach (pomyłka, żadnej nagrody) - za ekspertami z należącego do MIT Picower Institute for Learning and Memory donosi serwis LiveScience.com.

Co ciekawe, neurony poprawiały swoje funkcjonowanie (dostrajały się - jak piszą naukowcy) w momencie osiągnięcia sukcesu. Im więcej sukcesów, tym łatwiej małpie przychodziły kolejne.

Gdy popełniamy błąd, neurony nie zmieniają swojej budowy - czytamy w serwisie.

Badania pamięci przeprowadzone na małpach opisano w sierpniowym numerze pisma "Neuron". | JS

 

 www.o2.pl | Czwartek [09.04.2009, 18:41] 1 źródło

ODKRYTO ŹRÓDŁO LUDZKIEJ MĄDROŚCI

Miejsce w mózgu, które pozwala wybrnąć z moralnych dylematów.

Wysokiej jakości skany mózgu pokazują, że w czasie rozpatrywania trudnych, często życiowych decyzji, uruchamia się część mózgu łączona dotąd z prymitywnymi uczuciami jak pożądanie, strach i złość - badania na ten temat mają być opublikowane w najnowszym numerze pisma ""Archives of General Psychiatry.

W tym miejscu mózgu rodzą się rozważania z dziedziny religii i filozofii.

Nasze badania pokazują, że mądrość może mieć neurobiologiczne podstawy - mówi autor badania Dilip Jeste, profesor psychiatrii i neurolog na uniwersytecie kalifornijskim w San Diego.

Odkrył on, że gdy człowiek waży problem, który wymaga altruistycznej odpowiedzi, w jego mózgu reaguje kora przyśrodkowa przedczołowa (odpowiada za naszą inteligencję i zdolność do nauki). Gdy jednak staje przed nami dylemat natury moralnej, uruchamiają się jednocześnie ośrodki odpowiedzialne za prymitywne emocje i racjonalne myślenie.

Za mądrość człowieka odpowiadają różne części mózgu, a właściwie balans między nimi. Szczególnie balans między układem limbicznym a korą przyśrodkową przedczołową - tłumaczy naukowiec.

Wedle profesora Jeste mądrość i wolna wola wynikają raczej z budowy mózgu, niż zjawisk metafizycznych.

Poznanie bliżej ośrodków odpowiedzialnych za mądrość może w przyszłości pozwolić na jej zwiększanie - uważa. JS

 

 

 

 

"NEWSWEEK" nr 4, 29.01.2006 r.

PIĘKNY UMYSŁ PO CZTERDZIESTCE

Pora, byśmy przestali traktować czterdzieste urodziny jako początek końca. Z badań wynika, że najlepsze lata nasz mózg ma dopiero przed sobą.

Gdy dobiegałem pięćdziesiątki, stwierdziłem ze zdziwieniem, że koledzy martwią się o mnie. Myśleli, że przechodzę kryzys wieku średniego. Wprawdzie byłem - nadal jestem - dyrektorem Center on Aging, Health and Humanities na Uniwersytecie Jerzego Waszyngtona, ale z upodobaniem oddawałem się nowej pasji: projektowaniu gier dla osób w wieku podeszłym.

 

- Przechodzisz na prawo? - zażartował znajomy neurofizjolog. Nie chodziło mu o poglądy polityczne. Pytał, czy wyrzucam na złom logiczne, analityczne skłonności lewej półkuli mózgu, a wybieram twórcze, nieuporządkowane prawej. Ale ja niczego nie wyrzucam na złom. Korzystam z obu półkul, tworząc dla siebie nowe możliwości. To, co moim znajomym wydawało się kryzysem wieku średniego, było początkiem nowego etapu życia.

 

Mamy skłonność do postrzegania starzenia się jako procesu wyłącznie negatywnego. Oczywiście, nie da się zaprzeczyć, że starość przynosi ze sobą trudności i straty. Najnowsze badania neurofizjologiczne wykazują jednak, że mózg w podeszłym wieku jest znacznie bardziej elastyczny, niż się dotychczas wydawało. Z badań wynika, że obie półkule mózgowe w średnim wieku mocniej się ze sobą integrują, a to otwiera nowe możliwości twórcze. Jeśli mózg jest intensywnie wykorzystywany i stawia się go przed trudnymi zadaniami, to z wiekiem działa coraz lepiej. Wiek średni i starość to okres nowych możliwości.

 

"Mniej więcej w 50. roku życia elastyczność procesów umysłowych, od których zależy

 

skuteczność terapii, jest z reguły niewystarczająca. Starych ludzi nie można już kształcić" - napisał w 1907 r. Zygmunt Freud. I napisał to, chociaż miał lat 51, a wiele ze swoich najlepszych dzieł stworzył w ciągu następnych piętnastu lat. Nie był jedynym z pionierów psychologii, którzy proces starzenia się rozumieli błędnie.

 

Wiek nie tylko zmienia nasze spojrzenie na życie, przekształca także nasz mózg. Bardzo łatwo przeoczyć najważniejszą różnicę między mózgiem starszym a młodym: starszy zgromadził więcej wiedzy niż młody. W ciągu życia nasze myśli i wspomnienia odbijają się w tworzonych nowych połączeniach między komórkami nerwowymi. Być może z wiekiem neurony tracą trochę na szybkości w przetwarzaniu danych, wzrasta za to liczba połączeń między nimi. Pod mikroskopem mózg aktywnego umysłowo pięćdziesięciolatka wygląda jak gęsty las splątanych gałęzi. Dlatego wiek jest niezwykle cenny w takich dziedzinach, jak redagowanie, prawo, medycyna, szkolenie innych, zarządzanie. Zdobyta wiedza jest czymś niezastąpionym.

 

Wiedza i mądrość to nie jedyne przychodzące z wiekiem korzyści. Najnowsze badania wskazują, że im gęstsza sieć połączeń, tym mniej wyraźny jest podział mózgu na dwie półkule. Łączy je wiązka włókien nerwowych zwana spoidłem wielkim (lub ciałem modzelowatym, corpus callosum). U większości osób lewa półkula jest wyspecjalizowana np. w mowie, myśleniu logicznym, a prawa zajmuje się realizacją takich zadań intuicyjnych, jak rozpoznawanie twarzy czy odczytywanie stanów emocjonalnych. Nowoczesne metody obrazowania mózgu, m.in. rezonans magnetyczny czy tomografia pozytonowa, dowodzą, że wzorzec ten zmienia się z wiekiem. W przeciwieństwie do ludzi młodych, osoby starsze używają obu półkul równocześnie. Robert Cabeza,

 

neurofizjolog z Uniwersytetu Duke'a, określił to zjawisko skrótem HAROLD (ang. hemispheric asymmetry reduction in older adults - zmniejszenie asymetrii półkul u osób starszych). Z jego badań wynika, że zmiana ta wcale nie jest przypadkowa.

 

W przeprowadzonym w 2002 r. eksperymencie Cabeza dał trzem grupom badanych zestaw zadań. Pierwsza grupa składała się z osób młodych, druga ze starszych uzyskujących słabe wyniki w testach umysłowych, a trzecia ze starszych osiągających dobre wyniki. Osoby w podeszłym wieku uzyskujące słabe wyniki, podobnie jak ludzie młodzi, przy rozwiązywaniu postawionych zadań korzystali tylko z jednej połowy kory mózgowej. Natomiast starsi, którzy mieli w testach wysokie wyniki, używali obu półkul. Nikt do końca nie wie, co to wszystko oznacza. Nie ma jednak wątpliwości, że wyniki te wskazują, iż zdrowy mózg kompensuje sobie straty sprawności, wynikające z wieku, tworzeniem rozleglejszej sieci połączeń, wykraczającej poza podział mózgu na półkule. Taka integracja mózgu nie tylko pozwala nam utrzymać poziom inteligencji, lecz ułatwia też pogodzenie myśli z uczuciami. Gdy ktoś mówi "rozum dyktuje mi co innego niż serce", to tym kimś jest raczej dwudziestolatek niż człowiek po pięćdziesiątce. Jeden z moich pacjentów, mężczyzna 51-letni, pamięta, jak trudno mu było podejmować decyzje, gdy miał dwadzieścia parę lat. Kiedy stuknęła mu czterdziestka, a potem pięćdziesiątka, okazało się, że łatwiej mu zaufać wewnętrznemu przekonaniu.

 

W miarę jak nasz mózg się starzeje, robimy się nie tylko mądrzejsi, lecz także bardziej zrównoważeni. Wszystkie nasze emocje zakorzenione są w strukturach neuronowych, zwanych układem limbicznym. Niektóre z najsilniejszych emocji negatywnych rodzą się w ciałach migdałowatych, parzystym narządzie, mieszczącym się w pobliżu środka mózgu. Jego zadaniem jest śledzenie danych napływających z narządów zmysłów pod kątem informacji zwiastujących niebezpieczeństwo. Ciała migdałowate, gdy tylko stwierdzą cień zagrożenia, wysyłają sygnały, które zmieniają nasze zachowanie, zanim nasz mózg ma szansę wkroczyć. Dlatego serce zaczyna nam walić, gdy w ciemnym zaułku zauważymy postać idącą z przeciwka. Dlatego reagujemy bez namysłu na afront czy obrazę. Ciała migdałowate z wiekiem "łagodnieją". Badania z użyciem technik obrazowania funkcji mózgu wykazują u osób starszych mniej objawów strachu, gniewu czy nienawiści niż u osób młodych. Testy psychologiczne to potwierdzają - seniorzy są mniej impulsywni i rzadziej dają upust uczuciom negatywnym.

 

Mój znajomy redaktor z nowojorskiego wydawnictwa jest tu dobrym przykładem. Ukończył 60 lat i wybierał się na emeryturę, gdy zdał sobie sprawę, że przecież dopiero teraz dojrzał naprawdę do tej pracy. Był wprawdzie bardzo inteligentny i swój zawód uprawiał z pasją, lecz mnóstwo czasu i energii w życiu tracił zrażając do siebie ludzi szorstkimi uwagami krytycznymi i brakiem wrażliwości. Jak powiedział mi niedawno przy obiedzie, wreszcie uczy się umiejętności interpersonalnych. Kiedy okazało się, że w rozwoju emocjonalnym dogonił wreszcie swój poziom intelektualny, zmienił się z wybitnie inteligentnego, ale oschłego i ostrego samotnika w mistrza i nauczyciela młodych oraz mediatora w konfliktach.

 

Widać więc, że mózg seniorów jest sprawniejszy, elastyczniejszy i zdolniejszy niż sądziliśmy. Nie oznacza to jednak, że można usiąść i czekać, aż to się ziści. W badaniach udało się określić kilka rodzajów aktywności, które - pod warunkiem że wykonuje się je regularnie - wzmacniają sprawność, jasność i precyzję umysłu osób starszych.

 

Trzeba też ćwiczyć ciało. Liczne badania wskazują wyraźnie, że aktywność fizyczna wiąże się z lepszą sprawnością umysłową. Dotyczy to w szczególności ćwiczeń aerobowych, czyli stałego, rytmicznego wysiłku, związanego z używaniem dużych grup mięśniowych. Korzystny wpływ tych ćwiczeń wynika ze wzmożonego przepływu krwi przez mózg, wytwarzania endorfin, skuteczniejszego odprowadzania odpadowych produktów przemiany materii z mózgu i poprawy natlenienia.

 

Trzeba ćwiczyć umysł. Pod tym względem mózg nie różni się od mięśni. Jeśli się go nie używa, sflaczeje. Warto więc znaleźć coś, co nam się podoba i stawia przed nami wyzwania. W jednym z programów dla osób starszych, którym współkierowałem, naszym celem było badanie seniorów szczególnie utalentowanych. Pewna 93-letnia pani, którą ankietowaliśmy, powiedziała nam, że nie wie, czy znajdzie dla nas czas na następne badanie, ponieważ właśnie otwiera przewód doktorski.

 

Oczywiście doktorat to nie jedyny sposób, by utrzymać kondycję umysłową. W eksperymencie, którego wyniki ogłoszono w 2003 r., wyłoniono pięć sposobów spędzania wolnego czasu, które obniżają zagrożenie demencją starczą. Są to: taniec, gry planszowe, gra na instrumencie, rozwiązywanie krzyżówek i czytanie. Zmniejszenie zagrożeń wiąże się z częstością wykonywania danego zajęcia. Na przykład u osób w podeszłym wieku, które rozwiązują krzyżówki cztery razy w tygodniu, ryzyko demencji jest o 47 proc. niższe niż u tych, które rozwiązują je tylko raz w tygodniu.

 

Trzeba starać się być dobrym w tym, co się robi. Wyniki badań z udziałem osób w podeszłym wieku wskazują na bardzo istotną cechę wpływającą na zdrowie umysłowe. Jest to poczucie kontroli - już osoby w wieku średnim, mające poczucie mistrzostwa w tym, co robią, są zdrowsze od tych, które są tego pozbawione.

 

Gdy nasze mózgi dojrzewają, wraz z nimi ewoluują wiedza i emocje.To, jak wykorzystujemy te zdolności, wpływa na mózg, skłaniając go do tworzenia nowych połączeń i konfiguracji niezbędnych do dalszego rozwoju psychicznego. Świadomość, że tak jest, powinna dodać odwagi każdemu, kto wkracza w wiek średni. Jeśli przełamiemy mity na temat starzenia się mózgu, zyskamy szansę na robienie rzeczy wielkich.

Dr Gene Cohen

 

 

"NEWSWEEK" nr 31, 06.08.2006 r.

ZASADA GENIUSZU

Gdzie się zaczyna, a gdzie kończy wiek kreatywny? Zależy - odpowiadają uczeni. Może pojawić się wkrótce po urodzeniu, może tuż przed śmiercią, a może właśnie przecieka ci między palcami.

Dziesięcioletni Mozart dawał koncerty, podczas których grał równie dobrze, jak dorośli muzycy. W wieku kilkunastu lat Chopin tworzył kompozycje, które rozbrzmiewają w salach koncertowych do dziś. Przez wiele lat myślano, że prawdziwy geniusz musi ujawnić się wcześnie. Przeczą temu jednak najnowsze badania, wedle których istnieją dwa różne typy kreatywnych osobowości. Jeden rzeczywiście ujawnia swe możliwości w młodym wieku, lecz blednie z upływem lat. Drugi natomiast eksploduje pod koniec życia. Ten błysk jest efektem prowadzonych przez całe życie prób i eksperymentów. Na taką dwoistą naturę geniuszu wskazuje prof. David Galenson z University of Chicago. Swoją teorię uczony opisuje w książce "Old Masters Young Geniuses", która właśnie ukazała się w USA.

(...)

Dlaczego geniusz pojawia się w dwóch formach? Dlaczego u jednych wybucha w młodości, a u innych pod koniec życia? Na te pytania Galenson, ekonomista, nie daje odpowiedzi. Można je jednak próbować odnaleźć w najnowszych badaniach psychologów i neurobiologów. Przekonują oni, że młody twórca, który szybko osiąga ogromny sukces, bardzo często wpada w pułapkę własnej psychiki. - Nagle staje się mędrcem, autorytetem, ekspertem, osobą powszechnie szanowaną i cenioną. W efekcie maleje w nim chęć kształcenia się i tworzenia nowej jakości. Zastyga w tym, co dotychczas stworzył, a jego myśl nie podąża nowymi torami - tłumaczy dr Nancy Andreasen z University of Iowa, dyrektor MIND Institute i autorka książki "The Creating Brain: The Neuroscience of Genius".

 

Z kolei osoba, która w młodości nie zostaje wyniesiona na piedestał, a czuje, że dysponuje olbrzymim potencjałem twórczym, staje się uparta. Dzięki temu może pracować nad jakimś zadaniem nawet przez całe życie. W efekcie jej sukcesy przychodzą później.

Paweł Górecki

 

 

"WPROST" Numer: 33/34/2006 (1236)

NIEŚMIALI ZDOBYWCY

Prawie połowa szefów dużych firm to osoby nieśmiałe

Nie trzeba mieć osobowości przywódcy, by osiągać sukcesy. Dr James Collins z University College London prowadził badania wśród szefów firm, które co najmniej przez 20 lat stale odnosiły sukcesy. Zaobserwował, że żaden z nich nie był postacią rzucającą się w oczy. Wszystkich cechowała nieśmiałość i towarzysząca jej chęć do tworzenia rzeczy wielkich oraz niespotykana determinacja w działaniu. - Rynek zwalcza osoby źle przygotowane, a nie nieśmiałe. Wstydliwość nie stanowi przeszkody w osiąganiu sukcesów - mówi biznesmen Jerzy Starak, czternasty na liście 100 najbogatszych Polaków "Wprost". - Nigdy nie odradzam osobom nieśmiałym uprawiania aktorstwa - mówi Jan Englert.

Naukowcy z University of Pittsburgh pod kierunkiem prof. Brada Agle'a przez 11 lat obserwowali funkcjonowanie 128 przedsiębiorstw i działanie ich prezesów. Wśród badanych znaleźli się Paul Allaire z firmy Xerox, Bill Marriott, Christie Hefner z Playboy Enerprises i Tony O'Reilly z H.J. Heinz. Umowa o utajnieniu wyników badań nie pozwoliła wyjawić, którzy z biznesmenów mają typowe cechy przywódcy. Część informacji, które można było podać do publicznej wiadomości, jednoznacznie wskazywała jednak, że nieśmiali i pozornie niezauważalni szefowie osiągali co najmniej takie same sukcesy w rozwijaniu swoich przedsiębiorstw jak prezesi z charyzmą.

"Błędne jest nawet dość powszechne przekonanie, że osoby nieśmiałe zwykle zawodzą w trudnych sytuacjach i zamiast walczyć, wycofują się" - uważa dr James Collins, autor wydanej niedawno książki "Good to Great". Jego badania dowiodły, że osoby nieśmiałe cechuje wyjątkowa siła woli. Podejmują działania nawet wtedy, kiedy wszyscy inni twierdzą, że się nie uda. Mają też silne poczucie wewnętrznej kontroli, co powoduje, że zawsze doprowadzają rozpoczęte zadanie do końca i dotrzymują obietnic. Tak właśnie postępował Paweł Kukiz, który przez wiele lat konsekwentnie dążył do osiągnięcia wyznaczonych przez siebie celów. Jak sam przyznaje, od dzieciństwa stronił od życia towarzyskiego, przestał być nieśmiały zaledwie parę lat temu. - Pozbyłem się niepewności dopiero wtedy, kiedy poczułem, że moja twórczość jest akceptowana przez innych. Dzięki temu wreszcie odnalazłem siebie - mówi muzyk.

 

NEUROPRZEKAŹNIKI NIEŚMIAŁOŚCI

Nieśmiałość jest związana z funkcjonowaniem mózgu - sugerują uczeni z Harvard Medical School. Za pomocą rezonansu magnetycznego badali oni osoby dorosłe, które w dzieciństwie były nieśmiałe. Kiedy uczestnikom eksperymentu pokazywano twarze nieznanych osób, ich jądro migdałowate, obszar mózgu związany z poczuciem lęku, działało aktywniej niż u osób, które w dzieciństwie były otwarte i przebojowe. Z kolei badania Marco Battaglii z Uniwersytetu San Rafaele w Mediolanie, wykonane z użyciem elektroencefalogramu, wykazały, że u osób nieśmiałych mniej aktywna jest kora mózgowa odpowiedzialna za logiczne myślenie. Nieśmiałe osoby miały także krótszą jedną lub dwie kopie genu odpowiedzialnego za przepływ w mózgu serotoniny, neuroprzekaźnika, którego poziom wpływa na nastrój. Poziom nieśmiałości u tych osób był jednak niewiele większy niż u osób mających gen o prawidłowej długości. Badania przeprowadzone w Emory University i Center for Behavioral Neuroscience w Atlancie wskazują, że osoby nieśmiałe mają mniej receptorów wazopresyny, substancji przewodzącej impulsy nerwowe, w obszarach mózgu odpowiedzialnych za zachowania społeczne i opiekę rodzicielską.

 

Zakompleksieni perfekcjoniści

Prawie połowa szefów dużych firm to osoby nieśmiałe - wynika z badań dr. Jamesa Collinsa. Brenda Barnes, prezes firmy Sara Lee, uznana przez magazyn "Forbes" za jedną z najbardziej wpływowych kobiet na świecie, kategorycznie odmawiała publicznych wystąpień i wywiadów. William Swanson, prezes zarządu firmy Reytheon, prawie nigdy nie wypowiada się publicznie, a na zebraniach zamiast uwag robi głównie notatki. Takie osoby nie dbają o pochwały i są bardziej skoncentrowane na działaniu. Dzięki temu osiągają najwyższe szczeble kariery zawodowej

Osoby nieśmiałe chcą wszystko robić perfekcyjnie. Stawiają sobie wysokie wymagania i mają ogromne aspiracje, nieustannie widzą rozbieżność między tym, kim się czują, a tym, kim chciałyby być. Ponieważ najważniejszy jest dla nich rozwój ich dzieła, ambicje kierują na rozwój firmy, a nie tylko na siebie. "Moja nieśmiałość spowodowała, że postanowiłem się zasłaniać swoimi filmami i funkcjonować w życiu nie jako Steven, ale jako autor swoich dzieł" - mówi Steven Spielberg, reżyser, który już w wieku 13 lat zdobył pierwszą nagrodę za 40-minutowy film wojenny "Escape to Nowhere".

Dzięki takiej postawie Charles Schwab, który nigdy nie uchodził za przebojową osobowość, stworzył The Charles Schwab Corporation, jedną z największych firm na rynku finansów, i zrewolucjonizował rynek, oferując usługi brokerskie przez Internet. Z kolei założyciel firmy Berkshire Hathaway Warren Buffett, uchodzący za skrajnie nieśmiałego, został najsłynniejszym inwestorem i jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Nieśmiałość pomogła zaistnieć na scenie także Korze Jackowskiej. - Powściągliwość w życiu prywatnym pozwala mi kumulować energię, którą wyzwalam dopiero na koncertach - mówi piosenkarka.

 

Chudy geniusz

- Osoby nieśmiałe są na ogół spokojne, ciche i mają dużo pokory. Dlatego potrafią docenić umiejętności innych ludzi, budują twórcze zespoły profesjonalistów i umieją nimi kierować - mówi dr Joanna Heidtman z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bill Gates, "chudy i niezgrabny", jak powszechnie o nim mówiono, od dzieciństwa był samotnikiem. Na studiach stronił od towarzystwa i prawie nigdy nie chodził na przyjęcia. Kiedy ze swoim jedynym przyjacielem Paulem Allenem założył pierwszą firmę Traf--O-Data, skupił wokół siebie silny zespół fachowców, dzięki którym jego firma mogła się rozrastać. Podobnie było w wypadku Chrisa Scherpenseela, szefa Microsoft's 140. "Scherpenseel idealnie potrafi dopasować zadania do umiejętności ludzi. Dzięki temu firma odnosi sukcesy" - przyznaje jeden z jego pracowników na łamach "USA Today".

- Nieśmiałość ma jeszcze tę zaletę, że często łagodzi obyczaje, ponieważ pomaga powstrzymać negatywne reakcje, które mogłyby zniechęcić do nas innych. Dzięki niej można zażegnać wiele niepotrzebnych konfliktów - uważa adwokat i polityk Krzysztof Piesiewicz. Silne poczucie wewnętrznej kontroli powoduje, że osoby nieśmiałe są wytrwałe w pracy i dlatego z reguły wypracowują innowacyjne rozwiązania. Potwierdziły to badania przeprowadzone wśród 240 prezesów dużych przedsiębiorstw przez firmę PsyMax Solutions z Cleveland. Okazało się, że osoby nieśmiałe, stroniące od innych należą do najbardziej kreatywnych ludzi, choć wolą pracować samodzielnie niż w grupie. Tak jak James Copeland, były prezes Deloitte Touche Tohmatsu, który zwykle opuszczał zebrania zarządu, tłumacząc, że źle się czuje podczas tak licznych zgromadzeń, a nad problemami dotyczącymi rozwoju firmy pracował w samotności. Davida Grossa, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki z 2004 r., współpracownicy nazywali "geniuszem zamkniętym we własnym świecie".

 

Lęk przed światem

W badaniach przeprowadzonych przez Shyness Research Institute na Indiana University do nieśmiałości przyznało się aż 90 proc. osób. W Polsce 77 proc. badanych przyznało, że są lub byli nieśmiali w którymś okresie swojego życia, przy czym u większości była to jedynie tzw. łagodna nieśmiałość. Występuje ona szczególnie wśród nastolatków, którzy są przeczuleni na punkcie swojego wyglądu i mają niestabilny obraz samych siebie.

- Nieśmiałość może być przeszkodą w osiągnięciu sukcesu tylko wtedy, kiedy przybiera postać patologicznego lęku przed światem - powiedział w rozmowie z "Wprost" prof. Jerome Kagan. Uczony przez ponad 20 lat obserwował nieśmiałe dzieci począwszy od drugiego roku życia. Okazało się, że aż dwie trzecie z nich pozostało nieśmiałymi w wieku 10 lat. Były to jednak głównie dzieci rodziców, którzy pielęgnowali obawy przed tym, co nowe, i zniechęcali do działania lub stawiali dzieciom zbyt wygórowane wymagania. Chorobliwie nieśmiałe okazały się też dzieci wychowywane za pomocą nakazów i zakazów oraz te, za które wykonywano wszystkie czynności. - Jeśli dziecko od dzieciństwa żyje w przekonaniu, że zakres jego działania jest niewielki, dorasta w poczuciu, że nie potrafi sprostać stawianym mu wymaganiom - mówi prof. Kagan. Tylko w takich wypadkach nieśmiałość może przybrać rozmiary fobii i doprowadzić do nerwic.

Autor: Monika Florek-Moskal

 

 

"WPROST" Numer: 42/2006 (1244)

SYNDROM LADY MAKBET

Wypadkom samochodowym najczęściej ulegają ludzie, którzy źle o sobie myślą

 

 SPLOT FRUSTRACJI

Osoby silnie ściskające dłoń przy powitaniu są otwarte i mniej nerwowe niż osoby z lekkim, niedbałym uściskiem. Agresję i chęć dominacji zdradza naprężona dłoń skierowana ku dołowi. - Ruchy dłoni są tak mechaniczne, że ułudą jest przekonanie, iż można celowo nimi manipulować, by osiągnąć oczekiwany efekt. Właśnie dlatego są one doskonałym barometrem odczuć - mówi prof. Chen Bo Hong z University of Toronto. Zacieranie rąk jest wyrazem pozytywnych oczekiwań. Splecione dłonie na wysokości twarzy, na biurku czy na wysokości pasa wyrażają frustrację. Pocieranie oka jest kojarzone z próbą oszustwa. Drapanie szyi oznacza niepewność, a pocieranie ucha psychologowie tłumaczą jako próbę niesłyszenia niepomyślnych wiadomości.

 

Wypadkom samochodowym najczęściej ulegają ludzie, którzy źle o sobie myślą

Małżonkowie, którzy w czasie snu przytulają się do siebie, wcale nie tworzą idealnego związku, jak się powszechnie sądzi. Bliski kontakt w łóżku jest dla nich próbą zrekompensowania chłodnych relacji panujących w ich stosunkach na co dzień. Takie zaskakujące wnioski płyną z badań prof. Paula Rosenblatta z University of Minnesota. Uczony przebadał 44 małżeństwa i stworzył mapę pozycji ciała podczas snu, które sygnalizują skrywane emocje, napięcia psychiczne i konflikty. Okazało się, że pary, których wzajemne relacje układają się harmonijnie, w łóżku nie dotykają się zbyt często.

- Poczucie bezpieczeństwa takich osób jest wystarczająco silne, by podczas snu mogły się rozdzielić. Dlatego podświadomie układają się w łóżku swobodnie, nawet w oddaleniu od siebie - wyjaśnia w rozmowie z "Wprost" prof. Rosenblatt. Wiele motywów naszego postępowania tkwi w podświadomości, tak jak sugerował Zygmunt Freud. Część z nich wynika z głęboko ukrywanego poczucia winy. Zdradzają je jednak zachowania nie kontrolowane. "Ciało jawnie wyraża to, co skrywa umysł" Đ przekonuje Philippe Turchet, kanadyjski specjalista w synergologii, dziedzinie zajmującej się odczytywaniem znaczenia gestów.

 

Samobiczowanie

Ludzie, którzy nie są z siebie zadowoleni, nieświadomie dążą do ukarania samych siebie. Dowiedziono nawet, że najczęściej wypadkom samochodowym ulegają osoby, które źle o sobie myślą. Tak jak Erin Brockovich, bohaterka filmu Stevena Soderbergha: gdy jako matka trójki dzieci straciła pracę i długo nie mogła znaleźć następnej, tak bardzo zwątpiła w siebie, że prowadząc auto, doprowadziła do kolizji. Podobne zachowanie zauważył dr Fernando G. Miranda, psycholog z Bright Minds Institute w USA, który obserwował dzieci mające kłopoty z uczeniem się. Okazało się, że prawie wszyscy ci uczniowie niezdarnie się poruszają, często się potykają i upuszczają na podłogę przybory szkolne. Do tego nieustannie za wszystko przepraszają.

Dzieci niezadowolone z siebie mają silne poczucie winy z powodu niespełniania oczekiwań dorosłych. Często upadają lub obijają się o meble, nieświadomie chcąc się ukarać. - Podświadomie dążą do osiągnięcia równowagi psychicznej, co tylko pozornie je uspokaja - mówią w rozmowie z "Wprost" prof. Chen Bo Hong i dr Katie Lilienquist z University of Toronto. Osoby, które popełniły czyn uznawany za niemoralny, przejawiają chęć natychmiastowej kąpieli lub przynajmniej umycia rąk, jak Lady Makbet, bohaterka dramatu Williama Szekspira. Nie popełniła zbrodni, ale ponieważ do niej namawiała, odczuwała tak silne wyrzuty sumienia, że na swych rękach ciągle widziała plamy krwi, których w żaden sposób nie mogła zmyć.

Uczestnicy przeprowadzonego przez specjalistów z Toronto eksperymentu mieli sobie przypomnieć jakiś dobry albo zły uczynek, a potem uzupełnić brakujące litery w wyrazach, z których mogły, ale nie musiały, powstać słowa związane z higieną. Okazało się, że osoby, które przypomniały sobie złe czyny, tworzyły wyrazy kojarzące się z czystością, takie jak kąpiel, prysznic, mydło. Podobną skłonność zauważono podczas zajęć resocjalizacyjnych u przestępców i kobiet, które dokonały aborcji. Kiedy w czasie psychoterapii przypominali sobie złe uczynki, natychmiast odczuwali potrzebę umycia rąk. Badacze byli zaskoczeni, kiedy teatralne prysznice zapełniały się po spektaklach osnutych na motywach morderstwa. Regularnie po przedstawieniu korzystają z nich aktorzy, którzy grają role czarnych charakterów. Okazuje się, że chęć oczyszczenia pojawia się nie tylko wtedy, kiedy sami jesteśmy sprawcami niemoralnych uczynków, ale nawet w sytuacjach, kiedy jesteśmy ich świadkami.

 

Czyszczenie sumienia

Prof. Chen Bo Hong i dr Katie Lilienquist polecili jednej grupie badanych przepisanie opowiadania o udzielaniu pomocy innymi, a drugiej - o zakłócaniu spokoju w pracy. Potem badani mieli ocenić w skali od 1 do 7 przydatność różnych przedmiotów, wśród których znajdowały się także środki czystości. Wszyscy ci, którzy przepisywali historię o negatywnym wydźwięku, uznali środki czystości za niezbędne. Kolejne badania wykazały, że osoby ze skrywanym poczuciem winy są częstymi klientami salonów piękności, sauny i zakładów fryzjerskich. Więcej też wydają na luksusowe kosmetyki i akcesoria do kąpieli. - Znaleźliśmy dowód na to, że w ocenie ludzi czystość moralna wiąże się z czystością fizyczną - mówi prof. Chen Bo Hong.

Uczony, prowadząc badania z użyciem rezonansu magnetycznego, zauważył, że kiedy odczuwamy niechęć do niesmacznej potrawy, w naszym mózgu są pobudzane te same obszary co podczas odczuwania niesmaku z powodu niemoralnego zachowania. Dlatego oczyszczające rytuały, które narodziły się w prymitywnych plemionach, do dziś są obecne niemal we wszystkich religiach, m.in. w chrześcijaństwie, buddyzmie i islamie, a obmywanie ciała jest symbolem oczyszczenia duszy.

Natrętnie częste mycie rąk, podobnie jak symetryczne układanie znajdujących się wokół rzeczy, może być także przypadłością osób, które chcą się pozbyć agresji lub chęci zemsty. David Beckham po licznych konfliktach w drużynie Manchester United miał obsesję utrzymywania przedmiotów w określonym porządku. "Wszystko musiałem mieć do pary. Nawet puszki z napojami ustawiałem w lodówce w równym rządku" - przyznaje gwiazda futbolu. Podobną obsesję mieli aktor Billy Bob Thornton i piosenkarka Natalie Appleton, która na widok bałaganu wybuchała płaczem.

 

Melodia emocji

Psychologowie z University of California w Los Angeles dowiedli, że kobiety w czasie dni płodnych ładniej się ubierają niż w innych dniach cyklu miesięcznego. Zwykle wkładają wtedy spódnice zamiast spodni i zakładają więcej biżuterii. Wybierają także stroje zgodne z trendami mody.

Podświadomie wybieramy nawet rodzaj muzyki, która zdradza nasz stan emocjonalny. Potwierdzają to badania dr. Adriana Northa, psychologa z University of Leicester. Wynika z nich, że fani hip-hopu i muzyki dance są na ogół agresywni i mają trudności z przystosowaniem się do ogólnie panujących zasad. Aż 53 proc. fanów hip-hopu i 57 proc. miłośników dance przyznało się do popełnienia czynu niezgodnego z prawem. Prawie 40 proc. w ciągu ostatnich pięciu lat miało więcej niż jednego partnera seksualnego. Miłośnicy tego rodzaju muzyki deklarowali się także jako mniej religijni, mniej interesowali się ekologią i sprawami społecznymi oraz wzrostem podatków. Częściej niż inni próbowali też narkotyków.

 

Poza rozumem

Reakcje emocjonalne są mocno zakorzenione w biologii. W każdej kulturze gesty wyrażające radość, smutek czy złość są takie same. Różnią się jedynie gesty wyuczone, tzw. subkulturowe, wspólne tylko niektórym społeczeństwom. Dlatego nie mamy trudności z rozszyfrowaniem zachowań innych osób i równie łatwo je przyswajamy. Podświadomie przystosowujemy się do rozmówcy i jego stanów emocjonalnych. Podczas analizy nagrań wideo z sesji terapeutycznych zauważono, że kiedy psychoterapeuta unosił brwi, jego pacjent odruchowo czynił to samo. Kiedy badanym pokazano film, którego bohaterami byli kłócący się małżonkowie, okazało się, że im bardziej ciało obserwatora naśladowało obserwowaną osobę, tym dokładniej potrafił on określić doznawane przez nią uczucia. Do nastroju innych podświadomie dostrajamy nawet ton głosu. Psychologowie z University of Chicago wykazali, że modulując głos, staramy się stworzyć dodatkowy kanał porozumienia z rozmówcą. To wyjaśnia, dlaczego aż 40 proc. informacji o innych wyciągamy na podstawie głosu. Choć rozum jest uważany za kapitana, a podświadomość jedynie za wiernego sługę, to właśnie ona decyduje o naszych działaniach i wyborach. Często wbrew naszej woli.

 

ZDRADA MÓZGU

Znaczna część przetwarzania informacji przebiega podświadomości. Dlatego sposób, w jaki wykonujemy rutynowe czynności, często zdradza to, co naprawdę dzieje się w naszym umyśle.

 

    * Poczucie winy - częste mycie rąk

    * Kłótnia - symetryczne układanie przedmiotów

    * Podświadoma chęć podobania się (kobieta w czasie owulacji) - modny, seksowny strój, ozdobiony biżuterią

    * Niezadowolenie z siebie - wypadek samochodowy

    * Dobre relacje małżeńskie - podczas snu swobodne pozycje, nie przytuleni

    * Agresja i chęć dominacji - mocny uścisk dłoni z trzaskaniem kostek

 

Autor: Monika Florek-Moskal

 

 

"WPROST" Numer: 51/52/2008 (1356)

CZY ZWIERZĘTA MAJĄ DUSZE

Zwierzęta to jedynie bezduszne, bezrozumne stworzenia, mechanicznie reagujące na różne bodźce – twierdził Kartezjusz. Zgrzeszył pychą. Badania biologów dowodzą, że ludzki umysł nie jest wyjątkiem. A zwierzęta nie są wcale bezduszne.

Nie dość, że istnieje duże podobieństwo życia psychicznego ludzi i szympansów, to jeszcze ludzka moralność wcale nie powstała skokowo, lecz wyewoluowała. To, że człowiek jest z gruntu dobry, wynika z faktu, że dobrą naturę odziedziczyliśmy po zwierzęcych przodkach. Tak twierdzi prof. Frans de Waal, wybitny znawca zwierzęcych zachowań. Dowodzi on istnienia pierwotnych form moralności u zwierząt.

 

Rzymskie przysłowie „człowiek człowiekowi wilkiem" krzywdzi i wilki, i ludzi. Homo sapiens pochodzi z długiej linii gatunków, dla których życie w grupie było strategią zapewniającą przetrwanie. Gatunki społeczne mogły istnieć dzięki wzajemnej pomocy i współpracy. W tym wypadku natura nie promowała „kłów i pazurów", ale najłagodniejsze istoty – twierdzi w rozmowie z „Wprost" prof. de Waal. Największe szanse na przetrwanie miała grupa małp, w której albo najsilniejsze samce przyjmowały role rozjemców przerywających bójki, albo samice łagodziły spory między samcami.

Nasza zdolność do czynienia dobra (przynajmniej od czasu do czasu) ewolucyjnie pochodzi z emocji, które pojawiły się już u zwierząt. Ludzka natura to nie ogrodowy krasnal, którego gipsową istotę pokrywa cienka warstwa dobra. Właściwiej byłoby porównać ludzką naturę do rosyjskiej matrioszki, która do najbardziej wewnętrznego poziomu ma jednolicie dobrą naturę – dowodzi Frans de Waal w swej najnowszej książce „Primates and Philosophers: How morality evolved" („Naczelne i filozofowie. Jak ewoluowała moralność"). I odcina się od hipotez, które przez setki lat wykopały przepaść między Homo sapiens a resztą stworzeń.

W filmie „Odyseja kosmiczna 2001" z 1968 r. małpolud dotyka menhiru, kamiennego monolitu, który obcy pozostawili na Ziemi. I od tego zaczyna się jego droga do człowieczeństwa. Pozostałość po kosmitach przekazuje wiedzę o stosowaniu narzędzi. Tak rozpoczęcie nowego rozdziału ewolucji wyjaśnia filmowy traktat filozoficzny.

To nie de Waal, ale już Karol Darwin twierdził, że korzenie moralności tkwią w instynkcie społecznym. Choć w miarę łatwo przełknięto teorię ewolucji Darwina, przyjęto jedynie część związaną z materialną powłoką. Nawet biolog Thomas Huxley, który zażarcie broniąc pod koniec XIX wieku idei ewolucji, zyskał epitet „psa łańcuchowego Darwina", w jednym nieuważnie słuchał swego mistrza. Karol Darwin twierdził, że różnica między moralnym zachowaniem u zwierząt i u ludzi tkwi jedynie w stopniu jego zaawansowania. Huxley natomiast przyjął, że moralność przypomina pracę ogrodnika prowadzącego nieustanną walkę z chwastami. Etyka jest jedynie powierzchowną warstewką pokrywającą pokłady zła i agresji. To efekt kultury, gdyż ewolucja promowała wyłącznie aspołeczne i konkurencyjne istoty. W ostatnich trzech dekadach badań naukowcy dowodzili, że inteligencja, kultura, stosowanie narzędzi, język, uczucia i emocje nie są jedynie domeną człowieka. Znawcy tajników zwierzęcej psychiki twierdzą, że istnieje u nich teoria umysłu, a mówiąc prościej – zwierzęta wiedzą, co wie i czuje inna istota. Na dowód, że się nie mylą, przytaczają przykłady eksperymentów, które takie zdolności potwierdzają.

 

W jednym z doświadczeń pies i jego właściciel siedzą naprzeciwko siebie. Pies widzi dwie piłki, właściciel tylko jedną z nich. Człowiek patrzy tylko na psa i wydaje polecenie: „przynieś piłkę". Pies znacznie częściej przynosi tę, która znajduje się w zasięgu wzroku jego pana (skoro ją widzi, to o tę mu przecież chodzi). Gdy człowiek zostaje posadzony do psa plecami i wydaje polecenie: „przynieś piłkę", pies przynosi wybrane losowo zabawki.

 

Modrowronka, północnoamerykańska krewna naszej sroki, zakłada spiżarnie i bardzo chętnie ogołaca cudze. Skoro sama kradnie, jest wyczulona na to, czy nie jest obserwowana. Chowając pokarm, bacznie się rozgląda i jeśli się zorientuje, że była śledzona, zmienia skrytkę. Często też wprowadza złodzieja w błąd, trzymając pokarm ukryty w dziobie i udając, że chowa go w kilku różnych miejscach.

Teoria umysłu rzeczywiście dotyczy wiedzy na temat myśli drugiego osobnika, ale także wiąże się z umiejętnością patrzenia tam, gdzie on patrzy. Tylko niektóre zwierzęta potrafią manipulować innymi i oszukiwać – mówi dr Maciej Trojan z Zakładu Psychologii Zwierząt Uniwersytetu Warszawskiego. W teorię umysłu u zwierząt, nawet u szympansów, nie wierzy natomiast Daniel Povinelli, biolog badający zdolności poznawcze zwierząt na University of Oklahoma. Nauka wymaga niezbitych dowodów wielokrotnie potwierdzonych eksperymentami, a w tych zawodzą nawet szympansy. Povinelli przytacza własne doświadczenia, m.in. to, w którym szympansy prosiły o pokarm osoby mające zasłonięte oczy (chustką, dłońmi, a nawet kubłem nałożonym na głowę), jak ludzi, którzy mieli oczy niezasłonięte. Co by znaczyło, że szympansom było wszystko jedno.

Tym wszystkim, którym nie udało się dowieść, że szympansy mają teorię umysłu, Frans de Waal odpowiada, że negatywny wynik jest niemożliwy do zinterpretowania, gdyż „brak dowodów nie jest dowodem na nieobecność".

Człekokształtne wprawnie rozwiązują problemy: wiedzą, jak ochronić dziecko przed atakiem innych, uniknąć konfliktu z samcem alfa, wymknąć się na randkę z samicą zdominowaną przez innego samca, ale to nie musi znaczyć, że ich umysł działa tak jak u człowieka. Jedynym sposobem na zbadanie zwierzęcego umysłu są eksperymenty, które angażują je intelektualnie i emocjonalnie.

Wydawałoby się, że prostszy do zinterpretowania jest test lustra. Eksperyment z lustrem wszedł do kanonu zwierzęcej psychologii poszukującej odpowiedzi nie tylko na pytanie, czy zwierzęta mają samoświadomość, ale także, czy podobnie jak ludzie odczuwają emocje. Najprawdopodobniej do empatii zdolne są tylko te gatunki, które zdają test lustra, czyli potrafią odróżnić siebie od innych.

 

Na pytanie, czy zwierzę rozpoznaje siebie w odbiciu, pierwszy próbował odpowiedzieć Gordon Gallup, amerykański biolog, który na początku lat 70. XX wieku przeprowadził doświadczenie na szympansach, wstawiając lustro do ich pomieszczenia. Po kilku dniach oswajania się z nowym przedmiotem małpy zaczęły je praktycznie wykorzystywać – dłubały w zębach, oglądały trudno dostępne części ciała, czyściły futro. W następnym etapie eksperymentu Gallup uśpił szympansa i zrobił mu na czole kolorową plamę bezwonną farbą. Założył, że jeśli zwierzę po przebudzeniu będzie próbowało dotknąć kolorowej plamy na czole albo ją usunąć, to takie zachowanie dowiedzie istnienia świadomości.

 

Test lustra zdało 75 proc. egzaminowanych szympansów. Równie łatwy okazał się ten test dla orangutanów, ale beznadziejnie utknęły na nim goryle. Egzamin zdał tylko jeden osobnik – Koko, goryl, który przez całe życie przebywał z ludźmi. Potem do elity mającej samoświadomość dołączyły delfiny, jeden słoń i jedna sroka.

Nawet ludzie muszą się nauczyć własnego odbicia i robią to we wczesnym dzieciństwie. Mieszkańcy Grenlandii, do których w 1818 r. dotarł brytyjski badacz Arktyki John Ross, robili miny i zaglądali za szklany przedmiot w nadziei, że znajdą tam kogoś, kto ich przedrzeźnia. Nie inaczej zachowuje się pies, który zawsze oblewa test lustra. Czy to dowodzi, że nie ma samoświadomości?

– Czy zwierzęta, które mają kłopoty z rozpoznaniem się w lustrze, nie rozpoznają się, bo nie mają świadomości introspekcyjnej, czy też nie rozpoznają się dlatego, że założenia eksperymentu są błędne? Wyobraźmy sobie odwrotną sytuację: ktoś stawia nas przed urządzeniem zapachowym, które emituje nasz własny zapach. Stoimy i się nie rozpoznajemy – mówi dr Trojan. A to dlatego, że zwierzęca percepcja świata jest inna niż nasza.

W opinii wielu psychologów zwierząt samoświadomość jest bardzo pierwotną cechą, która pozwala funkcjonować w środowisku. Jeśli wierzyć filozofom tej miary co Kant, bez języka nie ma samoświadomości. Także psycholingwiści twierdzą, że pewien stopień abstrakcji możliwy jest dopiero wtedy, gdy istnieje język. Badacze zwierzęcego umysłu argumentują, że język wcale nie musi być potrzebny do wytwarzania pewnych pojęć. A może zwierzęta mają pojęcia bez potrzeby nazywania ich jakimś dźwiękiem?

W sporze o to, czy jesteśmy wyjątkową, czy jedynie udoskonaloną wersją zwierzęcia, zwolennicy podrasowanego modelu często powołują się na duże pokrewieństwo genetyczne z człekokształtnymi. – I co z tego, że z szympansem dzielimy 98,6 proc. genów – ripostuje dr. Povinelli. – Choć z brokułami mamy wspólnych 50 proc. sekwencji nukleotydów, szczerze wątpię, by mój umysł był w połowie taki jak u warzyw. Nawet jeśli odkryjemy w pewnym momencie, że nasz umysł jest w 75 proc. umysłem szympansa, czy coś z tego wynika?

Genetyczne porównanie jest zbyt powierzchowne, by zrozumieć złożone podobieństwa i różnice, które istnieją między psychicznym życiem człowieka i szympansa. Sławni i popularni badacze, tacy jak Jane Goodall i Sue Savage-Rumbaugh, radykalnie antropomorfizują świat zwierząt. Głoszą, że szympansy są przynajmniej na etapie rozwoju dwu-, trzylatków. Dlaczego to ludzka linia, a nie szympansia gruntownie się przeobraziła, po tym jak zeszliśmy ze wspólnej gałęzi drzewa ewolucji? Od czasu tego rozstania ludzkie ciało przeszło radykalne zmiany od czubka głowy po palce u stóp – w przenośni i dosłownie. To my staliśmy się dwunożni, miednica, kolana i stopy zostały przebudowane, a wkrótce po nich zmieniła się ręka. Na końcu zmiany objęły naszą głowę – potroiliśmy objętość mózgu, przy czym nieproporcjonalnie zwiększył się płat przedczołowy – centrum operacyjne wyższych funkcji poznawczych mózgu. I oczywiście na jakimś etapie tych zmian (niewykluczone że 50 tys. lat temu) pojawił się język, najwybitniejsze z ludzkich przystosowań. Na tym poziomie powstał kod moralny. – Większość tego procesu odbyła się w sposób niewidoczny – od uzyskania zdolności językowych do wynalezienia pisma (5 tys. lat temu). Na tym etapie też człowiek stał się ogrodnikiem kierowanym impulsem nakazującym wyrywanie chwastów ze swojej psychiki – twierdzi Philip Kitcher, filozof z Columbia University.

W przeciwieństwie do ludzi szympansy prawie się nie zmieniły w porównaniu ze stanem, który dzieliły razem z nami w osobie wspólnego przodka. – To oczywiste, że nasz umysł jest efektem wielkiego skoku, a nie owocem powolnego pełzania ewolucji. Darwin się mylił – napisał Povinelli na łamach czasopisma „Behavioral and Brain Sciences".

Spór o to, czy ewolucja ludzkiej psychiki przebiegała w sposób ciągły, czy skokowy, mogłoby rozstrzygnąć odkrycie biochemicznego mechanizmu świadomości – tego, gdzie jest jej miejsce w mózgu i jak działa. Ale tego najprawdopodobniej nigdy nie będziemy wiedzieć. Za tezą, że świadomość jest bardzo pierwotną cechą, przemawia fakt, że osoby, którym we wczesnym dzieciństwie wycięto nawet duży fragment mózgu, normalnie funkcjonują w dorosłym życiu. Wszystkie funkcje usuniętego obszaru zostają przejęte przez inne rejony mózgu. – Gdyby w naszym mózgu działało coś inaczej niż we wszystkich pozostałych albo istniałyby duże różnice w jego budowie, to byłby jedyny rozstrzygający argument przemawiający za dużym skokiem ewolucyjnym. Tak jednak nie jest – mówi dr Trojan.

Ewolucja zachowania jest o wiele bardziej złożonym procesem niż ewolucja budowy organizmów. Ale skoro udowodniono ewolucyjną genezę wielu procesów, to może także nasze emocje, uczucia i moralność kształtowały się w długim procesie tworzenia. Co nie oznacza, że genetycznie oraz ewolucyjnie nie jesteśmy też uwikłani w agresję i wojny. Wiele gatunków zwierząt wyniszcza się grupowo – stado przeciwko stadu, gniazdo przeciwko gniazdu. Wojna nie jest więc ludzkim wynalazkiem.

Niektórzy uważają, że najpierw należy poznać ludzki umysł – jako najbardziej skomplikowany, a potem wszystkie inne. Historia nauki pokazuje jednak, że sukces daje jedynie przechodzenie od prostych elementów do bardziej złożonych, a nie odwrotnie. Niestety, mimo zgromadzonej wiedzy o zwierzęcej psychice nadal wielu ludzi wątpi w to, czy zwierzęta myślą, czy mają duszę.

 

 

ZWIERZĘTA Z DUSZĄ

Rozmowa z prof. Fransem de Waalem, etologiem i psychologiem, profesorem Emory University w Atlancie

„Wprost": Czy zwierzęta odczuwają emocje i uczucia podobne do ludzkich?

Prof. Frans de Waal: Trudno jest znaleźć emocje, których człekokształtne nie odczuwają. Nieobce są im zazdrość, gniew, szczęście, lęk, wstręt, miłość. Nie mają jedynie wstydu i poczucia winy, które wymagają wiele samoświadomości.

 

Mówimy tylko o emocjach małp człekokształtnych?

Sądzę, że wszystkie ssaki i ptaki mają mnóstwo emocji, które się wiążą z życiem społecznym i seksualnym. W wypadku gadów, ryb, owadów i ślimaków nie jestem tego pewien. Byłem kiedyś świadkiem dyskusji, że tego typu emocje po raz pierwszy pojawiły się u płazów, ale nie jestem znawcą tej grupy zwierząt.

 

Czy to nie za daleko idące wnioski?

O słuszności naszych obserwacji przekonują neurolodzy. Wiedzą, które obszary w ludzkim mózgu odpowiadają za poszczególne emocje. Te same partie mózgu mają szczur, pies czy osioł. Najprawdopodobniej te same obszary mózgu pełnią podobne funkcje u zwierząt. Skoro z naszych badań wynika, że zwierzę odczuwa strach, a neurolodzy nam mówią, że u tego gatunku znaleźli rejon odpowiedzialny za jego odczuwanie, to uznajemy, że właśnie tak jest. Wśród biologów i neurologów nikt nie wątpi, że ze światem zwierząt łączy człowieka emocjonalne kontinuum.

 

Czy istnieje różnica między ludzkim a zwierzęcym altruizmem?

Nie istnieje. Przeprowadziliśmy eksperyment, podczas którego siedzące w parach małpy wybierały między dwoma opcjami. Wybór nazwany przez nas samolubnym nagradzał przysmakiem tylko jedno zwierzę, przy wyborze prospołecznym także kompan dostawał jabłko. W większości wypadków zwierzęta wybierały zachowanie altruistyczne. Miały wrodzoną tendencję do zachowań prospołecznych, co jak sądzę ma związek z empatią. Czuły się dobrze, dając coś drugiej małpie. Podobnie jak ludzie robiący coś dla innych „bezinteresownie".

 

Na czym polega zwierzęca empatia?

Empatia to dostrojenie się do cudzych uczuć i zachowań. Występuje u wielu ssaków. Udowodniono ją u myszy, następnie u psów, z pewnością jest obecna u naczelnych. Wydaje się, że jest to podstawowa cecha ssaków, która wiąże się z matczyną opieką. Samice muszą natychmiast reagować na dyskomfort swojego potomstwa.

 

Czy podziela pan pogląd, że nie jesteśmy jedynymi istotami mającymi osobowość?

To stuprocentowa prawda. Obecnie studiuję osobowość ryb – gupików. Gupiki mają bardzo prosty typ osobowości, są lękliwe lub odważne. U szympansów osobowość jest o wiele bardziej skomplikowana i ma wiele wymiarów. Zwierzęta te są uczciwe i nieuczciwe, introwertyczne i ekstrawertyczne. Całą terminologię, którą mieliśmy zarezerwowaną dla ludzkiej osobowości, można stosować do szympansów. Ten, kto miał dwa psy czy koty, wie, że mają różne osobowości.

 

Czy nie uczłowiecza pan na siłę świata zwierząt?

W gruncie rzeczy człowiek i szympans są bardzo blisko spokrewnieni – jest między nimi większe pokrewieństwo niż między koniem a zebrą. Skoro zwierzęta tak blisko z nami spokrewnione działają podobnie w podobnych sytuacjach, muszę używać tej samej terminologii na określenie tego, co robią i czują.

 

Czy człowieka i szympansa więcej dzieli, czy łączy?

Dla mnie główna różnica między ludźmi i szympansami, o ile w ogóle istnieje, leży w języku, w symbolicznej komunikacji. To jedyny obszar, na którym się wyróżniamy. To język pozwala nam nie tylko się komunikować w sprawach, które wydarzyły się dwa miesiące temu, albo tych, które wydarzą się w przyszłości, ale także umożliwia organizowanie życia, logiczne i abstrakcyjne myślenie.

 

Czy badania człekokształtnych wpłynęły na sposób, w jaki oceniamy ludzką psychikę i moralność?

Naukowcy badający człekokształtne po kolei podważali różnice nakreślone przez filozofów i biologów między ludźmi i szympansami. Efektem ich pracy jest erozja tezy o ostrej różnicy między zwierzęciem a człowiekiem, między zwierzęcym umysłem i umysłem człowieka. Pod znakiem zapytania stawia to wyjątkowość naszego gatunku.

 

Rozmawiała Ewa Nieckuła

 

Słonie są wybitnie empatyczne, okazują sobie delikatność, czułość, pomagają chorym i umierającym zwierzętom, przeżywają żałobę. Naukowcy odkrywają patologie u młodych zwierząt, które były świadkiem śmierci bliskich i wychowują się bez matki. Samice zachodzą w ciążę kilka lat wcześniej niż przeciętnie, a samce wyrastają na żądnych krwi morderców, zabijających bez powodu inne zwierzęta, na przykład nosorożce.

 

Walenie – podobno są to najinteligentniejsze zwierzęta na planecie i najwrażliwsze społecznie. Orki karłowate trwają przy boku cierpiącego towarzysza, dopóki nie umrze. Pozostają przez wiele dni nawet na bardzo płytkiej wodzie, gdzie grozi im poparzenie słoneczne lub wyrzucenie na brzeg. Orki przeżywają żałobę po utraconym dziecku. W mózgu waleni znaleziono komórki wrzecionowate, o których przez długi czas sądzono, że istnieją tylko w mózgu ludzkim i mózgu małp człekokształtnych. Humbaki, orki, kaszaloty mają je w tym samym rejonie mózgu co człowiek. Komórki te mogą uczestniczyć w powstawaniu empatii i uczucia miłości. 

           

 

Skala empatii według Fransa de Waala

Ludzka empatia ma swoje prymitywne odpowiedniki

 

Emocjonalne zarażenie

stan właściwy większości ssaków:

na przykład gryzoniom i psom, jest całkowicie automatyczną fizjologiczną reakcją. Jeśli jednej z myszy zostanie wstrzyknięta substancja powodująca ból, inne myszy, które obserwują jej cierpienia, staną się wrażliwsze na bodźce powodujące ból.

 

Atrybucja

zarezerwowana wyłącznie dla ludzi:

potrafimy przyjąć perspektywę innej osoby dzięki wyobraźni. Człowiek nie musi obserwować reakcji innej soby, by poznać jej emocje. Na przykład wystarczy informacja, że zmarł jej bliski.

 

Poznawcza empatia

zdolne są do niej ssaki o dużych mózgach:

człekokształtne, słonie, delfiny. Potrafią się wczuć w sytuację innego osobnika. Najprawdopodobniej do tego typu empatii zdolne są tylko te gatunki, które zdają test lustra.

 

ZWIERZĘTA, JAKICH NIE ZNAMY

Nie przewidują?

W ogrodzie zoologicznym w San Diego spuszczono wodę z fosy o dwumetrowej głębokości otaczającej wybieg bonobo. Po oczyszczeniu rowu robotnicy wypuścili małpy i skierowali się do zaworu, by go ponownie napełnić wodą. W tym momencie stary samiec Kakowet zaczął wrzeszczeć i wymachiwać ramionami, by zwrócić ich uwagę. Po wielu latach przebywania w zoo znał rutynę czyszczenia wybiegu. Kilka młodych zwierząt zeszło na dno rowu, ale nie potrafiły się z niego wydostać. Bonobo wyszły z fosy po drabinie, którą przynieśli robotnicy. Poza najmłodszym, którego wyniósł Kakowet.

 

Nie pomagają?

W ogrodzie zoologicznym w Arnhem po czyszczeniu pomieszczenia szympansów wszystkie opony zostały powieszone na drągu wystającym pionowo ze ściany. Szympansica Krom wybrała sobie oponę, w której zebrała się woda, ale opona była ostatnia w rzędzie. Po dziesięciu minutach prób jej ściągnięcia poddała się. Obserwujący ją samiec Jakie podszedł do drąga, zdjął po kolei wszystkie opony i ostrożnie ostatnią z wodą, po czym wręczył ją Krom.

 

Nie wczuwają się w sytuację innych?

Pewnego dnia Kani, samica bonobo z Twycross Zoo w Wielkiej Brytanii, złapała synogarlicę. Ptak był przerażony, ale na pierwszy rzut oka nic mu się nie stało. Opiekun nalegał, by Kani wypuściła synogarlicę. Bonobo chwyciła ją w jedną rękę i wspięła się na najwyższy punkt drzewa. Objęła nogami pień, by uwolnić obie ręce. Delikatnie rozłożyła skrzydła synogarlicy i z całych sił wyrzuciła ją w powietrze w kierunku ogrodzenia. Ptak jednak musiał być ranny, bo szybko opadł na ziemię, gdzie potem Kuni długo go strzegła przed innymi bonobo.

 

Dr Zbigniew Wróblewski

filozof przyrody,

Katolicki Uniwersytet Lubelski

Zbyt daleko idące analogie psychiki zwierzęcej i ludzkiej nie są uprawnione. Pada sugestia, że ewolucyjnie człowiek może stać bardzo blisko zwierząt. Tym samym redukuje się specyficzne własności człowieka. Jeśli uznajemy teorię ewolucji, szukanie analogii jest oczywiste. Mimo podobieństw dowodzonych przez nauki przyrodnicze istnieją jednak różnice, które nazywam nieciągłościami ewolucyjnymi. Do nich należą specyficzne właściwości człowieka – umysł, poznanie moralne, język. Wielu filozofów nie przyjmuje radykalnego naturalizmu, który zakłada, że wszystkie wyższe własności psychiczne, moralne, dają się zredukować do własności niższego rzędu, własności biologicznych. Nauka nie jest w stanie wszystkiego wyjaśnić, zwłaszcza jeśli chodzi o psychikę, którą trudno badać doświadczalnie. Zagadnienie umysłu jest przykładem naszych ograniczeń poznawczych. Psycholodzy ewolucyjni próbują empirycznie poznawać to, co nazywam kostiumem emocjonalnym, czyli zewnętrzne skutki przeżyć. Nie można na tej podstawie redukować zachowań i przeżyć moralnych. Te bowiem są pierwotne dla człowieka, nie mają form

bardziej pierwotnych, na przykład zachowań moralnych zwierząt. Właściwości umysłu człowieka są efektem skoku, a nie ciągłego procesu ewolucyjnego.

 

 

Prof. Paweł Ostaszewski

Wydział Psychologii

Uniwersytetu Warszawskiego

Wątpię w możliwość zbadania wiedzy i wyobrażeń zwierząt o tym, co myśli inny osobnik. Teoria umysłu u zwierząt nie jest zdolnością do mniej lub bardziej uświadomionych rozważań, ale zachowaniami pojawiającymi się w obecności złożonych sygnałów, które w przeszłości niosły określone skutki. Im bardziej zaawansowany ewolucyjnie gatunek poddajemy badaniom – jak delfiny czy małpy – tym bardziej złożone bodźce ze środowiska mogą kontrolować zachowanie zwierzęcia. Badacze teorii umysłu nie doceniają znaczenia procesów uczenia i kontroli zachowania przez specyficzne sygnały, z których my, ludzie, możemy sobie nawet nie zdawać sprawy – choćby niedostępne nam bodźce zapachowe. Behawiorysta będzie analizował wpływ wcześniejszych zachowań zwierzęcia wobec innych osobników i konsekwencje, jakie były efektem tego zachowania. Jeśli skutki były pozytywne, reakcja się powtórzy, jeśli niekorzystne, wzrośnie szansa, że reakcja zostanie zastąpiona przez nowe zachowanie. Taki proces uczenia się towarzyszy nam i zwierzętom w każdej chwili naszego życia. Problem w tym, że do wyobraźni ludzi znacznie łatwiej trafiają analizy przepełnione antropomorfizacją, bo takie są bardziej interesujące. Ale czy na pewno poszerzają naszą wiedzę o świecie?    

           

Diagnoza w pigułce

Człowiek jest wyjątkiem w świecie zwierząt, dzięki kulturze, językowi, myśleniu symbolicznemu, moralności; moralność jest wyborem

 

Teoria przemiany niemoralnego zwierzęcia w moralnego człowieka nie tłumaczy, dlaczego człowiek zachowuje się lepiej, niż nakazują mu jego geny.

 

Istnieje kontynuacja pomiędzy ludzką moralnością i umiejętnościami społecznymi zwierząt; moralność jest efektem ewolucji.

 

Są dowody empiryczne na teorię ewolucji moralności zakładającą przemianę społecznego zwierzęcia w zwierzę moralne – zostały zebrane przez neurologów, psychologów i etologów    

 

Autor: Ewa Nieckuła

 

 

"WPROST" Numer: 1/2/2009 (1357) POCZTA

CZY ZWIERZĘTA MAJĄ DUSZE

W artykule „Czy zwierzęta mają dusze" (nr 51-52) autorka dowodzi, że ssaki i ptaki kierują się emocjami, które wiążą się z życiem społecznym. Psy wiedzą, co czują ich właściciele, zdają sobie nawet sprawę z tego, na co w danej chwili patrzą, spojrzeniem starają się zwrócić na siebie uwagę. Niektóre ssaki potrafią się wczuć w sytuację innego osobnika, ich zachowania bywają wręcz altruistyczne. Niejednokrotnie media informowały o wypadkach, kiedy zwierzęta ostrzegły człowieka o niebezpieczeństwie czy nawet uratowały mu życie. Wiemy też, jak potrafią się zachowywać ludzie w stosunku do tak zwanych braci mniejszych. Sama tylko w ciągu ostatnich kilku miesięcy słyszałam między innymi o psie oblanym wódką i podpalonym przez swoich właścicieli w czasie libacji, kocie skopanym na śmierć przez nastolatków, szczeniaku ze związanymi łapkami rzuconym pod samochód, suce obdartej ze skóry przez „opiekuna”, psie bitym regularnie pałką (dwa razy dziennie) przez właściciela. A schroniska? Jakże często pracujące tam osoby okrutnie traktują powierzone ich opiece zwierzęta, biją je, pozwalają, by miesiącami umierały w cierpieniach, nie zapewniając im leczenia… Proponuję, aby dziennikarze „Wprost” tym razem głębiej zastanowili się nad rozwojem emocjonalnym i moralnym ludzi. Najlepiej w artykule zatytułowanym „Czy ludzie mają dusze”.

 

 

„NEWSWEEK” 19.10.2003 r.

ŚWIAT WEDŁUG MAŁP

Nawet zwierzęta potrafią złożyć ofiarę w imię sprawiedliwości. Czy to odkrycie powinno zmienić nasz pogląd na ludzką naturę?

Sprawiedliwość, jeśli w ogóle istnieje, wydawała się wymysłem i udziałem wyłącznie człowieka. Wiele religii świata otacza sprawiedliwość aurą świętości, uznając ją za dar pochodzący od Boga. Większość świeckich myślicieli zastanawiała się, czy sprawiedliwość jest nieodłączną częścią naszej tożsamości, czy raczej - jak sądzą ekonomiści - przejawem kultury narzuconej gatunkowi, który nigdy nie uwolni się od nieokrzesanego egoizmu. Motywy postępowania człowieka, twierdzą ci drudzy, sprowadzają się do jednego - własnej korzyści.

Ten problem postanowili zbadać naukowcy. Czy pogodzą filozofów, ekonomistów i teologów? Wiele na to wskazuje, bo po czterech miesiącach laboratoryjnych badań nad kapucynkami Frans de Waal i Sarah Brosnan z Emory University w Atlancie (USA) doszli do zaskakujących wniosków - niektóre ssaki z rzędu naczelnych mają zakorzenione poczucie sprawiedliwości. Przeciwko niesprawiedliwości potrafią protestować nawet kosztem własnego dobra.

Wyniki tych badań, opublikowane w czasopiśmie "Nature" w drugiej połowie września, wskazują, że sprawiedliwość nie jest kwestią wychowania, lekcją przekazywaną człowiekowi przez rodziców i społeczeństwo. To raczej cecha rozwinięta w procesie ewolucji. Związki przyczynowo-skutkowe są jasne: jeśli niższe naczelne mają wrodzone poczucie sprawiedliwości, zostali w nie wyposażeni przez naturę także ludzie.

 

Czy to oznacza, że filozof Thomas Hobbes (1588-1679) i brytyjski ekonomista Adam Smith (1723-1790) pomylili się w ocenie naszego samolubstwa? Hobbes głosił koncepcję niezmienności ludzkiej natury, twierdząc też, że człowieka cechuje egoizm i to on wyznacza kierunek jego postępowania. A Smith wręcz pochwalał egoizm, uważając, że jedynie dzięki tej cesze może sprawnie rozwijać się system rynkowy.

- Ekonomiści zawsze lekceważyli poczucie sprawiedliwości, ponieważ nie jest ono racjonalnym motywem postępowania - twierdzi Brosnan, współautorka pracy opublikowanej w "Nature". - Dziś wydaje się, że poczucie sprawiedliwości istniało na długo przed wytworzeniem się kultury - dodaje.

Jak to się stało, że Brosnan i de Waal odkryli, że małpy mają zmysł sprawiedliwości? Najpierw zbadali zachowanie dwóch kapucynek. Dwóch, bo małpy te znane są z tego, że potrafią ze sobą współpracować. Naukowcy wręczali kapucynkom żetony, a potem z wyciągniętą ręką czekali na ich zwrot, w zamian oferując ogórek. Na początku małpki były zadowolone z tego handlu wymiennego, z chęcią oddawały żetony za nagrodę.

Przełomowy moment nastąpił, gdy naukowcy zaczęli traktować swoje podopieczne niesprawiedliwie. Jednej z małp dali słodkie winogrono. Drugiej, która widziała nagrodę koleżanki, zaoferowali zwykły ogórek. Reakcja była impulsywna i zdecydowana. Kapucynka wzgardziła ogórkiem, choć nie mogła oczekiwać, że taka reakcja zmusi opiekunów do tego, aby także jej wręczyli winogrono. Naukowcy poddali próbie pięć samic kapucynek. Test powtórzyli ponad 50 razy i w 40 proc. przypadków pojawiła się ta sama buntownicza reakcja.

Gdy badacze posunęli się o krok dalej i bez powodu wręczyli jednej z małp winogrono, niezadowolenie pozostałych samic nasiliło się. W czterech przypadkach na pięć kapucynka albo odmawiała oddania żetonu za ogórek, albo gardziła warzywem. Niektóre małpki wyrzucały nawet w gniewie żetony z klatki.

Według Fransa de Waal odkrycie zdolności naczelnych do egoistycznego oburzania się sugeruje, iż ludzkie zachowanie jest uwarunkowane ewolucyjnie. Rozzłoszczone małpy zdawały sobie sprawę z tego, że padły ofiarą niesprawiedliwości, o czym świadczyło ich nieracjonalne zachowanie. Kapucynki oddawały ogórki-nagrody tylko po to, by zademonstrować swoje niezadowolenie z nierównego traktowania. Wydaje się więc, że poczucie sprawiedliwości jest tak samo pierwotne jak podstawowe emocje, przekazywane w procesie ewolucji.

Także ostatnie badania nad ludźmi potwierdzają tezę, że sprawiedliwość ma pozakulturowe korzenie. Grupa naukowców z uniwersytetu w Princeton za pomocą tomografu komputerowego zbadała zmiany zachodzące w mózgu człowieka reagującego na niesprawiedliwość. Okazało się, że najbardziej aktywna jest wtedy część mózgu odpowiadająca za negatywne emocje, takie jak złość i obrzydzenie. Wynika z tego, że sprawiedliwość nie jest uczuciem wyższym i nie wynika z pobudek racjonalnych. 

Jaime Cunningham, Adam Piore

 

 

"WPROST" Numer: 29/2006 (1232) 

CHWASTY MÓZGU

Wszyscy mamy głęboko zakodowane uprzedzenia wobec ludzi innej rasy, narodowości czy płci

Uprzedzenia, szczególnie w Europie, są jak chwasty - gdy tylko zostaną wyrwane, natychmiast odrastają na nowo" - stwierdziła z goryczą Dubravka Ugrešić, chorwacka pisarka i historyk literatury, autorka książki "Kultura kłamstwa". Włosi nie darzą już względną sympatią Niemców. Stefano Stefani, były włoski minister kultury, w jednej z wypowiedzi nieopatrznie stwierdził, że Niemcy to "aroganccy, hałaśliwi, zarozumiali i brzuchaci supernacjonaliści". Pod adresem Polaków w prasie niemieckiej nie używa się już epitetu "polnische Wirtschaft", ale od kilku miesięcy pojawiają się oskarżenia, że jesteśmy zadufani, roszczeniowi oraz antyniemieccy i antyrosyjscy. Brytyjczycy całą Europę Wschodnią postrzegają jako ciemnogród, bastion europejskiego zacofania i homofobii.

Nie łudźmy się - Polacy nie są lepsi. Wszyscy mamy głęboko zakodowane w naszej podświadomości uprzedzenia wobec innych bez względu na tzw. polityczną poprawność. Po raz pierwszy wykazały to badania mózgu przeprowadzone przez psychologów z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles. Poddanym eksperymentowi ochotnikom pokazywano zdjęcia ludzi o różnym wyglądzie i kolorze skóry. Żadna z tych osób, jak wcześniej sprawdzono, nie miała poglądów rasistowskich. Mimo to na widok ludzi innej rasy, szczególnie czarnej, w jądrze migdałowatym badanych powstawała automatyczna negatywna reakcja emocjonalna. Najbardziej zaskakujące było to, że negatywny stereotyp był tak głęboko zakorzeniony, iż podobną reakcję mózgu na widok Murzynów wykryto również u Afroamerykanów.

 

Mit obiektywności

Nawet osoby szczerze przekonane o swej obiektywności często wykazują utajone uprzedzenia wobec ludzi innych ras, narodowości, płci lub grup mniejszościowych. Przekonała się o tym prof. Mahzarin Banaji z Uniwersytetu Harvarda, jeden z najbardziej znanych psychologów społecznych zwalczających stereotypy. Uczona wychowała się w południowych Indiach i od dzieciństwa stykała się z różnymi kulturami i wyznaniami. Gdy jednak poddała się testowi tzw. skojarzeń utajonych, okazało się, że ona również żywi nieuświadomione, silne uprzedzenia w stosunku do ludzi innej rasy.

Uprzedzenia i stereotypy podobnie wpływają na inne zachowania ludzi - na karierę zawodową, sposób spędzania czasu wolnego, a nawet rodzaj uprawianych sportów. Sprzyjają nieświadomemu faworyzowaniu niektórych osób, na przykład ludzi młodych, mężczyzn albo kobiet, co w przedsiębiorstwach jest często przyczyną błędnych decyzji przy obsadzaniu stanowisk. Ujawnił to opublikowany niedawno raportu Instytutu Badań nad Demokracją i Przedsiębiorstwem Prywatnym. Okazało się, że kobiety są bardziej oddanymi pracownikami niż mężczyźni, wciąż jednak mniej zarabiają i rzadziej są obsadzane na najwyższych stanowiskach.

 

Stereotypy w kołysce

- Każdy człowiek, niezależnie od inteligencji i wykształcenia, ma skłonność do przypisywania pozytywnych cech sobie oraz tym osobom, które zna i lubi, a negatywnych tym, których się obawia - mówi "Wprost" kierujący badaniami nad stereotypami dr Antonio Terraciano z National Institute of Aging. Tak było już w starożytności. Egipcjanie hieroglifami wyrażali niechęć do mieszkańców Asyrii i Babilonu, bo bali się, że odbiorą im ziemie, a Grecy wszystkich, którzy nie znali ich języka, nazywali barbarzyńcami.

Uprzedzenia nie mają jednak nic wspólnego z genetycznymi predyspozycjami. Rasizmu nie wysysa się z mlekiem matki, jak powiedział były premier Izraela Icchak Szamir, zarzucając antysemityzm Polakom. W naszym umyśle mocno zakodowana jest jedynie skłonność do uprzedzeń, ujawniająca się już od najmłodszych lat. Zdaniem prof. Banaji, można by ją wykryć nawet u niemowląt. Betty Repacholi z Washington University i Samanta Pickering z University of Sydney przebadały 600 dzieci w wieku 5-11 lat. Dzieciom pokazano film, w którym kobiety grały na instrumentach uważanych za typowo kobiece, a mężczyźni na instrumentach "męskich". Po projekcji dzieci zachowywały się zgodnie ze stereotypem związanym z płcią - nawet pięcioletni chłopcy chętniej chwytali za trąbkę, perkusję czy saksofon, z kolei dziewczynki wolały flet lub skrzypce.

 

Instynkt kulturowy

Podobnie powstają uprzedzenia rasistowskie, bo "cenimy i uważamy za dobre to, co powszechnie wyczuwalne" - jak twierdzi prof. Banaji. Uczona wykazała to na przykładzie dzieci pochodzenia latynoskiego, które traktują poszczególne rasy zgodnie z nastawieniem powszechnie obowiązującym wśród dorosłych - uważają się za lepsze od Afroamerykanów, ale gorsze od białych rówieśników. W Polsce badania Polskiego Towarzystwa Psychologicznego wykazały, że już dzieci w szkole podstawowej z uprzedzeniem traktują przybyszów z krajów bałkańskich, Europy Wschodniej, a także Romów i Żydów.

Dzieci aż w 84 proc. podzielają opinie swoich rodziców - wykazały badania socjologów z Uniwersytetu Princeton. Wszelkie sygnały kulturowe przejmują od dorosłych instynktownie. Na przykład podczas oglądania telewizji mogą zaobserwować, że starsi niechętnie traktują inne nacje. U młodszych dzieci uprzedzenia są wyjątkowo niebezpieczne, bo maluchy mogą sądzić, że stereotypy są raczej zasadami niż tylko społeczną umową.

 

Defekty umysłu

Uprzedzenia i stereotypy są swego rodzaju "defektem umysłu", związanym z procesem nieuświadomionego uczenia się. Prof. Antonio Terraciano uważa, że jest to nabyta z doświadczeniem uproszczona wiedza w pigułce ze wszystkimi jej ułomnościami. Polega na automatycznym kategoryzowaniu spostrzeżeń i doświadczeń, szczególnie w odniesieniu do obcych ludzi. Ta wykształcona ewolucyjnie umiejętność ułatwiająca przetrwanie najbardziej przydaje się w nowych sytuacjach, gdy trzeba zareagować natychmiast, by uniknąć jakiegoś niebezpieczeństwa. Wykazali to psychologowie Uniwersytetu Warszawskiego, którzy badali stosunek studentów do Żydów. Badani mieli ocenić obraz, którego autorem była osoba pochodzenia żydowskiego. Tak jak się spodziewano, studenci oceniali obraz zgodnie z własnym poczuciem estetyki, jeśli nic nie zaprzątało ich uwagi. Jeśli jednocześnie musieli liczyć, np. do stu, w ich ocenie do głosu dochodziła podświadomość i ukryte postawy wobec Żydów. Takie uprzedzenia ujawniają się w sytuacjach zagrożenia lub odwoływania się do dumy narodowej, co działa podobnie jak zadanie rozpraszające uwagę. "Wtedy tracą znaczenie pozytywne jawne postawy, zasady równości i tolerancji. Zwłaszcza gdy jesteśmy w dużej grupie i nikt nie czuje się odpowiedzialny za to, co się dzieje. Taki układ czynników mógł sprzyjać pogromom w czasie wojny, również w Jedwabnem" - twierdzi na łamach miesięcznika "Charaktery" dr Norbert Maliszewski, psycholog z UW. Niestety, wszelkim formom agresji jeszcze bardziej mogą sprzyjać ukryte w naszej podświadomości niechęć i dyskryminacja, polegająca na klasyfikowaniu obcych jako mniej wartościowych lub w ogóle pozbawionych ludzkich cech.

 

Społeczna psychodrama

Jane Eliot, nauczycielka z Iowa, doprowadziła do konfliktu w swej szkole, gdy chciała jedynie udowodnić prostym eksperymentem psychologicznym, jak bezsensowne są rasizm i uprzedzenia. Pani pedagog podzieliła dzieci w klasie według koloru oczu. Jasnookie miały być mądre i dobrze wychowane, a ciemnookie nic niewarte. Już po upływie pół godziny szkolna psychodrama zamieniła się w awanturę dwóch wrogo nastawionych grup. Lasana Harris i Susan Fiske z Uniwersytetu Princeton badali funkcjonalnym rezonansem magnetycznym mózgi studentów podczas oglądania fotografii ludzi z różnych grup społecznych oraz zdjęć przedmiotów. Gdy prezentowano im fotografie osób cieszących się społecznym uznaniem, na przykład biznesmenów, naukowców czy lekarzy, zgodnie z oczekiwaniami wyraźnie aktywna była przyśrodkowa kora przedczołowa. Ta część mózgu jest bowiem odpowiedzialna za postrzeganie innych ludzi i dokonywanie sądów moralnych. Zupełnie inna była reakcja mózgu, gdy studentom pokazywano zdjęcia bezdomnych, narkomanów i ludzi starych - wtedy większą aktywność wykazywało jedynie jądro migdałowate, odpowiadające m.in. za uczucie negatywne, takie jak wstręt, żal i obrzydzenie. Ten sam obszar mózgu reaguje na widok przedmiotów. Świadczy to o tym - twierdzą amerykańscy psychologowie - że wobec osób nieakceptowanych społecznie w podświadomości zachodzi proces tzw. infrahumanizacji. Ludzie spoza własnej grupy, którzy na dodatek są negatywnie odbierani, zostają częściowo odhumanizowani, a nawet mogą być traktowani jako "podludzie", mimo że w świadomości są postrzegani jako ludzie.

Proces infrahumanizacji może tłumaczyć, dlaczego podczas pogromów w Krakowie i Kielcach po zakończeniu II wojny światowej mogła ożyć absurdalna plotka, że Żydzi w celach rytualnych zabijają chrześcijańskie dzieci. Ten mit mordu rytualnego krążył wśród chrześcijan w całej Europie od wczesnego średniowiecza i zawsze pojawiał się w sytuacjach konfliktowych. W Polsce po raz pierwszy w 1407 r. pisał o nim Jan Długosz w odniesieniu do Żydów krakowskich. Świadectwem pierwszych w kraju procesów w tej sprawie jest znajdujący się w katedrze w Sandomierzu obraz "Posądzenie Żydów sandomierskich o mord rytualny na dzieciach w roku 1698".

Ten wciąż mało uświadamiany mechanizm nietolerancji, za którym ukrywają się negatywne emocje, jest znacznie bardziej niebezpieczny niż negatywne stereotypy. Tym bardziej że wraz z nim rodzi się świadomość "nadczłowieka" ze wszystkimi tego konsekwencjami. Potwierdza to metaanaliza 57 badań na temat uprzedzeń z ostatnich 50 lat, jaką przeprowadziła dr Susan Fiske. Okazało się, że negatywne emocje ponaddwukrotnie częściej poprzedzają świadczące o nietolerancji zachowania niż negatywne stereotypy. To one doprowadziły do torturowania więźniów irackich w Abu Ghraib przez żołnierzy amerykańskich.

Skłonności do uprzedzeń trudno wyeliminować, ale można je kontrolować, tak przynajmniej przekonują psychologowie. Ważne decyzje ludzie na ogół podejmują świadomie, pod kontrolą rozumu. Negatywne emocje wobec innych ludzi może leczyć wzajemne zbliżenie i przyjaźń. Z badań prof. Mahzarin Banaji wynika, że najmniej uprzedzeń jest między tymi ludźmi, którzy mimo różnego koloru skóry, narodowości czy wyznania wychowywały się razem. Nie można nienawidzić ludzi, których się dobrze zna i traktuje jak swoich. Chyba że celowo będziemy pielęgnować uprzedzenia, które uznamy za korzystne jedynie dla siebie. W ten sposób można prześladować zarówno "czarnych" i rudych, jak też flecistów, organistów i ornitologów.

 

MITY NARODOWE

Żyd jest chciwy i przebiegły, Hiszpan to ognisty kochanek, Japończyk jest pracoholikiem, a Anglik to flegmatyk w meloniku. Tak uważa ponad 80 proc. mieszkańców krajów rozwiniętych. Zaprzeczają temu badania amerykańskiego National Institute of Aging, które wykazały, że powszechne stereotypy narodowe nie zawierają prawdy ani o innych, ani o nas samych. Są jedynie powtarzanymi od pokoleń i nie weryfikowanymi opiniami. - Nie ma typowego przedstawiciela danego narodu, a jakiekolwiek próby określenia go to jedynie poruszanie się między dwoma biegunami: cnoty i jej zaprzeczenia - mówi prof. Antonio Terraciano.

Włosi są tak samo romantyczni jak Szwedzi.Polacy, wbrew własnym przekonaniom, wcale nie lubią nowych doświadczeń, a do tego są konfliktowi. Hindusi, którzy uważają się za otwartych na nowe doświadczenia, okazali się bardziej zamknięci niż inne narody. Czesi - uznawani za kłótliwych - dowiedli, że są skromni i bezinteresowni. Niemcy, postrzegani jako odpowiedzialni miłośnicy ładu, tak samo dbają o porządek jak mieszkańcy Turcji, a uznający się za wyjątkowo stanowczych Amerykanie zdradzali jednakową uległość jak Kanadyjczycy.

Większość schematów dotyczących myśle-nia o innych narodach nie zmieniła się od prawie dwustu lat. Stereotyp polskiego chaosu już w XVIII wieku był tak mocno zakorzeniony w kulturze europejskiej, że w pierwszej na świecie encyklopedii hasło "anarchia" zostało opatrzone jedynie polskim przykładem. Wśród Brytyjczyków - jak zauważył amerykański publicysta Richard Reeves - od czasu podboju Irlandii wciąż pokutuje stereotyp zacofanego i zapijaczonego Irlandczyka, chociaż Irlandczycy aż do XVI wieku kształcili europejskie elity, a teraz w USA pod względem wykształcenia i sukcesów finansowych ustępują jedynie Żydom. Szczególnie długo, bo od czasu podbojów Karola X Gustawa, obciążony przeszłością jest obraz Szwedów. W Polsce, Niemczech i Wielkiej Brytanii uchodzą oni za gwałtownych i zamkniętych, chociaż badania socjologów dowodzą, że przynajmniej od 200 lat, odkąd żyją w dobrobycie, są łagodni, opanowani i otwarci na inne narodowości.

Autor: Zbigniew Wojtasiński

Współpraca: Monika Florek-Moskal

 

 

 www.o2.pl | 2008-09-16 12:33

MATKI BANDYTÓW

Kiedy w połowie lat 90. rozpoczynały się procesy członków zorganizowanych grup przestępczych, matki tych bandziorów stały w korytarzach sądu i krzyczały na śledczych, prokuratorów i dziennikarzy, że im tego nie darują.

 

Kochany jedynak

Kiedy ktoś pyta panią Basię, co robi w Anglii jej syn, ona uśmiecha się promiennie i mówi, że pracuje tam jako kierownik sali w restauracji. Ma dużo wolnego czasu i mnóstwo pieniędzy. Pani Basia może o swoim jedynaku opowiadać w nieskończoność, o tym, jaki jest dobry, jaki opiekuńczy i szlachetny. Syn przysyła jej pieniądze i płaci także alimenty na dziecko, które ma ze swoją pierwszą żoną. Dlaczego ta żona go zostawiła? Bo to zła kobieta była. Pani Basia nie ma co do tego wątpliwości. Porzuciła jej kochanego Piotrusia dla jakiegoś nędzarza bez widoków na przyszłość.

 

- Każdy wie, że ten jej syn to bandyta - mówi Wojtek, sąsiad pani Basi. - Miał tu sprawę za wymuszenia i odsiedział wyrok. Potem się ożenił, bo namącił dziewczynie w głowie, że jest uczciwy, że już nigdy więcej, no takie tam standardowe bzdury. Jasne jest, że taki facet nie weźmie się do roboty, bo on po prostu tego nie potrafi, a poza tym praca go upokarza. Gdy tylko trafiła się okazja, wyjechał razem z kumplami na Wyspy i tam kroją bogatych Angoli, to jest normalna "bandyterka". Ona opowiada tak o swoim synu, no bo co ma mówić? Że jest przestępcą?

 

Matka nigdy nie pozwoli powiedzieć złego słowa na własne dziecko, choćby to dziecko miało 30 lat i kilka spraw karnych na koncie. Choćby przez to dziecko wylało się morze ludzkich łez. To wszystko nie ma żadnego znaczenia. Matka będzie kłamać ludziom w żywe oczy, byle tylko nie powiedzieć czegoś niedobrego o swoim synu.

 

- Okropne są te jej łgarstwa - mówi Wojtek. - Przecież wszyscy go tu znamy i wszyscy się go baliśmy, to jest wariat, człowiek niezrównoważony, z którego wychowaniem ona po prostu sobie nie poradziła. Gdyby jeszcze siedziała cicho albo odzywała się tylko wtedy, kiedy ktoś ją zapyta, ale nie: jeśli tylko ma okazję zaczepić kogoś i opowiedzieć o tym swoim Piotrku, natychmiast zaczyna mówić, tak jakby ją ktoś nakręcił. Gada o tym, jaki jest dobry, jaki szlachetny, jaki pracowity i uczynny, jakby nie chodziło o starego byka, który terroryzuje ludzi i zabiera im pieniądze, tylko o dziecko przystępujące do pierwszej komunii.

 

Morderca też człowiek

Nawet kiedy syn ma kompletnie zszarganą opinię, matka będzie go bronić i łgać ile wlezie. Im bardziej ludzie będą szydzić z jej ukochanego syna za jej plecami, tym bardziej ona będzie go bronić. Pani Ewa, kiedy mówi o swoim synu, ma łzy w oczach. Opowiada o tym, jaki był kochany, kiedy miał siedem lat, jak przynosił jej papierosy i pomagał w domu. Teraz, według opowieści pani Ewy, jej syn jest na kuracji antynarkotykowej, ponieważ - tak mówi pani Ewa - wpadł w złe towarzystwo, które zniszczyło mu życie. W rzeczywistości jej syn Robert siedzi w więzieniu za pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Czynu tego dokonał w czasie "roboty", na którą wybrał się z dwoma kolegami. Zaskoczył ich w nocy jakiś przypadkowy facet i trzeba było mu zamknąć usta. Potem jego koledzy, do których policja dotarła w trakcie śledztwa, bez mrugnięcia okiem wskazali go jako głównego sprawcę. Matka woli mówić ludziom, że jej syn jest narkomanem, zdegenerowanym ćpunem. Nie może znieść myśli, że jej kochany chłopaczek kogoś zamordował, że przez niego płacze jakaś inna matka.

 

Kłamstwa, przemilczenia i ścieżka wydeptywana do kościoła to codzienność matek, które miały to nieszczęście, że ich synowie okazali się bandytami. Modlą się za nich, płaczą i przeklinają po cichu cały świat, bo przecież to nie ich dziecko jest winne, że stało się bandytą. - Pracowałem kiedyś z kobietą, która opowiadała niestworzone rzeczy o swoim synu - mówi Marek. - Jasne było od początku, kim był ten facet. Ona zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że ludzie wiedzą, ale miała inną taktykę. Nie kłamała, tylko zwalała winę na innych. To nie on jest winien tego, że siedzi w więzieniu za ciężkie przestępstwa, to winna jest szkoła albo przemiana ustrojowa w Polsce. Jakby była komuna, to on by miał pracę i nie musiałby rabować, żeby godnie żyć. Winny jest prezydent Reagan, choć już nie żyje, bo to on doprowadził do upadku komuny, i papież Jan Paweł II, bo mu w tym pomógł. Takie farmazony snuła owa pani codziennie, bez względu na to, o czym akurat toczyła się rozmowa. Nie mogła przestać, bo tylko tym żyła.

 

Matka, która wszystko rozumie

Nie każda matka jednak wstydzi się swojego syna bandyty i kłamie w jego imieniu, narażając się na śmieszność i drwiny otoczenia. Nie każda matka potrafi współczuć tym ludziom, których skrzywdził ich syn. Są matki, które uważają wręcz, że to, co robił i robi ich syn bandyta, jest usprawiedliwione i nie ma o co się denerwować. Najważniejsze przecież, że pieniądze do domu przynosi, a co tam ludzie gadają, to nieważne, bo kto by się przejmował ludzkim gadaniem.

 

Kiedy syn pani Marii trafił po raz pierwszy do więzienia, nawet nie myślała, by to ukrywać. Chodziła po osiedlu i opowiadała ludziom, że to nie jego wina, ale tych, których pobił, bo go zaczepili. Potem mówiła, że w więzieniu nauczy się życia. Kiedy wypuścili go za dobre sprawowanie, paradowała z nim po osiedlu pod rękę i była dumna, że ma takiego dziarskiego chłopaka przy boku. Kiedy posadzili go drugi raz, była już wściekła na cały świat i jeszcze bardziej zadowolona z tego, że jej syn siedzi. Opowiadała innym, jak radzi sobie w więzieniu, jak rządzi celą i jak daje popalić strażnikom. Kiedy wyszedł na przepustkę, urządziła mu w domu imprezę, na którą zaprosiła całą rodzinę. Wszyscy śpiewali i pili, jakby to było nie wiadomo jak ważne wydarzenie. No, ale z drugiej strony - w końcu syn z więzienia wrócił. Pani Maria nie wstydzi się swojego syna. Uważa, że jest w porządku, dobry z niego chłopak. Nie ukrywa niczego i nie kłamie. Takie widać pisane jej było życie.

 

O wiele gorzej niż matki tragedię rodzinną, jaką jest bez posiadanie dziecka przestępcy, znoszą ojcowie. Dla mężczyzny sytuacja, gdy jedyny syn trafia za kraty, jest nie do zniesienia. To gorzej niż córka, która się puszcza, gorzej niż pożar, który strawił dom, lub powódź, która go zalała.

 

- Kiedy dowiedziałem się, że mój chłopak ma iść siedzieć - mówi pan Wacław - odechciało mi się żyć. Nie chodziło o nic wielkiego, tylko o przekręty na fakturach przy sprowadzaniu towaru z Niemiec. To było coś strasznego. Myślałem oczywiście, że jest niewinny, chciałem wynająć adwokata, ale kiedy dowiedziałem się, ile bierze taki adwokat, opadły mi ręce. To nie są wydatki dla normalnego człowieka. W trakcie śledztwa okazało się jednak, że coś tam było rzeczywiście w tych fakturach. Serce we mnie zamarło. Kiedy odwiedziłem go w więzieniu, o mało go nie zatłukłem, strażnik mnie odciągnął. Myślałem, że umrę. Syn pana Wacława będzie siedział do przyszłego roku. Ojciec nie wie, jak mu się tam żyje, bo nie odwiedza go wcale. Wstydzi się.

Rafał Majchrzak

 

 

"FAKTY I MITY" nr 50, 20.12.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR

CO W NAS DRZEMIE

KIEDY KOLEGA Z PRACY PRZYNIÓSŁ MI DO PRZEJRZENIA SWÓJ ZBIÓR FILMÓW, OGARNĘŁO MNIE PRZERAŻENIE. KAŻDY FILM TO STUDIUM LUDZKIEJ DEGRADACJI, OBSESYJNEJ PRZEMOCY, WYRAFINOWANEGO SPOSOBU ZABIJANIA.

Co takiego drzemie w człowieku, że jest gotów wydać pieniądze na oglądanie tak przerażających scen. Uwłaczające godności człowieka jest ekscytowanie się okrucieństwem, śmiercią i gwałtem. Dziwię się, że jeszcze nikt nie sprzedaje biletów na sekcję zwłok. Kiedyś nie do pomyślenia było w kinie pokazywanie zabójstwa na oczach widzów – odbywało się to zawsze poza kadrem. Nawet obraz Bitwa pod Grunwaldem nie pokazuje kropli krwi. Obecnie krew ścieka po wszystkim, a mózg na ścianie to normalność. Nie zauważyliśmy, że już dawno przekroczono dopuszczalną granicę obsceniczności. Współczesna sztuka filmowa to ślepy tor prowadzący ludzkość w otchłań samozniszczenia. Czternastoletnie morderczynie swej koleżanki z klasy opowiadały w TVP, że chciały sprawdzić, „czy się umiera tak jak na filmach”. Były rozczarowane.

W szkołach i akademikach uczniowie strzelają do rówieśników, tak jak ich filmowi bohaterowie. Czy rozmawiano w mediach o zakazie epatowania śmiercią z ekranu? Nie, sugerowano jedynie większe zabezpieczenia i ograniczenia dostępu do broni. To jest chore. Jesteśmy manipulowani przez show-biznes, on ustala nasze morale. Żadna tematyka nie usprawiedliwia propagowania zabijania. Czemu mam się ekscytować jakąś kampanią wojenną czy sprzętem wojskowym do rozszarpywania ludzkich ciał? Dlaczego patriotyzm to tylko wojsko, śmierć i martyrologia?

Obłuda aktorów jest równie porażająca. Nie słyszałem jeszcze nigdy od nich słowa „przepraszam” za to, że w swych filmach przeklinają w co drugim słowie, że pokazują, jak się zabija człowieka, jak bije i upokarza. Mówią natomiast pięknie, w wywiadach, jakie to głębokie wartości chcą nam przekazać swą rolą. Czy nikt nie może oskarżyć aktora, producenta lub dystrybutora za promowanie czynów zabronionych?! Uważajmy, co oglądamy, co oglądają nasze dzieci. Zło przyciąga zło, dobro czyni dobro. Nie zgadzajmy się na wulgaryzmy naszych „gwiazd”, im tego po prostu nie wolno robić. Wymówkę, że „to taki zawód”, stosują także prostytutki i złodzieje. Tylko że tamci nie rozdają autografów.

Zbigniew Kosiński

 

 

„WPROST” nr 46(1299), 2007 r.

WIELKIE DOŁOWANIE

NIE PODDAJĘ SIĘ NEGATYWNYM OPINIOM – TAK SĄDZI WIELU Z NAS. TO ZŁUDNE PRZEKONANIE.

Negatywne argumenty są tak silne, że nawet jeśli wielokrotnie wysłuchamy ich z ust tylko jednego człowieka, wpływają one na nas tak przekonująco, jak zapoznanie się z opiniami wielu różnych ludzi. – Pod wpływem negatywnego nastawienia innych szybko zmieniamy własną opinię, nie tylko z dobrej na złą, ale także ze złej na jeszcze gorszą – mówi dr Adam Duhachek z Indiana University.

Aż 82 proc. badanych przez firmę Goodmind stwierdziło, że w ostatnich 12 miesiącach dokonali zakupu, kierując się opinią innych osób, a 74 proc. pod wpływem negatywnych opinii innych zrezygnowało z poważnego zakupu, na przykład komputera, sprzętu elektronicznego lub samochodu. – Rozwój Internetu wytworzył grupę klientów, która jest wręcz uzależniona od opinii innych osób. Ci klienci tworzą grupy wymieniające opinie mailami. Opierają się zarówno na zdaniu przyjaciół, jak i globalnej sieci klientów – mówi Peter Mackey, szef firmy Goodmind. Negatywnym opiniom ulegamy tym bardziej, im ważniejszą decyzję mamy do podjęcia. Amerykański biolog Paul Ewald z Amherst College porównuje rozprzestrzenianie się ich do zakażeń bakteriami opornymi na antybiotyki. Nie ma na nie lekarstwa.

 

ŚMIERTELNY PESYMIZM

– Jeśli często słyszymy złe opinie na swój temat, na przykład z ust partnera czy szefa w pracy, zaczynamy w nie wierzyć i zatracamy poczucie własnej wartości. W efekcie spada jakość naszego działania, stajemy się gorsi w pracy i rodzinie. Wpadamy w błędne koło, które paraliżuje nasze działania – wyjaśnia doc. Janusz Heitzman z Kliniki Psychiatrii Sądowej Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Często takie zachowanie jest warunkowane od dzieciństwa. Wtedy podatność na zakażanie negatywnymi opiniami jest największa, szczególnie ze strony najbliższych osób. Dziecko, które słyszy od rodziców: „Ty nigdy nic nie robisz dobrze", traci motywację do rozwoju. W efekcie nie podejmuje wyzwań także w życiu dorosłym. „Negatywne opinie błyskawicznie się rozprzestrzeniają, infekują umysły i zmieniają nasze zachowanie, tak jak wirus komputerowy zakłóca działanie oprogramowania" – stwierdził Aaron Lynch w książce „Thought Contagion” (Zaraza myśli). Becca Levy z Yale University dowiodła, że osoby, które negatywnie myślą o swojej starości, żyją o siedem i pół roku krócej niż ci, którzy z pogodą ducha akceptują upływ czasu.

Niszczącą siłę negatywnych opinii potęguje to, że przypisanie komuś jednej negatywnej cechy powoduje, iż łatwo obarczamy go innymi wadami, nawet takimi, których nigdy nie zaobserwowaliśmy. Jedynie na podstawie niejasnych przesłanek łatwo przypisujemy kogoś do „grupy trzymającej władzę" czy do „układu". Zjawisko to stało się fundamentem działania tzw. czarnego PR. Manipuluje on negatywnymi informacjami na temat ludzi, organizacji czy instytucji, żeby podważyć ich wiarygodność. Na świecie pionierem w wykorzystaniu tego zjawiska w polityce był amerykański XVIII-wieczny polityk Samuel Adams. Głosił on zasadę: „Przedstaw wroga w złym świetle, a już w nim pozostanie”. Walcząc przeciwko brytyjskiemu prawu kolonialnemu, organizował komitety korespondencyjne w celu rozpowszechniania fałszywych antybrytyjskich informacji.

 

W Polsce prekursorem politycznego czarnego PR był Stan Tymiński. W 1990 r. opowiadał o czarnej teczce, która pomoże mu pogrążyć rywali. Udało mu się przekonać do siebie tak wiele osób, że obok Lecha Wałęsy przeszedł do II tury wyborów prezydenckich. Przykładem siły rażenia negatywnych opinii jest zdarzenie związane z Donaldem Tuskiem. Kiedy przed drugą turą wyborów w 2005 r. pojawiła się informacja, że jego dziadek ochotniczo służył w Wehrmachcie, stracił część poparcia, chociaż informacja okazała się nieprawdziwa.

 

WIARYGODNA PLOTKA

Skłonność do ulegania negatywnym opiniom nie oznacza, że człowiek z natury jest pesymistą. Nie ma też nic wspólnego z siłą sugestii, jak dotychczas sądzono. Uleganie wpływom innych jest w nas genetycznie zaprogramowane. Nasi przodkowie naśladowali to, co robią inni, by uniknąć niebezpieczeństwa. Zdolność do bacznego obserwowania innych i odczytywania z ich zachowania sygnałów na temat tego, co się dzieje, było zaletą, którą ewolucja faworyzowała. – Jeśli na podstawie reakcji innych osób na szum w krzewach zareagujemy, zanim sami usłyszymy złowrogie odgłosy, mamy większą szansę na ucieczkę przed drapieżnikiem – mówi Rita Carter, autorka książki „Mapping the Mind".

Najprawdopodobniej dlatego łatwiej niż faktom wierzymy złowrogim plotkom, co udowodnili badacze z Instytutu Maksa Plancka. Podczas eksperymentu dali studentom pieniądze i pozwolili się nimi dzielić z innymi. Okazało się, że badani dawali mniej pieniędzy osobom nazywanym sknerami, a więcej tym, których określano jako hojni gracze. Prof. Mahzarin Banaji z Uniwersytetu Harvarda uważa to zjawisko za ważną przyczynę powstawania uprzedzeń. Wiąże się ono z procesem nieświadomego uczenia się. Badaczka wykazała to na przykładzie dzieci pochodzenia latynoskiego. Traktują one poszczególne rasy zgodnie z nastawieniem obowiązującym wśród dorosłych – uważają się za lepsze od Afroamerykanów, ale gorsze od białych rówieśników.

Zakażanie umysłu negatywnymi myślami przyczynia się do irracjonalnych lęków przed zagrożeniami, które nie mają nic wspólnego z prawdopodobieństwem ich wystąpienia. Badania agencji Euro RSCG Worldwide wykazały, że większość ludzi boi się rzeczy, które w najgorszym wypadku stanowią jedynie marginalne zagrożenie. Ponad 60 proc. respondentów w każdym regionie świata wymienia terroryzm wśród pięciu największych zagrożeń. Jednocześnie lekceważą oni to, co realnie zagraża ich zdrowiu i życiu. Tylko 6 proc. badanych boi się otyłości, która w USA przyczynia się do śmierci 300 tys. osób rocznie. Co drugi badany bardziej boi się śmierci w wypadku samochodowym niż chorób serca, które są o 40 proc. częściej przyczyną zgonów. Te osoby jednocześnie nie dbają o dietę i aż 20 proc. z nich nie zapina podczas jazdy samochodem pasów bezpieczeństwa. Po aferze ze szpinakiem zakażonym bakteriami E. coli w USA nawet palacze papierosów bali się tych mikrobów bardziej niż zachorowania na raka płuc. Siła negatywnych opinii powoduje, że szybciej rozpowszechniają się nieskuteczne diety niż te, które warto stosować. Osoby, które bezskutecznie je stosowały, rozpowiadają o nich tak namiętnie, że wielu ludzi postanawia je sprawdzić.

 

Naśladowanie zachowań innych ludzi rządzi światową gospodarką. – To najbogatsi ustalają granice wydatków osób o niższym statusie finansowym. W ubogim społeczeństwie mąż, chcąc wyznać miłość żonie, przynosi jej jedną różę, w bogatym musi jej przynieść tuzin – mówi Robert Frank, profesor ekonomii z Cornell University. Jego zdaniem, tylko pozornie nie zwracamy uwagi na majątek najbogatszych. Członkowie klasy średniej chcą osiągnąć taki status finansowy jak najbogatsi i coraz bardziej się zadłużają. W USA, choć zarobki klasy średniej wzrosły znacznie mniej niż dochody najbogatszych, przeciętna wielkość nowo wybudowanego domu od lat 80. zwiększyła się o ponad 30 proc.

Skłonność do ulegania opiniom innych powoduje, że w wielu sytuacjach ludzie kierują się instynktem stada, czego dowodzą zachowania na giełdzie. Gdy ceny akcji zwyżkują, inwestorzy za każdą cenę skupują akcje. Do gry wchodzą nowi, coraz mniej doświadczeni inwestorzy i postępują coraz mniej racjonalnie. Takie zachowania doprowadziły do „czarnego wtorku" na amerykańskiej giełdzie w 1929 r., kiedy rozpoczęła się masowa wyprzedaż akcji. Zdaniem ekspertów, nie licząc wojen, był to największy kataklizm gospodarczy XX wieku. W ciągu miesiąca indeks giełdowy spadł o ponad 20 proc. To z powodu ulegania negatywnym opiniom w wypadku inwestycji na giełdzie znacznie większe jest prawdopodobieństwo strat niż zysków.

 

ZAKAŹNA NIRWANA

Zarażania społecznego doświadczamy na co dzień. Nieświadomie pozostajemy pod wpływem opinii i nastrojów innych osób. Im bardziej są negatywne, tym silniej na nas oddziałują, bo mózg jest na nie wrażliwszy niż na to, co pozytywne. Podczas odczuwania negatywnych emocji w mózgu wydziela się hormon walki, norepinefryna. Zwiększa ona wrażliwość neuronów w obszarach mózgu odpowiedzialnych za pamięć. To m.in. od tego, jak głęboko negatywne opinie zapadną w naszą pamięć, zależy to, jak łatwo im ulegniemy. Biolog Richard Dawkins nazwał pojedyncze zakaźne myśli memami. Socjolog Loren Coleman, autor książki „The Copycat Effect", uważa, że zarażenie negatywnymi myślami było główną przyczyną serii strzelanin w szkołach, m.in. w szkole amiszów w Pensylwanii. Z jego badań wynika, że większość szkolnych strzelanin zdarza się dwa razy do roku: we wrześniu i październiku oraz w marcu i kwietniu. Zawsze od tygodnia do miesiąca po medialnych informacjach o rocznicach podobnych zdarzeń. Nie ma jednak pewności, że to elektroniczne media potęgują samobójczą zarazę. Już 200 lat temu fala samobójstw przetoczyła się przez Europę po opublikowaniu książki Johanna Wolfganga Goethego „Cierpienia młodego Wertera". Tragiczny bohater popełnia w niej samobójstwo. Niezależnie od mediów plaga samobójstw rozprzestrzenia się w niewielkich miejscowościach lub instytucjach. Przykładem jest Wągrowiec w północno-zachodniej Polsce, w którym od marca 2007 roku przez trzy miesiące odebrało sobie życie 19 osób – dwa razy więcej niż w całym 2006 r. Podobna sytuacja zdarzyła się w Miluzie we Francji – przez pół roku samobójstwo popełniło sześciu pracowników tamtejszej fabryki Peugota.

 

Richard Dawkins przekonuje, że idee ewoluują jak żywe organizmy. Podobnie jak w przyrodzie kieruje nimi zasada doboru naturalnego. Przetrwać udaje się najsilniejszym. Najłatwiej negatywnym opiniom i nastrojom ulegają ludzie wychowywani w rodzinach, w których nie radzono sobie ze stresem czy złością i gdzie brakowało poczucia bezpieczeństwa. Poddają się oni opiniom innych, bo dzięki temu czują się związani z jakąś grupą. Takie osoby nie tylko łatwo wierzą innym, ale też same konstruują spiskowe teorie. Widzą lęk nawet tam, gdzie go nie ma.

Monika Florek-Moskal

 

 

„POLITYKA” - nr 30 (2614) z dnia 28-07-2007; s. 70

CAŁA PRAWDA O BLONDYNKACH

Nie zdajemy sobie sprawy, jak silnie na nasze umysły oddziałują stereotypy w rodzaju: wszyscy Murzyni są leniwi, Polacy to bałaganiarze, a kobiety są kiepskie z matematyki. I jak szkodliwe mogą być, z pozoru tylko niewinne, dowcipy o blondynkach.

Siła stereotypów jest tak duża, że ludzie często ignorują informacje przeczące tego typu poglądom – wykazały badania psychologów. Jakie jest źródło tego zjawiska? Człowiek ma tendencję do upraszczania swojej wizji świata – a stereotyp jest właśnie takim skrajnym uproszczeniem. To jednak nie wyjaśnia sprawy do końca. Dlatego psychologowie wskazują na tzw. kategoryzację społeczną, czyli proces polegający na kwalifikowaniu siebie i innych do różnych grup. Obce grupy niemal natychmiast zaczynają być przez ludzi oceniane wrogo i niesprawiedliwie. To stanowi podłoże dla uprzedzeń rasowych, społecznych, światopoglądowych. Uprzedzenia z kolei karmią się stereotypami. Zatem nie dość, że te ostatnie fałszują rzeczywistość, to jeszcze mogą być źródłem dyskryminacji.

 

Sklerotycy i mięśniacy

Stereotypy mają jeszcze jedno negatywne oblicze, z którego na ogół nie zdajemy sobie sprawy. Często powtarzamy bowiem uogólnione sądy, które wydają nam się dość prawdopodobne („kobiety są gorsze z matematyki” brzmi przecież znacznie wiarygodniej niż „wszyscy Murzyni są leniwi”), albo opowiadamy dowcipy o blondynkach, choć zdajemy sobie sprawę, iż kolor włosów nie może mieć nic wspólnego z poziomem inteligencji. Okazuje się, że tego typu na pozór niegroźne zachowania także mogą okazać się szkodliwe społecznie.

 

Jeden z ostatnich numerów czasopisma naukowego „Journal of Experimental Psychology: General” opisuje eksperyment przeprowadzony przez psychologów z University of Chicago. Zaprosili oni do badania studentki, które dobrze wypadły w teście z matematyki. Następnie podzielili je na dwie grupy i każdej dali do rozwiązania kolejną porcję zadań matematycznych. Z tym że pierwsza otrzymała dodatkowo informacje, iż celem badania jest sprawdzenie, dlaczego „chłopcy są na ogół lepsi z matematyki niż dziewczyny”. Natomiast drugiej powiedziano, że eksperyment tylko sprawdza zdolności matematyczne. Okazało się, że w pierwszej grupie trafność rozwiązań zadań spadła do 80 proc. w porównaniu z 90 proc. w teście wstępnym. Tymczasem studentki z drugiej grupy radziły sobie nawet nieznacznie lepiej niż w teście.

 

To jednak nie wszystko. Uczeni postanowili sprawdzić, czy na skutek działania stereotypu obniżają się wyłącznie te zdolności, których on dotyczy (w tym wypadku matematyczne). Stwierdzili, że kobiety z pierwszej grupy gorzej wypadały również w standardowym teście badającym pamięć.

 

Psychologowie zapytali także studentki poddane działaniu stereotypu, co czuły w trakcie rozwiązywania zadań. „Zastanawiałam się, dlaczego chłopcy zazwyczaj są lepsi z matematyki od dziewczyn i bardzo starałam się nie popełniać błędów”, „Byłam mocno zdenerwowana, gdyż wiedziałam, że ten eksperyment porównuje zdolności matematyczne kobiet i mężczyzn” – brzmiały odpowiedzi.

 

Podobne badania po raz pierwszy przeprowadzili amerykańscy naukowcy w połowie lat 90. ubiegłego wieku. Wykazali m.in., że starsi ludzie gorzej zapamiętywali, jeśli byli poddawani działaniu stereotypu „sklerotycznych staruszków”. Z kolei sportowcy na amerykańskich wyższych uczelniach wypadali słabiej w testach inteligencji, gdy byli poddani presji obiegowej opinii o „głupich mięśniakach”.

 

Samoloty w głowie

Również w Polsce psychologowie zajmują się zjawiskiem zagrożenia stereotypami. W 2001 r. przeprowadzono eksperyment bardzo podobny do opisanego wyżej amerykańskiego, tyle że z udziałem uzdolnionych matematycznie licealistek. Wyniki również są bardzo podobne – pod wpływem działania stereotypu dziewczyny gorzej rozwiązywały testy badające zdolność logicznego wnioskowania.

 

W Polsce przeprowadzono też bardzo ciekawy eksperyment dotyczący oddziaływania... dowcipów o blondynkach. Wzięło w nim udział 120 dobrze uczących się studentów (ze średnią ocen powyżej 4,5) – 60 blondynek i 60 mężczyzn. – Osoby te rozwiązywały na komputerze zadania, polegające na dodawaniu w pamięci cyfr pojawiających się na ekranie w różnych odstępach czasu. Test ten bada tzw. pamięć operacyjną, nazywaną również pamięcią roboczą – mówi dr Sylwia Bedyńska ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie, współautorka badania.

 

Pamięć operacyjna (ang. working memory) nie jest magazynem, w którym gromadzone są informacje, ale swego rodzaju systemem operacyjnym, zarządzającym danymi znajdującymi się w pamięci krótkotrwałej oraz odpowiadającym za przekazywanie ich do pamięci długotrwałej i łączenie (np. tematyczne) z informacjami już się tam znajdującymi. System pamięci roboczej pozwala też na podtrzymanie niedużych ilości danych wówczas, gdy jesteśmy zajęci np. czytaniem, myśleniem lub oglądaniem telewizji. To właśnie dzięki temu systemowi możemy zrozumieć to zdanie, ponieważ mamy w pamięci jego początek. Pamiętamy również informacje, które znalazły się w tym akapicie i na początku tekstu. Jak pisze znany brytyjski psycholog Alan Baddeley, pamięć operacyjną można porównać do wieży kontrolnej wielkiego lotniska, która jest odpowiedzialna za planowanie i koordynowanie wszystkich przylotów i odlotów. Samolotami byłyby zatem informacje napływające do mózgu oraz te już utrwalone.

 

– W naszym badaniu chcieliśmy sprawdzić, czy pod wpływem działania stereotypu funkcjonowanie tego systemu zostaje zaburzone – wyjaśnia dr Bedyńska. Dlatego w pewnym momencie trwania eksperymentu przerywano go pod pozorem skonfigurowania programu komputerowego i proszono studentów o zajęcie się przez chwilę czymś innym – uszeregowaniem listy dowcipów od najbardziej do najmniej śmiesznego. Połowa uczestników badania otrzymała neutralne żarty, a połowa kawały o blondynkach. Następnie powracano do dodawania liczb na komputerze.

 

Okazało się, że studentki po lekturze kawałów o blondynkach zaczynały gorzej wykonywać zadanie niż koleżanki, które przeczytały neutralne żarty, oraz mężczyźni z obydwu grup. – Dowcipy najwyraźniej uaktywniły stereotyp „głupiej blondynki”, co wpłynęło negatywnie na funkcjonowanie pamięci operacyjnej, a to z kolei znalazło odzwierciedlenie w rezultatach wykonywanego zadania – tłumaczy dr Bedyńska.

 

Śmiejmy się mądrzej

Jak widać, nawet zwykłe dowcipy odwołujące się do stereotypów mogą być niebezpieczne. Może nie aż tak jak słynny zabójczy kawał ze skeczu Latającego Cyrku Monty Pythona, ale warto uważać na to, co się mówi. Dotyczy to szczególnie nauczycieli, którzy poprzez przywoływanie, nawet w żartach, stereotypów mogą wywołać stres i na pewien czas obniżyć sprawność umysłową uczniów czy studentów.

 

Psychologowie badają również sposoby dezaktywacji stereotypów. Można to osiągnąć m.in. poprzez prezentacje członków danej grupy (np. kobiet czy blondynek), które zaprzeczają obiegowej opinii. – Wykazano na przykład, że studentki, które czytały artykuł o osiągnięciach pewnej kobiety w dziedzinie matematyki, zdecydowanie lepiej rozwiązywały zadania niż te, które zapoznały się wyłącznie z jej osiągnięciami sportowymi – mówi dr Bedyńska.

 

Również wiedza na temat szkodliwości oddziaływania stereotypów redukuje ich siłę. W jednym z eksperymentów poinformowano grupę kobiet, że dotyczy on zdolności matematycznych różnych płci. Drugiej grupie mówiono to samo, ale jednocześnie wyjaśniano, iż według obiegowej opinii kobiety są mniej sprawne w rozwiązywaniu zadań z matematyki i stereotyp ten może wywoływać negatywne emocje, obniżając sprawność umysłową. Okazało się, że druga grupa wypadła lepiej niż pierwsza. Z kolei inne eksperymenty sugerują, iż dobrym sposobem w walce z fałszywymi uogólnieniami jest humor. Śmiejmy się więc nie tylko z dowcipów o blondynkach, ale i ze stereotypów na ich temat.

Marcin Rotkiewicz

 

 

 

 

"WPROST" nr 1(1101), 04.01.2004 r.

MUR Z OGNIA

Cudzoziemiec odnoszący sukces na wsi wywołuje agresję, bo burzy rytuał nieróbstwa

Czym byłoby rolnictwo Wielkopolski, gdyby nie holenderscy farmerzy, którzy osiedlali się tam pod koniec XVI i w XVII wieku? Polscy rolnicy nie mieliby szans z niemiecką konkurencją w wieku XVIII i XIX, gdyby nie standardy i umiejętności, które przejęli od Holendrów. Podobnie było na Żuławach, Zamojszczyznie, Dolnym Śląsku, gdzie osiedlali się także Niemcy, Duńczycy, Szkoci, Anglicy. Gdy przybywali do Polski, byli często traktowani nieufnie, podpalano ich gospodarstwa. Tak jest i obecnie - niektórzy polscy chłopi podpalają gospodarstwa swoich cudzoziemskich sąsiadów, zanim zdążą ich poznać.

 

Od agresji do kohabitacji

Wedle badań prof. Ewy Nowickiej z Uniwersytetu Warszawskiego, agresja i niechęć sąsiadów dotknęła 82 proc. cudzoziemców gospodarujących na terenach popegeerowskich, a tylko 3,5 proc. tych, którzy kupili ziemię w regionach, gdzie dominowały gospodarstwa rodzinne. Kiedy Ewa Żakiewicz przygotowywała pracę magisterską z socjologii "Holendrzy na Dolnym Śląsku. Procesy przystosowywania się do życia w społeczeństwie polskim", ośmiu z dziesięciu jej rozmówców dotknęła agresja sąsiadów (spalenie stodoły, czasem plonów).

Podpalenia i przejawy agresji są problemem nie tyle wsi polskiej, ile wsi popegeerowskiej, gdzie patologie występują częściej niż gdzie indziej. Ofiarami agresji są także Polacy, którzy w popegeerowskich wsiach próbują zakładać nowoczesne farmy. Polscy rolnicy nie są zresztą jedynymi, którzy nie tolerują obcych. Podobne prześladowania spotykały w ostatnich latach Holendrów czy Duńczyków, którzy próbowali gospodarować w Niemczech, a także belgijskich farmerów osiedlających się we Francji. Gospodarstwa cudzoziemskich rolników płonęły w ostatnich latach również w Czechach, na Słowacji czy Węgrzech.

Przykład Bambrów (rolników z okolic Bambergu w południowej Frankonii) - sprowadzonych w latach 1719-1753 przez władze Poznania do podpoznańskich wsi Luboń, Bonin, Jeżyce, Winiary, Rataje, Wilda czy Górczyn - pokazuje, że procesy asymilacji trwają czasem kilkadziesiąt lat. Bambrów spotykały akty agresji, mimo że osiedlili się we wsiach opuszczonych przez Polaków, spustoszonych przez wojnę północną i zarazy. Dopiero w drugim pokoleniu, gdy zaczęło dochodzić do małżeństw mieszanych, potomkowie osadników z Bambergu przestali być traktowani jako obcy. Wtedy docenionio ich solidność, gospodarność, pracowitość i uczciwość.

 

RytuaŁ nieróbstwa

Pięć lat temu Holender Freddy Beltman wraz z żoną przyjechał do Cetynia, małej wioski koło Słupska. Od Agencji Rolnej Skarbu Państwa wydzierżawili gospodarstwo o powierzchni 273 hektarów. Na początku mieszkali w oborze. Z czasem zbudowali dom, rozwinęli hodowlę krów. W Cetyniu przyszły na świat ich trzy córki. Freddy zatrudnił kilka osób ze wsi. W czerwcu 2000 r. spłonęła stodoła Beltmanów, a kilka tygodni później - obora. Cudem uratowano 76 krów, 20 jałówek i 23 cielęta. Kilka miesięcy temu Holendrzy sprzedali cały dobytek, spakowali walizki i wrócili do rodzinnego kraju. - Łudziłem się, że mimo dwóch pożarów dogadam się z sąsiadami. Niestety, nie udało się. Okazali się dla mnie psychologiczną zagadką: gdy im się coś nie podobało, nie mówili tego prosto w oczy, tylko walili w łeb od tyłu - opowiada "Wprost" Freddy Beltman.

Beltmana znienawidzono, bo odnosił sukcesy, zarabiał, stworzył w swoim gospodarstwie miejsca pracy dla innych. W ten sposób udowadniał polskim sąsiadom, że ich bieda nie jest ani karą boską, ani winą państwa, lecz wynika z tego, że za mało pracują, wolą narzekać i obnosić się ze swoim ubóstwem, zamiast zakasać rękawy. Beltman naruszył ukształtowany w czasach pegeerowskich rytuał nieróbstwa i nieodpowiedzialności. Sąsiadów zraził tym, że zbierał z hektara dwa razy więcej ziemniaków niż oni, że zbierał ponad 70 kwintali zboża z hektara, podczas gdy innym nie udawało się zebrać nawet 50 kwintali. Ale największą złość wywoływało to, że całe swoje mleko sprzedawał firmie Nestlé.

 

Wypalanie sukcesu

Holender Hans Goense cztery lata temu kupił gospodarstwo w Pieszycach koło Zielonej Góry. Szybko wyremontował budynki, kupił maszyny i nawozy. Kredyt zaciągnął w Holandii. Kiedy zaczął odnosić sukcesy, spłonęła należąca do niego stodoła (w środku znajdowały się maszyny rolnicze, 15 ton słomy i kilkanaście ton nawozów). Śledztwo umorzono z powodu niewykrycia sprawców. - Kiedy mówiłam, że sąsiedzi otwarcie nam grozili, miejscowi policjanci ostrzegli, bym bez dowodów nie oskarżała niewinnych ludzi - opowiada Małgorzata Goense. Tuż przed podpaleniem Hans Goense został obrzucony kamieniami, gdy pracował w polu. - Widziałem tych ludzi i dam sobie rękę uciąć, że to byli moi sąsiedzi - opowiada "Wprost" Goense. Przed Wielkanocą 2003 r. sąsiad wyciął drzewa w należącym do Goensego lesie (straty oszacowano na 30 tys. zł). Holender przyłapał go na gorącym uczynku. Policja zdążyła zabezpieczyć ślady, ale dochodzenie w sprawie umorzono z powodu niewykrycia sprawców! Po tym zdarzeniu Goense'owie długo bali się wychodzić z domu, bo słyszeli wyzwiska i okrzyki: "Won do Holandii!", "Wynocha, parszywcy!", "Nie wykupicie nas!". Kilka tygodni temu holenderska rodzina wyniosła się z Pieszyc. O pomoc prosili polskich urzędników oraz holenderską ambasadę. Na razie bezskutecznie. - To sprawa między sąsiadami. Gminie nic do tego - mówi Norbert Twardy, zastępca burmistrza Pieszyc.

- Gdybym nie miała zobowiązań i kredytów, natychmiast wyjechałabym z rodziną do Holandii - mówi Maria Hellenberg, Polka, która wraz z mężem dzierżawi były PGR w Jachcicach koło Bydgoszczy. Przyjechali do Polski siedem lat temu. Marię irytuje to, że sąsiedzi są przekonani, iż przybyli tu z Holandii z ogromnymi pieniędzmi. Nie przyjmują do wiadomości, chociaż to widzą, że na sukces trzeba pracować od świtu do nocy. Hellenbergowie nie potrafią już zliczyć włamań do ich zabudowań czy zniszczonych zasiewów. Z podwórza ukradziono im dwa samochody.

Kilka lat temu spłonęły zabudowania i maszyny Holendrów gospodarujących w Łupawie i Karżnicy. Jan Druff mieszka w Łupawie dziesięć lat. Większość ziemi obsadza ziemniakami, które odbiera lęborska firma produkująca frytki. Pięć lat temu z dymem poszły należące do niego trzy ciągniki oraz dwa opryskiwacze. Tuż przed wykopkami spaliły się dwa kombajny. Podpalono także kombajny należące do Jespera Stelwagena, który mieszkał w Karżnicy. Anglik Arend Hendriks przyjechał do Kawęcina niedaleko Świecia pięć lat temu. Jego gospodarstwa nikt wprawdzie nie spalił, ale za to sąsiedzi niszczyli mu uprawy, folię w tunelach, a ostatnio nękają go procesami w sądzie. Kilka osób oskarżyło go, że swoimi ciągnikami zniszczył drogę.

 

Ofiary ksenofobii

- W zasiedziałych od dziesiątek lat społecznościach obcy, który odnosi sukces, nie staje się przykładem do naśladowania. Staje się prowokatorem, bo burzy przekonanie, że sukces na polskiej wsi nie ma prawa zaistnieć, nie jest normalny. Lokalna społeczność, dotychczas niesolidarna i zawistna, jednoczy się wtedy przeciwko obcemu - mówi prof. Józef Styk z Zakładu Socjologii Wsi i Miasta UMCS w Lublinie.

Etnologowie podkreślają, że podpalani przez sąsiadów Holendrzy stali się ofiarami ksenofobii, czyli światopoglądu, według którego kryterium oceny otaczającego świata jest podział na "swoich" i "obcych". Swoi są grupą wyidealizowaną, zaś obcy to uosobienie wszelkiego zła i zagrożenie. Ksenofobia zakłada agresywność wobec obcych, nakazuje walkę z nimi. Jeżeli obcy wykazują się większą od miejscowych zapobiegliwością, przedsiębiorczością, większymi umiejętnościami, uprzedzenia przekształcają się w otwartą wrogość.

Jak pisał Mircea Eliade, we wszystkich kulturach "obcy to święty i przeklęty, boski i diabelski, czysty i nieczysty, odrażający i piękny". Na początku obcy są postrzegani prawie wyłącznie negatywnie, z czasem tzw. miejscowi nie wyobrażają sobie bez nich życia.

Autor: Tomasz Krzyżak

 

 

„WPROST” nr, 46(1094), 2003 r.

DEPRESJA EDUKACYJNA

Depresja i otyłość nastolatków mogą być związane z niskimi dochodami i słabym wykształceniem ich rodziców. Badacze z Brandeis University w Massachusetts i Children's Hospital Medical Center w Cincinnati zaobserwowali taką zależność aż u jednej trzeciej spośród 15 tys. przebadanych młodych ludzi. "Szczególnie duży wpływ na te dolegliwości ma wykształcenie rodziców" - uważa Elizabeth Goodman z Brandeis University. 26 proc. badanych nastolatków z uboższych rodzin cierpiało na depresję, a 32 proc. było otyłych. Wśród dzieci rodziców słabo wykształconych aż u 40 proc. stwierdzono depresję, a 39 proc. - otyłość. | (AB)

 

 

 www.o2.pl | Czwartek [15.01.2009, 11:30] 1 źródło

ZOBACZ, SKĄD SIĘ BIERZE "OWCZY PĘD"

To przez biologię mózgu, który nie znosi inności i chce byśmy mieli poglądy jak inni.

Nasz mózg przeprowadza samodzielną reedukację. Gdy pojawiają się dwa sprzeczne poglądy, dla umysłu najważniejsze jest byśmy podążali za większością i aby nasz sąd był zgodny z zachowaniami normatywnymi grupy - wyjasnia r Vasily Klucharev z Centre for Cognitive Neuroimaging.

Stąd, według niego, właśnie bierze się "owczy pęd", czyli "podążanie za tłumem". Klucharev twierdzi, że biologia mózgu odpowiedzialna jest za mody, czy religijność.

Twierdzi też, że zdolność reedukacji umysłu powoduje, że wstępujemy do powszechnych ruchów politycznych, nawet takich jak te nazistowskie czy komunistyczne. | AH

 

 

 www.o2.pl | Środa [06.05.2009, 07:06] 1 źródło

PRZEZ STRES W PRACY ZACHOWUJESZ SIĘ JAK DZIECKO

Przekonują o tym psychologowie.

W krytycznych momentach wracamy do roli jaką przyjmowaliśmy, gdy byliśmy dziećmi - twierdzi psycholog Sylvi Lafair.

Wyjaśnia, że przez stres ludzie reagują na zbyt wymagającego szefa tak jak na rodziców, którzy nigdy nie byli zadowoleni ze swojej pociechy.

Reagujemy w ciągu milisekund. Zapalnikiem jest z reguły stres. W miarę jak niepokój rośnie umiejętność reagowania w dojrzały sposób zanika - twierdzi autorka.

Właśnie dlatego, niektórzy z naszych współpracowników opowiadają niesmaczne żarty i śmieją się z nich sami, inni unikają jakiejkolwiek konfrontacji, a szef nie udziela koniecznych do wykonania zadania informacji - tylko po to, by poczuć władzę.

A to może się źle skończyć. Lafair uważa, że jeśli nie jesteśmy w stanie dokonać autoanalizy i wyłapać, kiedy odruchowo reagujemy jak dziecko, sukces się oddala. | G

 

 

„WPROST” Numer: 41/2004 (1141)

CHOROBA W MODZIE

Migreny, bóle kręgosłupa i chroniczne zmęczenie mają najczęściej podłoże psychiczne Przyczyną histerii jest przemieszczanie się macicy w ciele kobiety - twierdził Platon. W XIX wieku choroba ta osiągnęła rozmiary epidemii. W końcu psychologowie doszli do wniosku, że główną jej przyczyną był bunt kobiet, które w rodzinno-domowym otoczeniu czuły się zniewolone. "Ludzkości niemal od zarania dziejów towarzyszą różne mody na chorowanie, uzależnione od kultury i poziomu zamożności społeczeństwa" - utrzymuje Arthur Kleinman, antropolog medycyny z Uniwersytetu Harvarda. W Europie i USA osoby narażone na przewlekłe stresy skarżą się na bóle krzyża z powodu dużego napięcia mięśni. Neurolodzy z New York Medical College zauważyli nawet, że u niektórych chroniczne bóle kręgosłupa pojawiają się wraz z niezadowoleniem z wysokości zarobków! "Modna" jest też nerwica natręctw. Objawia się obsesją pewnych myśli lub zachowań, np. Harrison Ford zawsze układa skarpetki rzędami według kolorów, a Woody Allen przez kilka miesięcy jada te same, "sprawdzone" potrawy.

 

SYNDROM ZANIKAJĄCEGO PENISA

W Chinach, Indonezji, Malezji, Sudanie i w Izraelu mężczyźni masowo cierpią na koro, czyli syndrom zanikającego penisa. Odczuwają paniczny lęk przed wciągnięciem członka w głąb brzucha lub utratą nasienia. Takie napady lęku, spowodowane często nadmiernym korzystaniem z "łóżkowych przyjemności", mogą trwać od kilku godzin do kilku dni. Na koro uskarżają się również kobiety, u których ta fobia objawia się strachem przed wciągnięciem piersi w głąb klatki piersiowej. "W kulturze Wschodu narządy płciowe i nasienie są traktowane jako ośrodek siły życiowej i dlatego ich utrata dla wielu Azjatów jest niemal równoznaczna ze śmiercią" - twierdzi Arthur Kleinman. Głęboko zakorzeniona w mentalności Japończyków obawa przed "utratą duszy" powoduje, że większość z nich odczuwa lęk przed patrzeniem sobie w oczy. Podobna przypadłość, nazywana susto, dotyka mieszkańców Ameryki Łacińskiej, którzy się boją, że duszę odbierze im czyjeś "złe oko".

 

CHOROBA KOLEI ŻELAZNEJ

W 1871 r. w Prusach wybuchła "choroba kolei żelaznej" - podróżni skarżyli się na uszkodzenia rdzenia kręgowego z powodu jazdy po szynach. Wraz z upowszechnieniem telegrafu w Anglii użytkownicy tego urządzenia zaczęli masowo narzekać na tzw. kurcz telegrafisty. Dziś na bóle przedramienia i dłoni (tzw. RSI, Repetitive Strain Injury) uskarżają się ludzie posługujący się na co dzień klawiaturą komputera i myszką. Australijscy reumatolodzy z uniwersytetu w Melbourne udowodnili, że przyczyną tego schorzenia, potocznie nazywanego łapą kangura, wcale nie jest praca przy komputerze, ale autosugestia i niestabilna psychika. Kiedy ograniczono odszkodowania za tę chorobę, a media zaczęły ją przedstawiać jako defekt psychiczny, większość cierpiszących powróciła do zdrowia.

"Jeśli nagradza się ludzi za zły stan zdrowia, natychmiast stają się chorzy" - mówi kanadyjski psychiatra Andrew Malleson, autor książki o "pożytecznych" chorobach "Whiplash and Other Useful Illnesses". Kiedy w Niemczech wprowadzono przepis mówiący, że utrata choćby najmniejszej części ciała daje lekarzom podstawę do orzeczenia 100 proc. inwalidztwa, setki medyków traciły palce podczas posługiwania się piłą tarczową lub kosiarką do trawy. Gdy towarzystwa ubezpieczeniowe zmieniły zasady przyznawania odszkodowań, liczba przypadkowych amputacji natychmiast spadła. W Kanadzie, Niemczech i Norwegii podobnie "wyeliminowano" chorobę nazywaną szyjnym zespołem pourazowym, na którą uskarżało się 80 proc. uczestników wypadków drogowych, bo można było dzięki temu uzyskać 500-800 euro odszkodowania. Na Litwie, gdzie nie przyznawano odszkodowania za tego rodzaju urazy, to schorzenie nie występowało.

Kult ciała, zdrowia i urody sprawia, że coraz więcej ludzi przesadnie przejmuje się też swoim wyglądem. Według amerykańskiego National Institute of Mental Health, na anoreksję i bulimię w Stanach Zjednoczonych cierpi już ponad 15 proc. kobiet (w Polsce na jadłowstręt psychiczny zapada co setna dziewczyna). Młodzi mężczyźni cierpią na bigoreksję (syndrom sylwetki Sylvestra Stallone), objawiającą się obsesyjnym ćwiczeniem na siłowni i zażywaniem sterydów. Wkrótce najczęstszą fobią może się stać lęk przed zamachami terrorystycznymi. "To kolejna epoka strachu, który już wielokrotnie w dziejach ludzkości szerzył się jak epidemia" - twierdzi prof. Jean Delumeau, autor książki "Grzech i strach".

Monika Florek

 

 

„NEWSWEEK” nr 1, 09.01.2005 r. PSYCHOLOGIA

PODŚWIADOMY STRACH

Podświadomość odgrywa ogromną rolę w powstawaniu uczucia lęku. Ustalili to amerykańscy naukowcy z Columbia University w Nowym Jorku podczas badań ochotników, którym na ekranie komputera pokazywano fotografie twarzy różnych osób. Wśród zdjęć zwykłych ludzi dosłownie na ułamek sekundy pojawiały się też oblicza osób przerażonych, złych lub zagniewanych.

W czasie pokazu badano (korzystając z funkcjonalnego rezonansu magnetycznego) aktywność mózgu ochotników. Okazało się, że groźne twarze, choć niezauważalne dla oka, wzbudziły niezwykłą aktywność części mózgu odpowiedzialnych za emocje. Oznacza to, że choć ludzie świadomie nie dostrzegają pewnych obrazów, trafiają one jednak do ich podświadomości. Badania dowiodły też, że im bardziej człowiek jest nerwowy, tym silniej reaguje na takie obrazy.

 

 

"WPROST" nr 30(1182), 31.07.2005 r.

RAK UMYSŁU

LECZENIE MEDYTACJĄ JEST JAK PODPIERANIE ZAPAŁKĄ WSKAŹNIKA PALIWA W SAMOCHODZIE

PRZEKONUJE dr Andrew Newberg, neurofizjolog z medical center university of pensylwania

Doskonałe ciało jest podstawą wszelkiego działania, a najlepiej uczynić je takim przez medytację - przekonują stare indoaryjskie pisma. Tylko w USA medytację uprawia ponad 10 mln osób - dwukrotnie więcej niż przed dziesięcioma laty. Wielu oczekuje, że zapewni im to sukces zawodowy, długowieczność i da poczucie sensu życia. Lekarze jednak coraz częściej ostrzegają, że medytacja może szkodzić - powodować zaburzenia odżywiania, nerwice i prowadzić do depresji.

"Takie sztuczne niwelowanie smutku jest jak podpieranie zapałką wskaźnika paliwa w samochodzie" - przekonuje dr Andrew Newberg, neurofizjolog z Medical Center University of Pennsylvania. Jego badania ujawniły, że techniki medytacyjne poprawiają nastrój i działają podobnie jak leki na depresję, ale ich wpływ na psychikę jest jedynie chwilowy. Medytacja co prawda zwiększa wydzielanie serotoniny nazywanej hormonem szczęścia, ale później poziom tego neuroprzekaźnika szybko się zmniejsza, a nurtujące kłopoty powracają jak bumerang.

 

Lewitacja duszy

Dawniej medytacją zajmowali się jedynie buddyjscy mnisi i zakonnicy z tzw. zakonów kontemplacyjnych. Europejczycy zaczęli się nią interesować w epoce romantyzmu, gdy zapanowała moda na kulturę Orientu. Gdy w XIX wieku przetłumaczono z sanskrytu święte księgi buddyjskie, niektórzy filozofowie, na przykład Arthur Schopenhauer, ogłosili wyższość wschodnich religii nad chrześcijaństwem. Świat zachodni potrzebuje uniwersalnej medytacji pomagającej pozbyć się lęków i agresji - przekonywali w drugiej połowie XX wieku hinduscy mistrzowie. Uczeni twierdzili, że medytacja nie tylko redukuje stres i chroni przed chorobami psychicznymi, ale też obniża ciśnienie, łagodzi objawy chorób serca i astmy, zapobiega miażdżycy, a nawet nowotworom!

Zbawienny wpływ wschodnich medytacji na zdrowie dotychczas udało się potwierdzić jedynie u mnichów buddyjskich, którym już tryb życia zapewnia dobrą kondycję fizyczną (pobudka o świcie, życie bez pośpiechu, dieta wegetariańska). Stan umysłu, który osiągają dzięki medytacji, daje im poczucie doskonałości, czyli całkowitego zespolenia z kosmosem (w mózgu dominują wtedy fale theta o częstotliwości 4-7 Hz, tak jak podczas głębokiego snu). Dr Newberg, obserwując funkcjonowanie układu nerwowego mnichów buddyjskich za pomocą rezonansu magnetycznego (MRI) i elektroencefalografu (EEG) zauważył, że podczas medytacji uaktywnia się kora przedczołowa mózgu, odpowiedzialna za skupianie uwagi, a przestaje działaś płat ciemieniowy, związany z orientacją w czasie i przestrzeni (skutkiem czego jest uczucie oddzielania się duszy od ciała).

 

Terapia ułudą

W Tybecie, Chinach, Japonii i Indiach medytacja jest mocno zakorzeniona w filozofii rozwoju duchowego, w krajach zachodnich daje jedynie złudną nadzieję na lepsze życie. - Ci, którzy nie radzą sobie w życiu i są pełni wewnętrznych napięć, podczas medytacji odczuwają ulgę, ale jest ona tylko doraźna - mówi w rozmowie z "Wprost" dr Maria Golczyńska z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Po zakończeniu medytacji powraca lęk, mija poczucie bezpieczeństwa. Powstaje błędne koło sprawiające, że medytacja staje się nałogiem (tym bardziej że trenerzy zachęcają do praktykowania jej pięć lub nawet sześć razy w tygodniu po półtorej godziny, najlepiej zaraz po przebudzeniu!). - Osoby uzależnione od alkoholu, hazardu czy narkotyków, szukając ratunku w medytacji, znajdują jedynie chwilową ulgę - tłumaczy dr Golczyńska. Tak było w wypadku brytyjskiego pisarza Kevina Griffina, uzależnionego od alkoholu i narkotyków. "Chciałem się oderwać od problemów i zacząłem medytować. Wkrótce to stało się kolejnym narkotykiem" - przyznaje autor książki "One Breath at a Time". Jego zdaniem, medytacja jest ucieczką od odpowiedzialności i uniemożliwia konstruktywne działania.

Medytacja okazała się nieprzydatna w leczeniu zaburzeń psychicznych. To niepokojące, bo wiele osób, zamiast chodzić do psychoterapeutów, zaczęło odwiedzać gabinety odnowy duchowej. Fitness dla duszy uprawiają zarówno gwiazdy Hollywood, aktorka Goldie Hawn, reżyser David Lynch, jak również Bill Ford, szef koncernu Forda, i Hillary Clinton. Tymczasem medytowanie jedynie łagodzi objawy napięcia nerwowego - bóle głowy i kręgosłupa. - Początkowo pacjenci czują się lepiej, ale w rzeczywistości ich stan zdrowia się nie poprawia - tłumaczy dr Golczyńska. Jej badania dotyczące skuteczności medytacji w leczeniu zaburzeń psychicznych wykazały, że pacjenci, którzy jej nie praktykowali, lepiej rozumieli swoje problemy i szybciej dochodzili do zdrowia.

 

Trucizna zen

Niektóre choroby psychiczne po uprawianiu medytacji mogą się nawet nasilić.

U osób z nerwicą natręctw te praktyki prowadzą do psychicznego załamania. "Byłem bliski obłędu. Doświadczyłem takich stanów świadomości, których nie potrafiłem racjonalnie wyjaśnić" - mówi Ram Dass, były profesor Uniwersytetu Harvarda. Jacques Verlinde, francuski fizyk nuklearny, wyjechał do Indii, gdzie został asystentem Mahesha Yogi. Po trzech latach doszedł do wniosku, że medytacja nie tylko nie pomogła mu w rozwiązywaniu problemów, ale przyniosła poczucie bezradności, osamotnienia i nawracającego lęku, co opisał w książce "Zakazany owoc".

Badania prof. Richarda P. Hayesa wykazały, że chorzy na cyklofrenię (występują u nich przemiennie okresy depresji i manii) po medytacji odczuwają jeszcze większe wahania nastrojów. Tak było w wypadku amerykańskiego barda Leonarda Cohena, który od 1996 r. spędził łącznie pięć lat w buddyjskim klasztorze, by wyleczyć się z depresji. Za każdym razem stan jego zdrowia poprawiał się jedynie na krótko. Ponadsiedemdziesięcioletni dziś artysta wciąż cierpi na wahania nastrojów, a krytycy muzyczni twierdzą nawet, że jego umysł został "zatruty" przez zen. Medytacja zawsze była ściśle związana z religią Wschodu. Dlatego nawet buddyjscy mnisi zaczynają odradzać mieszkańcom krajów Zachodu medytowanie według wschodnich technik. Jeśli człowiek nie nauczy się radzić sobie z codziennymi problemami, żyjąc wśród ludzi, nie nauczy się tego, medytując w samotności.

Autor: Monika Florek

 

 

 www.o2.pl | Niedziela [01.03.2009, 11:17] 2 źródła

TŁUMIONA ZŁOŚĆ SZKODZI ZDROWIU

Wybuchy gniewu drogą do szczęśliwego życia.

Powszechne mniemanie, że należy zachowywać spokój niezależnie od sytuacji może prowadzić do utraty zdrowia.

Drogą do szczęścia i awansu jest okazywanie złości - donosi "Daily Telegraph".

Wnioski o zbawiennych skutkach ekstrawertyzmu pochodzą z wieloletnich badań nad grupą 824 mężczyzn i kobiet, których losy naukowcy z Harvard Medical School śledzili (Harvard Study of Adult Development) od 1965 roku.

Osoby które kryją swój gniew i frustracje są trzykrotnie bardziej narażone na problemy z awansem i rozczarowania w życiu osobistym. I odwrotnie, ci którzy nauczyli się kanalizować swój gniew mają bardziej udane życie zawodowe i rodzinne - twierdzą naukowcy.

Przyczyny tłumaczy George Vaillant, psychiatra z HMS, który szefował badaniu przez ostatnie 44 lata.

Ludzie sądzą, że złość jest niebezpieczna i starają się praktykować 'pozytywne myślenie'. Odkryliśmy, że to szkodliwe zachowanie prowadzące do życia w zakłamaniu i strachu przed rzeczywistością. Negatywne emocje, jak strach czy złość, są w nas wrodzone i niezwykle ważne. Negatywne emocje pozwoliły nam przetrwać - wyjaśnia Vaillant. | JS

 

 

 www.o2.pl | Czwartek [05.03.2009, 20:35] 1 źródło

MÓZGI WIERZĄCYCH I ATEISTÓW DZIAŁAJĄ INACZEJ

Im głębsza wiara, tym trudniej dostrzega się własne błędy.

Przednia część kory obręczy (anterior cingulate cortex, AAC) to część mózgu, która aktywuje się u ludzi m.in. w sytuacji stresogennej, gdy muszą rozwiązać test albo stają przed jakimś wyzwaniem. Badanie z zastosowaniem tzw. efektu Stroopa na osobach wierzących w Boga i ateistach pokazało, że aktywność ACC obu grup zdecydowanie różni się.

Im głębsza wiara, tym ludzie okazują mniej stresu w sytuacji, która taki generuje. Nie przejmują się możliwością zrobienia błędu, ale też nie zwracają uwagi, gdy takowy popełniają. Co więcej, im mniej błędów popełnią tym większe prawdopodobieństwo, że w ogóle ich nie dostrzegą - twierdzi prof. Michael Inzlicht, psycholog z uniwersytetu w Toronto, gdzie przeprowadzono testy.

 

ACC pomaga modyfikować zachowanie osoby poprzez sygnalizację zwiększonej potrzeby zwracania uwagi i kontroli nad wykonywaną czynnością.

Można myśleć o tej części mózgu jak o dzwonku alarmowym, który włącza się zawsze wtedy, gdy popełni się błąd albo ma się do czynienia z czymś niepewnym - tłumaczy Inzlicht.

 

Z badań wynika, że religia uspokaja wierzących i czyni ich mniej zestresowanymi w obliczu popełnianych błędów, ale i w obliczu nieznanego.

Ze strachem czy niepewnością jest tak, że zbyt wiele nie pomaga, bo paraliżuje przed działaniem. Ale jej brak też nie jest dobry. Musimy wiedzieć, kiedy się mylimy, bo cóż innego może nas skłonić do poprawy naszego działania i nie powtarzania tych samych błędów w nieskończoność? - pyta się psycholog.

 

Wyniki badań Inzlichta opublikowano w czasopiśmie "Psychological Science". | JS

 

 

„WPROST” nr 9(1262), 04.03.2007 r. NAUKA I ZDROWIE

KOMPLEKS FREUDA

Harrison Pope, psychiatra z uniwersytetu harwarda

Psychoterapeuci wmawiają pacjentom, że są ofiarami seksualnego molestowania

Czy wypieranie z pamięci wspomnień traumatycznego wydarzenia może być wymysłem psychoanalityków? Tak uważa prof. Harrison Pope, psychiatra z Uniwersytetu Harvarda. W rozmowie z "Wprost" Pope powiedział, że teoria amnezji dysocjacyjnej, jak nazywa się wypieranie z pamięci traumatycznych wspomnień, nie jest naturalnym zjawiskiem zachodzącym w ludzkiej pamięci. Teorie Freuda o kompleksie Edypa, zazdrości kobiet o członka i dziecięcej seksualności od dawna nie są poważnie traktowane nawet przez psychoanalityków. Czy ten sam los podzieli teoria amnezji dysocjacyjnej? - Przekonanie, że traumatyczne przeżycia mogą zostać wyparte z pamięci, a następnie przywrócone, uważam za największą pomyłkę w dziedzinie zdrowia psychicznego od czasów lobotomii - twierdzi prof. Richard J. McNally z Uniwersytetu Harvarda.

 

Ofiary psychoterapeutów

Teoria wypierania i przywracania do świadomości traumatycznych wspomnień zyskała popularność w ostatnich dekadach. W latach 90. wkroczyła na wokandę sądową i wywołała lawinę procesów osób, które po wizycie u psychoterapeuty uprzytomniły sobie, że w dzieciństwie były molestowane seksualnie. Sprawy zaczęły się komplikować, gdy się okazało, że część wypadków dotyczy wydarzeń wymyślonych podczas sesji psychoterapeutycznych.

- Często nie ma dowodów, że dana osoba była molestowana. Są jedynie nagle przywrócone wspomnienia - mówi "Wprost" prof. Elizabeth F. Loftus, psycholog z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine. Loftus badała przypadek Jane Doe. W wieku sześciu lat została ona przesłuchana przez psychiatrę dr. Davida Corvina i przyznała, że była wykorzystywana seksualnie przez matkę. Ten sam psychiatra przeprowadził wywiad z Jane, gdy miała ona 17 lat. Na początku nie pamiętała traumatycznych przeżyć z dzieciństwa, które dopiero podczas kolejnych sesji zaczęły wracać. Miał to być sztandarowy przykład potwierdzający istnienie syndromu wypierania wspomnień. Okazało się jednak, że gdy Jane miała pięć lat, rodzice się rozwodzili. Ojciec tak manipulował córką, że ta zaczęła opowiadać o molestowaniu przez matkę. Dopiero poddana kolejnej psychoterapii "przypomniała" sobie wydarzenia sprzed lat, które nie miały nic wspólnego z molestowaniem.

Od kilku lat coraz częściej dochodzi do procesów w sprawie molestowania, ale teraz setki osób oskarżają psychoterapeutów o to, że wmówili im, iż byli ofiarami molestowania. Z ich zeznań wynika, że gdy zgłaszali się do specjalistów z powodu depresji lub problemów z alkoholem, terapeuci od razu sugerowali im traumę związaną z molestowaniem w dzieciństwie. Podczas terapii pacjenci "przypominali" sobie sytuacje, które nigdy się nie wydarzyły.

- Terapeuci często popadają w schematyzm. Jeśli pacjent wykazuje symptomy osoby molestowanej, od razu przyjmują, że był molestowany. Ale to nie zawsze jest prawda - mówi prof. Loftus. Ocenia, że aż 90 proc. fałszywych wspomnień powstaje w gabinetach psychoterapeutycznych. - Często pamięć traumatycznych wydarzeń powraca podczas psychoterapii z wykorzystaniem hipnozy czy interpretacji marzeń sennych. Wiemy, że takimi metodami można wmówić pacjentowi w zasadzie każde wydarzenie, które ten zacznie uważać za prawdziwe - mówi prof. Loftus.

 

Lobotomia pamięci

Prof. Richard McNally, autor książki "Remembering Trauma", uważa, że nie ma przekonujących dowodów, iż oary przemocy stłumiły, a następnie przywróciły traumatyczne wspomnienia. Często oara po prostu nie myśli o wydarzeniu przez wiele lat. - Jeśli molestowanie się zdarzyło, to było czymś niezrozumiałym dla dziecka. Nie było odbierane jako traumatyczne, raczej jako niemiłe, wstydliwe, dziwne i dlatego mogło zostać zapomniane - mówi McNally. Dopiero po latach ofiara uzmysławia sobie, co tak naprawdę się wydarzyło i rozumie, że było to molestowanie seksualne. Nie oznacza to jednak wyparcia wspomnień.

Prof. Pope twierdzi, że dorośli molestowani w dzieciństwie często przyznają się do tego dopiero, gdy inne oary przemocy zaczną o tym mówić. Wtedy osobie milczącej łatwiej powiedzieć, że miała stłumioną pamięć, niż przyznać, że ukrywała wspomnienia. Jest to tak zwane insynuowanie amnezji z powodu zawstydzenia i chęci uniknięcia bólu wspomnień. W wielu wypadkach, kiedy do molestowania doszło w wieku 2-3 lat, zapomnienie jest naturalnym procesem, nazywanym amnezją wczesnego dzieciństwa. Są też wypadki zwykłego zapominania doświadczeń, które nie były odbierane jako szczególnie drastyczne.

Osoby, które w dzieciństwie lub wczesnej młodości doświadczyły molestowania bądź innej przemocy, wyraźnie pamiętają tamte wydarzenia albo przez całe życie próbują wymazać je z pamięci. Nie zostają one jednak zepchnięte do nieświadomości.

 

Syndrom króla Leara

Prof. Michael Anderson z University of Oregon i prof. John Gabrieli z Uniwersytetu Stanforda zaobserwowali, że kiedy chcemy stłumić niechciane wspomnienia, silnie aktywuje się kora przedczołowa i jednocześnie spada aktywność hipokampu (części mózgu odpowiedzialnej za zapamiętywanie). - Jeśli bardzo chcemy o czymś zapomnieć, mózg potrafi zablokować niechciane wspomnienia do tego stopnia, że nie jesteśmy w stanie ich przywołać - mówi prof. Anderson. Jego zdaniem, możliwe jest stłumienie, a następnie przywrócenie do pamięci traumatycznych wspomnień. Nie wiadomo tylko, czy jest to zwykłe zapominanie, czy też wypieranie wspomnień i ich ożywianie, jak pisał Freud. - Wiemy, że mózg potrafi kontrolować zapominanie, a potwierdzeniem tego są osoby, które tego doświadczyły zarówno podczas prowadzonych przez nas eksperymentów, jak i w codziennym życiu - mówi "Wprost" prof. Anderson.

- Nawet jeśli w ostatnich latach syndrom wypierania wspomnień wydaje się oczywisty i powszechny, nie oznacza to, że jest naturalnym zjawiskiem zachodzącym w mózgu - uważa prof. Pope. Nie występuje też w całej historii ludzkiej kultury. W literaturze od starożytności są opisywane liczne zaburzenia psychiczne, takie jak halucynacje, depresje i lęki. Wiele jest też przykładów amnezji, do której dochodzi na skutek wypadku bądź obłędu. Ani w greckiej tragedii, ani w dramatach Szekspira nie ma natomiast przykładów stłumionej pamięci. - Takie przykłady pojawiają się dopiero w XIX wieku w literaturze romantycznej, a później zostały rozpowszechnione przez psychoanalizę Zygmunta Freuda - mówi prof. Pope.

Prof. Pope zebrał ponad sto przykładów bohaterów dzieł literackich, którzy utracili pamięć. Jest wśród nich Herakles, który w szaleństwie zabija dzieci, ale zapomina o tym po przebudzeniu. Jest też Edyp poślubiający własną matkę, której nie pamięta, bo porzuciła go w dzieciństwie. Również król Lear z dramatu Szekspira popada w obłęd i nie rozpoznaje swojej córki Kordelii. Żaden z tych bohaterów nie spełnił jednak kryteriów freudowskiego wyparcia pamięci. Wiele z nich pojawia się po 1800 r. W "Opowieści o dwóch miastach" Dickensa na amnezję dysocjacyjną cierpi dr Manetce. Jeśli zjawisko to jest tak spektakularne, trudno uwierzyć, by wcześniej pisarze i poeci je ignorowali. W każdym z tych przykładów zaburzenia były produktem kulturowym swoich czasów, a nie prawdziwym schorzeniem neurologicznym. Prof. Pope uważa, że amnezja dysocjacyjna jest jedynie osobliwością współczesnej zachodniej kultury. Jeśli się to potwierdzi, również Freud i jego teorie staną się osobliwością jego epoki.

 

Mechanizm wyparcia

Zwolennicy teorii Freuda twierdzą, że wypieranie wspomnień może dotykać jedną trzecią ofiar przemocy. Zjawisko to polega na tym, że tragiczne, brutalne wydarzenie zostaje zepchnięte do nieświadomości, w której pozostaje przez pewien okres, i może zostać przywrócone do świadomej pamięci. Ukryte w nieświadomości niejako "wycieka" z niej i objawia się problemami emocjonalnymi, myślami samobójczymi, popadaniem w uzależnienia. Kiedy zdarzenie zostanie przywrócone do pamięci ofiary, ta może zostać wyleczona.

Autor: Aleksandra Postoła

 

 

"WPROST" nr 14/2009 (1369)

DOBRY LIDER NIE JEST MANIPULATOREM

Rozmowa z Danielem Golemanem, psychologiem z Uniwersytetu Rutgersa, autorem książek „Inteligencja emocjonalna” i „Inteligencja społeczna”.

WPROST: Czyżby po inteligencji emocjonalnej odkrył pan inteligencję przywódczą?

 

Daniel GOleman: Każdy może być liderem, pod warunkiem, że ma możliwości rozwoju tego talentu – przebywa w środowisku, w którym prawidłowo kształtują się jego emocje, albo sam pracuje ze swoimi emocjami, stara się je lepiej rozumieć. Niektórym otoczenie pomaga kształtować cechy przywódcze, innym przeszkadza.

 

Jak zatem zostać liderem?

Pierwsi szefowie w dziejach ludzkości, wodzowie plemienni czy szamani, zdobywali pozycję dzięki temu, że mieli emocjonalną siłę przyciągania. We wszystkich kulturach liderem był ten, od którego inni mogli oczekiwać pewności i działania w obliczu niepewności czy zagrożenia. Lider musi być emocjonalnym przewodnikiem.

 

W nowoczesnych organizacjach bardziej stawia się na racjonalizm.

Wpływ emocji jest ważniejszy. Jeśli u ludzi wywoła się entuzjazm, praca będzie im się palić w rękach. Gdy pozwoli im się na niechęć czy niepokój, przestaną koncentrować się na zadaniach. Podwładni szukają u lidera także więzi dającej oparcie. Rozkwit lub klęska organizacji w dużym stopniu zależy od tego, czy liderzy skutecznie działają w tym pierwotnym wymiarze emocjonalnym.

 

Podobno dobrymi przywódcami są ludzie, którzy potrafią manipulować.

To nieprawda. Granica między efektywnym przywództwem a manipulacją jest cienka, ale wyraźna. Efektywni liderzy nie skłaniają osób podległych do naruszania ich zasad. A manipulatorzy to robią. W czasach rozkwitu indywidualizmu coraz więcej ludzi chce zostać przywódcami, wiele osób nie chce się poddawać wpływowi innych. Nieliczni mają świadomość, że nowy model przywództwa to współpraca, pomoc w osiąganiu wspólnych celów, a nie narzucanie swojej woli.

 

Jakie kompetencje są potrzebne, by zarządzać ludźmi w taki sposób?

Najważniejsze jest to, jak lider radzi sobie z samym sobą i z relacjami, które nawiązuje. Najnowsze badania odsłaniają neurologiczne mechanizmy naturalnego przywództwa. Wyjaśniają, dlaczego tak istotne są umiejętności związane z inteligencją emocjonalną.

 

Czy w mózgu znajduje się ośrodek charyzmatycznego przywództwa?

Nie można tak powiedzieć. Można natomiast stwierdzić, że w mózgu jest przyczyna, dla której sposób działania lidera jest tak ważny dla organizacji. Tajemnicą jest otwarta pętla układu limbicznego, ośrodków emocji. Ten ośrodek pozwala nam udzielać sobie wzajemnie emocjonalnego wsparcia. Dzięki niemu matka pociesza płaczące dziecko, a pasterz strzegący stada ostrzega innych, kiedy dostrzeże niebezpieczeństwo. Dowiedziono, że trzy sytuacje silnego stresu w ciągu roku, takie jak poważne kłopoty finansowe, zwolnienie z pracy czy rozwód, trzykrotnie zwiększają śmiertelność wśród samotnych mężczyzn w wieku średnim. Nie mają one jednak wpływu na śmiertelność mężczyzn utrzymujących bliskie relacje.

 

Samotność szkodzi zdrowiu?

Relacje z innymi mają znacznie większy wpływ na nasze życie, niż przypuszczamy. Badania wykazały, że już po kwadransie pogawędki parametry fizjologiczne rozmówców wyraźnie się do siebie zbliżają. Sygnały wysyłane przez jedną osobę mogą zmienić poziom hormonów, rytm serca, fazy snu, a nawet działanie układu odpornościowego drugiej osoby. Dostrajają się także emocje. Taka synchronizacja jest szczególnie silna w wypadku negatywnych uczuć, na przykład w trakcie kłótni. Powstaje wtedy coś w rodzaju emocjonalnego kotła. Każdy z członków grupy dokłada do niego swój składnik. O tym, jaki będzie ostateczny smak zupy, decyduje jednak lider, bo ludzie czerpią emocjonalne wskazówki z góry. Nawet jeśli pracownicy nie spotykają się z szefem, jego postawa wpływa na klimat emocjonalny w firmie.

 

Jak to się dzieje?

Istotne są nie tylko słowa. Nawet liderzy, którzy podczas spotkania nie odzywają się ani słowem, wpływają na emocje podwładnych. Dowiedziono, że członkowie zespołu obserwują reakcje emocjonalne lidera i wzorują się na nich. Liderzy mogą nadać poczucie sensu pracy, wskazać kierunek dążeń i zachęcić do spontaniczności, żeby podwładni według własnego uznania wybierali najlepszy sposób wykonania pracy. Zdarza się jednak, że oficjalni liderzy nie są emocjonalnymi przywódcami grupy. Kiedy osoba wyznaczona na stanowisko lidera nie zyska zaufania grupy, ludzie szukają innego przywódcy. To faktyczny lider kształtuje reakcje emocjonalne.

 

Takie umiejętności są siłą liderów?

W ostatnich latach przeanalizowaliśmy dane z prawie pięciuset firm, m.in. IBM, PepsiCo, British Airways. Pogrupowaliśmy zdolności ludzi na następujące kategorie: umiejętności techniczne (księgowość, umiejętność wyciągania wniosków) i cechy wskazujące na inteligencję emocjonalną (takie jak samoświadomość i umiejętność nawiązywania kontaktów). Intelekt okazał się siłą napędową wybitnych osiągnięć. Ważne były też kompetencje poznawcze – zdolność spojrzenia na problem z dystansu lub tworzenia planów wybiegających w przyszłość. Im wyższe stanowisko, tym większą rolę odgrywały jednak kompetencje związane z inteligencją emocjonalną.

 

A klasyczna inteligencja nie odgrywa roli?

IQ jest warunkiem awansu w hierarchii organizacyjnej. Aby ukończyć MBA, trzeba mieć iloraz inteligencji co najmniej 110. To forma preselekcji, której efektem są stosunkowo niewielkie różnice pod względem IQ wśród tych, którzy znajdują się na szczycie. To sprawia, że o osiągnięciach najlepszych spośród nich decyduje w większym stopniu inteligencja emocjonalna niż iloraz inteligencji. Badania wykazały, że zyski osiągane przez osoby z wysokim EI mogą być wyższe nawet o 400 proc. niż zyski innych. Osoby o dużej samokontroli osiągają dochody wyższe o 78 proc. Zdolności społeczne zwiększają zyski o 110 proc. Zdolności analityczne generowały zaledwie o 50 proc. lepsze wyniki finansowe.

 

Może liderzy z wysokim IQ łatwiej rozwijają inteligencję emocjonalną?

Nie. Intelekt to tylko jedno skrzydło, a żadne stworzenie nie może latać tylko z jednym skrzydłem. Talent przywódczy to połączenie serca i głowy. Te dwa skrzydła pozwalają liderowi wzlecieć na szczyt. Sprawność intelektualna umożliwia dotarcie do progu, za którym można się stać prawdziwym przywódcą. Bez inteligencji emocjonalnej nie można tego progu przekroczyć. Ośrodki neuronalne w mózgu odpowiedzialne za sprawność intelektualną i za emocje są z sobą powiązane. Obwody w mózgu, które sprzęgają myślenie i czucie, są bazą naturalnego przywództwa.

 

Uczucia są ważniejsze niż intelekt?

Mimo ogromnej wartości, jaką w kulturze biznesowej przypisuje się wypranemu z emocji intelektowi, uczucia są potężniejsze. W chwilach zagrożenia to układ limbiczny obejmuje dowództwo nad resztą umysłu. To zostało uwarunkowane przez ewolucję. Emocje mają zasadnicze znaczenie dla przetrwania, bo za ich pomocą mózg ostrzega nas przed zagrożeniem, proponując sposób działania: walkę, ucieczkę albo zastygnięcie bez ruchu. Emocje pomagały ludziom poradzić sobie z ewolucyjnymi wyzwaniami. Neurologiczny dylemat związany z przywództwem pojawił się dopiero w ciągu ostatnich 10 tys. lat. We współczesnej cywilizacji musimy się mierzyć ze skomplikowanymi relacjami społecznymi, gdy ktoś traktuje nas nieuczciwie, podczas gdy nasz mózg jest przystosowany do radzenia sobie z zagrożeniami natury fizycznej. To dlatego dajemy się ponieść emocjom, pozwalamy, by zawładnęły nami złość, gniew czy lęk. O ile te emocje są doskonałym narzędziem, gdy zagrożone jest nasze ciało, o tyle nie sprawdzają się w obliczu biurowych rozgrywek.

 

Lepiej radzą sobie w takich sytuacjach osoby o wysokiej inteligencji emocjonalnej?

Inteligencja emocjonalna określa naszą samoświadomość, samodyscyplinę, empatię, efektywność społeczną. A to filary wielkiego przywództwa. Lider nie może panować nad emocjami, jeśli nie uświadamia ich sobie w pełni. Kiedy nie potrafimy rozpoznać własnych emocji, gorzej rozumiemy emocje innych. A jeśli uczucia wymykają się komuś spod kontroli, nie potrafi kierować relacjami z innymi. Liderzy o dużej samoświadomości zdają sobie sprawę z tego, jak uczucia innych wpływają na ich pracę. Zamiast pozwalać, żeby wzbierająca w nich irytacja przerodziła się w gniew, dostrzegają jej narastanie, określają przyczynę, rozumieją, jak inni mogą postrzegać daną sytuację. Takie umiejętności ułatwiają przetrwanie firmie w czasie chaosu, gwałtownych przemian czy kryzysu. Dają liderowi wewnętrzną siłę, która pozwala rozmawiać nawet o najbardziej bolesnych problemach, inspirować innych, aby pracowali, w pełni wykorzystując swoje możliwości, i pozostawali lojalni, nawet kiedy kuszą ich inne propozycje.

Rozmawiała: Monika Florek-Moskal

 

 

 www.o2.pl | Czwartek [18.06.2009, 18:10] 1 źródło

BY ZDOBYĆ PRACĘ KŁAMIEMY JAK Z NUT

CV to często jedno wielkie oszustwo.

Są trzy rodzaje kłamstw: kłamstwa, okropne kłamstwa i CV - tak publicysta "Guardiana" podsumował najnowsze wyniki ankiety przeprowadzonej przez brytyjski Departament Pracy.

Według nich aż 27 procent Brytyjczyków umieściło nieprawdziwe informacje na swoich aplikacjach.

Kłamią głównie młodzi. W porównaniu z osobami powyżej 55. roku życia zamieszczają fałszywe informacje dotyczące swojego doświadczenia zawodowego dwa razy częściej.

Jak pisze "Guardian", to przede wszystkim efekt kryzysu. Absolwentów szkół i uczelni w nieproporcjonalnym stopniu dotknęło bezrobocie, dlatego uważają, że bez "podkolorowania" swojego życiorysu nie mają szans na zdobycie pracy.

Eksperci ostrzegają jednak, że każde oszustwo może wyjść na jaw - podczas rozmowy kwalifikacyjnej bądź w trakcie pracy. Dlatego lepiej pisać prawdę, a brakujące doświadczenie zdobywać na przykład podejmując praktyki i staże, czy też angażując się w działalność organizacji pozarządowych. | KK

 

 

„WPROST” nr 25(1228), 25.06.2006 r.

EPIDEMIA MILCZENIA

DZIECI DOTKNIĘTE MUTYZMEM SĄ JAK DR JEKYLL I MR HYDE - W SZKOLE SĄ MAŁOMÓWNE, W DOMU BYWAJĄ NADPOBUDLIWE

Mowa jest srebrem, milczenie złotem - mówi jedna z przypowieści w Biblii. Niestety, zbyt częste milczenie, choćby tylko w niektórych sytuacjach, może być objawem poważnej choroby. W ostatnich latach coraz większe zaniepokojenie wywołuje wzrost zachorowań na autyzm czy zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi (ADHD). Tymczasem dwukrotnie więcej osób cierpi na mutyzm wybiórczy, zanik mowy występujący jedynie w niektórych sytuacjach, nie związany z uszkodzeniami narządów mowy - wykazały badania opublikowane w "Journal of the American Academy of Child and Adolescent Psychiatry".

- Dotkniętych mutyzmem ludzi, zarówno dzieci, jak i dorosłych, z roku na rok przybywa, głównie z powodu coraz częstszego niskiego poczucia własnej wartości i braku wiary w siebie oraz nasilającego się poczucia zagrożenia związanego m.in. z atakami terrorystycznymi i katastrofami - mówi doc. Joanna Meder z Instytutu Psychiatrii i Neurologii. Takie osoby, przebywając wśród obcych, są małomówne, nie odpowiadają na pytania i potrafią rozmawiać tylko z tymi, których znają. Nie patrzą nikomu w oczy i nigdy nie wypowiadają się spontanicznie.

 

DR JEKYLL I MR HYDE

Mutyzm wybiórczy najczęściej pojawia się w dzieciństwie, między trzecim a szóstym rokiem życia, kiedy dziecko zaczyna na-wiązywać kontakty z osobami spoza rodziny. Dotyka nawet te dzieci, które przedtem były otwarte i świetnie mówiły. Chorzy w domu na ogół nie mają kłopotów z mówieniem, a ich aparat mowy jest wykształcony prawidłowo. Umieją właściwie artykułować głoski i prawidłowo budują zdania. Jedynie w kontaktach z obcymi milkną lub posługują się wyłącznie monosylabami.

- Takie dzieci są jak Dr Jekyll i Mr Hyde, w różnych sytuacjach przejawiają dwa skrajne sposoby zachowania. Ciche w szkole, w domu bywają nadpobudliwe, nie reagują na polecenia rodziców, a na widok obcych uciekają lub wybuchają płaczem - mówi dr Anita Bryńska z Kliniki Psychiatrii Wieku Rozwojowego Akademii Medycznej w Warszawie. Siedmioletnia Oliwia świetnie nawiązywała kontakt z dziećmi, ale nigdy nie witała się z babciami, dziadkami, ciociami i wujkami. Czasem nie reagowała też na widok powracającej z pracy mamy. Z kolei siedmioletnia Emilia po dwóch tygodniach pobytu w przedszkolu przestała mówić. Unikała kontaktu wzrokowego z innymi i uciekała, gdy zbliżało się do niej jakieś dziecko.

 

Wychowawcy rzadko zwracają uwagę na to zaburzenie u małych dzieci, bo dotknięte nim przedszkolaki nie są hałaśliwe i nie sprawiają większych kłopotów w grupie. Mutyzm częściej wykrywany jest w szkole, bo cierpiący na niego uczniowie nie odpowiadają na pytania nauczycieli i nie nawiązują kontaktu z kolegami. Rozmawiają tylko w wybranymi rówieśnikami. Ale i wtedy nauczyciele nie wiążą ich zachowania z chorobą. - Najczęściej akceptują niechęć do mówienia i zamiast ośmielać do ustnych odpowiedzi, każą pisać. Jedna z moich pacjentek, nie mówiąc w szkole ani słowa, doszła do klasy maturalnej - opowiada dr Bryńska.

 

KARA MILCZENIA

Uczniowie z mutyzmem są uważani za upartych lub skrajnie nieśmiałych. Zanim nauczyciele czy rodzice zorientują się, że niechęć do mówienia nie wynika z braku sympatii do niektórych osób, lecz z problemów psychicznych, zaburzenie się pogłębia i może nastąpić trwała tendencja do niemówienia, nazywana wtórnym autyzmem.W dzieciństwie doświadczył tego amerykański aktor James Earl Jones (jego głosem mówił Dart Vader, bohater "Gwiezdnych wojen"). W szkole, w wyniku stresu wywołanego kontaktem z obcymi osobami, najpierw się jąkał, potem wypowiadał jedynie pojedyncze sylaby, a w końcu przestał zupełnie mówić.

Psychologowie zwykle łączą mutyzm z patologią w rodzinie. - To stereotyp powielany przez takie filmy jak "Fortepian", w którym bohaterka jest dotknięta mutyzmem na skutek traumatycznego wydarzenia - powiedziała w rozmowie z "Wprost" dr Elisa Shipon-Blum z Selective Mutism Anxiety Research & Treatment Center w Jenkintown. Z jej badań wynika, że mutyzm będący następstwem przemocy psychicznej bądź fizycznej stanowi zaledwie 10 proc. przypadków zaburzenia. Na mutyzm częściej zapadają dzieci nadopiekuńczych rodziców oraz nadmiernie uzależnione od matek. Jego ofiarami są także dzieci karane w domu milczeniem. - Jeśli rodzice za karę nie odzywają się do dziecka, uczą go nawyku niemówienia w sytuacjach zagrożenia i potęgują w nim lęk - tłumaczy dr Bryńska. Mutyzm pojawia się również, kiedy dziecku każe się, by nikomu nie mówiło o rodzinnych sekretach. Dziecko boi się wtedy, że nawiązując rozmowę, spotka się z naganą rodziców, i przestaje odpowiadać na pytania lub wręcz unika kontaktu z innymi osobami.

Uczeni z University of Philadelphia dowiedli, że mutyzm wybiórczy rozwija się u 70 proc. dzieci zamkniętych w gettach rodzinnych, nie utrzymujących kontaktów towarzyskich z innymi ludźmi. Żyją w oderwaniu od rzeczywistości i mają poczucie, że świat zewnętrzny jest zagrożeniem. W USA na mutyzm wybiórczy cierpi czworo na siedmioro dzieci imigrantów, które nagle znalazły się w obcym środowisku. Czują się w nim obco, podobnie jak bohater powieści Jerzego Kosińskiego "Malowany ptak". Opisywany w niej chłopiec w nowym środowisku nie potrafi odnaleźć własnej tożsamości, czuje się jak zadziobywany przez stado pomalowany ptak, więc wycofuje się z otoczenia i milknie.

 

NIE MÓWIĘ, WIĘC JESTEM

Mutyzm wybiórczy opisano pierwszy raz w 1870 r. Wtedy jednak sądzono, że cierpiące na niego osoby nie odzywają się celowo i dlatego zaburzenie nazwano aphasia voluntaria (afazją zamierzoną). Dopiero wyniki badań opublikowane w 1934 r. w magazynie "Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders" wykazały, że odmowa mówienia u osób z tym zaburzeniem nie jest indywidualnym wyborem i nie wynika z uporu, lecz jest przejawem fobii społecznej. Prawie dwukrotnie częściej zapadają na mutyzm dziewczęta niż chłopcy, ponieważ ich konstrukcja psychiczna powoduje, że w sytuacjach stresowych się wycofują. Wciąż jednak psychologom trudno jest diagnozować to zaburzenie. U trzy-, czterolatków mutyzm jest mylony z autyzmem, ponieważ cierpiące na niego dzieci, podobnie jak dziecko autystyczne, wolą spędzać czas samodzielnie niż z rówieśnikami, mało się uśmiechają, nie zachowują się spontanicznie i unikają kontaktu wzrokowego.

Brak mówienia u przedszkolaków rodzice często wiążą z opóźnieniem rozwoju mowy i pierwsze kroki kierują do logopedy. Wielu rodziców w ogóle nie zgłasza się do lekarza, licząc na to, że zaburzenia miną z wiekiem. - Nic bardziej błędnego. W ciągu szesnastoletniej pracy z osobami chorymi na mutyzm nie spotkałam się z samoistnym ustąpieniem zaburzenia - mówi dr Bryńska. Jej zdaniem, w wykryciu mutyzmu najważniejsze jest przeprowadzenie podczas wizyty u pediatry tzw. bilansu czterolatka. Lekarz powinien wtedy sprawdzić, jak dziecko mówi, dowiedzieć się, czy rozmawia z nieznajomymi w parku, czy odpowiada na pytania sąsiadów, czy odzywa się w sklepie. Jeśli terapia zacznie się natychmiast, wystarczą cztery miesiące, by nastąpiła poprawa i dziecko zaczęło normalnie funkcjonować.

Najlepsze efekty w leczeniu mutyzmu przynosi terapia behawioralna - wynika z danych Kliniki Psychiatrii Wieku Rozwojowego AM w Warszawie. Zwykle obejmuje się nią całą rodzinę, ponieważ to ona jest dla dziecka najważniejszym źródłem bodźców. U niektórych dzieci pomocne są środki farmakologiczne (inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny, takie jak fluoxetyna). Takiemu leczeniu poddał się James Earl Jones. "Gdyby nie uporczywe leczenie, nie mógłbym spełnić mojego życiowego marzenia i zostać aktorem" - mówi aktor. Niestety, zwykle właściwa diagnoza jest stawiana dopiero u nastolatków, kiedy mutyzm już się utrwalił. Dlatego na razie udaje się wyleczyć niespełna połowę pacjentów.

Autor: Monika Florek-Moskal

 

 

„WPROST” 32/33(1285), 12-19.08.2007 r. KNOW-HOW

WYPALENI Z ŻYCIA

Elliot Aronson, amerykański psycholog, pierwszy użył określenia „wypalenie zawodowe" 25 lat temu. Syndrom wypalenia stał się najpoważniejszym oprócz depresji zagrożeniem zdrowia psychicznego. Wypalenie to nie choroba spowodowana przepracowaniem, jak się powszechnie sądzi. Nie wywołają jej też jedynie ciągłe stresy. Wypaleniu ulegają ludzie, którzy z entuzjazmem angażują się w pracę, szczególnie w rozwiązywanie problemów innych ludzi. Z tego powodu chorują zarówno lekarze, nauczyciele i prawnicy, jak i menedżerowie oraz biznesmeni. Takich ludzi zaczyna niszczyć praca, która była sensem ich życia. „Wypalenie zawodowe najczęściej nie jest konsekwencją sporadycznych traumatycznych zdarzeń, lecz następującym powoli wyniszczeniem psychicznym" – ostrzegał Aronson. Christina Maslach, znana amerykańska badaczka tego zagadnienia, twierdzi, że u wielu osób cierpiących z powodu wypalenia zawodowego dochodzi do wyczerpania emocjonalnego, a nawet depersonalizacji. Z najnowszych badań TNS Opinion & Social, wynika, że aż 43 proc. Polaków uważa swą pracę za zbyt wymagającą i stresującą. Wśród nich jest wiele osób żądnych sukcesów, dążących do dominacji i rywalizacji. To najlepsi kandydaci do wypalenia zawodowego.

Zbigniew Wojtasiński

Sven Max Litzke, Horst Schuh „Stres, mobbing i wypalenie zawodowe" GWP, Gdańsk 20

 

 

 

 

www.o2.pl | Środa [25.03.2009, 20:17] 3 źródła

DO ZAKOCHANIA WYSTARCZY 8 SEKUND

Tyle potrzeba mężczyznom - twierdzą naukowcy.

W badaniu "Gazing xxx Sex and Attractiveness Effects" naukowcy z Holandii i Kanady wyliczyli czas potrzebny mężczyznom na zakochanie się.

Jeżeli panowie nie spuszczają wzroku z kobiety przez co najmniej 8,2 sekundy, można bezpiecznie założyć, że ich rozmówczyni podoba im się - za pismem "Archives of Sexual Behavior" cytuje "The Daily Telegraph".

Zasada "im dłużej patrzy, tym bardziej się podoba" nie działa jednak w przypadku kobiet. Niezależnie jak długo patrzą na mężczyznę, reakcja nie zmienia się.

Ukrytymi kamerami śledzono ruch oczu grupy 115 studentów, których poproszono, by rozmawiali przez 5 minut z wynajętymi przez naukowców aktorami. Patrząc na kobiety, o których później mówili, że im się podobały, patrzyli minimum 8,2 sekundy. Na panie, które wydały im się nieatrakcyjne, średnio 4,5 sekundy - donosi "AoSB".

Mężczyźni wzrokiem oceniają kondycję fizyczną i płodność potencjalnych partnerek.

Kobiety za to uważają, by nie zwracać na siebie zbytniej uwagi, unikając w ten sposób niepożądanych kontaktów, ciąży i w efekcie samotnego wychowywania potomka - sugerują naukowcy. | JS

 

 

 www.o2.pl | Sobota [25.04.2009, 13:12] 1 źródło

CHCESZ MIEĆ UDANY ZWIĄZEK? MUSISZ SAM SIEBIE OSZUKAĆ

Bo szczęście to tylko stan umysłu - twierdzą psycholodzy.

W Stanach Zjednoczonych nawet połowa związków małżeńskich prędzej czy później się rozpada. Winą za to można oczywiście obarczać przemiany dotyczące obyczajów i mentalności społeczenej. Jednak naukowcy z amerykańskiego Northwestern University mają inne wytłumaczenie tego stanu rzeczy.

Twierdzą bowiem, że za kłopoty w związku odpowiada... zbytnia szczerość i zdroworozsądkowość w ocenie partnera.

Nikt nie jest idealny, ale też takim być nie musi. Ważniejszą rzeczą jest nasza percepcja zarówno samego siebie, jak i naszego partnera. Jeśli projektujemy sobie, że jesteśmy w centrum uwagi naszego partnera to od razu lepiej czujemy się w takim związku. Więcej też wnosimy wtedy do niego sami z siebie - twierdzi psycholog Daniel Molden.

Molden dodaje, że jego opinia jest poparta opiniami ponad 150 par w wolnych związkach i małżeństw.

Zaobserwowałem, że nasze wybrażenie partnera oraz związku opiera się raczej na wyimaginowanym obrazie niż na faktach. Projektujemy uczucia naszego partnera w stosunku do nas, a co za tym idzie - odwdzięczamy mu się tym samym w ramach zasady wzajemności. Przypomina to trochę myślenie życzeniowe - po prostu zakładamy, że sytuacja w związku i obraz naszego partnera jest taki, jakim chcielibyśmy go widzieć. I to jest dobre, bo daje nam poczucie zadowolenia. Na tym drobnym kłamstwie można zbudować naprawdę udany związek. Bo szczęście to tylko stan umysłu - dodaje dr Molden. | AB

 

 

 www.o2.pl | Piątek [01.05.2009, 21:21] 1 źródło

MĘŻCZYŹNI I KOBIETY INACZEJ ROZUMIEJĄ ZDRADĘ

Inne jest źródło poczucia winy.

Kanadyjscy naukowcy ustalili, że mężczyźni czują się winni, gdy zdradzili w łóżku. Kobiety czują się winne, gdy zdradziły na poziomie emocjonalnym - czytamy na serwisie Live Science.

Teoria była jednak inna. Sądzono, że skoro wiemy, iż mężczyźni cenią wyżej seks, kobiety będą winiły się bardziej sypiając z kimiś innym. Sądzono również, że mężczyźni, rozumiejąc jak ważne są dla kobiet uczucia, będą czuli się winni zakochując się w kimś innym niż partner.

Badanym 130 mieszkańcom Toronto kazano przemyśleć swoje dotychczasowe związki, obecne i te, na które mieli dopiero nadzieję. Potem mieli wyobrazić sobie, że zainteresowali się kimś innym. Naukowcy przedstawili im po sześć dylematów z opcją seksualną i opcją emocjonalną. W zależności od wyboru określano, co sprawia większe poczucie winy - opublikowane w "Evolutionary Psychology" badania cytuje Live Science.

Niewierność emocjonalna zdominowała listy dylematów pań. Natomiast niewierność seksualna dominowała u panów. Dlaczego? Naukowcy pokusili się o odpowiedź: - mężczyźni mogą sądzić, że ich związki mają większe podłoże seksualne niż w rzeczywistości, stąd właśnie większa waga przykładana do seksu;

- kobiety przeceniają poziom zaangażowania emocjonalnego mężczyzn w obecny związek;

- ludzie zwyczajnie nie są w stanie przypisywać partnerowi wartości innych od swoich własnych.

 

W drugiej części badania zajęto się kwestią odchodzenia ze związku.

Kobiety cześciej niż mężczyźni dopuszczały możliwość zerwania znajomości ze względu na zdradę seksualną - informuje Live Science. | JS

 

 

 www.o2.pl | Poniedziałek [27.07.2009, 18:45] 6 źródeł

ROZWÓD ZNISZCZY CI ZDROWIE. NA ZAWSZE...

Sprawdź, na co możesz zachorować po rozstaniu.

U rozwodników i osób owdowiałych o 20 procent wzrasta liczba przypadków chorób przewlekłych, m.in. zaburzeń pracy serca, cukrzycy i raka - wynika z badań naukowców z University of Chicago i Johns Hopkins University.

O 23 proc. częściej rozwodnicy skarżą się też na schorzenia upośledzające ruchowo.

Jak pisze "Journal of Health and Social Behavior" u osób, które powtórnie się z kimś związały zanotowano 12 proc. więcej przypadków chorób przewlekłych i 19 proc. więcej chorób upośledzających ruchowo.

Małżonkowie dają sobie wsparcie psychiczne, ekonomiczne i zachęcają się do prowadzenia zdrowego życia - powiedziała Linda Waite z University of Chicago. | TM

 

 

 www.o2.pl | Sobota [16.05.2009, 07:16] 2 źródła

SPRAWDŹ, ILE STRACILIŚMY PRZEZ ROZWODY

Rozpad małżeństw spowalnia gospodarkę - uważają naukowcy.

Gdyby nie rozwody gospodarka mogła się rozwijać w tempie szybszym o 0,6 procent rocznie - twierdzą naukowcy. Tak wynika ze statystyk z lat 1967-2006, pisze "Dziennik".

Na skutek dezintegracji więzi małżeńskich i rodzinnych roczne spowolnienie wzrostu gospodarczego wyniosło blisko jedną szóstą - powiedział profesor Jan Jacek Sztaudynger z Uniwersytetu Łódzkiego

Jego zdaniem szczęśliwi lepiej spełniają swoje role społeczne, m. in. lepiej i efektywniej pracują. | TM

 

 

 www.o2.pl | Środa [15.07.2009, 12:59] 1 źródło

KOCHACIE SIĘ? TO ZA MAŁO, BY ZWIĄZEK PRZETRWAŁ

W małżeństwie potrzeba nie tylko uczuć.

Wasz wiek, wcześniejsze związki a nawet to czy palicie, czy nie - oto czynniki które zdecydują czy przetrwacie w małżeństwie - pisze Reuters.

W badania nazwanych "What's Love Got to Do With It" ("Co to ma wspólnego z miłością") australijscy naukowcy przez 7 lat obserwowali 2,500 żyjących wspólnie par, porównując rozpadające się związki z tymi bardziej trwałymi.

Okazuje się, że mężczyźni starsi od partnerek o 9 lub więcej lat, tak samo jak ci, którzy wyszli za mąż przed 25. rokiem życia, rozwodzą się dwukrotnie częściej niż inni.

Równie często rozwodzą się też kobiety, które silniej pragną potomstwa niż ich partnerzy, zaś dzieci spłodzone przed zawarciem małżeństwa zwiększają prawdopodobieństwo rozwodu o 20 proc. - czytamy w wynikach badań.

Zaskakujące jest, że rozwód rodziców w niewielkim stopniu wpływa na ich dzieci.

Tylko o 6 proc. więcej dzieci rozwodników przechodzi rozpad własnego małżeństwa w porównaniu do osób których rodzice byli ze sobą szczęśliwi (10 proc. rozstań w tej grupie).

Osoby z bagażem co najmniej jednego nieudanego małżeństwa są o 90 proc. bardziej skłonni do kolejnego rozwodu niż niedoświadczeni partnerzy - pisze Reuters. | JP

 

 

"NEWSWEEK" nr 11, 19.03.2006 r. ZDROWIE

CHOROBLIWA MIŁOŚĆ

Złamane serce po kłótni z ukochaną osobą przestaje być tylko metaforą - wynika z prac naukowców kierowanych przez prof. Tima Smitha z University of Utah. Odkryli oni, że małżeńskie sprzeczki lub wrogie nastawienie partnerów mogą prowadzić do niebezpiecznego twardnienia i zatykania arterii, co w wielu przypadkach kończy się zawałem serca. Uczeni badali stan tętnic 150 par. Następnie poddawali pod dyskusję jakiś temat i sprawdzali, jak partnerzy się dogadują. U części badanych dochodziło do kłótni, inni szukali kompromisów. Wyniki pokazały, że arterie osób żyjących w niezdrowych związkach nie działają sprawnie i nie przekazują odpowiedniej ilości tlenu do serca.

 

 

 www.o2.pl | Poniedziałek [23.02.2009, 18:42] 2 źródła |

CO TRZY SEKUNDY KTOŚ PRÓBUJE SIĘ ZABIĆ

A co 40 sekund komuś się udaje.

Samobójstwa pochłaniają na świecie więcej ofiar niż wojny i morderstwa - twierdzi profesor Brunon Hołyst.

Jak powiedział na konferencji poświęconej samobójstwom, liczba samobójstw będzie jednak coraz wyższa. W 2020 roku na życie może się targnąć od 1,5 do 1,8 miliona.

 

Według Światowej Organizacji Zdrowie rocznie na całym świecie samobójstwo popełnia około miliona osób. W Polsce co roku próbę samobójczą podejmuje 4-5 tysięcy ludzi. Średnio co dziesiątemu samobójcy się udaje...

 

Wedle statystyk Światowej Organizacji Zdrowia wśród samobójców jest pięciokrotnie więcej mężczyzn niż kobiet.

 

Niepokojąco rośnie liczba nastolatków, którzy targają się na swoje życie. Najczęściej próbują się zabić dzieci pomiędzy 15 a 19 rokiem życia. Jest ich nawet 280 rocznie, czyli o kilkadziesiąt więcej niż w 2000 roku.

 

Ale na życie targają się również dzieci młodsze. Około 50 samobójstw rocznie notuje się w grupie 10-14-latków.

Najczęstszym powodem są trudności w szkole, problemy w rodzinie i - nieco rzadziej - zawód miłosny. | G

 

 

 

 

"NEWSWEEK" nr 22, 04.06.2006 r.

NIECH CIĘ JUŻ GŁOWA NIE BOLI O TO, ŻE COŚ CIĘ BOLI. NAUKOWCY PROPONUJĄ TAKI TRENING MÓZGU, KTÓRY POZWOLI MYŚLĄ KONTROLOWAĆ NASZ ORGANIZM.

Lekarze od lat wiedzą, że pacjent, który chce wyzdrowieć, ma większe szanse na pokonanie choroby. Może to oznaczać, że nasz organizm jest wyposażony w mechanizmy samokontroli, które na życzenie mózgu zwalczają dolegliwości. Jak dotąd nie było jednak na to naukowych dowodów. Pierwszych dostarczył pod koniec ubiegłego roku dr Sean Mackey, dyrektor Neuroimaging and Pain Laboratory na uniwersytecie w Stanford. Jego pacjenci cierpiący na przewlekłe, nieraz oporne na leki bóle nauczyli się kontrolować je siłą woli. Dolegliwości stawały się u nich mniej dokuczliwe (średnio o 64 procent).

 

To kolejny przykład zaskakujących właściwości mózgu. Wyobrażając sobie, że robimy coś, czego nie umiemy robić, mamy szansę się tego nauczyć, jakbyśmy praktykowali. A wyobrażając sobie, że walczymy z chorobą, naprawdę z nią walczymy. Taka teoria i doniesienia dr. Mackeya burzą stereotyp klasycznej medycyny, że tylko tabletka albo skalpel mogą pomóc choremu.

 

Sean Mackey (jest nie tylko lekarzem, ale także inżynierem) przy współpracy koncernu Omneuron, producenta nowoczesnej aparatury medycznej, specjalnie na potrzeby swoich badań opracował nową technologię, tzw. neuroimaging therapy. Terapia neuroobrazowa, bo tak można nazwać ją po polsku, to mentalna gra, w której wykorzystuje się dane wprost z ośrodków mózgowych. Informacji tych dostarcza funkcjonalny rezonans magnetyczny.

 

Podczas gdy promienie rentgenowskie pokazują nam tylko czaszkę, pole magnetyczne emitowane przez aparaturę do rezonansu obrazuje funkcjonowanie mózgu. Urządzenie rejestruje jego aktywność, wychwytując zmiany w przepływie krwi. Obszary bardziej pobudzone zaczynają świecić w charakterystyczny sposób. Ten obraz to zapis naszych myśli, wizji, wyobrażeń. Każdy, kto podda się badaniu, może zobaczyć je na monitorze i powtórzyć za Kartezjuszem: myślę, więc jestem. Podczas terapii neuroobrazowej naukowcy ze Stanford skupili się jednak tylko na jednym obszarze mózgu: przedniej części kory obręczy (w skrócie rACC). To centrala przetwarzania bodźców sensorycznych w uczucie bólu. I właśnie aktywność tego ośrodka pacjenci dr. Mackeya (wszyscy cierpieli na przewlekłe bóle) uczyli się kontrolować.

 

Nauka nie trwała długo. Zorganizowano tylko trzy sesje po 13 minut. Zmiany aktywności kory obręczy rejestrowane przez rezonans były przetwarzane na prosty i czytelny obraz. Dotkliwy ból w naturalny sposób kojarzy się z ogniem. I właśnie w formie płonącego ogniska przedstawiono uczestnikom doświadczenia zmiany zachodzące w ich mózgu. Ściślej - płomień był dokładnym wskaźnikiem aktywności kory obręczy (kiedy była ona niska, ogień ledwo się tlił, gdy wzrastała, zaczynał się pożar). Badani raz gasili ogień myślami, ból wtedy ustawał, raz go podsycali i ból się nasilał.

 

Jakie to były myśli? Przed badaniem wszyscy przeszli krótki kurs przygotowawczy. Instrukcja brzmiała: rozpamiętywanie, jak samotny jesteś w swoim cierpieniu, wyolbrzymianie dolegliwości, wmawianie sobie, że nie ma ratunku, nakręca ból. Takie myśli działają jak kawał drewna dorzucony do ognia. Z kolei przekonywanie siebie, że ból jest tylko chwilową dolegliwością, odwracanie uwagi od bolącego miejsca albo po prostu gaszenie ognia w myślach kubłem wody tłumi płomień na ekranie i powoduje zmniejszenie bólu. Ale działają też inne wyobrażenia.

 

Terapii neuroobrazowej poddała się cierpiąca na dokuczliwy, artretyczny ból Melanie Thernstrom, pisarka przygotowująca książkę o bólu. Na badanie poszła po przeczytaniu powieści o mnichach, pielgrzymach i świętych męczennikach, którzy dzięki silnej wierze i modlitwie znosili ciężki ból. Kiedy zainspirowana książką Melanie zaczęła w myślach recytować psalmy, ogień na monitorze przygasał. Kiedy zaś w wyobraźni wcielała się w rolę heretyczki palonej na stosie, w jej głowie wybuchał pożar bólu.

 

Doktor Mackey specjalnie wybierał do swojego eksperymentu osoby zmagające się z przewlekłym bólem. Obecnie uznaje się go za chorobę ośrodkowego układu nerwowego, wymagającą długotrwałego leczenia, jak nadciśnienie czy cukrzyca. Zdarza się jednak, że leki nie dają sobie z nim rady. Przyczyną przewlekłych dolegliwości nie musi być uszkodzenie ciała czy choroba. Mózg generuje ból, chociaż rany dawno się zagoiły. Ma to swoje wytłumaczenie fizjologiczne. Normalnie ból odbierany jest przez receptory, znajdujące się na każdym centymetrze naszego ciała. Sygnały przenoszone są od miejsca, gdzie powstaje uraz, poprzez nerwy i rdzeń kręgowy do mózgu. Długotrwałe przewodzenie bólu na określonym odcinku drogi nerwowej powoduje utrwalenie impulsów bólowych. Lekarze mówią nawet o pamięci bólu. Ból jak wiersz powtarzany wielokrotnie zostaje w końcu zapamiętany.

 

W mózgu nie ma jednego ośrodka bólu. Podejrzewa się, że jest ich kilka. Przednia część kory obręczy, na której skupiono uwagę podczas eksperymentu w Stanford, to tylko jeden z nich. Ale to miejsce strategiczne. Bo właśnie tutaj może on zostać wyhamowany. Albo nawet, jak za sprawą czarodziejskiego zaklęcia, wręcz zablokowany.

 

Wystarczy przypomnieć przypadek Bethany Hamilton, młodej, zdolnej surferki mieszkającej na Hawajach. Dziewczyna zaatakowana podczas treningu przez rekina straciła rękę. - Widziałam moje ramię pod wodą, ale nie czułam bólu - opowiadała potem, przekonana, że tylko dzięki znieczuleniu stresem mogła walczyć o życie. Historia medycyny wojskowej zna wiele zdarzeń, kiedy to ciężko ranni żołnierze nie odczuwali bólu. Nawet podczas operacji, które z braku środków przeciwbólowych przeprowadzano bez znieczulenia.

 

To żaden cud. Ogromny stres uruchamia naturalny system hamowania bólu, a także produkcję endogennych substancji opioidowych, podobnych do morfiny. Ten mechanizm działa zresztą nie tylko w ekstremalnych sytuacjach. Gdyby niektóre bodźce nie zostały wyhamowane, mogłoby boleć nas noszenie koszuli czy opieranie się o poręcz krzesła.

 

To, że układ hamowania bólu jest czuły na sygnały płynące z psychiki, zaobserwowano już wcześniej. Powszechnie znany jest efekt placebo. Dolegliwości zmniejsza tabletka podawana pacjentowi jako skuteczny lek, choć w istocie bez substancji przeciwbólowych. Ale istnieje też przeciwny efekt nocebo - ból pojawia się, kiedy człowiekowi wydaje się, że został zraniony, chociaż jest cały i zdrowy.

 

Placebo wciąż jest przedmiotem wielu spekulacji. Jednak dzięki technikom obrazowania można zobaczyć, że ono naprawdę działa. Profesor Jon-Kar Zubieta z uniwersytetu w Michigan obserwował, co dzieje się w mózgu po wstrzyknięciu w mięsień szczęki słonej wody. Kiedy uczestnikom eksperymentu podano fałszywy lek (placebo), od razu poczuli się lepiej. I rezonans to pokazał. Część mózgu, w której zaczęły wydzielać się endogenne związki opioidowe, zaświeciła. Jeszcze bardziej zaskakujące jest jednak to, że morfina podawana dla zabicia bólu nie działała tak skutecznie jak powinna u pacjentów, którzy nie wiedzą, że ją dostają. Wniosek jest taki, że nawet działanie prawdziwych leków przeciwbólowych może być wspomagane lub osłabiane przez nasze myśli, emocje, wyobrażenia.

 

Myśl o bólu powoduje ból. Odwrócenie z kolei uwagi łagodzi go. Taki wniosek wypływał już z wcześniejszych doświadczeń prowadzonych przez dr Irene Tracey z uniwersytetu w Oksfordzie. W jej eksperymencie poddawani bodźcom termicznym ochotnicy mieli jednocześnie rozwiązywać zadanie wymagające dużego skupienia i koncentracji. Na obrazie rezonansowym widać było, jak część mózgu zaangażowana w rozwiązywanie zadania zaczyna świecić intensywniej, podczas gdy aktywność ośrodków odpowiedzialnych za percepcję bólu maleje.

 

- Każdy z nas rodzi się z systemem konrolowania bólu - mówi Christopher de Charmes, współpracownik dr. Mackeya z firmy Omneuron. Ale prawie nikt nie umie z niego korzystać. Opracowana na uniwersytecie w Stanford terapia neuroobrazowa to sposób, dzięki któremu człowiek może opanować tę umiejętność, i to nie w tak dramatycznych okolicznościach, jak na przykład spot-kanie z rekinem. A nawet bez oszustwa, jakim jest placebo. Na to przynajmniej liczą naukowcy. Sądzą, że nauka kontrolowania ośrodków odpowiedzialnych za ból będzie dawała podobne efekty jak ćwiczenie mięśni na siłowni. A może nawet lepsze, bo po zaprzestaniu ćwiczeń fizycznych tkanka mięśniowa szybko wiotczeje. Natomiast ćwiczenia mentalne powodują plastyczne zmiany w układzie nerwowym. Kto raz nauczy się panować nad bólem, nigdy tego nie zapomni, tak jak jazdy na rowerze.

 

To na razie jednak przypuszczenia, na które naukowcy muszą dopiero znaleźć dowody. Dlatego druga tura badań dr. Mackeya ma trwać aż pół roku. Uczeni sprawdzą, czy pacjenci, którzy nauczyli się kontrolować ból, będą korzystać z tej umiejętności przez cały czas badania, a także czy potrafią łagodzić dolegliwości, nie skupiając na tym zadaniu całej swojej uwagi.

 

Christopher de Charmes jest przekonany, że terapia neuroobrazowa będzie dawać trwałe efekty, bo mózg to narząd stworzony do uczenia się. Dlaczego miałby się więc nie nauczyć uciszania bólu? Mechanizm przyswajania informacji jest zawsze taki sam - powstają nowe połączenia nerwowe, inne stają się bezużyteczne i tracą aktywność. Innymi słowy, pobudzając aktywność konkretnych obszarów mózgu, można je zmienić (nazywa się to neuroplastycznością mózgu).

 

Wzmożona aktywność niektórych obszarów układu nerwowego jest przyczyną wielu chorób. Między innymi bólów neuropatycznych, które są oporne na morfinę.

 

- Leczy się je za pomocą środków przeciwpadaczkowych, miejscowo znieczulających i przeciwdepresyjnych, bo hamują one podwyższoną aktywność komórek nerwowych - wyjaśnia prof. Ryszard Przewłocki z Zakładu Neurofarmakologii Molekularnej PAN w Krakowie. - Terapia za pomocą rezonansu magnetycznego testowana w Stanford wywołuje podobne efekty. Dlatego ulgę po niej odczuwali nawet pacjenci, którym nie pomagały środki przeciwbólowe.

 

Aż wierzyć się nie chce. Czy to możliwe, by kontrola aktywności mózgu mogła zastąpić tabletkę? Czy może być skuteczniejsza niż pigułka, bo celuje prosto w miejsce, które generuje ból? Czy wreszcie rezultaty badań Mackeya wróżą schyłek farmakologii? - Z pewnością nie, ale otwierają nowe perspektywy i mogą pomóc w leczeniu bólu, a może i innych schorzeń - uważa profesor Przewłocki. Na razie jednak sami autorzy badań zadają sobie jeszcze wiele pytań. Najważniejsze z nich: w jaki sposób ośrodek mózgu odpowiedzialny za decyzje powoduje zmiany w ośrodku przetwarzania bólu, czyli rACC. Prościej: jak to się dzieje, że jeden obszar mózgu kieruje drugim. A w dodatku mózg nie daje się oszukać. Podczas badań w grupie kontrolnej pokazywano płomień, który obrazował nie aktywność rACC, lecz zupełnie innego ośrodka. Niektórym dostarczano dane z mózgu innej osoby. Żadnemu z "oszukanych" uczestników eksperymentu nie udawało się zwalczyć dolegliwości bólowych.

 

Ból przewlekły jest szczególnie dobrym tematem do badań nad samokontrolą, bo jej skuteczność widać dosyć szybko. Ale ta metoda może okazać się przydatna także przy leczeniu innych chorób ośrodkowego układu nerwowego: parkinsonizmu, padaczki czy niektórych chorób psychicznych, na przykład depresji i schizofrenii. Christopher de Charmes snuje jeszcze inne wizje: jeśli człowiek nauczy się regulować poziom serotoniny, czy będzie szczęśliwszy? Czy psychoterapia wspomagana terapią neuroobrazową będzie skuteczniejsza?

 

A może będzie ona ułatwiała zdobywanie dodatkowych umiejętności? Kiedy naukowcy przebadali londyńskich taksówkarzy, okazało się, że w porównaniu z osobami bez prawa jazdy mają oni znacznie powiększony hipokamp, ośrodek odpowiedzialny za orientację przestrzenną i koordynację ruchową. Trzeba spędzić trzy miesiące za kierownicą, aby w mózgu nastąpiły podobne zmiany. Może okazać się, że jest sposób, by szybciej przygotować się do jazdy po mieście - wyobrażając sobie pod kontrolą rezonansu mapę Londynu - niż trenując skręty i parkowanie na ulicach.

 

Dziś nikt nie wie, jakie możliwości może dawać nam samokontrola aktywności mózgu. - Badania wskazują, że można nauczyć się panowania nad bólem tak samo, jak uczymy się sterowania ruchami czy emocjami - mówi prof. Przewłocki. - Są przecież ludzie, którzy opanowali umiejętność przyspieszania bądź zwalniania akcji serca, podnoszenia albo obniżania temperatury ciała. Takie umiejętności mają np. jogini czy buddyjscy mnisi, którzy do kontroli mózgu i ciała dochodzą przez gimnastykę i medytację. To jednak, czego się oni uczą przez 20-30 lat, my opanujemy w ciągu kilku seansów terapii neuroobrazowej. To się nazywa oszczędność czasu!

Jolanta Chyłkiewicz

 

 

 

 

B. często pomaganie polega tak naprawdę na szkodzeniu.

POMAGANIE...

Np. bezdomnym b. często pomaga... się tak, by znaleźli się w jeszcze gorszej sytuacji, a przynajmniej nie lepszej, np. oferując pracę w podłych warunkach za jeszcze gorszą płacę (nierzadko nocleg, wyżywienie i kieszonkowe). Zapomogowywany, „ulegający pomocy”, musi, bez najmniejszych uwag do dobroczyńcy, np. wdychać wyziewy nikotynowe, słuchać jego ulubionej muzyki (radia), gwizdów, ciamkania, chrumkania, mlaskania, westchnień (tików, nawyków, zachcianek), odpowiadać na dowolnie wścibskie i bezczelne pytania, wysłuchiwać tyrad i jedynie słusznych poglądów, które, rzecz jasna, musi podzielać, jak również, co jest oczywiste, poglądy religijne (czyli, najczęściej, być katolikiem), być wdzięcznym za otrzymywaną pomoc (żywność, która może mu smakować, bądź bardzo smakować (jego stan zdrowia, gust musi być dokładnie odpowiadający menu))... A jak się nie podoba, to droga wolna (skoro jednak zostaje, to widocznie jest mu dobrze...). A efekty, to utrata zdrowia fizycznego, psychicznego (urazy, stresy), i z takim balastem zapomocowany musi żyć dalej, w tym z następnymi zapomocowującymi...

Zapomocowywany z zasady, co jest oczywiste..., jest głupi, albo b. głupi, gdyż jest w złej sytuacji (nie chce, idiota jeden, pracować za marne pieniądze, w szkodliwych fizycznie, psychicznie warunkach, albo kraść czy inaczej kombinować – jest nie zaradny...); jest w gorszej sytuacji od zapomocowującego (np. łopaciarza czy innego drwala...). Więc powinien z uznaniem podziwiać osiągnięcia swojego dobroczyńcy, z wdzięcznością rad (np. jak zostać kopaczem rowów, wyładowywaczem materiałów budowlanych, obsługiwaczem taczki, betoniarki itp.), by mieć pieniążki. Bo mądrzejszego trza słuchać...

PS

Trzeba się zdecydować: albo naprawdę pomagamy (a nie tylko przed sobą, innymi tylko sobie tak wmawiamy), albo sobie darować!

„Zapomocowującym” nie przychodzi do głowy, że ci ludzie mają kłopoty z jakiegoś powodu, np. są wrażliwcami, i narażanie ich na kolejne stresy tylko pogarsza ich sytuację – czyli potrzebują jeszcze bardziej komfortowych warunków pracy, życia niż inni, a niemal regułą jest postępowanie, traktowanie, dokładnie odwrotnie...!

 

 

RÓŻNE

CO TO JEST INTUICJA – to zlecone świadomie, bądź nieświadomie procesy analityczne nieświadomej części umysłu, w tym ocena na podstawie różnych czynników, w tym doświadczenia, szacowanie prawdopodobieństwa, korzyści, potrzeb; ujawnione nieświadome procesy analityczne – otrzymanie odpowiedzi.

 

Jedną z przyczyn autodestrukcji, popadania w szkodliwe nałogi, depresji, agresji może być nie odkrycie, nie rozwinięcie, niewykorzystywanie swoich możliwości – marnotrawienie swojego potencjału. Umysł czuje się wówczas jak zwierzę na łańcuchu czy w klatce, trudno wówczas o zachowanie równowagi, zdrowia psychicznego i fizycznego.

 

Określenie „skurwysyn”, „debil”, „psychopata”, „kanalia” jest b. nieprzyjemne i takim ma pozostać (inaczej jak, w wielu przypadkach, dyscyplinować, uświadamiać ludzi, jak się przed nimi bronić?!)! Więc gdyby było inaczej, to sytuacja byłaby straszna! Więc nie nadużywajmy tego określenia, ale i nie odpuszczajmy, gdy ktoś na nie zasłużył!

PS

Jeśli ktoś nie chce, by go określano takim mianem, to wystarczy tylko na nie nie zasługiwać (a jeszcze lepiej postarać się o chlubne miano).

 

Skąd się wzięła nasza, tak wyrafinowana inteligencja?

Pewnie wpłynęło na to kilka czynników: dużo wolnego czasu (podczas pory deszczowej, zimy; w wyniku zaradności), naziemny tryb życia, a więc wolne ręce, konieczność wymogła, z braku naturalnych, posiadanie, wytworzenie obronnych narzędzi.

 

Jeśli chodzi o nasze zachowania, to determinuje je aktorstwo, wczuwanie się w swoją rolę – ta sama osoba, zależnie od aktualnie zajmowanej pozycji, pełnionej funkcji, sytuacji, zachowuje się, programuje umysł, odpowiednio do niej.

 

 

 

 

„NEWSWEEK” nr 17, 30.04.2006 r. strona 66

FATALNE ZAUROCZENIA

Strzeż się natrętnych znajomych i szalonych wielbicieli. Tylko krok dzieli obsesyjne uczucie od przestępstwa.

Czy otrzymywanie kwiatów od tajemniczego wielbiciela może stać się koszmarem? Może. Początkowo wydaje się, że to miły gest. Ale jeśli kolejnym bukietom towarzyszą coraz bardziej natarczywe prośby o spotkanie i miłosne wyznania, rytuał staje się denerwujący. Adresatka takich przesyłek na pewno nie będzie czuła się hołubiona, ale osaczona i prześladowana. Tylko co powie policji? Że dostaje kwiaty?

To podręcznikowy przypadek stalkingu (z angielskiego - tropienie zwierzyny), czyli uporczywego nękania ofiary, a to głuchymi telefonami, a to SMS-ami, a to dokuczliwymi przesyłkami. Na Zachodzie ten temat robi karierę, mimo że samo zjawisko nie jest nowe. Znamy je chociażby z filmów, takich jak "Fatalne zauroczenie". Plotkarska prasa od lat donosi o gwiazdach prześladowanych przez maniaków. John Hinckley, który zakochał się w Jodie Foster, zasypywał aktorkę wierszami i listami. W 1981 r. w Waszyngtonie strzelał do Ronalda Reagana. Uważał, że zdobędzie rozgłos i ściągnie na siebie uwagę Jodie. Zamiast w jej ramiona trafił za kratki.

Według badań Centrum Ofiar Zbrodni z początku bieżącej dekady średnio co 12. Amerykanka i co 45. Amerykanin doświadczają w życiu jakiegoś rodzaju prześladowania. Z badań przeprowadzonych w 2005 r. wynika, że w Wielkiej Brytanii co roku prawie 2 miliony osób spotyka się z różnymi formami stalkingu (ok. 86 proc. z nich to kobiety). W 2004 r. liczba zgłaszanych przypadków w całej Wielkiej Brytanii wzrosła aż o 26 proc. To głównie skutek kampanii na rzecz pomocy ofiarom stalkingu. Dziś na Zachodzie działają odpowiednie stowarzyszenia, funkcjonują telefony zaufania.

Ale część ekspertów uważa, że przyczyny tkwią głębiej. Profesor Paul Mullen, znany psychiatra australijski, twierdzi, że zjawisko narasta, a jego podłożem są zmiany społeczne. Chodzi przede wszystkim o coraz szybszy rozpad związków.

W sukurs stalkerom przychodzi nowoczesna technologia. Dzięki Internetowi łatwo niepokoić osoby na drugim końcu świata - umieszczać zdjęcia na stronach pornograficznych, przeglądać pocztę czy wysyłać wirusy. Na polskich aukcjach internetowych Allegro oferuje się kilkadziesiąt urządzeń do podsłuchu i małych kamer. Po co komu takie gadżety, można się tylko domyślać.

Dane o rozmiarach stalkingu wywołały na Zachodzie podobny szok, jak doniesienia o skali molestowania seksualnego, mobbingu czy pedofilii. Odkąd na Zachodzie do walki ze stalkerami wprzęgnięto machinę urzędniczą, żaden komisariat już nie odprawi ofiary z kwitkiem.

- W 1992 roku nikt nie mógł mi jeszcze pomóc - wspomina Brytyjka Tracy Morgan. Wtedy zaczął się jej dziesięcioletni koszmar. Przez te wszystkie lata nachodził ją były kolega z pracy. Nieśmiały, samotny człowiek, z którym kilka razy z litości zjadła lunch, czego później gorzko żałowała. Zakochany maniak śledził ją, nachodził męża, wydobył z urzędu ich akty urodzin oraz ślubu, a ich kopie wysyłał pocztą w odpowiednie rocznice. Po dwóch latach Tracy opuścił mąż. Nie wytrzymał presji.

- W 1996 roku poszłam na posterunek, ale mimo najszczerszych chęci policjanci nie mogli mi pomóc - mówi Tracy. - Policja zaczęłaby działać, gdyby mnie okaleczył lub zabił.

Ale stalkerzy dręczą najczęściej swoje ofiary "niewinnymi" telefonami czy ciągłą obserwacją. Potrafią wykopać tunel pod domem, wysłać paczkę z psimi zębami albo umoczonymi we krwi ptasimi piórami, zamawiają na adres ofiary pizzę lub worki z cementem. I za pomocą drobnych złośliwości oplatają ją niczym pajęczyną.

Na prośbę bezradnej policji Tracy opowiedziała o swoim koszmarze dziennikarzom i rozpoczęła kampanię na rzecz zmiany przepisów prawnych. Założyła też fundację NSS, pomagającą ofiarom stalkingu. Uznawane na świecie za modelowe rozwiązania przyjęto m.in. dzięki jej staraniom w 1997 r. Dziś w Wielkiej Brytanii za stalking grozi grzywna do 10 tys. funtów, zakaz zbliżania się do ofiary, a nawet więzienie.

Podobne do brytyjskich uregulowania obowiązują już w Holandii, USA, Kanadzie i Australii. O stalkingu właśnie dyskutują Niemcy - wprowadzenie tego przestępstwa do kodeksu karnego zapisano w umowie koalicyjnej między CDU a SPD. - W Polsce prawie nikt na ten temat nie mówi. Nie ma też danych o skali zjawiska, bo taka kategoria przestępstwa jak stalking nie istnieje w prawie karnym - mówi Patryk Kuzior, doktorant w Katedrze Prawa Karnego i Kryminologii Uniwersytetu Śląskiego.

- Przez lata myślałam, że stalkerzy dręczą tylko sławy. Dopóki nie okazało się, że jeden z nich uwziął się na moją siostrę - opowiada Holenderka Elisabeth van Campenhout. W 2002 r. sprawa jej 24-letniej siostry Marquerite wstrząsnęła Wielką Brytanią, gdzie dziewczyna mieszkała i pracowała. Tam też przez cztery lata spotykała się z Vaso Aliu, emigrantem z Albanii.

Aliu wpadł w szał, gdy Marquerite z nim zerwała. Śledził każdy jej krok, dzwonił, błagał o powrót. Raz był szarmancki i obdarowywał ją kwiatami, innym razem pieklił się i groził, że kupi broń. Dziewczyna czuła się jak zwierzyna łowna. By uniknąć awantur, przeprowadziła się i wracała z pracy różnymi drogami. Zgłosiła się nawet na policję, ale władze nie zdążyły zadziałać. Kilka dni po wizycie na komisariacie na peronie metra stacji Euston w Londynie Aliu podszedł do Mar-querite i ugodził ją nożem w serce.

Podczas procesu dowodził, że jest niepoczytalny, bo pochodzi z Kosowa, gdzie był bity i torturowany. Sąd jednak stwierdził, że Aliu jest zdrowy, i skazał go na dożywocie. Wbrew obiegowym sądom aż połowa prześladowców jest w pełni władz umysłowych. Najczęściej to właśnie byli partnerzy ofiar, którzy nie mogą pogodzić się z tym, że związek się skończył. Druga połowa prześladowców to rzeczywiście chorzy psychicznie, np. cierpiący na schizofrenię albo erotomanię. Ci ostatni żyją w iluzji, że nękane osoby ich kochają, nawet jeśli nie widziały ich na oczy. Z badań wynika, że to najczęściej ludzie samotni, niedojrzali, dla których zmyślona miłość jest lepsza niż żadna. Ich ofiarą może paść gwiazda Hollywood, ale i sprzedawczyni z sąsiedztwa.

Bez względu na to, czy stalker jest zdrowy, czy chory psychicznie, nie ma jednej recepty, by się przed nim uchronić. Już sam katalog porad może przerażać: zainstaluj programy ochronne w komputerze, nie rozmawiaj z nieznajomymi, nie dawaj numeru telefonu, zasłaniaj na noc zasłony.

- By mieć pewność, że nie padnie się ofiarą stalkera, trzeba by całkowicie odseparować się od społeczeństwa. A to szaleństwo - mówi Tracy Morgan z NSS. - Radzę nie ignorować niepokojących sygnałów i ufać intuicji.

Joanna Kowalska-Iszkowska, współpraca Filip Gańczak, Berlin

 

 

"WPROST" Numer: 19/2008 (1324)

ŚWIR STRÓŻ

Polscy artyści są bezbronni wobec agresji prześladujących ich fanów Dwanaście lat temu Agnieszka Kotlarska, Miss Polski z 1991 r., została brutalnie zadźgana przed swoim blokiem na oczach męża i 2,5-letniej córki. Przez typowego świra, który ją wcześniej prześladował. 30 marca 1981 r. zamachowiec postrzelił prezydenta Ronalda Reagana. Kula utkwiła w płucu 3 cm od serca. Nie był to jednak zamach polityczny. 25-letni John Hinckley chciał tylko zwrócić na siebie uwagę aktorki Jodie Foster, w której się toksycznie kochał. Reagan cudem przeżył. John Lennon – nie. Zastrzelony rok wcześniej przez fana. 30 kwietnia 1993 r. podczas turnieju w Hamburgu Monica Seles – wówczas numer jeden żeńskiego tenisa – została zaatakowana nożem przez 38-letniego niemieckiego fana zakochanego w Steffi Graf.

Tylko w ostatnich miesiącach donoszono o Rosjaninie, który (zupełnie jak filmowy Borat do Pameli Anderson) pojechał do USA, by „być razem" z aktorką Hilary Duff. A jeśli nie, to zabić ją i jej bliskich. Sandra Bullock uzyskała „zakaz zbliżania się” do niej Marcii Valentine, która próbowała zabić jej męża. Przykłady można mnożyć. W wypadku takich przestępstw jak dręczenie, czyli uporczywe telefony, śledzenie, fotografowanie czy nachodzenie, amerykańska policja i sądy są szybkie i bezwzględne. Wydają zakaz zbliżania się na minimalną odległość, którego złamanie skutkuje natychmiastowym aresztowaniem. W Polsce tak nie jest.

 

Kultura szaleńców

Z naszych rozmów wynika, że również u nas każda prawdziwa gwiazda ma swojego świra, a niektóre nawet kilku. Chcą o tym rozmawiać, ale tylko nieliczne z nich pod nazwiskiem. Ze strachu, bo są wobec nich zupełnie bezbronne. Nigdy nie wiadomo, co świr może wywinąć. W garderobach popularnych seriali, musicali i programów telewizyjnych historie o świrach to od lat temat dyżurny. I nie o takich, którzy regularnie przysyłają kwiaty czy głupawe SMS-y, ale o takich, u których widać wyraźne objawy szaleństwa. – Jakieś 10 lat temu zaczęłam dostawać niezwykle długie i starannie napisane listy – wspomina Małgorzata Kosik, aktorka, tancerka i wokalistka (m.in. „Metro", „Chicago”, „Na dobre i na złe”, program „Happy Hour”). – Na początku listu były wyrazy nadzwyczajnej miłości i oddania. A potem stek najgorszych obelg. Innym razem opisywał szczegółowo, jak siedzi przy ognisku i piecze na nim moje udo.

Natychmiastowe przeskoki od skrajnej miłości do nienawiści są bardzo charakterystyczne dla wszystkich prawdziwych świrów. Po szesnastu wywiadach z polskimi gwiazdami stworzyliśmy „zbiorowy model świra" i zrekonstruowaliśmy sposób jego postępowania. Współczesna kultura bardzo sprzyja szaleńcom – uważa prof. Wiesław Godzic, medioznawca. Skutecznie miesza w głowach – nie wiadomo już, co jest prawdą, a co fikcją. O aktorach pisze się w gazetach i na plotkarskich portalach, używając ich ekranowych imion: Kożuchowska to Hania z „M jak miłość”, a Foremniak to doktor Zosia z „Na dobre i na złe”. Nikt już nie pamięta, że w pierwszych odcinkach serialu Kożuchowska grała osobę tak złą, iż spotykała się na ulicy z otwartą agresją. Poprosiła wtedy scenarzystkę o zmianę wizerunku postaci. Teraz uchodzi w tabloidach i u fanów serialu za wzór ciepła i dobroci, choć jest przecież tą samą aktorką.

 

Strategia świra

Świr, nawet jeśli wydaje się niegroźny, potrafi być męczący. – Przez kilka lat nękała mnie pewna „wielbicielka" – wspomina Michał Żebrowski. – Jeździła za mną po całej Polsce, była na wszystkich występach, wystawała pod hotelami. Nie odpuszczała mi nawet podczas urlopów. Nie groziła mi – po prostu wyrażała uwielbienie i chęć spędzenia ze mną całego życia. Dwa lata temu policji udało się ją złapać i od tamtej pory nie interesowałem się tą sprawą.

Mają aktualne numery telefonów, adresy, maile? Stąd, że mają niespożyte zasoby czasu i energii, by świrować i zdobyć potrzebne dane. Można je kupić na aukcjach internetowych, wyłudzić od agenta, wytwórni, rodziny, znajomych, podając się np. za dziennikarza, organizatora imprez, sponsora. Żeby zdobyć adres zamieszkania, wystarczy poczekać pod teatrem lub poszukać w książce telefonicznej adresu rodziny.                                                                                                            7 Kiedy świr zdobędzie już potrzebne dane, zaczyna się najpierw drobne, niewinne świrowanie: śledzenie, podglądanie, fotografowanie. Potem kradzież „pamiątek": wycieraczki spod drzwi, bielizny z suszarni lub balkonu, doniczki z klatki, listów ze skrzynki, niezauważalne włamanie do piwnicy. I koronny numer – wykradanie śmieci. Świr zaczyna się też kontaktować z gwiazdą, bo ostatecznie chodzi przecież o interakcję. Głuche telefony, listy i maile, w których podszywa się pod kogoś: studenta proszącego o wypowiedź do pracy zaliczeniowej, początkującego dziennikarza, autora scenariusza, fana proszącego o zdjęcie z dedykacją. Każda grzeczna odpowiedź jest traktowana jak nagroda i zachęta.Kiedy gwiazda zauważa, że „fan” jest lekko nadaktywny, jego zainteresowania dziwaczne, a wiedza zastanawiająco wielka, kiedy zaczyna pisać żarliwe, miłosne epistoły, jest już za późno.

 

Nienawistna miłość

– Pomieszanie rzeczywistości z fikcją skutkuje np. tym, że psychopata tak się angażuje, iż oglądając swoją ulubioną aktorkę w scenie łóżkowej, czuje się zdradzony. Uważa, że jest łatwa, i chce ją ukarać. W gniewie chce ją zabić albo zgwałcić – mówi prof. Godzic. Podobnie się dzieje, kiedy media donoszą np. o udanym związku gwiazdy – narzeczeństwie, ślubie, ciąży. Wtedy na stronach i forach dyskusyjnych aż się gotuje od gniewu jeszcze przed chwilą śmiertelnie zakochanych psychopatów. – Ja też byłam nastolatką i miałam swoje ulubione zespoły, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy coś takiego! – wspomina Doda. – Uważam, że prawdziwy fan powinien być solidarny z artystą. „Fani", wzorem niektórych mediów, sądzą, że gwiazda jest od tego, by jej dokopać. Atakują i krytykują, piszą donosy do serwisów plotkarskich. Tylko że to już wtedy nie jest „fan”, ale najzagorzalszy wróg. Kiedy świr się zorientuje, że jest traktowany jak świr, kiedy mu się np. naubliża, nastraszy mężem, policją lub „wariatkowem”, wpada w panikę i atakuje. Dlatego, że cała konstrukcja, nad którą z najwyższym oddaniem pracuje od lat, właśnie legła w gruzach, a gwiazda, którą kocha ponad wszystko swoją ześwirowaną miłością, nienawidzi go i nim pogardza. On podaje serce na dłoni i zostaje odrzucony, wyśmiany. To wywołuje katastrofalne załamanie samooceny i całego systemu wartości. Żeby ratować resztki integralności psychicznej, pozostaje tylko zemsta. To jest mechanizm tego zdumiewającego przeskoku od skrajnej miłości do skrajnej nienawiści, gdy fani grożą śmiercią swoim idolom: gwiazda to potwór – należy ją ukarać, dręczyć, skłonić do uległości.

 

Można gwiazdę zasypywać obraźliwymi mailami i SMS-ami, ale są dotkliwsze sposoby – jak dręczenie. – Po sesji do „Playboya" dostałam pozornie niewinny SMS: „Bardzo ładnie Pani wygląda w tym niebieskim szlafroczku”. Owszem, wyglądałam – wczoraj wieczorem w domu – wspomina jedna z gwiazd. – To znaczy, że świr mnie podglądał. Zaczęło się zasłanianie okien,  szukanie podsłuchów. Ale okazuje się że on wie wszystko. Inna gwiazda dostała od razu taki SMS: „Wiem, gdzie mieszkasz i gdzie twój synek chodzi do przedszkola”. W takiej sytuacji gwiazdy przeważnie „pękają”. Postanawiają pójść na pewne ustępstwa: wysłać na żądanie zdjęcie stopy albo jakiejś części garderoby, odebrać rozmowę telefoniczną, w której świr opowiada historię swojego życia, przeważnie szarą, smutną i pozbawioną znaczenia. I wtedy mówi: „Aż wreszcie zobaczyłem Panią w telewizji i wtedy zrozumiałem. Moje życie nagle nabrało sensu”.

 

Z wyższej konieczności

Jeżeli chodzi tylko o obsesję erotyczną, to pół biedy. Dochodzi wtedy tylko do eskalacji żądań. Ale może się też okazać, że świr nie działa dla własnej przyjemności, ale „z konieczności wyższej". Tu pojawiają się moce nadprzyrodzone: Matka Boska, anioł, diabeł, wola Pana Boga, zły lub dobry duch, wieszczy sen, opatrzność, układ gwiazd, tarot, wróżba, czip w głowie itd. I wtedy już „nie ma przebacz”, bo chodzi o przyszłość Polski lub świata, stworzenie nowej rasy, rozpoczęcie epoki „nowej szczęśliwości”, poinformowanie papieża o dacie końca świata. Teraz gwiazda wie, że ma do czynienia z prawdziwym świrem, i stara się z nim żyć.

Świry, niestety, są bardzo ostrożne, więc konwencjonalne środki namierzenia nie wchodzą w rachubę. Zwłaszcza że policja nie pali się do pomocy. Jeżeli świr wpadnie, to z własnej woli. „Siła wyższa" każe mu np. podjąć natychmiastowy kontakt. Wtedy dzwoni, by się umówić na spotkanie, albo po prostu staje pod domem i mówi: „Dzień dobry, to ja”. To się zdarzyło trzem naszym rozmówczyniom. Wydawałoby się, że wystarczy pójść na policję i po sprawie. Policja nie może jednak interweniować, dopóki nie ma bezpośredniego zagrożenia życia. Sugeruje, że ma „prawdziwe” zmartwienia na głowie. Interweniuje dopiero, kiedy coś się wydarzy – jak w 1996 r. we Wrocławiu.

Ale nie wszystkie gwiazdy się świrami przejmują. Maja Sablewska, menedżerka Dody, wspomina, że od półtora roku artystka ma fana, który dobija się z prośbą o jej buty. „Takie na obcasie i oczywiście używane". Doda o tym wie. – Nie drażni mnie to. Sama kiedyś byłam fanką i myślę, że wszelkie sposoby uwielbienia są dozwolone. Jestem zresztą trochę fetyszystką, więc go rozumiem. Zamierzam mu nawet wysłać te buty, muszę się tylko dowiedzieć, jakie konkretnie by chciał – opowiada Doda. – Używane i na obcasie – powtarzamy za menedżerką. – To dobrze się składa, bo innych nie mam – mówi Dorota Rabczewska. Agnieszka Niedek, Robert Leszczyński

 

 

 www.o2.pl | Środa [08.07.2009, 18:41] 1 źródło

CHORY Z ZAZDROŚCI? TO JUŻ NIE TYLKO PRZYSŁOWIE

Naukowcy potwierdzili, że zawiść wpędza w chorobę.

Do tej pory wiadomo było, że stan naszego konta wpływa na zdrowie - im mniej pieniędzy tym więcej stresów. Teraz okazuje się, że także zamożność naszych krewnych, przyjaciół czy sąsiadów może okazać się źródłem choroby. Wszystko przez zazdrość.

 

Naukowcy dowiedli, że osoby, które czują zawiść z powodu sukcesów finansowych innych są bardziej narażone na choroby serca, cukrzycę, wrzody czy nadciśnienie. Zazdrość wzbudza w nas stres i obniża odporność, zwiększając podatność na zachorowania - donosi „The Daily Mail".

 

Dziennik przytacza wyniki badań lekarzy z Uniwersytetu w Chicago. Naukowcy przebadali ponad 3 tysiące osób pod kątem problemów zdrowotnych, ale także relacji z sąsiadami czy przyjaciółmi. Okazało się, że zazdrośnicy chorują częściej - ryzyko choroby wzrasta u nich o 22 procent. | AJ

 

 

"FAKTY I MITY" nr 39, 04.10.2007 r. PISOFRENIA PARANOIDALNA

Na zaburzenia psychiczne cierpi w naszym kraju ok. 2,4 mln osób (1,5 mln dorosłych oraz 900 tys. dzieci i młodzieży, czyli w sumie dwukrotnie więcej niż w 1990 r.). Ze specjalistycznej opieki psychiatrycznej korzysta co 27 Polak (3,7 proc. populacji) (...).

Dominika Nagel

 

 

 

 

"WPROST" Numer: 23/2009 (1378)

ILE JEST WARTA INTUICJA

– Mam niesamowitą zdolność, coś w rodzaju szóstego zmysłu – twierdzi lord Paul Drayson, minister nauki w rządzie Gordona Browna. Biznesmen i multimilioner oświadczył w wypowiedzi dla „Sunday Times”, że wielokrotnie instynktownie przewidział przyszłe wydarzenia. O „olśnieniu” mówią artyści, biznesmeni, politycy, dowódcy wojskowi i sportowcy.

Ale intuicja często nas również zawodzi. Tragicznie przekonała się o tym księżna Diana. W jednym z ostatnich wywiadów powiedziała: „Nikt nie może dyktować, jak mam postępować. Opieram się na instynkcie i instynkt jest moim najlepszym doradcą". Jak to jest zatem z tym szóstym zmysłem? Czy faktycznie jest to niesamowity dar od Boga, o którym wspominał Wolfgang Amadeusz Mozart?

 

Wielu szefów firm twierdzi, że podejmuje odpowiedzialne decyzje, których nie potrafi w pełni uzasadnić. Robert Lutz, do niedawna wiceprezes General Motors, w wielu sprawach opierał się na analizach, raportach i statystykach, ale nowe trendy najlepiej podpowiadał mu „głos wewnętrzny". To intuicja podpowiedziała mu, by w latach 90. XX w., gdy był prezesem Chryslera, wprowadzić na rynek kultowy model Dodge Kiper. – To było podświadome, irracjonalne odczucie. Po prostu czułem, że się to uda – powiedział Robert Lutz. Tak podobno postępuje też Bill Gates, który zawsze ufa intuicji przy podejmowaniu najważniejszych decyzji. Steve Jobs twierdzi, że wprowadził na rynek iPody wbrew opinii ekspertów, którzy uważali, że całe przedsięwzięciejest wyjątkowo ryzykowne. Prezes Apple’a posłuchał intuicji.

Vic Braden, jeden z najlepszych trenerów tenisowych, już po pierwszej nieudanej piłce serwisowej zawodnika intuicyjnie wie, czy druga próba też będzie autowa. Podobnym błyskiem intuicji może się pochwalić Brian Grazer, producent wielu hollywoodzkich hitów kinowych. Podobno w 1983 r., gdy po raz pierwszy spotkał na castingu Toma Hanksa, od razu wiedział, że będzie on wielkim aktorem. Obsadził go wtedy w roli astronauty w filmie „Apollo 13". „Oto potęga naszej nieświadomości adaptacyjnej" – napisał Malcolm Gladwell w książce „Błysk. Potęga przeczucia". Jego zdaniem za bardzo ufamy świadomym wyborom. Równie trafne, ale znacznie szybsze mogą być nieuświadomione oceny i decyzje. Nazywa to „poznaniem natychmiastowym”.

Studenci badani przez psycholog Nalini Ambady już po dziesięciosekundowych nagraniach prezentujących nauczycieli akademickich mieli o nich trafne opinie. Taką samą jak ci, których pytano o to dopiero po upływie całego semestru. W kolejnych próbach wystarczyły im nawet dwie sekundy, żeby wyrobić sobie pogląd o poszczególnych wykładowcach. Podobnie jest z oceną udanego związku. Po zaledwie trzyminutowej rozmowie małżonków można już trafnie ocenić, czy za 15 lat para nadal będzie mężem i żoną. John Gottman, autor książki „The Mathematics of Marriage" (Matematyka małżeństwa), twierdzi, ze wystarczy zaobserwować, jak partnerzy odnoszą się do siebie. Najgorszym prognostykiem jest pogardliwe nastawienie do partnera. Można być niemal pewnym rozstania lub rozwodu. I trudno się zresztą dziwić.

 

Intuicja to zdolność bezpośredniej oceny bez potrzeby rozumowania, a nawet bez przeprowadzania obserwacji. Jest równie ważnym składnikiem myślenia jak analiza logiczna, szczególnie wtedy, gdy trzeba podjąć szybką decyzję albo gdy mamy zbyt dużo danych, by ją rozważyć racjonalnie. Ewolucja uznała, że wówczas „głos wewnętrzny" jest lepszym rozwiązaniem niż przypadkowa decyzja.

 

Zwierzęta posługują się instynktem, który podpowiada im, jak się zachować w sytuacji, której wcześniej nie znały. Australijski ptak nogal od razu wie, jak zbudować kopiec kompostowy do przechowywania jaj. Wydrąża w nim kanaliki i tak steruje dopływem zimnego i ciepłego powietrza, by utrzymać stałą temperaturę. Węgorze po 6-10 latach pobytu w rzekach, jeziorach, stawach i gliniankach na przełomie sierpnia i września rozpoczynają trudną wędrówkę do Morza Sargassowego, choć nigdy jeszcze tam nie były.

Pewną wrodzoną wiedzę wykazują również ludzie. Niemowlęta mają intuicyjne wyobrażenia o podstawowych prawach fizyki, choćby takich jak prawo ciążenia. Potrafią też liczyć przedmioty, nie mając pojęcia o matematyce. Ale u człowieka instynkt jest przede wszystkim procesem poznawania rzeczywistości na podstawie zgromadzonych doświadczeń i kojarzenia szczegółów, z czego możemy nie zdawać sobie sprawy. Nie muszą to być tylko indywidualne doświadczenia. Psycholog Carl Gustav Jung uważał, że podobnie jak u zwierząt na postępowanie i predyspozycje człowieka wpływa również dziedzictwo jego przodków. Dopiero na tej „nieświadomości zbiorowej" gromadzącej doświadczenia ludzkości, a także dziedzictwo praczłowiecze, a nawet zwierzęce, kształtuje się osobowość indywidualna.

Codziennie podświadomie przyswajamy ogromną ilość danych i na podstawie cząstkowej znajomości faktów posługujemy się ukrytym mechanizmem rozumienia rządzących światem praw. Te nieuświadomione procesy przyswajania wiedzy przebiegają samorzutnie, szczególnie gdy umysł sam wyłapuje związki logiczne między postrzeganymi zjawiskami. To dzięki nim w ułamku sekundy potrafimy dokonać wstępnej oceny osoby spotkanej po raz pierwszy, a użytkownicy Internetu w ciągu 50 milisekund wyrabiają sobie zdanie o nowo oglądanej stronie WWW.Podobnie można się nauczyć oceniać książki – wystarczy przerzucić kilka stron.

Ludzie z tzw. ślepowidzeniem powstałym na skutek uszkodzenia drogi wzrokowej w mózgu potrafią chwycić przedmiot, choć go nie widzą. Bodźce wzrokowe nie docierają do ich świadomości, ale niektóre ewolucyjnie starsze rejony mózgu wciąż „widzą", mogą nawet odpowiednio pokierować zachowaniem, na przykład pomóc chwycić szklankę. Prof. Tony Ro, psycholog z Rice University w Houston, sprawdził to na przykładzie ludzi zdrowych, u których chwilowo wywołano ślepowidzenie (działając stymulacją magnetyczną na korę wzrokową). Uczony postawił przed nimi ekran komputera, na którym najpierw prezentowano pionowe i poziome linie, następnie zielone lub czerwone piłki. Gdy ich pytano, co widzą, zgodnie odpowiadali, że nic. Gdy jednak mieli odgadnąć, jak przebiegają linie,potrafili to zrobić aż w 75 proc. wypadków. Kolor piłki „odczytywali" z 81-procentową dokładnością.

 

Impulsy nerwowe wysyłane przez zmysły docierają zarówno przez wzgórze do kory mózgowej (gdzie powstają obrazy postrzeganych przedmiotów), jak też bezpośrednio do układu limbicznego, w którym ciało migdałowate odgrywa rolę przechowalni wspomnień emocjonalnych. Układ limbiczny – niezależnie od świadomości – gromadzi doświadczenia, przeżycia, nadzieje i lęki, które kształtują człowieka przez całe życie. W XVII w. zwracał na to uwagę już Baruch Spinoza, dla którego popędy, motywacje, uczucia i odczucia, a nie tylko rozum – jak twierdził Kartezjusz – były istotą człowieczeństwa. To układ limbiczny często sugeruje nam, jak mamy się zachować i jaką podjąć decyzję. „Twój mózg może wiedzieć, czy coś jest dobre lub złe, zanim dokładnie się dowiesz, czym jest to coś" – twierdzi prof. Joseph LeDoux w książce „Mózg emocjonalny".

 

Emocje są pewnym rodzajem myślenia, jak też podłożem naszego świadomego życia, przyczyną wielu zachowań i motywem podejmowania decyzji (dopiero gdy zostaną uświadomione, stają się tym, co nazywamy uczuciami). Emocjom znacznie łatwiej zapanować nad świadomością, niż można dotrzeć do nich świadomą częścią naszego umysłu. Taką konstrukcję psychiki i umysłu człowieka neurofizjolodzy tłumaczą ewolucją uzwojeń mózgu, z której zdawał sobie sprawę już Darwin. To właśnie ona sprawiła, że silniejsze są połączenia od układów emocjonalnych do poznawczych niż odwrotnie. Bo tylko takie procesy zapewniają jednostce i gatunkowi większe szanse przetrwania.

Być może do układu limbicznego należym pierwsze i ostatnie słowo w sterowaniu naszym postępowaniem. Decyduje ono nawet o tym, kogo obdarzamy zaufaniem, i to niezależnie od naszej woli. J.S. Winston z Institute of Neurology w Londynie wykazał, że gdy spotykamy kogoś lub oglądamy czyjeś zdjęcie, uaktywnia się ciało migdałowate. Samorzutnie w ciągu ułamków sekundy dokonujemy oceny twarzy drugiej osoby, a intuicja podpowiada nam, czy ten człowiek jest godzien zaufania i możemy się z nim zaprzyjaźnić, czy odwrotnie – powinniśmy się wobec niego raczej zdystansować.

Intuicja nie ma zatem nic wspólnego z metafizyką i ponadnaturalnymi zdolnościami, jak można by sądzić z lektury książki „Błysk" Malcolma Gladwella. Może być niezastąpiona w niektórych sytuacjach, np. gdy wybieramy model samochodu. Badania psychologów z uniwersytetu w Amsterdamie wykazały, że jeśli musimy porównać 12 parametrów, a nie tylko cztery wskaźniki, intuicyjnie możemy podjąć lepszą decyzję. Taki intuicyjny wybór może być tym lepszy, im bardziej jesteśmy pod presją silnego stresu i mamy mało czasu na jego dokonanie. Nie można tylko przeceniać intuicji. Szybsze wyciąganie wniosków bardziej przydaje się w sytuacjach charakterystycznych dla przeszłości niż teraźniejszości.

 

„Głos wewnętrzny" zawodzi szczególnie w biznesie, wszędzie tam, gdzie chodzi o pieniądze – ostrzega prof. Daniel Kahneman wyróżniony Nagrodą Nobla w dziedzinie ekonomii za prace nad irracjonalnością ludzkich zachowań. Steve Jobs przyznaje, że „aby pójść za głosem intuicji, trzeba mieć odwagę albo być wariatem", bo większość inwestorów,  często właśnie tych poddających się intuicji, ponosi klęskę. Przekonaliśmy się o tym, gdy doszło do załamania finansowego. Robert Lutz w kwietniu 2009 r. przestał być wiceprezesem upadającego General Motors. Warren Buffett zawiódł się na własnym nosie do inwestowania na giełdzie. Jego akcje jedynie w 2008 r. straciły aż 33 proc. wartości. A jeszcze kilka miesięcy temu twierdził, że kryzys nie potrwa zbyt długo. Dziś liczy straty i przestał snuć prognozy.

 

Podczas niedawnego krachu na giełdzie wiele osób poniosło dotkliwe straty, ponieważ intuicja podpowiadała im, żeby niesprzedawać akcji, których wartość spadła. To najbardziej złudny głos wewnętrzny. Wynika on z przywiązania do tego, co już mamy, jak też z wewnętrznej awersji do ponoszenia strat. Wolimy nadal trzymać bezwartościowe akcje, łudząc się, że kiedyś ich wartość wzrośnie na tyle, że powetuje straty. Na giełdzie należy postępować odwrotnie, ale to jest już sprzeczne z naszym instynktem.

Intuicja zwodzi nawet zawodowców, bo im więcej handlują inwestorzy, tym gorszą uzyskują stopę wzrostu. 70-letni Bernard Madoff wiele lat uchodził za geniusza, ale nie miał nosa do inwestowania. Okazał się oszustem. Jego działalność była prowadzoną na gigantyczną skalę piramidą finansową. Zawiedli też tzw. władcy wszechświata, jak nazywano menedżerów wielkich banków. Wielu z nich popełniło typowy błąd: źle ocenili ryzyko finansowe. Podobny błąd popełniają osoby, które zaciągają zbyt duże kredyty na działalność firmy albo kupno mieszkania.

Większość inwestorów zbyt dobrze ocenia przyszłość i przecenia sukces finansowy. Podobnie jest z intuicją – niemal zawsze jej ocena jest zbyt optymistyczna. Ta nadmierna pewność siebie jest tym większa, im sytuacja jest mniej przewidywalna. Czyli taka, jaką mamy teraz wraz z pogłębiającym się kryzysem. Potwierdzają to najnowsze badania Instytutu Gallupa przeprowadzone w 140 krajach: aż 89 proc. osób oczekuje, że w najbliższych pięciu latach będzie im się żyło co najmniej tak dobrze jak teraz. 95 proc. ankietowanych uważa, że w tym czasie będzie im się żyło tak dobrze jak dziś lub lepiej niż pięć lat temu.

 

Intuicja opiera się głównie na wydarzeniach z przeszłości i najlepiej nadaje się do oceny podobnych sytuacji. Ale nawet wtedy może nas zwodzić. Przykładem jest latanie samolotem, czego obawiamy

się bardziej niż jazdy samochodem, choć statystyki przekonują, że na drodze łatwiej

 

stracić życie niż powietrzu. Wynika to z tego, że bardziej obawiamy się tego, nad czym nie mamy kontroli – w tym wypadku jako pasażerowie samolotu. Podobnie bardziej przekonuje nas to, co widzimy, nawet jeśli zdajemy sobie sprawę z tego, że możemy ulegać złudzeniu. To intuicja podpowiadała ludziom, że Słońce krąży wokół Ziemi, choć logika sugerowałaby, że może być też odwrotnie. Jeszcze bardziej nieintuicyjne okazały się teoria względności Alberta Einsteina oraz mechanika kwantowa przeczące jakimkolwiek potocznym wyobrażeniom.

Zawodzą nas nawet intuicje społeczne, dotyczące życia codziennego, choć człowiek od zarania dziejów żyje w grupie. Mężczyźni częściej „intuicyjnie" oceniają jako atrakcyjne te kobiety, z którymi częściej mieli kontakt. Dlatego Polacy uważają, że „najwięcej witaminy mają polskie dziewczyny" – jak śpiewał Andrzej Rosiewicz. Znakomicie potrafimy czytać w myślach innych ludzi, bo tego nauczył nas instynkt przetrwania. Nie zdajemy sobie tylko sprawy z tego, że dobrze prześwietlamy jedynie naszych przyjaciół, znacznie gorzej sobie radzimy, gdy spotkamy obcą osobę. Wyjątkiem są lekarze i celnicy, którzy często stykają się z różnymi osobami.

Siła podświadomości jest tak duża, że w naszym umyśle może powstać iluzja, że coś odkryliśmy lub coś ważnego postanowiliśmy z pełną rozwagą. „Głos wewnętrzny" może nami manipulować, a nawet wpłynąć na to, byśmy działali wbrew własnym przekonaniom. Amerykański psycholog wykazał to na przykładzie siły oddziaływania negatywnego stereotypu. Gdy przed sprawdzającym wiedzę testem spytał część studentów afroamerykańskich o ich pochodzenie rasowe, wszyscy uzyskali na egzaminie wyraźnie gorsze wyniki. Podobnie gdy jesteśmy w złym nastroju, neutralny wyraz twarzy odczytujemy jako wrogi.

Na zachowanie wpływa dobrze przemyślana reklama, nawet jeśli temu zaprzeczamy. Nie kupujemy coca-coli, bo jest lepsza. To reklama wdrukowała nam do naszego umysłu, że „Coca- Cola to jest to". W badaniach, w których ludzie nie wiedzą, co piją, jako lepsze częściej oceniają napoje innych marek. Podobnie jest z winem. Wyższa cena powoduje, że oceniamy je jako lepsze, bo jesteśmy przekonani, że nic, co drogie, nie może być kiepskie. Takiej sugestii ulegają nawet kiperzy.

 

Intuicja nie wyklucza myślenia, podobnie jak wiedza intuicyjna nie kłóci się z myśleniem analitycznym. Rozróżnienie na poznanie intuicyjne i analityczno-racjonalne wprowadził w starożytności już Plotyn. Intuicja może podpowiedzieć genialne pomysły i pomagać w podejmowaniu właściwych decyzji. Niewłaściwe jest tylko poleganie wyłącznie na podpowiedziach „głosu wewnętrznego". Lepiej się posługiwać zarówno intuicją, jak i analizą. Na tym polega szósty zmysł.

Autor: Zbigniew Wojtasiński

Współpraca: Monika Rogowicz

 

 

"WPROST" Numer: 23/2009 (1378)

TURYSTYKA MÓZGU

Czy mieszkałeś za granicą? – od takiego pytania firmy poszukujące twórczych pracowników powinny rozpoczynać rozmowę wstępną z kandydatem. Bo podróże nie tylko kształcą, ale przede wszystkim wyrabiają kreatywność.

Archimedes miewał nowe pomysły głównie w kąpieli, niejeden współczesny fizyk zaś do najbardziej nowatorskich rozwiązań dochodził podczas górskiej wspinaczki i obserwacji nocnego nieba. Z najnowszych badań wynika, że jeszcze lepszym sposobem na kreatywność jest wyjazd za granicę.

 

Psycholodzy Wiliam Maddux z INSEAD i Adam Galinsky z Northwestern University postanowili sprawdzić, czy pobyt w innym kraju poszerza twórcze zdolności. Zainspirował ich fakt, że długotrwałe podróże są uznawane za doświadczenie dające natchnienie artystom. Przykładów wspierających tę tezę nie brakuje. Rosyjski pisarz Vladimir Nabokov napisał „Lolitę", przebywając w Stanach Zjednoczonych, wszyscy trzej nobliści pochodzący z Irlandii, Yeats, Shaw i Beckett,podobnie jak Czesław Miłosz, spędzili długie lata za granicą. Równie urozmaicone biografie mieli sławni malarze Gauguin i Picasso oraz kompozytorzy Haendel, Prokofiew czy Strawiński. Ich najbardziej podziwiane dzieła powstały w czasie pobytu w obcych dla nich krajach.

Wysoką kreatywnością wyróżniają się ludzie będący pierwszym lub drugim pokoleniem emigrantów oraz osoby dwujęzyczne. A dlaczego pobyt za granicą ma zwiększać kreatywność? Naukowcy wyszli z założenia, że otwiera dostęp do większej liczby odmiennych pomysłów i koncepcji, ale także pozwala widzieć problem z innej perspektywy. Na przykład w kulturze chińskiej pozostawienie resztek jedzenia na talerzu jest oznaką uznania dla gościnności gospodarzy (było go tyle, że nie byliśmy w stanie zjeść wszystkiego). W Europie to samo zachowanie jest uznawane za niegrzeczne (poczęstunek był niesmaczny). Doświadczenia w obcym kraju mogą także zwiększać podświadomą gotowość do czerpania pomysłów z nieznanych źródeł.

Maddux i Galinsky przeprowadzili doświadczenie, w którym wzięło udział 205 amerykańskich studentów MBA. Jedna czwarta uczestników pochodziła z innych kontynentów. Studenci mieli rozwiązać kilka testów sprawdzających ich pomysłowość. W jednym z nich należało za pomocą pudełka zapałek i pudełka pinezek przymocować świecę do ściany tak, żeby paliła się dobrze, a wosk nie kapał na podłogę. Prawidłowe rozwiązanie wymagało użycia przedmiotu niezgodnie z jego przeznaczeniem, gdyż trzeba było opróżnić pudełko z pinezkami, włożyć do niego świeczkę i przybić do ściany. Wśród tych, którzy dobrze zdali test, więcej było osób, które przez jakąś część życia mieszkały za granicą (60 proc. dobrych odpowiedzi). Co więcej, zadanie szybciej kończyły osoby dłużej przebywające poza krajem urodzenia.

 

Kluczem do powodzenia jest zdolność adaptacji do życia w innej kulturze. Ale dwutygodniowe wczasy na Dominikanie nie wystarczą. I nie wystarczy pobyt za granicą według polskiego stereotypu: gdy życie w obcym kraju przeraża i przerasta możliwości przystosowania się, powstaje strefa własnej kultury – polska dzielnica, w której jak na swojskiej wyspie otoczonej wrogim oceanem można mieszkać, pracować, robić zakupy, spędzać wolny czas. Większa kreatywność dana jest tylko tym, którzy potrafią się wtopić w inną kulturę.

Autor: Ewa Nieckuła

 

 

 www.o2.pl | Środa [06.05.2009, 19:37] 1 źródło

LUBISZ HAZARD? ODPOWIADAJĄ ZA TO TWOJE GENY

Skłonność do ryzyka jest zapisana w DNA.

Naukowcy z University College London uważają, że znaleźli genetyczne podstawy dla przejawianego przez ludzi podejścia do pieniędzy. Odmiany genu odpowiedzialnego za przesył serotoniny (odpowiada za kontrolę nastroju w mózgu) są także kluczowe w podejmowaniu decyzji, szczególnie odnoszących się do podejmowania ryzyka - podaje "The Daily Telegraph".

Wpływ dango typu genu na podejmowanie decyzji było wyraźniejsze, jeżeli przedmiot decyzji był "sprzedawany" testowanym osobom jako bardzo atrakcyjny.

Wiemy, że ludzie z różnych kultur gdy podejmują decyzje ulegają wpływom. I często specjalny trening nie jest w stanie tego zmienić - tłumaczy dr Jonathan Roiser z UCL Institute of Cognitive Neuroscience.

Wyniki badań na 30 ochotnikach z dwoma wariantami genu opisano w najnowszym piśmie Journal of Neuroscience. Każdy dostawał 50 funtów i dwie opcje: zatrzymać 20 funtów dla siebie lub zagrać o całość, przy czym szansa na zatrzymanie 50 funtów wynosiła 40 proc. Ci z krótszym wariantem genu chętniej ryzykowali. | JS

 

 

"FAKTY I MITY" nr 29, 26.07.2007 r.

CZYM SKORUPKA...

Dzieci zwykło się uważać za synonim niewinności, naiwności, prawdomówności. Szczególnie te małe. Okazuje się, że nic bardziej błędnego.

Ogłoszono wyniki badań przeprowadzonych na 50 dzieciach przez dr. Vasudevi Reddy’ego – psychologa z University of Portsmouth – oraz wywiady z ich rodzicami. Dotąd naukowcy byli przekonani, że mózg we wczesnych stadiach rozwoju nie jest zdolny do tak skomplikowanych operacji jak kłamanie i oszukiwanie – przynajmniej do czwartego roku życia. Tymczasem już 6-miesięczne niewiniątka z powodzeniem stosują taktykę symulowania płaczu i udawania śmiechu w celu zwrócenia na siebie uwagi rodziców. W 8 miesiącu życia są już zdolne do krycia się z zakazanymi zabawami i odwracania uwagi dorosłych. W wieku dwóch lat małe aniołki blefują, aby uniknąć kary. | PZ

 

 

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [28.07.2009, 20:19] 1 źródło

PISZESZ SMS-Y JADĄC AUTEM? RYZYKO WYPADKU ROŚNIE 23 RAZY

Telefonowanie jest mniej niebezpieczne.

Kierowcy pisząc wiadomości tekstowe, nie obserwują drogi i w ten sposób 23-krotnie zwiększają ryzyko wypadku - donosi "The Daily Mail".

Takie są wyniki badań przeprowadzonych przez Virginia Tech Transportation. Naukowcy sprawdzali, ile czasu potrzebują kierowcy na napisanie sms-a i jak to wpływało na bezpieczeństwo jazdy.

Okazało się, że przeciętnie podczas pisania wiadomości patrzymy na ekran co chwilę przez 5 sekund. Przy prędkości około 90 km/h, kierujący kilka razy przejeżdża bez spoglądania na drogę odcinek długości boiska piłkarskiego.

Co ciekawe - naukowcy stwierdzili także, że zestaw głośnomówiący nie jest, aż tak bezpieczny jak mogłoby się wydawać. Bo odbieranie "komórki" czy wybieranie numeru też zmusza do oderwania wzroku z trasy. W takim przypadku ryzyko wypadku wzrasta 6-krotnie. | AJ

 

 

 

 

 www.o2.pl | Piątek [17.07.2009, 19:17] 2 źródła

OTYŁE DZIECI NAJCZĘŚCIEJ PRZYJAŹNIĄ SIĘ Z GRUBASAMI

Zdaniem naukowców to niebezpieczne.

Młodzi ludzie z nadwagą mają dwukrotnie większą szansę (od osób o normalnej wadze) na to, że ich przyjaciółmi zostaną inni otyli. W grupie łatwiej zaakceptować im swoją odmienność, ale także przestać walczyć z tuszą - donosi portal brightsurf.com

Do takich wniosków doszli naukowcy z University of Southern California, którzy przebadali ponad 600 uczniów szkół w Los Angeles.

Można było się spodziewać, że istnieje związek między otyłością i budowaniem relacji społecznych, ale zadziwia skala zjawiska i to, że osoby z nadwagą szukają podobnych do siebie już w tak młodym wieku - komentuje prof. Thomas Valente.

Naukowiec dodaje, że wyniki badań będą pomocne w walce z otyłością. W jego opinii ludzie z nadwagą w grupie mogą lekceważyć zalecenia lekarzy i akceptować negatywne nawyki żywieniowe, które wpływają na ich tuszę. | AJ

 

 www.o2.pl / www.sfora.pl | Czwartek [06.08.2009, 16:12] 1 źródło

TO CO JESZ ZALEŻY OD TEGO, Z KIM JESZ

Dotyczy to jednak tylko kobiet.

W skrócie: kobiety w towarzystwie mężczyzny - albo w grupie zdominowanej przez nich - jedzą znacznie mniejsze porcje. Same produkty wybierane w czasie posiłku z mężczyzną są mniej kaloryczne.

I odwrotnie: w towarzystwie kobiety - lub w grupie zdominowanej przez kobiety - panie jedzą obficiej i bardziej dogadzają sobie w kategorii produktów, które wkładają do ust - czytamy w serwisie PhysOrg.com.

Co ciekawe, mężczyzn ta zależność w ogóle nie dotyczy. Jedzą zawsze tak samo, niezależnie czy są w towarzystwie damskim czy męskim.

Badania przeprowadziła na stołówce McMaster University doktorantka z wydziału Psychologii i Behawiorystyki. Swoje spostrzeżenia opisała w piśmie naukowym "Appetite".

Wniosek? Dość istotny dla odchudzających się pań. Łatwiej będzie wam zadbać o wagę jedząc w męskim towarzystwie. | JS

 

 

 

 

„POLITYKA”  - nr 11 (2546) z dnia 18-03-2006; s. 4

KONKURENCJA W STYLU WOLNYM

Ekonomiści nazywają ją motorem postępu. Przekonują, że to dzięki konkurencji klienci dostają coraz lepsze i tańsze produkty, że to jej zawdzięczają rosnący poziom usług. Bywa jednak, że wyścig o klienta przeradza się w otwartą wojnę. Przedsiębiorcy sięgają po metody jakby żywcem wzięte z esbeckich szkoleń i gangsterskich filmów. Konkurencja staje się przestępstwem, a bywa, że i zbrodnią.

Ostatni dzień roku szkolnego. Dla Ryszarda Malczyka początek wytężonej pracy. Wreszcie do ośrodka wypoczynkowego nad jeziorem w Borównie Wielkim zjadą wczasowicze, a w jego sklepiku na terenie ośrodka zacznie się handel. Wprawdzie to żaden wielki biznes – w dobrym sezonie od czerwca do sierpnia można wyciągnąć góra 30 tys. zł, w słabym – zaledwie trzecią część tego, ale prowadzący po sąsiedzku sklep Roman S. – były milicjant i skarszewski radny – i tego Malczykowi darować nie może. Początkowo tylko wypominał mu, że to on pierwszy otworzył biznes w Borównie. Potem zaczął uprzykrzać życie: a to odciął prąd, to znów napisał donos, nasłał jakąś kontrolę. Doszło nawet do rękoczynów.

 

Malczyk nie zamierzał jednak ustępować pola. Codziennie o świcie jeździł do hurtowni po nową dostawę towaru (wiadomo: klient raz czegoś nie dostanie – następnym razem pójdzie do konkurencji). Tego ranka pożyczył jednak samochód 17-letniej córce Marlenie. Miała nim pojechać po odbiór świadectwa szkolnego. Gdy wsiadła do auta, rozległ się potężny huk.

 

Policja ustaliła, że bombę pod Mercedesem Malczyków podłożono na zlecenie Romana S. Biznesmen postanowił w ten sposób pozbyć się konkurenta.

 

– Hasło „wojna konkurencyjna” większości ludzi kojarzy się z działalnością wielkich koncernów: szpiegostwem gospodarczym, dumpingiem, czarnym PR, zmowami cenowymi i korupcją na najwyższych szczeblach władzy – gdy na przykład koncern farmaceutyczny przekupuje urzędnika ministerialnego, by wpisał produkowany przez niego specyfik na listę leków refundowanych. Tymczasem prawdziwe wojny toczą między sobą właściciele małych, rodzinnych firm – przekonuje oficer z Wydziału Przestępczości Gospodarczej Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi. Początkowo czerpią metody walki z puli tych stosowanych przez duże koncerny, dostosowując je do swoich możliwości i skali – czarny PR w mediach zastępuje kompromitująca plotka puszczona wśród klientów rywala, a korupcję na najwyższym szczeblu – danie w łapę urzędnikowi gminy za to, by w przetargu utrącił konkurencyjną ofertę. Jednak gdy zaczynają działać osobiste urazy (w koncernach rzadko dochodzą one do głosu), konflikt szybko narasta. Przedsiębiorcy sięgają po coraz ostrzejsze środki kojarzące się raczej z ustalaniem stref wpływów bossów narkotykowych albo mafijnymi porachunkami niż z rywalizacją handlarzy pietruszką.

 

Patentów na to, jak zaszkodzić konkurentowi, jest wiele.

 

Patent pierwszy: oczernić

Rynek usług porządkowych w Białymstoku i okolicznych miejscowościach podzieliły między sobą trzy lokalne firmy. Miejsca na dalszą ekspansję zrobiło się mało. Pozostało wzajemne odbijanie sobie klientów. – Problemy zaczęły się, gdy dostaliśmy zlecenia na usługi porządkowe w kilku spółdzielniach mieszkaniowych, w których wcześniej sprzątali konkurenci. Najpierw w lokalnych gazetach ukazała się seria artykułów o tym, że na obsługiwanych przez nas osiedlach panuje bałagan. Publikacje ilustrowane były zdjęciami pękających w szwach kontenerów, wokół których walały się śmieci. Tyle tylko, że te kontenery były zupełnie inne niż nasze. Podejrzewaliśmy, że za publikacjami stoją władze konkurencyjnej Astwy, ale w sądzie niczego nie udało się dowieść – mówi Leszek Mentel, właściciel firmy Czyścioch.

 

Wkrótce potem do władz spółdzielni, z którymi współpracował Czyścioch, zaczęły przychodzić skargi mieszkańców i żądania zmiany firmy sprzątającej. – Zarzuty były takie same jak w artykułach. Zarząd jednej ze spółdzielni poprosił podpisanych pod listami lokatorów o szczegóły. Okazało się jednak, że to nie oni pisali skargi – kontynuuje Mentel. Sprawa trafiła do prokuratury. A ta pierwsze kroki skierowała do konkurentów Czyściocha. Próby grafologiczne wykazały jednoznacznie: listy wyszły spod ręki Stanisława Łuniewskiego – prezesa Astwy – firmy wielokrotnie nagradzanej za „nieustająco rzetelne postępowanie w biznesie” w organizowanym przez Krajową Izbę Gospodarczą oraz Instytut Badań nad Gospodarką i Przedsiębiorstwem Prywatnym konkursie Przedsiębiorstwo Fair Play. – Na naszym rynku zachodzą szybkie zmiany. Firma, która jeszcze wczoraj świetnie się rozwijała, jutro może przechodzić kryzys i zmienić styl działania. Dlatego ci, którzy otrzymali tytuł Przedsiębiorstwo Fair Play, nie mogą mówić o sobie, że są Fair Play w ogóle, lecz tylko, że są lub byli Fair Play w danym roku – tłumaczy Paweł Zając, koordynator konkursu w województwie podlaskim. – Wielu uczestników takich konkursów do spraw etyki nie przywiązuje faktycznie żadnej wagi. Płacą za udział w nich, bo chcą umieścić tytuł na papierze firmowym – mówi prof. Wojciech Gasparski, szef Zespołu Etyki Życia Gospodarczego Instytutu Filozofii i Socjologii PAN.

 

Jesienią ubiegłego roku Łuniewski został prawomocnie skazany za podrobienie pism spółdzielców na 3,5 tys. zł grzywny. Władze Astwy twierdzą dziś jednak, że to Czyścioch postępował wobec nich nieuczciwie. Jego właściciele mieli rozpowszechniać wśród klientów Astwy informacje o jej rzekomym bankructwie i nakłaniać do zerwania umów z nią, oferując w zamian swoje usługi. Przedsiębiorcy znów spotykają się w sądzie.

 

– Oczernienie rywala, podważenie zaufania jego klientów jest najprostszą metodą na wygryzienie go z rynku. Nic więc dziwnego, że właśnie tej metody przedsiębiorcy chwytają się najczęściej. Do moich kolegów po fachu coraz częściej zgłaszają się biznesmeni, którzy chcą szukać haków na konkurenta albo wręcz domagają się spreparowania jakichś materiałów obciążających go – mówi prywatny detektyw Marcin Popowski.

 

Łatwiej jednak po prostu puścić kompromitującą plotkę o rywalu. Do zainteresowanych docierają więc wciąż nowe rewelacje o tym, że z produktami danej firmy jest coś nie tak, że wkrótce ogłosi plajtę, że przejmuje ją inne przedsiębiorstwo... – W pierwszych latach działalności trawiliśmy długie godziny, dzwoniąc do naszych klientów i odkręcając to, co rozgłaszała o nas konkurencja. Dla firmy, która nie ma ugruntowanej pozycji na rynku, to, czy klienci dadzą wiarę plotce, może oznaczać być albo nie być. Dziś, po 17 latach funkcjonowania, reagujemy już tylko na najpoważniejsze oszczerstwa – mówi Krzysztof Fedorowicz, dyrektor handlowy BKF Tenzi, szczecińskiej firmy handlującej środkami czystości.

 

Nie brak jednak i oryginalniejszych pomysłów na to, jak popsuć opinię konkurencji. Firma przewozowa Lux Bus od kilkunastu lat wozi pasażerów na trasie Kraków–Wieliczka. Jakiś czas temu na tej samej trasie zaczęła kursować firma Contra Bus. A że bilety w Contrze były tańsze, szybko przejęła część klientów Luxa. Właściciele tej ostatniej firmy namalowali więc na jednym ze swych busów logo Contry i ustawili go na przystanku przy Dworcu Głównym w Krakowie. Gdy pasażerowie chcieli do niego wsiąść, kierowca mówił im, że samochód jest popsuty i nie odjedzie o wyznaczonej godzinie. Psiocząc na Contrę pasażerowie przesiadali się do stojącego nieopodal pojazdu Luxa.

 

Patent drugi: donieść

Skuteczniejszą od oczerniania metodą na uprzykrzenie życia konkurentowi są donosy do urzędów. Klient, jeśli ma zaufanie do przedsiębiorcy, zbagatelizuje krążące o nim plotki. – Urząd na doniesienie musi zareagować, zweryfikować każdą informację o nieprawidłowościach w działalności danej firmy – mówi Andrzej Kulmatycki, rzecznik Izby Skarbowej w Warszawie. Nawet wówczas, gdy, jak mówi Kulmatycki, „doniesienie wskazuje na złą wolę zawiadamiającego” i choćby wcześniejsze kontrole w tej firmie nic nie wykazały.

 

Biznesmeni informują więc o rzekomych nadużyciach popełnianych przez konkurentów, kogo się da: w pierwszym rzędzie oczywiście urzędy skarbowe, dalej – ZUS (że konkurent zatrudnia pracowników na czarno), Straż Graniczną (że zatrudnia imigrantów), sanepid (że w swoim barze serwuje kiełbaski brudnymi rękoma), a także Urząd Celny, Państwową Inspekcję Pracy, Państwową Inspekcję Handlową, UOKiK...

 

Podczas kontroli prowadzonych przez tyle instytucji jakieś uchybienia zawsze się znajdą. – Często kontrola nie potwierdza nieprawidłowości opisanych w skierowanym do urzędu zawiadomieniu, ale przy okazji znajdzie coś innego – przyznaje Kulmatycki.

 

– Przedsiębiorca, który chce pogrążyć rywala, może dodatkowo zadbać o to, by kontrolerzy mieli się do czego przyczepić. Znam przypadki, kiedy biznesmeni specjalnie wprowadzali do konkurencji pracowników, którzy mieli zrobić bałagan w dokumentacji – mówi detektyw Popowski.

 

Ale nawet jeśli firma wszystkie papiery ma w porządku, sama fala kontroli z kolejnych urzędów może być dla niej sporym problemem. Przekonali się o tym właściciele białostockiego Czyściocha: – Były okresy, że za kontrolerami drzwi się nie zamykały. Kończyła się jedna kontrola, zaczynała kolejna. W końcu do obsługi korowodu urzędników musieliśmy oddelegować jednego z pracowników – wspomina Mentel. W przedsiębiorstwie, które – tak jak Czyścioch – zatrudnia kilkadziesiąt osób, odsunięcie na kilka miesięcy jednego pracownika od wykonywania codziennych obowiązków nie powoduje jeszcze katastrofy. Jeśli jednak taka konieczność zajdzie w dwu-, trzyosobowej firmie rodzinnej – może to dla niej oznaczać koniec. Jak mówią przedsiębiorcy: niszcząca siła donosów nie tkwi w tym, czy zawarte w nich informacje potwierdzą się w czasie kontroli, ale w tym, że paraliżują one pracę firm, których dotyczą, że są w stanie do tego stopnia uprzykrzyć życie przedsiębiorcy, że w końcu sam wycofa się z biznesu.

 

Patent trzeci: wpuścić kreta

W Zgierzu mają swe siedziby dwie ogólnopolskie firmy produkujące taki sam asortyment materiałów budowlanych. Jakiś czas temu jedna z nich zaczęła w dziwnych okolicznościach tracić klientów: niby początkowo byli zadowoleni z zakupionego towaru, wydawało się, że będą stałymi odbiorcami, ale później nagle zrywali wszystkie kontakty z producentem. – Wyglądało na to, że ktoś wykrada informacje o zawieranych przez firmę umowach. Trzeba było tylko ustalić kto – mówi detektyw Tomasz Ignaczak ze zgierskiej firmy System Ochrony Stekop. Jeden z pracowników agencji zatrudnił się więc w biurze firmy jako sprzątacz. Udawał gamonia, który nie rozumie, co się wokół niego dzieje. Pracownicy szybko przestali zwracać na niego uwagę. – Któregoś dnia zauważył, że jedna ze sprzątaczek – atrakcyjna młoda kobieta – podchodzi do komputera prezesa, wyciąga z niego dyskietkę i chowa do kieszeni. Kiedy wychodziła z pracy, poprosiliśmy ją o pokazanie dyskietki. Były na niej dane dotyczące klientów firmy i oferowanych im cen. Kobieta przyznała się, że pracuje jako informatyk w konkurencyjnej firmie. Pracodawcy obiecali jej, że jeśli się spisze jako szpieg, dostanie awans – opowiada Ignaczak.

 

Obu zgierskim firmom zależało na tym, by sprawa nie została nagłośniona: jedna nie chciała, by poszło w świat, że dopuściła się nieuczciwej konkurencji, druga – żeby wszyscy dowiedzieli się, że dała się tak podejść. Przedsiębiorcy zawarli więc ugodę. Firma, która wykradała konkurentowi informacje zgodziła się zapłacić mu za utraconych klientów 100 tys. zł i oddać część swoich kontraktów.

 

Niektóre firmy chcąc zabezpieczyć się przed wyciekiem informacji wynajmują agencje detektywistyczne, które sprawdzają, czy w siedzibie firmy nie ma podsłuchów, instalują urządzenia szyfrujące rozmowy telefoniczne, kamery, sprawdzają nowo przyjętych pracowników na wariografach itd. Pieniądze, które mogłyby iść na rozwój firmy, idą na kolejne zabezpieczenia.

 

Patent czwarty: zablokować

Stosowane przez polskich przedsiębiorców metody na uprzykrzenie życia konkurencji przywodzą często na myśl filmy o Kargulu i Pawlaku, zdają się sięgać wieloletniej tradycji wojen o miedzę.

 

Grzegorz Galiński, właściciel firmy Gal-Mont, otworzył w ubiegłym roku na łódzkich Bałutach niewielki salon sprzedaży okien. Po sąsiedzku od wielu lat ma swój sklep duży producent – firma Okno. – Układ wydawał mi się idealny. Klienci lubią mieć jak największy przegląd towaru w jednym miejscu. Myślałem: będziemy wzajemnie nakręcać sobie biznes. Jeśli klienci nie kupią okien u konkurenta – kupią u mnie i odwrotnie – wspomina Galiński. Szybko okazało się, jak bardzo się przeliczył. – Dzień po otwarciu mojego sklepu właściciele Okna postawili płot uniemożliwiający wejście do niego, a kilka dni potem prowizoryczny pawilon, który całkowicie zasłonił moją witrynę. Okazało się, że teren okalający budynek, w którym Galiński wynajął lokal, należy do Okna. „My za niego płacimy i możemy robić na nim, co chcemy” – zakomunikowała wówczas Elżbieta Dacko, właścicielka firmy. Ustąpiła dopiero przed prawem, które nakazuje właścicielowi gruntu udostępnić użytkownikowi budynku, który na nim stoi, półtorametrowe przejście. Dzięki temu klienci mogą już dojść do sklepu Galińskiego. Zaparkować muszą jednak gdzie indziej.

 

Po Kargulowe (czy jak kto woli – Pawlakowe) metody walki z konkurencją sięgają także duże firmy, które wydawałoby się nie muszą już wydzierać konkurentom każdego klienta, walczyć o każdy grosz. Tak jak należące do Antoniego Ptaka Centrum Handlowe Ptak i Polros braci Zbigniewa i Andrzeja Gałkiewiczów (wszyscy trzej biznesmeni wielokrotnie znajdowali się na listach najbogatszych Polaków). Pierwsza firma jest właścicielem kilkunastu hal targowych w Rzgowie, druga wybudowała po sąsiedzku dwie swoje. Od lat trwa między nimi ostry konflikt. Jakiś czas temu oddana została do użytku droga, dzięki której klienci w ciągu paru chwil mogli przedostać się z jednego centrum do drugiego. To nie podobało się Ptakowi. Wkrótce po otwarciu ulicy ktoś zaparkował na jej środku starą ciężarówkę i zwalił betonowe płyty. Przez kilka miesięcy blokowały przejazd. Gdy w końcu kupcy z hal Polrosu wezwali koparkę, by usunęła zaporę – drogę zagrodzili im ochroniarze z Ptaka komunikując, że ich mocodawca wydzierżawił ulicę od starostwa i może na nią zwalać, co tylko chce.

 

Patent piąty: uszkodzić

To, czy biznesmen dręczony przez konkurenta rozsiewanymi plotkami, donosami, rozmaitymi utrudnieniami, podda się i wycofa z rynku – zależy głównie od jego determinacji. Dlatego ci, którzy chcą się pozbyć konkurencji, sięgają często po ostrzejszą metodę walki – dającą pewność, że rywal na jakiś czas będzie musiał zawiesić działalność albo chociaż ją ograniczyć. Bo co może zrobić producent, któremu zniszczy się warsztat pracy, albo handlowiec pozbawiony towaru?

 

– Do jednego z naszych klientów – zduńskowolskiej firmy wykonującej nadruki na koszulkach i kubkach – włamali się złodzieje. Nie zabrali jednak ani komputerów, ani innych wartościowych przedmiotów. Wzięli tylko moduły komputerowe sterujące pracą maszyn do nadruków. Bez nich maszyny są bezużyteczne. A na ich sprowadzenie z zagranicy czeka się bardzo długo – opowiada detektyw Tomasz Ignaczak.

 

Gdyby firma na rozkręcenie działalności zaciągnęła kredyt, konieczność jej zawieszenia mogłaby dla niej oznaczać bankructwo: pozbawiona przez jakiś czas dochodu, nie byłaby w stanie spłacać rat bankowi. Zanim dostałaby odszkodowanie, na ratunek mogłoby już być za późno.

 

Dla pewnego przedsiębiorcy z branży drzewnej niszczycielska działalność konkurenta mogła zakończyć się tragicznie. – Przez dwa lata rywal gnębił go na rozmaite sposoby. Gdy okazały się nieskuteczne, z parkiem maszynowym zaczęły dziać się niepokojące rzeczy. Najpierw ktoś zaczął niszczyć najdroższy sprzęt – heblarki. Potem przyszła kolej na inne maszyny. W jednej z pił ktoś wymienił tarczę na uszkodzoną. Pękła podczas cięcia drewna. Odłamki zraniły pracownika, cud, że nie urwały mu ręki. Przedsiębiorca skończyłby pewnie wówczas w więzieniu – mówi detektyw Popowski.

 

Jednak nie tylko właściciele firm produkcyjnych dokonują zamachów na majątek konkurentów. Handlowcy także próbują tej metody.

 

Witold Skrzydlewski, właściciel firmy H. Skrzydlewska – największej w Łodzi sieci kwiaciarni i zakładów pogrzebowych, wspomina: – Zbliżały się popularne imieniny. Mieliśmy chłodnię pełną kwiatów. W nocy ktoś przekręcił regulator temperatury. Rano tysiące kwiatów stały na baczność zamrożone.

 

Firma Skrzydlewskiego szybko odrobiła straty. Jednak dla wielu drobnych przedsiębiorców utrata o wiele mniejszych kwot może oznaczać konieczność pożegnania się z biznesem. Na to właśnie liczył kominiarz z Międzyrzeca Podlaskiego, który dwa lata temu pobił i okradł swojego kolegę po fachu ze sprzętu kominiarskiego wartego 240 zł. Gdy zatrzymała go policja, przyznał, że miał nadzieję, iż pozbawiając konkurenta narzędzi pracy zapewni sobie monopol na czyszczenie kominów w okolicy.

 

Patent szósty: puścić z dymem

Józef Matys z Libiąża (woj. małopolskie) miał dwa busy. Woził nimi pasażerów na trasach między pobliskimi miejscowościami. Któregoś ranka, gdy auta stały zaparkowane przed domem, ktoś podłożył pod nie ogień. Matys rzucił się ratować dobytek. Gdy chciał odjechać jednym z aut z miejsca pożaru, zajęła się szoferka. Ledwo się z niej wydostał. Z busów zostały jednak tylko wraki. Trzy lata później z Matysem skontaktował się jeden z dawnych konkurentów – przyznał się, że wespół z pięcioma innymi przewoźnikami złożyli się po 250 zł na podpalacza, który podłożył ogień pod busami.

 

Małopolscy przewoźnicy od lat toczą między sobą ostre walki. Najzaciętsze – o obsługę najbardziej dochodowych linii między Krakowem a okolicznymi miejscowościami. Co najmniej kilkakrotnie w ostatnich latach walki przewoźników kończyły się podpaleniem pojazdów któregoś z nich. Na przykład cztery lata temu w Dziekanowicach spłonęło pięć autobusów firmy przewozowej FB, a rok później – cztery autobusy firmy z Chodowa.

 

Tę metodę walki z konkurencją upodobali sobie także właściciele firm porządkowych i zajmujących się wywozem śmieci. Lokalne gazety niemal codziennie donoszą o stratach poniesionych w toczonych przez nich wojnach. Gdy trzy lata temu w Pabianicach pojawiła się nowa firma tej branży – Eko-Region – straż pożarna niemal każdej nocy była wzywana do gaszenia jej kontenerów. Po pożarze każdy pojemnik trzeba było malować – a każde malowanie oznaczało kilkaset złotych mniej w kasie firmy.

 

Policja z reguły nie jest w stanie ustalić sprawców ani zleceniodawców podpaleń. To samo dotyczy przypadków podłożenia bomby. Chyba że zleceniodawca sam doniesie na siebie organom ścigania – tak jak Mirosław N., właściciel wrocławskiej fabryki zapraw tynkarskich, tynków i klejów, który chciał wysadzić w powietrze fabrykę swoich konkurentów w podwrocławskich Blizanowicach. N. zlecił podłożenie bomby karanemu wcześniej Mariuszowi P. Zawiózł go pod konkurencyjny zakład, pokazał, gdzie znajdują się poszczególne części linii produkcyjnej, poinstruował, jak trzeba podłożyć ładunki, żeby maszyny nie nadawały się już do naprawy. Za robotę zaoferował 20 tys. zł. Nie wiedział jednak, że Mariusz P. nagrał całą rozmowę na dyktafon. Po paru dniach P. zadzwonił do Mirosława N. i zażądał 30 tys. zł za taśmę z nagraniem. Równocześnie sprzedał ją jednak także za 40 tys. zł Tomaszowi Smoleniowi – współwłaścicielowi zakładu, który miał wylecieć w powietrze. Smoleń zaś zaproponował N. układ: cała sprawa pozostanie między nimi, jeśli N. za milion złotych odkupi od niego fabrykę. Tego już było dla N. za wiele – sam poszedł do prokuratury powiadomić o niedoszłym zamachu. – Myślałem, że to takie proste, jak w filmach pokazują. Będzie bum i po wszystkim – wyznał.

 

Patent siódmy: zastraszyć

Dubienkę i Rudę Hutę (niedaleko Chełma) dzieli 30 km drogi. Każda z miejscowości ma własną piekarnię. Dwa lata temu piekarnia w Dubience zaczęła dostarczać pieczywo do Rudy. A że było tańsze o 10 gr – sprzedaż chleba u miejscowego piekarza znacznie spadła. Przedsiębiorca postanowił więc działać. Któregoś wieczora czterej pracownicy jego piekarni zaczaili się w samochodzie udającym pomoc drogową przy szosie, którą jeździł dostawczy Ford z Dubienki. Zajechali mu drogę. Sterroryzowali metalową rurką siedzącego za kierownicą syna właścicielki piekarni z Dubienki. Otworzyli samochód, opryskali pieczywo proszkiem z gaśnicy. Na odchodnym zagrozili: Jeśli będziesz sprzedawał chleb w Rudzie Hucie, spalimy ci samochód. Gdy zatrzymała ich policja, przyznali, że zgodzili się wziąć udział w napadzie, bo bali się, że jeśli produkcja w ich firmie spadnie, stracą pracę.

 

Piekarzy z Dubienki konkurencja na szczęście tylko postraszyła. B. – właściciel bełchatowskiej firmy holowniczej Hako – miał mniej szczęścia. W Wielkanoc 2003 r. dostał telefonicznie zlecenie odholowania BMW, które miało rzekomo popsuć się w miejscowości niedaleko Bełchatowa. Gdy przyjechał na miejsce, z auta wyskoczyło kilku mężczyzn. Zakomunikowali B., że mają zadbać o to, by nie holował więcej pojazdów na tym terenie. Pobili go do nieprzytomności kijami bejsbolowymi, podpalili holownik. Po powrocie do zdrowia B. wrócił także do holowania pojazdów. Jego samochody płonęły jeszcze dwukrotnie w kolejnych latach. Straty firmy sięgnęły blisko 200 tys. zł. Zleceniodawcę napadu na B. i podpaleń wsypali wykonawcy – zatrzymani w ubiegłym roku członkowie gangu zajmującego się kradzieżami i wymuszaniem haraczy. Był nim Jan K., właściciel firmy Auto-Komplex, która przez wiele lat wygrywała organizowane przez bełchatowską policję i starostwo przetargi na holowanie pojazdów.

 

Wielu przedsiębiorców pomimo gróźb prowadzi dalej biznes. Zwykle nie mają wyjścia, bo stanowi on jedyne źródło ich utrzymania. Poddają się dopiero, gdy zagrożone jest zdrowie i życie ich klientów. Tak jak pewien przewoźnik ze Zgierza.

 

Koncesję na przewozy pasażerów między Łęczycą a miejscowościami w gminie Daszyna przez wiele lat miał miejscowy PKS. Dwa lata temu starostwo przyznało ją tańszej zgierskiej firmie Bus Sprinter. Nie spodobało się to kierowcom PKS. Najpierw w ramach protestu zablokowali wjazd na rynek miasta. Potem jednemu z kierowców Sprintera zagrożono, że jeśli firma nie zabierze swoich autobusów z miasta, gorzko pożałuje. A gdy to nie pomogło – autobus PKS usiłował zepchnąć do rowu wiozącego pasażerów busa konkurencji. Po tym zdarzeniu właściciel firmy Bus Sprinter postanowił zawiesić kursy. Tłumaczył, że nie chce narażać na niebezpieczeństwo swoich pasażerów. PKS mimo braku koncesji jeździł nadal.

 

Patent ósmy: wynająć killera

Gdy zawiodą wszystkie metody wyeliminowania firmy konkurenta z rynku, zostaje jeszcze jedna – pozbyć się jego samego.

 

Rodzina Witolda Skrzydlewskiego – byłego łódzkiego radnego, ojca posłanki Joanny Skrzydlewskiej – od kilkudziesięciu lat handluje kwiatami. Na początku lat 90. firma H. Skrzydlewska zajęła się także usługami pogrzebowymi. Większość przedsiębiorstw tej branży płaciła pracownikom pogotowia za informacje o zgonach pacjentów i żeby wyjść na swoje musiała brać za zorganizowanie pogrzebu ponad 2 tys. zł. Skrzydlewski nie płacił, więc pogrzeb kosztował u niego kilkaset złotych. Konkurenci uznali jednak, że to Skrzydlewski psuje rynek. W 2001 r. Jacek T., prezes Łódzkiego Stowarzyszenia Przedsiębiorców Pogrzebowych i Osób Współpracujących, zaczął poszukiwać kogoś, kto mógłby zastrzelić Skrzydlewskiego. A że nie był przy tym zbyt dyskretny, informacja o tym szybko dotarła do Centralnego Biura Śledczego. Jeden z policjantów zgłosił się do T. podając się za płatnego mordercę. Za zamordowanie Skrzydlewskiego zażądał 50 tys. zł. T. przystał na to. Na kolejne spotkanie przywiózł zdjęcie konkurenta i połowę pieniędzy. Gdy go aresztowano, tłumaczył: – Do takiej decyzji zmusił mnie niejako sam Witold Skrzydlewski, którego firma zawładnęła połową miasta.

 

Policja podejrzewała, że na cyngla, który miał odstrzelić Skrzydlewskiego, złożyło się kilku przedsiębiorców (część pieniędzy na opłacenie zabójcy T. pożyczył od szefa drugiej co do wielkości firmy pogrzebowej w mieście, ten twierdził jednak, że nie wiedział, na co prezes ŁSPPiOW chce je przeznaczyć). T. wziął jednak całą winę na siebie. Za zlecenie zabójstwa został skazany na 12 lat więzienia.

 

Dwa lata temu ponownie stanął przed sądem – oskarżony o podżeganie do zabójstwa. Aresztanci siedzący z nim w celi w czasie trwania poprzedniego procesu zeznali, że T. proponował im pieniądze za znalezienie „Ruskiego”, który zabije Skrzydlewskiego. Sąd uznał jednak, że świadkowie są niewiarygodni i uniewinnił T.

 

Choć Skrzydlewski nie jest jedynym przedsiębiorcą pogrzebowym, na którego wydano zlecenie, trudno uznać tę branżę za szczególnie niebezpieczną. Na konkurentów porywają się także przedsiębiorcy budowlani, producenci, a nawet – jak w Borównie Wielkim – sklepikarze.

 

Patent na uczciwość

Skrzydlewski czasem żałuje, że przyszło mu robić interesy w Polsce: – Kiedy jednemu przedsiębiorcy się powodzi, inni natychmiast sprzysięgają się przeciwko niemu. Wysiłek, który można byłoby włożyć w rozwój firmy, idzie na walkę z niewidzialnym wrogiem.

 

Jakie okoliczności i warunki szczególnie sprzyjają agresji między konkurentami? Według badania Zespołu Badawczego Etyki Życia Gospodarczego IFiS PAN i Centrum Etyki Biznesu przeprowadzonego dwa lata temu, aż 94 proc. menedżerów firm, mających stabilną sytuację na rynku, uważało, że przestrzeganie norm etycznych przyczynia się do powodzenia i rozwoju firmy. Można więc przypuszczać, że w rywalizacji z konkurentami nie stosowaliby ciosów poniżej pasa. Jednak już wśród menedżerów firm, których sytuacja na rynku się pogarszała, o dużym znaczeniu etyki w biznesie przekonanych było tylko czterech na pięciu. Gdy w firmie zaczynają się problemy – menedżerowie skłonni są odrzucać zasady fair play.

 

Z kolei organizacje stawiające sobie za cel promocję etycznego postępowania w biznesie (jak Forum Odpowiedzialnego Biznesu czy Centrum Etyki Biznesu) usiłują wprowadzić dyskusję o moralności przedsiębiorców na taki poziom, na jakim toczy się ona w Europie Zachodniej. Propagują ideę społecznej odpowiedzialności biznesu – czyli już nie tylko etycznego postępowania firm, ale także ich zaangażowania w pomoc najbiedniejszym, w ochronę środowiska, wspieranie nauki. W Polsce ta idea trafiła jednak na ciężki grunt.

 

Pierwszą polską firmą, która wdrożyła w 2001 r. system społecznej odpowiedzialności zgodny z międzynarodową normą ustanowioną przez Social Accountability International, była państwowa Elektrownia Opole. Rok po uzyskaniu certyfikatu prasa ujawniła, że zarząd spółki kupił sobie dwa samochody marki Lexus za 600 tys. zł. Wieloletni prezes Elektrowni Józef Pękala musiał odejść ze stanowiska.

 

Przeprowadzona po jego odejściu przez NIK kontrola wykazała wiele nieprawidłowości w zarządzaniu pieniędzmi. O Elektrowni było głośno także, gdy okazało się, że od wielu lat ubezpieczała się ona w PZU za pośrednictwem firm brokerskich. Łapówki za umożliwienie pośrednictwa mieli brać członkowie zarządu Elektrowni, a także mąż byłej wiceminister kultury – Aleksandry Jakubowskiej. Marnując publiczne pieniądze władze Elektrowni wdrażały cały czas program społecznej odpowiedzialności.

 

Kolejną przyczyną tego, że przedsiębiorcy tak łatwo sięgają po nieuczciwe metody walki z konkurencją, jest świadomość, że raczej nie poniosą żadnych konsekwencji. W latach 1995–2004 na podstawie ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji skazanych zostało tylko 201 osób – z czego aż 192 osoby za wprowadzanie do sprzedaży podróbek znanych produktów (to forma nieuczciwej konkurencji, którą najłatwiej udowodnić). Pozostałych dziewięć osób odpowiadało za ujawnienie lub wykradzenie tajemnicy firmy. Kary, jakie orzeczono w tych sprawach, nie były zbyt dolegliwe. Tego, ile osób poniosło odpowiedzialność za zlecanie podpaleń, pobić czy zamachów na konkurentów, określić nie sposób – statystyki kryminalne nie uwzględniają bowiem motywów przestępstw.

 

Walki rozgrywające się między przedsiębiorcami mało kogo obchodzą. Przeciętny klient na wieść o nich reaguje krótkim: A niech się powybijają! Plotki, wzajemne złośliwości traktowane są z pobłażliwością – ot, zabawne historie, jak z „Samych swoich”.

 

Skazując zabójców córki właściciela sklepiku w Borównie Wielkim sędzia mówił: – Żądza pieniądza przysłania ludziom wszystko. Za dużo mamy takich eliminacji w naszym codziennym życiu. Mogłoby być ich mniej, gdyby ktoś zareagował, gdy konkurenci odcinali sobie prąd.

Nazwiska niektórych osób zostały zmienione.

Bianka Mikołajewska

Rysunki Mirosław Gryń

 

 

 

 

"WPROST" Numer: 49/2008 (1354) 

KOD MÓZGU

Proste impulsy elektromagnetyczne wyzwalają w mózgu metafizyczne doznania. U wielu stymulowanych w ten sposób ludzi można wywołać poczucie obcowania z Chrystusem, Mahometem lub Buddą. Ludzki mózg fascynuje ogromem swoich możliwości i budzi strach, bo nie wiemy, do czego jest zdolny. Od wieków toczy się debata, czy mózg to tylko czysta neurologia i fizjologia, czy to przedsionek duszy, łącznik z wyższą, metafizyczną rzeczywistością.

Chcemy poznać tajemnice mózgu, a jednocześnie obawiamy się, by inni ich nie przeczytali. Chcemy się dowiedzieć, dlaczego myślimy to, co myślimy, a jednocześnie obawiamy się, by nie manipulowano naszą psychiką, by nie wyczyszczono naszej osobowości i nie wdrukowano obcej. Co naprawdę wiemy o mózgu? Czy jesteśmy o krok od jego kontrolowania, czyli nowej, niewyobrażalnej wręcz wersji totalitaryzmu?

 

Jeszcze trzy lata temu za pomocą badań mózgu neurobiolodzy potrafili określić jedynie, w którą stronę patrzy człowiek – w prawo czy w lewo. Dziś nawet są w stanie ustalić, jaką fotografię oglądamy. W przyszłości niemal tak jak w powieściach i filmach będzie można odczytywać treść marzeń sennych. Neurolog Jack Gallant i psycholog Kendrick Kay z University of California pokazywali badanym osobom 120 różnych zdjęć. Po wielu próbach z dokładnością sięgającą nawet 92 proc. potrafili określić, w jakiej kolejności badani je przeglądają. Te nieliczne pomyłki zdarzały się na ogół wtedy, gdy pokazywane obrazy były wyjątkowo do siebie podobne (na jednym zdjęciu była postać człowieka stojącego przed domem, a na drugim – posąg na tle muzeum). Na razie można jedynie zidentyfikować oglądane obrazy. Nie ma jeszcze sposobu odczytania ich treści. Ale do naszych mózgów już zagląda Wielki Brat.

W książce George’a Orwella „Rok 1984" partia śledziła mieszkańców za pomocą wszechobecnych teleekranów. Uczeni potrafią już robić to samo przy użyciu aparatów do skanowania mózgu, choć jeszcze niedawno mało kto wierzył, że kiedykolwiek będzie możliwe czytanie w myślach. Informatyk Tom M. Mitchell i neurobiolog Marcel Just z Carnegie Mellon University w Pittsburghu pokazywali ochotnikom rysunki podzielone na dwie kategorie, przedstawiające takie przedmioty jak młotek (związany z ruchem) oraz zamek (kojarzony z przestrzenią). Kiedy poprosili badanych, by pomyśleli o tych rzeczach, odpowiednio zaprogramowany komputer na podstawie wyników badania metodą funkcjonalnego rezonansu magnetycznego (fMRI) był w stanie z 78-procentową dokładnością odczytać, że w danym momencie myślą o młotku, a nie o samolocie.

Neurobiolodzy potrafią nawet przewidywać niektóre nasze intencje. Dr John-Dylan Haynes z Instytutu Maksa Plancka w Lipsku wykazał to na przykładzie osób, które przed pojawieniem się cyfr na ekranie miały wybrać jedną z dwóch prostych operacji matematycznych – dodawanie lub odejmowanie. Gdy ochotnicy wybrali jedną z opcji, skanowanie mózgu metodą fMRI wskazywało, jaką przeprowadzą operację. W dalszych badaniach niemiecki uczony w dwóch wypadkach na trzy był w stanie określić zarówno moment podjęcia decyzji – tym razem o zakupie jakiegoś towaru, jak i to, jakiego wyboru dokonały poddane badaniom osoby. Czy w przyszłości będzie można wyłapywać przestępców, zanim jeszcze złamią prawo, tak jak to pokazał Steven Spielberg w filmie „Raport mniejszości"?

 

Dr John-Dylan Haynes uważa, że każdą myśl odzwierciedla typowy dla niej wzór aktywności mózgu. Wystarczy poznać te schematy, by ujawnić w skanerze najbardziej skrywane myśli ludzi. Tom Mitchell rozszyfrował już wzory aktywności mózgu dla 60 rzeczowników podzielonych na 12 kategorii semantycznych, takich jak przedmioty martwe, zwierzęta, części ciała, ubrania i owoce. Uważa, że można już nauczyć komputer rozpoznawania każdego słowa. Nie ma tylko pewności, czy podobnie będzie można odczytywać w mózgu abstrakcyjne myśli i wyrażenia, takie jak wolność i demokracja, a nie tylko proste rzeczowniki i czasowniki.

 

Alex Thomas z Laurentian University w Ontario, twierdzi, że opracował wzór impulsu elektromagnetycznego pozwalający wyzwolić w mózgu doznania metafizyczne. Z jego badań wynika, że „puls Thomasa" u 80 proc. osób wywołuje poczucie czyjeś obecności. W zależności od przekonań, dla niektórych osób jest to coś nadnaturalnego, a dla innych – obcowanie z Bogiem. Podobne wrażenia mają osoby wierzące, które cierpią na padaczkę skroniową. Podczas ataku epilepsji silne wyładowania elektryczne w płacie skroniowym wywołują u nich religijne halucynacje.

Skanowanie mózgu pozwala określić, jakie jest nasze nastawienie do życia. Zależy ono od aktywności rejonu nazywanego dziobową przednią korą obręczy (rACC). Pełni on funkcję „różowych okularów mózgu". Gdy ten ośrodek jest bardziej aktywny, ludzie są optymistycznie nastawieni do życia i z większą nadzieją patrzą w przyszłość – wykazały badania prof. Elizabeth A. Phelps z New York University.

Badania mózgu prowadzone są dopiero od 100 lat. Określenie „mózg" po raz pierwszy pojawiło się przed 4 tys. lat w egipskim piśmie obrazkowym. Nie ma jednak żadnych źródeł sugerujących, że mózg wiązano z inteligencją. Dla Egipcjan był on raczej nic niewartym ochłapem przeszkadzającym w mumifikacji zwłok (wyciąganym hakiem przez nos). Nasi przodkowie bardziej fascynowali się bijącym sercem, nawet mocz był dla nich bardziej tajemniczy niż mózg. Arystoteles uważał, że jest to układ chłodzący, na co dowodem miał być wyciekający nosem śluz. Jedynie Alkmeon, uczeń Pitagorasa, podejrzewał, że siedliskiem inteligencji może być mózg.

W dysputach filozoficznych w starożytności, średniowieczu i oświeceniu duszę, umysł i intelekt lokalizowano w sercu, komorach mózgu, w żołądku, a nawet we krwi. Św. Augustyn i Nemezjusz w IV wieku wyznawali tzw. doktrynę komór. Pomijając mózg, za najważniejszy uznali znajdujący się w komorach mózgowia płyn mózgowo-rdzeniowy. Uważali, że dwie komory boczne mózgowia to siedlisko zdrowego rozsądku i wyobraźni, trzecia komora miała sterować myśleniem, rozumowaniem i osądem, a czwarta była ośrodkiem pamięci.

 

Kartezjusz twierdził, że dusza styka się z ciałem w szyszynce. Umysł zaczęto wiązać ze spoidłem wielkim mózgu oraz rdzeniem przedłużonym u podstawy mózgu. O samym mózgu wiedziano niewiele. Jeszcze na początku XX wieku powszechne było przekonanie, że składa się z pojedynczych komórek i tworzy jednolitą masę. Takie przekonanie łatwiej było pogodzić z doświadczeniem świadomości i koncepcji duszy jako niepodzielnego bytu.

 

W najnowszych badaniach kluczowe znaczenie ma odszyfrowanie uniwersalnego kodu mózgu, zasad rządzących zamianą impulsów elektrycznych w percepcję, pamięć, świadomość i zachowanie. Postęp w tych poszukiwaniach jest ogromny. Przed ponad 200 laty Luigi Gal-

vani, włoski lekarz, który zapoczątkował erę neurofizjologii, był w stanie jedynie wyzwolić w udzie żaby „fluid nerwowy", który płynie od nerwów do mięśnia. Dziś drażnieniem niektórych ośrodków mózgu człowieka można wywołać takie reakcje, jakby były odpowiedzią na bodźce świata zewnętrznego. Jednym z pierwszym takich doświadczeń było pobudzanie słabym prądem elektrycznym kory ruchowej, wywołujące ruchy określonych części ciała. Podobne efekty można uzyskać, pobudzając ośrodki mózgu odpowiedzialne za przeżycia i reakcje emocjonalne. Drażnienie krótkotrwałym prądem elektrycznym płatów skroniowych wywołuje déjà vu: wrażenie, że to, co postrzegamy lub przeżywamy po raz pierwszy, jest nam już znane. Można nawet wywołać pełne konkretnych faktów wspomnienia, jeśli tylko przeżycie tego wydarzenia było na tyle silne, że pozostawiło w mózgu jakiś ślad pamięciowy.

Podczas jednej z operacji amerykańscy neurochirurdzy stymulacją elektryczną przywołali u pacjenta wspomnienia sprzed 30 lat, z okresu wczesnego dzieciństwa. Mężczyzna był w stanie z najdrobniejszymi szczegółami opisać spotkanie z kolegami w parku: jak byli ubrani, co robili, a nawet jak wyglądało wtedy niebo. Neurolodzy niemieccy wykryli w części grzbietowej pnia mózgu patologiczne zmiany wywołujące halucynacje muzyczne (spowodowane zapaleniem mózgu, ropniem lub guzem). Badani przez nich pacjenci szpitala uniwersyteckiego w Berlinie słyszeli chóry męskie i dziecięce śpiewające pieśni folklorystyczne, utwory Mozarta, a nawet występy orkiestry Glenna Millera.

Firma Cephos z Massachusetts przy użyciu czynnościowego rezonansu magnetycznego opracowała skaner mózgu pozwalający określić prawdomówność badanej osoby z 97-procentową dokładnością. Taki „hełm kłamstwa" w przeciwieństwie do wynalezionego przed stu laty wariografu pozwala wykryć fałsz. Kłamstwo wymaga większej koncentracji niż powiedzenie prawdy, co skutkuje wzmożoną aktywnością mózgu. Nowe wykrywacze coraz precyzyjniej pozwalają ją rejestrować. Travis Seymour i Colleen Seifert z University of Michigan opracowali metodę pozwalającą ujawniać zatajoną wiedzę wyłącznie na podstawie pomiarów czasu reakcji na bodźce. Bo człowiek, który chce skłamać, dłużej się zastanawia nad odpowiedzią.

Za dziesięć lat badania mózgu mają być tak precyzyjne, że będzie można wykrywać „mózgowe odciski palców" – ślady pamięciowe przestępców, ofiar i świadków przestępstw. Ich wykrywanie jest możliwe, gdyż to samo wydarzenie inaczej jest zapisywane w pamięci jego uczestników, podobnie jak każdy z nas zostawia inne odciski palców. Różnica między sprawcą zbrodni a fałszywie oskarżonym jest taka, że w pamięci pierwszego są zgromadzone szczegóły dotyczące przestępstwa.

Prof. Sean A. Spence z University of Sheffield w Wielkiej Brytanii wykorzystał obrazowanie mózgu do sprawdzenia prawdomówności kobiety skazanej cztery lata wcześniej za otrucie dziecka, którym się opiekowała. Skanowanie mózgu nie pozostawiało wątpliwości, że kobieta nie kłamie, gdy neguje popełnienie zbrodni. W USA po 24 latach pobytu w więzieniu uwolniono Terry’ego Harringtona skazanego na dożywocie za zabójstwo policjanta. Jego mózg nie reagował na obrazy ani pytania związane z miejscem zbrodni, natomiast ożywiał się, kiedy pokazywano mu obrazy z koncertu ulubionego zespołu muzycznego.

Czy monitorując aktywność wystarczającej liczby neuronów w mózgu człowieka, można poznać jego myśli i ślady pamięciowe? W wypadku wrażeń wzrokowych uczeni potrafią tylko rozszyfrować zachodzącą w tzw. niższej korze wzrokowej obróbkę i rozdział sygnałów w zależności od ich intensywności i położenia w przestrzeni. W wyższej korze wzrokowej nie ma tak prostej zależności – za treść obrazu mogą odpowiadać różne jej rejony.

Nie wiadomo, jakie obwody mózgu są odpowiedzialne za wyższe funkcje kognitywne. W jaki sposób świadomość wyłania się z elektrycznej i chemicznej aktywności neuronów? Czy podczas każdego świadomego doznania konkretny zespół neuronów w określonych rejonach mózgu „wyładowuje się" w specyficzny sposób? Czy raczej podczas każdego świadomego doznaniu tworzące je rozproszone w całym mózgu neurony synchronizują swą aktywność? W takich układach jeden neuronalny korelat byłby odpowiedzialny za kolor czerwony, inny za wizerunek postrzeganej osoby, a kolejny za emocje, na przykład uczucie gniewu lub sympatii. Rozkodowanie tych wszystkich powiązań nie jest na razie możliwe.

Jedne obszary mózgu są ważniejsze niż inne, ale nie wiemy wciąż, jak się zmieniają w zależności od rodzaju kłamstwa. Choć ustalono, że prawda objawia się głównie w tylnej korze ciemieniowej, to wciąż za mało, by mieć pewność, jak dokładnie wygląda mózg, który kłamie. Człowiek rozwinął umiejętność kłamstwa do perfekcji wraz z rozwojem inteligencji i życia społecznego. „Hełm kłamstwa" musi zatem uwzględniać złożoną sytuację, w której doszło na przykład do popełnienia morderstwa. Nie wystarczy ustalić, czy podejrzana osoba trzymała w ręku młotek, a nie klucz francuski, który nie miał żadnego związku z przestępstwem.

Neurobiolodzy przekonują, że choć posługują się jedynie mglistymi hipotezami, są w stanie sprawdzić, w jaki sposób sieć neuronalna się komunikuje, żeby powstały zjawiska psychiczne. Prowadzone są już prace nad wykrywaniem interakcji między różnymi obszarami mózgu podczas wykonywania konkretnych zadań. Są one wykorzystywane w tzw. neuromarketingu – przewidywaniu decyzji zakupu towarów przez klientów jeszcze przed rozpoczęciem kampanii reklamowej.

Omnicom, jedna z czołowych firm reklamowych, doradza już, na jakie ośrodki mózgu należy wpłynąć w kampanii reklamowej, by była lepiej zapamiętana przez konsumentów. Podobne badania prowadzone są w Polsce. Prof. Rafał Krzysztof Ohme ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie bada, jakie marki lub towary mogą odnieść sukces lub ponieść porażkę. Częściej decydują o tym nieuświadomione przesłanki, którymi kierują się konsumenci (można je wykrywać w badaniach mózgu), niż racjonalne wybory. Gdy zastanawiamy się, czy zjeść kolejne ciastko, włącza się układ limbiczny i zaczynają górować emocje. Mogą się ujawnić zarówno przy wyborze towarów, jak i polityków podczas kampanii wyborczej.

W mózgu człowieka są dwa ośrodki, które się targują o to, jaką podjąć decyzję. Tworzą one centrum handlowe naszego mózgu, w którym tak jak w hipermarkecie oprócz towarów są również kasy, gdzie trzeba zapłacić rachunek. Podczas wyboru produktów uruchamia się tzw. jądro półleżące (nucleus accumbens), ośrodek odgrywający kluczową rolę w systemie nagradzania. Gdy pokazuje się cena towaru, uruchamiana jest znajdująca się w głębi bruzdy bocznej kory mózgowej tzw. wyspa (insula), związana z bólem i przykrymi doznaniami.

Brian Knutson, neurolog ze Stanford University, odkrył, że decyzję o zakupie podejmujemy w zależności od tego, który z ośrodków zyska przewagę. Pomagają w tym wszelkie promocje lub sprzedaż na kredyt i przy użyciu kart kredytowych. Takie transakcje zmiękczają klientów. Osłabiają rozsądek i ból płacenia, a jednocześnie pobudzają chęć posiadania. Karty kredytowe nie tyle ułatwiają robienie zakupów, ile oszukują nasz mózg, prowokując do większej rozrzutności. Tę słabość naszego mózgu wykorzystały banki, oferując kredyty bez żadnych formalności i – jak się okazało – często bez pokrycia w odpowiednich dochodach pożyczkobiorców. W efekcie mamy największy kryzys od 1930 r.

W przyszłości po założeniu „hełmu do pilotażu" będzie można samą myślą sterować samolotem wojskowym, tak jak to przedstawił film „Firefox" będący ekranizacją powieści Craiga Thomasa. Pilot, w którego wcielił się Clint Eastwood, w czasie zimnej wojny przechwytuje skonstruowany przez Rosjan superszybki myśliwiec z uzbrojeniem kierowanym impulsami myślowymi. John P. Donoghue z Brown University w Rhode Island opracował interfejs „mózg – maszyna" umożliwiający całkowicie sparaliżowanym osobom komunikowanie się z komputerem. Pierwsi niepełnosprawni mają już wszczepione do mózgu czipy zawierające 100 elektrod wyłapujących sygnały neuronów, pozwalające samą myślą przesuwać kursor na monitorze.

Ta technika jest jeszcze mało wydajna. Jeden z pacjentów, sparaliżowany od szyi w dół Matthew Nagle, musiał mocno się skupić, na przykład wyobrażając sobie napiętą cięciwę i wypuszczanie strzały z łuku, by przesunąć kursor. Ale kolejnym chorym udaje się to robić z coraz większą precyzją. W nowych aparatach z głowy chorego nie muszą już wystawać przewody łączące elektrody z komputerem. Sygnały z mózgu są wysyłane bezprzewodowo – za pośrednictwem promieniowania podczerwonego.

W firmie Neural Signals prowadzone są badania nad tą samą metodą, z tą różnicą, że sygnały mózgowe zamiast do poruszania kursora są wykorzystywane do pobudzania syntezatora mowy umożliwiającego wypowiadanie całych słów. Jako elektrody wykorzystuje się już nanowłókna o średnicy zaledwie 100 nm, wnikające do pojedynczych neuronów. Jun Li z Kansas State University zbudował już przypominający szczotkę implant, który zarówno rejestruje, jak i przekazuje sygnały elektryczne. Takie interfejsy są niezbędne w neuroprotezach kończyn, które na razie są testowane na zwierzętach.

Makaki, którym Andrew Schwarz z University of Pittsburgh wszczepił elektrody do mózgu, nauczyły się chwytać banany uruchamianym myślą ramieniem robota. W eksperymencie Miguela Nicolelisa z Duke University małpy w ten sam sposób poruszały człekokształtnym robotem. Powstały też pierwsze protezy rdzenia kręgowego. Dr Chet Moritz z University of Washington w Seattle opracował urządzenie przywracające możliwość poruszania sparaliżowaną kończyną. Makakom wszczepiono do kory ruchowej implant rejestrujący aktywność pojedynczych neuronów i przesyłający sygnały do interfejsu o rozmiarach telefonu komórkowego. Po przetworzeniu impulsy elektryczne z pominięciem rdzenia kręgowego są wysyłane do układu nerwowego ręki, gdzie pobudzają mięśnie do zaciskania dłoni. Podobne próby prowadzi się już na ludziach.

John Donoghue przewiduje, że za pięć lat neuroprotezy rąk mają umożliwić sparaliżowanym chwytanie i posługiwanie się przedmiotami, na przykład podnoszenie szklanki do ust. Działające na tej samej zasadzie neuroprotezy nóg mają umożliwić ludziom sparaliżowanym poruszanie się, a nawet grę w piłkę nożną. Sygnały jak u cyborgów będą przesyłane w obie strony – zarówno do kończyny, jak i będą od niej odbierane, by informować mózg o tym, czego dotyka.

Nie ma pewności, czy kiedykolwiek będzie możliwe wgrywanie bezpośrednio do mózgu encyklopedii lub tajnych danych, jak w filmie „Johnny Mnemonic" według opowiadania Williama Gibsona. Wgranie do mózgu zawartych w książkach złożonych informacji wymaga współpracy tak wielu neuronów w różnych rejonach tego organu, że może to przekraczać możliwości neurotechnologii. Przynajmniej na razie. Nie ma wątpliwości, że zdekodowanie mózgu pozwoli rozwinąć sztuczną inteligencję i udoskonalić roboty. Będzie można też wniknąć w głąb niego i rozszyfrować tajemnicę świadomości. Zrozumienie tego fenomenu może być szokiem.

 

PAMIĘĆ TWARZY

Wiemy już, że organizacja neuronów mózgu najprawdopodobniej jest hierarchiczna i typologiczna, a nie tylko liniowa. Do percepcji sensorycznej, powstawania śladów pamięciowych i przetwarzania informacji niezbędny jest odpowiednio skoordynowany udział dużych zespołów neuronów. W układzie wzrokowym odkryto neurony aktywowane na widok ludzkich twarzy, a nawet ich podtypów. Są nawet takie, które są pobudzane na widok zdjęć sławnych ludzi. Itzhak Fried z University of California w Los Angeles znalazł w hipokampie chorego na padaczkę pacjenta neurony aktywizujące się wyłącznie na widok fotografii aktorki Halle Berry.       

 

Potencjał mózgu

Albert Einstein miał o 15 proc. większy od przeciętnej płat ciemieniowy – obszar mózgu związany z myśleniem abstrakcyjnym, matematycznym i zdolnościami do wizualizacji w przestrzeni. Twórca teorii względności miał również ponadprzeciętnie rozwiniętą przednią część kory obręczy

i korę przedczołową. Te obszary znacznie intensywniej aktywują się u osób o większej inteligencji płynnej, czyli odpowiadającej

za myślenie abstrakcyjne i znajdywanie nowatorskich rozwiązań problemów. Aktywność mózgu takich osób jest tym większa, im trudniejsze zadanie przed nimi stoi. Nad trudnymi zadaniami mózg osób o wyższej inteligencji pracuje na wyższych obrotach niż u osób mniej inteligentnych.

 

Mózg składa się ze 100 mld neuronów, przy czym każdy neuron łączy się średnio z 7 tys. innych przez synapsy.

 

W każdej sekundzie za pośrednictwem różnych zmysłów dociera do naszego mózgu około 100 milionów bitów informacji.

 

Silnie pofałdowana kora mózgowa (substancja szara półkul mózgowych) zawiera ponad 70 proc. komórek mózgu.

 

Mózg zużywa 20 proc. całkowitej energii, choć stanowi tylko 2 proc. masy ciała.

 

Mózg jest bardzo wrażliwy na niedotlenienie: po zaledwie 4-5 minutach dochodzi do tzw. śmierci mózgowej.

 

Mózg mężczyzny waży 1250- -1750 g (średnio 1,375 kg), mózg kobiety – 1100-1550 g (przeciętnie 1,225 kg), podczas gdy masa mózgu niemowlęcia nie przekracza 0,35 kg.

 

W poszukiwaniu psychiki

Podczas skanowania mózgu badana jest intensywność przepływu krwi w poszczególnych ośrodkach, ściśle związana z ich aktywnością. Takie jednoczynnościowe badanie nie ukazuje całej złożoności i dynamiki procesów nerwowych, w które jednocześnie mogą być zaangażowane różne ośrodki mózgu. Reakcja neuronalna na bodziecpojawia się już po kilku milisekundach, tymczasem przepływ krwi w danym ośrodku rejestrowany jest dopiero po 2-6 sekundach. W tym czasie może zostać uruchomionych nawet kilka procesów mentalnych, o których nic nie wiadomo. Przepływ krwi nie pokazuje również pobudzenia niewielkich grup neuronów ani łączącej odległe rejony mózgu sieci połączeń między nimi. Łatwo zatem o najczęściej popełnianą przez neurologów pomyłkę, jaką jest przypisywanie procesów psychicznych jednemu tylko ośrodkowi.     

 

Kwant mózgu

Roger Penrose, matematyk i kosmolog z Oksfordu, twierdzi, że działanie mózgu – przynajmniej w rozwiązywaniu problemów matematycznych – polega na procesach niealgorytmicznych. To takie procesy, których wynik nie powstaje na skutek działania ściśle określonych wzorów postępowania (algorytmów). Dlatego komputery nigdy nie będą w stanie całkowicie symulować pracy ludzkiego mózgu. Bardziej kontrowersyjna jest jego hipoteza, że gdzieś w głębi mózgu mogą istnieć komórki czułe na pojedyncze kwanty. „Jeśli się okaże, że tak jest w istocie, będzie to dowód, że mechanika kwantowaodgrywa ważną rolę w działaniu mózgu" – twierdzi w książce „Nowy umysł cesarza".

 

 

Prof. Ryszard Tadeusiewicz

Akademia Górniczo-Hutnicza w Krakowie

Przed nową techniką badania mózgu nic się nie ukryje. Pozwala zobaczyć, które części mózgu są aktywne podczas wykonywania różnych zadań – podczas relaksu albo wzmożonego wysiłku umysłowego, podczasoglądania obrazów, słuchania muzyki, planowania i wykonywania ruchów, a nawet wtedy, gdy człowiek jest zakłopotany, przestraszony, zmartwiony lub zakochany. Granica między mózgiem i maszyną się zaciera. Odbierając sygnały z nerwów prowadzących rozkazy z mózgu do mięśni, możemy je wykorzystać do sterowania protezami kończyn, wózkami inwalidzkimi, manipulatorami obsługującymi osoby sparaliżowane. Coraz skuteczniej możemy współczesną elektroniką zastępować chore, niesprawne, uszkodzone lub utracone części ciała, w tym także części systemu nerwowego. Przykładem są wszczepiane implanty ślimakowe zastępujące narząd słuchu osobom całkowicie głuchym. Do czego to doprowadzi? Jedni z niepokojem mówią o wizji cyborga – istoty po części ludzkiej, ale po części stworzonej z elementów technicznych. Wolę myśleć i mówić o tych tysiącach osób niepełnosprawnych lub okaleczonych, którym ta nowa technika może przywrócić możliwość działania i radość życia. Dlatego uważam, że warto to robić.

 

Prof. Rafał K. Ohme

Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej w Warszawie

Nowe techniki badania mózgu są jak szkło powiększające – pozwalają lepiej poznać reakcje neurofizjologiczne ludzi. Postęp w tych badaniach jest ogromny. Można powiedzieć, że o ile przed 300 laty biolodzy uzyskali do badań mikroskop, to neurobiolodzy od razu otrzymali mikroskop elektronowy. A to dopiero początek. Już teraz efektem tych prac są skuteczniejsze metody oddziaływania reklam na konsumentów. Nie ma jednak powodów do obaw, że neurotechnologia sprawi, iż lepiej będzie można nami manipulować. Nikogo nie można przekonać do czegoś, czego nie chce lub nie lubi. Można jedynie skuteczniej wpłynąć na to, by wybrał ten produkt, a nie inny, tej lub innej firmy. Nie chodzi zresztą tylko o reklamę. Nowe metody oddziaływania na odbiorców zwiększają również skuteczność kampanii promującej ekologię lub zachowania prozdrowotne.

 

Prof. Jerzy Vetulani

Instytut Farmakologii PAN, Kraków

W kilku ostatnich dziesięcioleciach od obserwacji („coś ci oczka latają!") poprzez wykorzystanie odruchu psychogalwanicznego w detektorze kłamstw doszliśmy do metod elektroencefalograficznych i neuroobrazowania. Metody te nie mogą jeszcze służyć identyfikacji pojedynczej myśli, ale stosując metodę funkcjonalnego rezonansu magnetycznego, możemy ustalić, czy dany obraz bądź dźwięk budzi uczucia przyjemne, czy nie wywołuje reakcji emocjonalnej. U osoby uzależnionej od kokainy (tzw. cracku) ośrodki przyjemności dają wyraźny sygnał nie tylko w czasie palenia, ale także gdy oglądamy film o paleniu cracku. Badając aktywność mózgu, możemy sprawdzić, czy oglądanie filmu pornograficznego pobudza u badanego ośrodek przyjemności, a jeżeli stwierdzimy, że u oglądającego film o paleniu kokainy aktywuje się ten ośrodek, wiemy, że mamy do czynienia z doświadczonym narkomanem. Badanie tego, co sprawia namprzyjemność, może być bardzo kłopotliwe, bo może wykazać ukryte, nawet bardzo silnie kontrolowane i nieprzekształcające się w działanie tendencje, na przykład do nadmiernej agresji, pedofilii, sadyzmu. Może też ujawnić nasze preferencje seksualne. Z mózgu można wydobyć tajemnice przy użyciu substancji chemicznych. Na przykład serum prawdy powoduje stan splątania, w którym możemy sądzić, że przed śmiercią przekazujemy tajne informacje przyjacielowi, który dokończy naszą misję, podczas gdy faktycznie ujawniamy je przesłuchującemu nas oficerowi kontrwywiadu. Neurofarmakologia jest prawdopodobnie już obecnie zdolna zaopatrzyć nas w potterowską „veritaserum", lecz większość wiedzy o tym jest objęta tajemnicą wojskową. Badania dotyczące mechanizmów pamięci doprowadziły do poznania procesu rekonsolidacji, w której wyniku każde przywołane wspomnienie przed powrotem do magazynu, z którego zostało wyciągnięte, musi być ponownie „skrystalizowane", a w tym procesie może być łatwo zmanipulowane, tak że podczas następnego przywołania będzie już wspomnieniem innym, fałszywym. Takie wszczepianie fałszywej pamięci jest metodą śledczą często stosowaną, aby uzyskać zgodne z hipotezą przesłuchującego zeznania lub przyznanie się do winy. Wydaje się, że można tak zwłaszcza manipulować dziećmi, szczególnie podczas wypytywania o przemoc w rodzinie i molestowanie seksualne. Kompletnie niewiarygodne z punktu neurobiologa zeznania dorosłego mężczyzny opisującego w telewizji,

jak był molestowany seksualnie przez własną matkę, kiedy jeszcze nie miał roku (najwcześniejsze nasze wspomnienia sięgają wieku kilkunastu miesięcy), nie musiały być owocem cynicznych kłamstw, ale mogły być wynikiem takich fałszywych wspomnień, być może świadomie wszczepionych w czasie wypytywania o wczesne doznania seksualne.        

 

 

Rozkodowanie mózgu

1786 – Luigi Galvani, włoski lekarz i fizjolog, początkuje epokę neurofizjologii badaniami nad ruchami mięśni żaby spowodowanymi impulsami elektrycznymi. W pracy „Komentarz o efektach elektrycznych ruchu mięśni" opisał, jak drży udo żaby, gdy się je położy na żelaznej płytce, zwiąże końce nerwów drutem przez umocowany w rdzeniu kręgowym hak i dotknie płytki. Wyzwala się wtedy „fluid nerwowy", który płynie od nerwów do mięśnia. Dziś wiadomo, że zjawiska elektryczne przebiegają nie tylko w metalach, ale również w komórkach, w tym również neuronach – komórkach mózgu.

 

1906 – Hiszpan Santiago Ramón y Cajal i włoski histolog Camillo Golgi otrzymują Nagrodę Nobla za odkrycie, że długie i cienkie włókna rozciągają się między jednym a drugim neuronem. Z powodu braku odpowiednich mikroskopów długo nie można było jednak ustalić, czy łączą się z osobnymi komórkami nerwowymi. Dopiero Santiago Ramón y Cajal wpadł na pomysł wykorzystania opracowanej przez Camillo Golgiego metody barwienia komórek i włókien nerwowych z wykorzystaniem soli srebra. Uczony zauważył, że włókna jednego neuronu oddzielone są od innych komórek szczelinami (synapsami). Udowodnił, że mózg składa się z oddzielnych komórek.

 

1937 – Charles Sherrington, brytyjski neurobiolog, opisuje aktywność mózgu jako grę świateł

 

1949 – Donald O. Hebb, kanadyjski psycholog, wysunął hipotezę, że pamięć powstaje wtedy, gdy między neuronami łatwiej przewodzone są impulsy nerwowe. Eksperymentalnie potwierdzono ją dopiero w latach 80. Holger Wigström z uniwersytetu w Göteborgu wykazał, że pobudzanie w hipokampie neuronu wysyłającego sygnał powoduje, że odbierający go neuron odpowiada energiczniej.

 

1963 – hiszpański neurofizjolog José Delgado zatrzymuje sygnałem radiowym szarżującego byka.

 

1970 – brytyjski neurofizjolog Bernard Katz wspólnie z Ulfem von Eulerem i Juliusem Axelrodem otrzymali Nagrodę Nobla za wykazanie, że w złączach nerwowych sygnały są przekazywane za pośrednictwem tzw. neurotransmiterów. Po pokonaniu przestrzeni synaptycznej łączą się z receptorami kolejnego neuronu i przez zmianę właściwości jego błony powodują dalsze przewodzenie bodźca.

 

2005 – zastosowano impuls świetlny do sterowania zachowaniem genetycznie modyfikowanych much.

 

2008 – dr Chet Moritz z University of Washington w Seattle konstruuje pierwszą protezę rdzenia kręgowego.           

 

Diagnoza w pigułce

Neurobiolodzy za pomocą aparatów do skanowania mózgu są dziś w stanie ustalić, jaką fotografię oglądamy. Potrafią także przewidzieć nasze niektóre wybory. Każdą myśl odzwierciedla typowy dla niej wzór aktywności mózgu. Dr John-Dylan Haynes uważa, że wystarczy poznać te schematy, by ujawnić w skanerze marzenia senne i najbardziej skrywane myśli innych ludzi. Skaner mózgu opracowany przez firmę Cephos z Massachusetts pozwala określić prawdomówność badanej osoby z 97-procentową dokładnością. Za dziesięć lat badania mózgu mają być tak precyzyjne, że będzie można wykrywać „mózgowe odciski palców" – ślady pamięciowe przestępców, ofiar i świadków przestępstw. Kodowanie sygnałów mózgu coraz śmielej wykorzystuje się do budowy neuroprotez. Niewidomi mogą już widzieć taki obraz, jaki pokazuje kamera wideo. Za pięć lat neuroprotezy rąk mają umożliwić sparaliżowanym chwytanie przedmiotów i posługiwanie się nimi, np. pozwolą na podnoszenie szklanki do ust. Neuroprotezy kończyn dolnych mają umożliwić ludziom sparaliżowanym poruszanie się, a nawet granie w piłkę nożną. W przyszłości będzie można rozszyfrować tajemnicę świadomości. Na razie nie wiadomo, jak wyłania się ona z elektrycznej i chemicznej aktywności neuronów. Nie są też znane obwody mózgu odpowiedzialne za wyższe funkcje kognitywne.

 

Autor: Zbigniew Wojtasiński

 

 

www.o2.pl | Poniedziałek [29.06.2009, 12:07] 1 źródło, 1 wideo

STWORZENIE MATRIXA TO KWESTIA KILKU LAT

Innowacyjne technologie już symulują zjawiska fizyki.

Najnowsze wielordzeniowe procesory w połączeniu z inteligentnym oprogramowaniem pozwoliły na wdrożenie praw fizyki w wirtualnych światach - podaje "New Scientist".

Wideo, na którym naukowcy pokazali swoje osiągnięcia, widocznie różni się od wirtualnych światów z dzisiejszych gier komputerowych - koemntuje "New Scientist".

W prezentacji możemy podziwiać technologię odbicia światła w wirtualnych lustrach, szalik, w którym ruch każdego z milionów włókien jest liczony osobno oraz symulacje dźwięku jaki wydaje kapiąca lub płynąca woda.

Zaledwie kilka lat dzieli nas od Matrixopodobnych, rzeczywistych światów, nie do odróżnienia od rzeczywistości - twierdzi jeden z ekspertów.

Jak podkreśla "New Scientist", do osiągnięcia tych efektów potrzebna jest ogromna moc obliczeniowa, na razie nieosiągalna na domowych komputerach. | JP

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [09.06.2009, 22:48] 1 źródło

ŚNIJ DOBRZE. BĘDZIESZ MIAŁ POMYSŁY

Marzenia senne pozwalają łączyć nielogiczne schematy.

Faza REM, gdy pojawiają się sny, może pomóc ludziom myśleć w sposób bardziej twórczy - na nowe badania w tym zakresie powołuje się "The Daily Telegraph".

Młodzi ludzie poddani testom na kojarzenie słów, najpierw mieli za zadanie rozwiązać kilka testów. Następnie szli spać. Po przebudzeniu musieli wykonać testy ponownie.

Okazało się, że po krótkiej drzemce ich wyniki były nieco lepsze. Jednak gdy udało im się osiągnąć fazę głębokiego snu, w zupełnie innych testach osiągnęli wyniki lepsze aż o 40 procent.

Problemy wymagające twórczego myślenia można rozwiązać dając sobie chwilę odpoczynku. Pomaga już zwykła drzemka. Jeżeli jednak musimy podejść do nowego problemu, potrzeba by nasz mózg wszedł w fazę REM, bo tylko śniąc podnosimy kreatywność - sugeruje prog. Sara Mednick z uniwersytetu kalifornijskiego. - Mózg łączy w jej czasie pozornie niezwiązane ze sobą fakty - dodaje. | JS

 

 

 http://www.eioba.pl/a105307/inaczej_niz_myslisz

INACZEJ NIŻ MYŚLISZ

Może się zdarzyć, że coś ocenisz całkiem inaczej, niż to początkowo wygląda. I może to być straszliwy a nieodwracalny błąd...

Poszedł do banku po kasę. Wcisnął guzik i dostał numerek z informacją, że kilkunastu klientów jest przed nim. Skorzystał z okazji i poszedł do działu wydającego karty płatnicze (od maja już czekała, jak co roku). Ponieważ zdrapkowa karta do internetowych transakcji się pomału wykańczała, także dostał kolejną.

.

Wyjątkowo nikogo nie było (same panie w okienkach - żadnego klienta), zatem załatwił owe sprawy od ręki, jednak kolejka przed kasami była dość długa... W końcu gong i tablica z numerem obwieściły, że pora na niego - poprosił o 2800 zł. Pani wzięła pliczek setek i wrzuciła na zliczarkę - czerwone diodowe "patyczki" pokazały liczbę 33. Pani odliczyła pięć banknotów i ponownie zatrudniła maszynkę, która - jak należało się spodziewać - pokazała żądaną liczbę, czyli 28.

.

Formularze zostały wypełnione na drukarce, podpisane i ostemplowane. Pani ponownie zaprosiła go do sprawdzenia licznika i bankowy gość wziął bez liczenia plik banknotów, okutał go pokwitowaniem i schował do tylnej kieszeni spodni, gdzie już były dwa wartościowe papierki - 100 i 10 zł...

.

Nad ranem - jak co (roboczego) dnia wbił się w spodnie tudzież inne odzienie, obuł się i już zamierzał wyjść do pracy, ale coś go tknęło. Sprawdził plik banknotów - w zawiniątku było tylko 26 banknotów a poza nim "poprzednie" 110 zł.

.

Przeżył konsternację - czyżby go oszukano w banku? Ale w jaki sposób? Przecież widział, że od 33 banknotów odjęto 5 i wyraźnie widać było na czytniku 28. Czy mogło być 26 banknotów? Wprawdzie "patyczkowe" cyfry mają właściwości, że w razie uszkodzenia jednego z "patyczków" zamiast cyfry 8 widzimy 6, ale przecież niemożliwa jest sytuacja odwrotna, a przysiągłby, że widział 28! No niemożliwe, aby zliczarka była "ustawiona" pod kontem jelenia, bo prędzej czy później to by się wydało i to raczej prędzej...

.

Po drodze z banku do domu mógłby go ktoś okraść, ale nie tak finezyjnie, wszak łatwiej byłoby cały plik wyciągnąć z kieszeni, niż tylko dwa banknoty i to omijając dwa "stare" - wariant bez sensu.

.

Pojechał do pracy i po drodze zastanawiał się nad zgłoszeniem tego incydentu w banku - ale co miałby powiedzieć? Że widział liczby 33 i 28? I że mógł przecież przeliczyć dobytek, jeśli nie zaraz przy kasie, to chociaż przy wyjściu z banku? A może zanosiło się na wykrycie jakiejś afery - że niby zliczarki są umiejętnie "przekręcane" na niekorzyść klienta? Ale to bez sensu - przecież kasjerka nie wie, czy klient przeliczy wypłatę przy niej, a wystarczyłoby tylko jedno takie sprawdzenie i wykazanie, że maszynka zamiast szóstki pokazuje ósemkę i afera natychmiast wychodzi na jaw. Nie, to jednak nie podstęp uczciwej pracownicy banku. Ale co (w takim razie)?

.

W pracy było sporo zajęć, zatem sprawa utraty dwóch stów wyleciała mu z głowy.

.

Pod koniec dnia pracy zadzwoniła do niego żona. Od niechcenia zapytał - "kochanie, czy brałaś jakieś pieniążki z domu?". Z drugiej strony kabla usłyszał słodkie - "owszem, wzięłam dwieście złotych z kieszeni twoich spodni" (słodkie podwójnie, bowiem kasa się... odnalazła!). "No nie!" - pomyślał - "a sądziłem, że padłem ofiarą wyrafinowanego spisku, wszak banki tylko czyhają na nasze walory".

.

Sprawa zatem się wyjaśniła, ale problem szerszej natury pozostał, a nawet nie dawał mu spokoju - ileż to spraw jawi się nam jako oczywiste, a są w istocie całkiem inne?

.

Ileż wyroków (w tym najwyższych) zapadło, bowiem świadkowie przysięgali (w dobrej wierze!), że widzieli coś, a dokładnie nie widzieli, lecz im rozum podpowiadał, że inaczej widzieć nie mogli?

.

Iluż ludzi zginęło podczas wojny i okupacji tylko dlatego, że komuś się coś przywidziało - oskarżył niewinnego człowieka, partyzanci albo okupanci go zamordowali, zaś osoba wskazująca palcem na ofiarę (albo pisząca nań donos), po zabiciu tego człowieka uświadamiała sobie, że popełniła straszliwy błąd, którego się nie da niczym odkupić? Jakie to musi być straszliwe uczucie, a można być pewnym, że takich przypadków były tysiące!

.

Jest krótki a jakże pouczający film Hitchcocka... Otóż pani powiedziała mężowi, że właśnie została spostponowana. Oboje wsiedli do auta i rozpoczęli przeczesywać okolicę. W pewnym momencie żona pokazuje na przechodnia, który zaczyna uciekać przed nimi. Małżonek dogania go i zabija. Wracają do wozu i jadą do domu. Po paru przecznicach, żona reaguje identycznie, widząc idącego ulicą innego mężczyznę podobnego do zabitego - pokazuje mężowi, wołając: "to on!".

.

Może się zdarzyć, że coś ocenisz całkiem inaczej, niż to początkowo wygląda. I może to być straszliwy a nieodwracalny błąd...

Autor: Mirosław Naleziński

 

 

 

 

 www.o2.pl | Środa [11.03.2009, 07:30] 1 źródło

KOBIETA MOŻE ODRZUCIĆ SPERMĘ PARTNERA

Świeżo odkryty mechanizm selekcji naturalnej?

David Elad z Tel Aviv University w Izraelu twierdzi, że skurcze macicy grają bardzo ważną rolę w zapłodnieniu dbając, aby sperma znalazła się we właściwym miejscu i czasie. Skurcze umożliwiają też właściwe zagnieżdżenie się zapłodnionego jajeczka.

Okazuje się, że kobiety posiadają umiejętność odrzucenia spermy partnera. Jest to dodatkowy, bardziej dyskretny sposób na dobór właściwego ojca dzieci. Zwłaszcza jeśli kobieta jest zmuszona uprawiać seks z mężczyzną, który się do tego nie nadaje- twierdzi Elad.

Kilka lat wcześniej eksperymenty biologów Robina Baker i Marka Bellis udowodniły, że kobieta zachowuje w sobie mniej więcej 65 proc. nasienia po stosunku, ale może wydalić całość jeśli tego zechce.

Co ciekawe, okazało się, że jeśli kobieta miała orgazm tuż po swoim partnerze, całość spermy była zasysana w jej ścieżki rodne. A jeśli go nie miała, to odrzucała większą część jego nasienia. | G

 

 

 

 

 www.o2.pl | Środa [22.04.2009, 11:34] 1 źródło, 1 wideo

KOBIETY SĄ CORAZ BARDZIEJ WULGARNE

Chamstwo uznają za wyznacznik swojej niezależności.

Piją, palą, przeklinają. I to coraz więcej. Problem dotyczy szczególnie młodych kobiet, chociaż w starszym pokoleniu widać podobny kierunek zmian obyczajowych - pisze "Courier Mail".

Gazeta dodaje, że kultura osobista przestała być dla kobiet wyznacznikiem ich statustu społecznego. W sposób nieuprzejmy i niekulturalny zachowują się bowiem zarówno uczennice i dziewczęta z biednych rodzin, jak i panie z kadr zarządzających wielkich korporacji. Dlaczego? Bo brak kultury osobistej uważają za wyznacznik nowoczesności i niezależności.

Jednak zachodzące przemiany obyczajów najbardziej odbijają się - według "Courier Maila" - na... mężczyznach. Jako dowód, gazeta przywołuje relacje przedstawicieli płci brzydszej.

Widząc wchodzące do biura dwie kobiety postanowiłem, jak to mam w zwyczaju, otworzyć im drzwi. Kobiety weszły, z trzaskiem zatrzaskując te drzwi przed moim nosem - relacjonuje biznesnem z Brisbane. | AB

 

 

 www.o2.pl | Środa [22.04.2009, 23:27] 1 źródło

DLACZEGO NASTOLATKI ZOSTAJĄ PROSTYTUTKAMI?

Powody są bardziej przyziemne, niż mogłoby się wydawać.

20 procent młodocianych prostytutek sprzedaje ciało, by przy pomocy uzyskanych w ten sposób pieniędzy zaimponować kolegom - wynika z raportu, który powstał na zlecenie Rzecznika Praw Dziecka.

Jego autorzy twierdzą, że nastolatki prostytuują się wyłącznie po to, by mieć pieniądze na tzw. lans. Prostytucja nie skazuje też nastolatków na rówieśniczy ostracyzm.

Mówi się raczej o znalezieniu sponsora, jelenia, który da się doić. Kimś takim można wręcz pochwalić się przed kolegami - tłumaczy Jacek Kurzępa, współautor raportu. - Młodzież uznaje prostytuujących się rówieśników za wzór do naśladowania - dodaje.

Zdaniem specjalistów nastolatki nie zdają sobie sprawy, jak poważne konsekwencje pociąga za sobą prostytucja.

A to może u nich poczynić ogromne spustoszenie emocjonalne i psychiczne - mówi seksuolog Stanisław Dulko. - Gdy dorosną, mogą mieć ogromny problem ze znalezieniem partnera, z seksem - tłumaczy. | TM

 

 

www.o2.pl | Poniedziałek [02.03.2009, 10:14] 1 źródło |

CO CZWARTY BRYTYJSKI NASTOLATEK JEST NIESZCZĘŚLIWY

To przez szkołę, kolegów i rodziców.

Według badań organizacji Children's Society ponad 25 procent nastolatków w wieku od 14 do 16 lat  "często doznaje uczucia depresji".

Zdaniem specjalistów takie samopoczucie nastolatków to wina presji wywieranej na młodych ludzi przez otoczenie.

Powinniśmy dać im lepsze dzieciństwo. Dzieci i rodzice oczekują większego wsparcia - powiedział Bob Reitemeier z Children's Society .

Eksperci twierdzą też, że 10 procent brytyjskich nastolatków cierpi także na zaburzenia psychiczne. | K

 

 

 www.o2.pl | Piątek [20.02.2009, 23:47] 1 źródło |

ĆWICZENIA UMYSŁOWE NIE BRONIĄ PRZED DEMENCJĄ

Wypełnianie krzyżówek czy układanie pasjansa nic nie daje.

Jeżeli przez wiele lat układamy dla rozrywki karty, w zaawansowanym wieku co najwyżej nadal będziemy układać je równie szybko. Nie zmieni to jednak faktu, że możemy zapominać o tym, co zapisane w kalendarzu - przestrzega badająca demencję Margaret Gatz z Uniwersytetu Południowej Kalifornii.

Najnowsze badania nad starczą przypadłością pokazują, że nie istnieje wyraźny związek między utrzymywaniem wysokiej aktywności mózgu a zapadaniem na demencję.

Popularny pogląd, że telewizja ogłupia a łamigłówki ćwiczą mózg, jest bezzasadne - potwierdza swymi badaniami dr Yonas Geda z Mayo Clinic.

Demencja może rozpoczynać swoją niszczącą działalność już w głowach 11-letnich dzieci. Nim zacznie być dostrzegana, wpływać będzie na nią wiele czynników, jak np. dieta czy kondycja fizyczna.

W przypadku innej kojarzonej ze starością choroby mózgu, zespołu alzheimera, jej występowanie w połowie zależy od obecności określonej mutacji w naszych genach - twierdzi Gatz. | J

 

 

 www.o2.pl | Czwartek [12.03.2009, 00:25] 1 źródło

DO WYKRYCIA TWOJEJ INTELIGENCJI WYSTARCZY SKAN MÓZGU

Testy na inteligencję to czysta formalność - twierdzą neurolodzy.

Nowa mapa aktywności mózgu pokazuje, które punkty centralnego ośrodka nerwowego mogą odpowiadać za naszą inteligencję. Żeby je wykryć, naukowcy z California Institute of Technology zeskanowali pole aktywności mózgu u uczestników eksperymentu, którzy rozwiązywali popularne testy na inteligencję.

Biorąc pod uwagę fakt, że w badanej grupie było 241 osób z różnego rodzaju uszkodzeniami mózgu, np. guzami i udarami, naukowcom udało się zdiagnozować te obszary mózgu, które na pewno odpowiadają za inteligencję:

Znaczy to, że z samego skanu mózgu danej osoby, będzie można wywnioskować, jakim IQ ta osoba może się poszczycić - twiedzi Ralph Adolphs, neurolog z California Institute of Technology. | AB

 

 

"WPROST' Numer: 19/2006 (1222)

NEURONY MOTYWACJI

Nagradzanie wpływa na pracę mózgu, stymulując utrwalanie wiedzy - wykazały badania prof. Alison Adcock z University of California. Rezonans magnetyczny wykazał, że kiedy spodziewamy się nagrody, aktywniej działa związany z emocjami układ limbiczny wywierający wpływ na procesy uczenia się zachodzące w hipokampie. Osoby uczestniczące w eksperymencie zapamiętywały informacje tym lepiej, im silniejsza była motywacja finansowa. | (MF)

 

 

 www.o2.pl | Niedziela [12.07.2009, 13:23] 1 źródło

DLACZEGO KLNIEMY? BY UŚMIERZYĆ BÓL

Tak twierdzą naukowcy.

Najnowsze badania udowadniają, że klniemy po to, by osłabić ból, a nawet go uśmierzyć. Wulgaryzmy to nasz mechanizm obronny - twierdzą naukowcy.

Podczas badań przeprowadzonych w brytyjskim Keele University, sprawdzono jak długo studenci utrzymają ręce w lodowatej wodzie.

Część z nich mogła używać wulgaryzmów do woli, jednak druga grupa mogła powtarzać tylko neutralne słowo - podaje Scientific American.

Studenci, którzy przeklinali, czuli mniej bólu i wytrzymywali temperaturę średnio o 40 sekund dłużej niż druga grupa.

Badacze mogą jedynie zgadywać, w jaki sposób inwektywy wpływają na nasze samopoczucie, dokładny mechanizm jest wciąż nieznany - pisze "Scientific American".

Jedna z teorii głosi, że efekt uśmierzenia bólu może kryć się w części mózgu, która odpowiada za emocje.

Przypomina to klakson w samochodzie, nie zawsze musi wyrażać gniew - mówi Timoth Jay psycholog z Massachusetts College of Liberal Arts.

Powinniśmy jednak uważać, bowiem im więcej przeklinamy, tym słabszą reakcję w mózgu wywołują wulgaryzmy. A co za tym idzie, zmniejszają się ich przeciwbólowe właściwości. | JP

 

 

 www.o2.pl | Poniedziałek [09.03.2009, 22:05] 1 źródło

SAMOBÓJSTWA W MIEJSCU PRACY SĄ ZARAŹLIWE

Bardziej, niż gdy zabija się członek rodziny.

Badanie, które wykazało tę zależność przeprowadzono na szczegółowych danych o mieszkańcach Sztokholmu zbieranych przez całe lata 90.

Choć informacje osobowe były utajnione, badacze z Oxfordu i uniwersytetu sztokholmskiego mieli możliwość porównania częstotliwości samobójstw w rodzinach

i miejscach pracy.

Okazało się, że jest dwukrotnie większe ryzyko, iż dana osoba zabije się, jeżeli na życie targnął się ktoś z jego miejsca pracy niż gdyby był to członek jego rodziny - twierdzi prowadząca badania socjolog Monika K. Nordvik.

Badanie "Domains and Suicide: A Population-based Panel Study of Suicides in Stockholm, 1991-1999" opublikowano w grudniowym numerze pisma "Social Forces". | JS

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [14.07.2009, 20:41] 4 źródła

MIESZKALIŚCIE RAZEM PRZED ŚLUBEM? GROZI WAM ROZWÓD

Tak wynika z badań.

Pary, które prowadzą wspólne życie przed zaręczynami lub ślubem, są mniej zadowolone z małżeństwa i bardziej zagrożone rozwodem niż pary, które zaczynają mieszkać ze sobą dopiero po zaręczynach lub ślubie - donosi "Puls Biznesu".

Naukowcy z Uniwersytetu w Denver przeprowadzili badania wśród małżeństw, które pobrały się w ostatnich 10 latach. Okazało się, że aż 43 proc. par, które wspólnie mieszkały przed ślubem przechodzi teraz ciężkie chwile.

Nie mają satysfakcji z małżeństwa, mniej ufają partnerowi i nie mogą się dogadać. To wszystko może prowadzić do szybkiego rozwodu. Takie problemy ma tylko 16 procent małżonków, którzy zamieszkali ze sobą po zaręczynach.

Pary zaczynające wspólne życie bez jasnej deklaracji na temat zobowiązań małżeńskich kończą na ślubnym kobiercu tylko dlatego, że już prowadzą wspólne życie - wyjaśnia w gazecie współautorka badań Galena Rhoades. | AJ

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [21.07.2009, 22:31] 2 źródła

MATKI KOCHAJĄ TYLKO PIERWSZE DZIECKO

Zostało potwierdzony w praktyce.

Czym przejawia się ta miłość matek do pierwszego dziecka? Tym, że pierworodne dzieci lepiej traktują niż ich młodsze rodzeństwo.

Matki testują szampon na sobie nim umyją nim głowę dziecku, zamiast pchać ciągną wózek za sobą, by maluchowi słońce nie świeciło, szpiegują teściów, gdy opiekują się dziećmi i odwracają maluchy od ekranów telewizorów - wymienia "The Daily Telegraph".

O tych wszystkich zabiegi, z pozoru nieistotnych, matki zupełnie zapominają, gdy opiekują się swoimi kolejnymi dziećmi.

W poważniejszych wypadkach ignorowały fakt, że zabawkę drugiego dziecka miał w pysku pies. Dłużej też, drugie i trzecie w kolejności dzieci, siedziały w brudnych pieluchach. Pierworodne były tymczasem przewijane i 150 razy w tygodniu - zauważa gazeta.

Informacje cytowane przez gazetę pochodzą z wypowiedzi matek, członkiń brytyjskiego portalu społecznościowego Mumsnet.com. | JS

 

 

 www.o2.pl | Środa [08.07.2009, 22:38] 5 źródeł

EDUKACJA SEKSUALNA ZWIĘKSZYŁA LICZBĘ NIECHCIANYCH CIĄŻ

Porażka programu edukacyjnego w Wielkiej Brytanii.

Trwający wiele lat proces edukacji seksualnej na Wyspach kosztował ponad 6 milionów funtów, ale nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Wręcz przeciwnie - liczba ciąż wśród nastolatek nawet się podwoiła - donosi "Daily Mail".

Podczas zajęć młode Brytyjki poznawały metody antykoncepcji, dostawały także darmowe prezerwatywy. Jednak ostatnie badania zlecone przez Ministerstwo Zdrowia wykazały, że to wszystko na nic.

Okazało się, że młode kobiety, uczestniczące w programie częściej zachodziły w ciąże (16 procent) od rówieśniczek, które nie były objęte systemem porad (6 procent).

Eksperci przypuszczają, że porażka programu edukacyjnego to efekt spotkania się na zajęciach dziewcząt z różnych środowisk. Te bardziej „doświadczone" mogły wpłynąć na pozostałe koleżanki, które pod presją rówieśniczek decydowały się na rozpoczęcie życia seksualnego.

W Wielkiej Brytanii co roku 40 tysięcy nastolatek zachodzi w ciąże. To najwyższy wskaźnik w Europie. | AJ

 

 

 www.o2.pl | Czwartek [09.07.2009, 10:16] 4 źródła

ZABRONIĄ MŁODYM KIEROWCOM JEŹDZIĆ NOCĄ

I nie tylko. Jakich jeszcze ograniczeń chcą Brytyjczycy?

Według ostatnich badań na zaostrzenie prawa zgadza się aż 81 proc. kierowców z Wysp. 75 proc. chce, by ograniczenia wprowadzić dla tych, którzy nie ukończyli 20 roku życia.

To nie jest dyskryminacja. Młodzi kierowcy są niebezpieczni, zabijają siebie i innych - twierdzi Cathy Keeler, autorka badań.

I dlatego jeszcze w tym roku rząd ma zakazać niedoświadczonym kierowcom choćby jazdy w nocy. Brytyjczycy chcą także, by nie mogli oni wozić pasażerów. | TM

 

 

 www.o2.pl | Niedziela [03.05.2009, 13:37] 1 źródło

NIESZCZĘŚLIWI OGLĄDAJĄ DUŻO TELEWIZJI

Zwłaszcza serwisy informacyjne.

Tak przynajmniej twierdzą socjologowie. A wiedzą co mówią. Bo naukowcy z uniwersytetu w Maryland przeanalizowali wyniki badań socjologicznych z ostatnich 30 lat, donosi RMF FM. Jakie wnioski wyciągnęli?

Okazuje się, że nieszczęśliwi dużo więcej czasu spędzają przez telewizorem. Chwilowym pocieszeniem są dla nich zwłaszcza serwisy informacyjne. Nieszczęśliwi lubią oglądać szczególnie złe wiadomości - twierdzą naukowcy.

A co lubią robić szczęśliwi? Według socjologów w wolnych chwilach czytają książki lub gazety. W odróżnieniu od nieszczęśliwych, częściej spotykają się też z przyjaciółmi.

Zdaniem socjologów z Maryland ten bardziej aktywny sposób korzystania z wolnych chwil zdecydowanie lepiej się opłaca. Poprawia nam nastrój i daje wrażenie, że wykorzystujemy czas bardziej efektywnie - donosi RMF FM. | JK

 

 

"NEWSWEEK" nr 18, 08.05.2005 r.

RADOŚĆ DO WZIĘCIA

Połowa sukcesu zależy od genów, a reszta od nas samych. Problem w tym, jak wycisnąć z życia owe pięćdziesiąt procent.

Nigdy jej nie zapomnę - napisał amerykański psychiatra Paul Pearsall o swojej pacjentce. - Kiedy śmiała się, jej ręka biegła do czoła, żeby odgarnąć włosy. Na przegubie dłoni widać było wtedy purpurowe cyfry. Nazywała je znakami śmierci. Pacjentka dr. Pearsalla była torturowana, widziała śmierć niemal wszystkich swoich bliskich, spodziewała się tego samego losu. Miała wszelkie powody, by stać się słaba, chora i zdesperowana. Tymczasem pełna była radości i energii. Nie załamały jej straszne doświadczenia, które innych ludzi odarły z chęci do życia.

 

Psychologów od dawna interesowało, jak to się dzieje, że niektórzy ludzie wydają się szczęśliwi niemal niezależnie od okoliczności. W jakim stopniu skłonność do pozytywnych emocji przynosimy ze sobą na świat, a w jakim musimy ją z trudem wypracować?

 

Dopóki biologia nie stworzyła odpowiednich narzędzi, by zajrzeć do ludzkiego mózgu, a także sprawdzić nasze wyposażenie genetyczne, rozważania nad źródłem szczęścia pozostawały czysto teoretyczne. Teraz zarówno genetyka, jak i neurofizjologia odsłaniają coraz więcej tajemnic ludzkiej duszy. Genetyka oferuje konkretne informacje o wrodzonym poziomie szczęścia poszczególnych osób, neurobiologia pokazuje "na żywo" obrazy bardziej i mniej szczęśliwych mózgów. W badaniach ludzkiej psyche pomaga nowy kierunek: psychologia pozytywna, która stara się określić potencjał radości życia, jaki kryje się w każdym z nas. Dzięki temu dziś już wiemy, jak działają ośrodki szczęścia w mózgu, jakie substancje wytwarzane przez neurony sprawiają nam przyjemność i dlaczego stres i choroby są mniej szkodliwe dla ludzi zadowolonych z życia.

 

To, że szczęście i zdrowie idą w parze, intuicyjnie wiedzieliśmy od dawna. Wraz z rozwojem medycyny mamy na to coraz więcej dowodów. W kwietniu tego roku "Proceedings of National Academy of Sciences" opublikowało wyniki prac uczonych z University College of London. Grupa psychologów i lekarzy kierowana przez prof. Andrew Steptoe'a przeprowadziła badania wśród urzędników brytyjskiej administracji państwowej, sprawdzając ich reakcje na silny stres psychiczny i zależność tych reakcji od poczucia szczęścia uczestników badań. Okazało się, że im wyższy był deklarowany przez nich poziom zadowolenia z życia, tym mniejsze zaburzenia fizjologiczne wywoływały stresujące sytuacje. Osoby, które określały poziom swego szczęścia jako wysoki, miały w trudnych sytuacjach psychicznych najlepsze wyniki testów zdrowotnych. Ich poziom hormonu stresu był o 30 proc. niższy niż innych badanych, oceniających siebie jako niezbyt szczęśliwych. Serca tych pierwszych biły miarowo, nie wykazywali też żadnych oznak stanów zapalnych, które mogłyby poprzedzać chorobę. Badania te wskazują, że pozytywne stany ducha sprzyjają dobremu funkcjonowaniu naszych ciał.

 

Przez długi czas pozostawało zagadką, gdzie w mózgu mieszczą się ośrodki odczuwania przyjemności i szczęścia. Neurobiolodzy szukali ich od dawna. Dopiero współczesne techniki podglądania mózgu ujawniły rolę określonych neuronów w wywoływaniu uczuć zadowolenia czy radości.

 

Dziś możemy śledzić, jakimi drogami wędruje dopamina, chemiczny przekaźnik uczucia przyjemności. Centrum nagrody jest częścią systemu zwanego układem dopaminowym. Jego funkcje wydawały się jasne. Nagradzał ludzi i zwierzęta za czynności zwiększające szanse przeżycia gatunku, takie jak jedzenie i stosunki seksualne. Bez nich zabrakłoby następnych pokoleń. W kolejnych latach okazało się, że centrum nagrody jest powiązane też z mniej naturalnymi przyjemnościami, jak zażywanie narkotyków czy satysfakcja z wygranej w kasynie.

 

Mózg jest jednak organem niezwykle trudnym do badania z uwagi na poziom jego komplikacji. Mózgowe centrum nagrody w dalszych badaniach okazało się czymś innym niż ośrodek przyjemności. Dwa lata temu brytyjski neurobiolog z uniwersytetu w Oksfordzie, Edmund Rolls, odkrył ten ośrodek w zupełnie innym miejscu mózgu, mianowicie w lewym płacie przedczołowym kory mózgowej, tuż za gałką oka. Rolls znalazł również dowody na to, że wcale nie dopamina, ale substancje podobne do opium są przekaźnikami uczucia przyjemności w mózgu. Powoli zdobywaliśmy coraz więcej informacji o fizycznym podłożu pozytywnych odczuć.

 

Centrum nagrody zasilane dopaminą okazało się raczej ośrodkiem pragnienia, potrzeby pewnych przeżyć i satysfakcji, jak pożądanie seksualne czy konieczność nasycenia głodu. Stymulacja elektrodami tego centrum powoduje nieodparty przymus podążania za wywołanym pragnieniem. Nie dochodzi jednak do jego spełnienia. Ulga i zaspokojenie nie następują. Dlatego zwierzęta i ludzie poddani temu doświadczeniu nie chcą go dobrowolnie przerwać.

 

Uczuciu przyjemności towarzyszy natomiast wydzielanie substancji zwanych endorfinami i enkefalinami, podobnych w swej budowie chemicznej do opium. Należą one do tego samego rodzaju związków, co morfina i heroina. Narkotyki są tak pożądane przez wiele osób dlatego właśnie, że idealnie przypominają nasze własne substancje szczęścia. W dodatku znajdują łatwy dostęp do ludzkich mózgów, bo korzystają z tych samych wejść do komórek nerwowych, co substancje endogenne produkowane wewnątrz ciał.

 

Daleko idące podobieństwo morfiny i tzw. narkotyków endogennych stwierdzono m.in. w badaniach małych szczurów odseparowanych na krótko od matek. W momencie, gdy matki pojawiały się znów, mózg noworodków reagował, wytwarzając substancje radości i uspokojenia: właśnie endorfiny i enkefaliny. Ale, jak zauważono w tych doświadczeniach, niepokój i strach szczurzych dzieci równie skutecznie koiła morfina.

 

Dzięki tym badaniom struktur mózgu, odpowiedzialnych za uczucie szczęścia, dowiedzieliśmy się, które z naszych zachowań zwiększają wytwarzanie substancji przyjemności i szczęścia. Mózg produkuje ich więcej, gdy np. znajdujemy się w otoczeniu przyjaciół lub bliskiej rodziny. Receptory tych związków rozsiane są niemal w całym mózgu. Przy tym każda forma przyjemności pobudza inną grupą neuronów. Jedne z tych komórek reagują na słodkie desery, zwłaszcza na czekoladę, dlatego w momentach smutku tak chętnie po nią sięgamy, inne na pieszczotliwy dotyk, a nawet na przyjemności tak abstrakcyjne, jak muzyka. Poczucie komfortu psychicznego można więc zwiększać na wiele sposobów.

 

Nie tylko proste przyjemności, ale także głębokie poczucie szczęścia manifestuje się jako niezwykle intensywna aktywność lewego płata przedczołowego. Stwierdzano to na przykład u mnichów buddyjskich, gdy po długiej medytacji zapadali w stan nirwany.

 

Gdy odnaleziono już w mózgu ośrodki szczęścia, pojawiło się pytanie zasadnicze: jaka jest ich rola, po co istnieją? Jeden z naukowców kanadyjskich Michel Cabanac sądzi, że wywierają one wpływ na wszystkie podstawowe procesy zachodzące w mózgu. Jego zdaniem przyjemność pojawiła się w ewolucji, jako rodzaj marchewki skłaniającej do podjęcia właściwej decyzji. Zwierzę czy człowiek ma przecież w każdej chwili wiele konkurujących ze sobą potrzeb. Zaspokoić głód, uniknąć zimna, zapewnić sobie bezpieczeństwo, uwieść partnera.

 

W mózgu musi istnieć jakaś wspólna waluta do oceny rangi tych potrzeb i ustalenia priorytetów. Przyjemność z ich zaspokojenia to właśnie rodzaj ogólnej waluty, mózgowe euro. Cabanac sądzi, że ten sposób zarządzania aktywnością ludzi i zwierząt był jednym z pierwszych wynalazków ewolucji. Wykształcił się gdzieś między pojawieniem się płazów i gadów.

 

Przyjemność jednak to dużo mniej niż długotrwałe szczęście. Z samej swej natury przemija szybko. Trwa chwilę i ustępuje miejsca innym doznaniom. Natomiast świadome dążenie do szczęścia, zdaniem psychologa Ericha Fromma, tkwi w każdym człowieku, który nie narodził się jako umysłowy i moralny idiota. Problem w tym, że nawet najmądrzejsi ludzie nie zawsze wiedzą, co naprawdę może ich uszczęśliwić.

 

Natura jednak sama zadbała o to, byśmy znaleźli się po szczęśliwej stronie istnienia. Zadowolenie z życia mamy wpisane w geny. Jak twierdzi psycholog i genetyk amerykański dr David Lykken z Uniwersytetu Minnesoty, większość ludzi ma genetycznie zaprogramowany poziom szczęścia znacznie powyżej neutralnego zera. Lykken odkrył również, że każdy z nas otrzymuje od rodziców pakiet genów, które określają, czy czujemy się bardzo, średnio czy niezbyt szczęśliwi w większości sytuacji, jakie niesie życie. Badacz nazwał tę dziedziczoną skłonność do określonego poziomu zadowolenia Stałym Punktem Szczęścia (Happiness Set Point). Zarówno pozytywne, jak i negatywne zdarzenia - wygrana na loterii czy uszkodzenie kręgosłupa - przestają wpływać na wrodzony nam poziom zadowolenia mniej więcej po sześciu miesiącach. Większość osób wraca wówczas do swego ustalonego poczucia satysfakcji z życia.

 

Lykken ze współpracownikami z Uniwersytetu Minnesoty przeprowadzili badania szczęścia u 2300 par bliźniąt, zarówno wychowywanych razem, jak i mieszkających od dzieciństwa osobno. Doszli do wniosku, że w połowie przypadków decydowało o nim wspólne dziedzictwo genetyczne braci i sióstr, niezależnie od tego, gdzie byli i co robili. Natomiast z górnym limitem zadowolenia, który również jest w pewnym stopniu wyznaczony przez geny, w praktyce jest tak jak z limitem wzrostu. Geny rodziców mają tu znaczenie, ale wpływ mają też warunki życia. Wiele zatem zależy od nas.

 

Różnie nam się to udaje. Często okazuje się, że stworzyliśmy sobie kołowrót, w którym zdyszany wysiłek wymieniany jest na pośpieszny relaks, po czym wracamy na karuzelę stresu i depresji. I wcale nie jesteśmy szczęśliwi. A może na wiosnę, kiedy cały świat sposobi się do rozkwitu, zastosujemy nową miarę do oceny własnego istnienia?

 

Warto być zadowolonym z życia także z uwagi na własne zdrowie. Ludzie szczęśliwi nawet na grypę chorują rzadziej. Wielu wybitnych psychologów wie już, jakie znaczenie dla zdrowia i długości życia mają radość, nadzieja i optymizm. Zdarzają się już lekarze tak mądrzy, że swoich pacjentów pytają nie tylko o wiek i przebyte choroby, ale również o ich życie emocjonalne.

 

Jednym z twórców nowej koncepcji psychologii pozytywnej jest Martin Seligman, były przewodniczący Amerykańskiego Stowarzyszenia Psychologicznego, którego poradniki namawiają do optymizmu, twórczego rozmachu, do robienia użytku z własnych talentów i zalet. Podobnych mu psychologów jest coraz więcej. Na Uniwersytecie Stanu Illinois działa prof. Edward Diener, obdarzony przydomkiem Dr Happiness (dr Szczęście), bo od lat zajmował się doradzaniem ludziom, jak mogą poprawić jakość swego życia. Holenderski naukowiec, profesor Ruut Veenhoven, stworzył internetową bazę wyników badań nad szczęściem. Polski psycholog, Kazimierz Obuchowski z Uniwersytetu im. A. Mickiewicza, wysunął tezę o decydującej roli emocji pozytywnych w rozwoju człowieka.

 

Równocześnie Peter Herschbach, psycholog z Uniwersytetu w Monachium, odkrył u pacjentek leczonych na raka niezwykłą odporność na cierpienie i zdolność do cieszenia się życiem. Pięćdziesiąt procent kobiet chorych na raka piersi i poddanych wyczerpującej terapii stwierdziło, że mimo wiszącej nad nimi grozy żyją bardziej intensywnie i w ściślejszym związku z najbliższymi sobie ludźmi. Obawa utraty życia uświadomiła im jego wartość.

 

Źródłem szczęścia dla wielu osób jest bliski kontakt fizyczny z ukochaną czy ukochanym. Aby zrozumieć, jakie czynności i wydarzenia wyzwalają w ludziach pozytywne emocje, psycholodzy opracowali wiele kwestionariuszy i ankiet. W jednym z takich badań grupa amerykańskich naukowców pod kierunkiem laureata Nagrody Nobla Daniela Kahnemana z Uniwersytetu Princeton zwróciła się do tysiąca pracujących kobiet, mieszkanek Teksasu, prosząc je o prowadzenie swoistego dziennika zdarzeń, w którym każdy dzień byłby podzielony na epizody, tak jak telenowela na sceny. Osoby ankietowane miały każdej czynności przypisać odpowiedni poziom emocji w skali od 0 do 5. Na pierwszym miejscu wśród szczęśliwych zdarzeń znalazło się uprawianie seksu, ocenione jako przyjemność na czwórkę z dużym plusem, średnia wynosiła 4,7. Następne w kolejności wysokich ocen okazały się spotkania z przyjaciółmi i rodziną, nieco tylko ustępując stosunkom seksualnym - średnia 4,1. Przyjemność spożywania dobrego obiadu oceniono na 4. Satysfakcja z pracy nie przekroczyła poziomu 2,7.

 

Co ciekawe, ani wysoki iloraz IQ, ani elitarne wykształcenie, ani młodość nie gwarantują poczucia szczęścia. A gdzie na tej liście powinny się znaleźć dobra materialne? Badania

 

w tej kwestii przynoszą często niespodzianki. Ludzie mogą żyć w raju i być nieszczęśliwi - zwraca uwagę prof. Ruut Veenhoven, holenderski profesor psychologii, który po 25 latach praktyki w tym zawodzie uznał, że szczęście zależy nie od stanu materialnego, ale od tego, jak bardzo lubimy własne życie i rolę, którą w nim aktywnie odgrywamy.

 

A przecież znaczną część swoich wysiłków poświęcamy zarabianiu pieniędzy. Społeczeństwa zachodnie są coraz bogatsze, ludzie pracują mniej niż kiedyś, mają dłuższe wakacje, podróżują bez wysiłku na kraniec świata, żyją dłużej i są zdrowsi. I, jak wynika z ankiet, wcale nie są szczęśliwsi niż pół wieku temu. W Stanach Zjednoczonych na przykład w 1975 r. za bardzo szczęśliwych uważało się 32 proc. osób ankietowanych przez US General Social Survey, 25 lat później o jeden procent mniej. W Japonii według badań z 2002 r. poczucie szczęścia ani drgnęło, mimo sześciokrotnego wzrostu dochodu w ciągu ostatniego półwiecza. Także w Europie Zachodniej stałe badania satysfakcji z życia i poczucia szczęścia prowadzono od lat. Mimo rosnącego dobrobytu i coraz lepszej opieki medycznej barometr szczęścia poszedł nieco w górę tylko w Danii i we Włoszech. Bogatsi są wprawdzie szczęśliwsi, ale powszechny wzrost bogactwa wcale nie idzie w parze z powszechnym wzrostem satysfakcji. Wygląda to na paradoks.

 

Brytyjski ekonomista, prof. Richard Layard z London School of Economics, dla jego wyjaśnienia przytacza wyniki prostej ankiety przeprowadzonej wśród studentów Harvardu, jednego z najlepszych uniwersytetów świata. Proszono ich o odpowiedź na

 

pytanie: gdzie wolałbyś żyć - tam gdzie zarabiałbyś 50 tysięcy dolarów rocznie, a inni mieliby tylko połowę tej sumy, czy też tam, gdzie dostawałbyś 100 tysięcy dolarów, ale inni mieliby dwa razy więcej od ciebie? Większość studentów wolałaby świat, w którym mieliby niższe dochody, ale za to nikt nie miałby więcej od nich. A więc to nie wysokość zarobków decyduje o poczuciu satysfakcji, ale ich stosunek do dochodów innych. Ważny jest nie rozmiar własnego worka z pieniędzmi, ale jego porównanie z cudzym.

 

Rywalizacja z innymi jest stałym czynnikiem w ocenie naszego szczęścia. A ponieważ zawsze są wokół zdolniejsi, bogatsi, wyżsi, bardziej pożądani, warczymy z zazdrości, niezależnie od zgromadzonych dóbr.

 

Natomiast wolność osobista jest istotnym czynnikiem, decydującym o zadowoleniu z życia. Polska po 1989 r. poszybowała w górę i w statystykach oceniających ogólny poziom szczęścia znalazła się na tym samym poziomie co Bangladesz, Pakistan i Indie. Osób szczęśliwych i zadowolonych jest w naszym kraju 74 procent (wg Inglehart and Klingemann, 2000 r.). W porównaniu z 1988 rokiem liczba szczęśliwych Polaków podwoiła się.

 

Nie oznacza to wcale, że każdy z nas z osobna wyczerpał limit własnego szczęścia. Do tego daleko. Zadowolenie z życia zwiększa altruizm, praktykowanie dobroci dla innych, wyrażanie im wdzięczności i zainteresowania. Poprawia to nastrój bardziej niż troska o własne przyjemności. Bardzo istotny związek stwierdzono też między religijnością a poczuciem szczęścia - wiara daje nadzieję na przyszłość i nadaje sens życiu.

 

Ważna jest też umiejętność zachowywania w pamięci tego, co piękne i radosne z przeszłości. Wielu przedstawicieli psychologii pozytywnej jest przeciwko rozdrapywaniu bolesnych wspomnień z młodości czy dzieciństwa, z takim upodobaniem uprawianemu przez naukowych spadkobierców Freuda. "Ekspresja żalu i złości zwiększa ciśnienie krwi i zamyka nas w błędnym kole bezskutecznych prób uporania się z minionymi krzywdami" - ostrzega Seligman w wydanej niedawno w Polsce książce "Prawdziwe szczęście". Tygodnik "New Scientist" do tych rad dodaje jeszcze kilka innych. Należy nie porównywać swego wyglądu z wyglądem innych, nie oczekiwać zbyt wiele i starzeć się wdzięcznie.

 

Dalajlama, guru buddystów, wierzy, iż każdy może być szczęśliwy w swoim życiu.

 

W książce "The Art of Happiness" przypomina, że buddyści nie są specjalną grupą biologiczną wyposażoną w geny szczęścia. Pogodę ducha osiągają poprzez wieloletni trening, zwłaszcza w unikaniu negatywnych emocji, takich jak gniew, niepokój i zawiść.

 

Może od tego powinniśmy zacząć własną drogę do szczęścia.

Bożena Kastory

 

 

"NEWSWEEK" 18.08.2002 r.

SZCZĘŚCIE: INSTRUKCJA OBSŁUGI

Podoba nam się to czy nie, uczeni chcą stworzyć ze szczęścia naukę. Chcą nam napisać instrukcję obsługi, wytyczającą punkt po punkcie drogę do jasnej krainy.

Nieuchwytne, złudne szczęście - pożądane i wiecznie poza naszym zasięgiem. "Mędrcami ci, którzy je zgłębili - pisał Byron - naiwni, ignoranci ci, którzy je posiedli". Czy szczęście to coś, czego doświadczamy tylko czasami? Przypadek, los na loterii czy - jak pisał wielki bytyjski filozof Bertrand Russell - "nie dar bogów, ale każdego z nas największa zdobycz"? Czy szczęście można rzeczywiście zdobywać? Tak jak w legendach, których mnóstwo jest w każdym języku i każdej kulturze. Wystarczy przypomnieć baśń o szewczyku, co miał zaznać szczęścia pod warunkiem, że roztrwoni fortunę bez dzielenia się z innymi, albo o rybaku i złotej rybce, co straciła cierpliwość do zachłannej żony, czy o królu, co z żebraka ściągnął ostatnią koszulę w przekonaniu, że jest ona źródłem jego szczęścia, a kiedy i to nie poskutkowało, kazał rycerzom przyprawić sobie głowę nędzarza.

 

Wydaje się, że w ludowych przypowieściach i poematach jest jedna i ta sama historia szczęścia spisywana przez wieki - od średniowiecznego poematu o świętym Aleksym, co mieszkał pod schodami domu własnego ojca bogacza, po epokę Hollywood i film "Pretty Woman", w którym zamożny bohater szczęśliwej miłości zaznał dopiero wtedy, gdy związał się z nędzną prostytutką.

 

Zmieniały się kultury, a szczęście pozostawało domeną filozofii i poezji. Nauka się nim nie zajmowała. Wszak uczeni, lekarze, psychologowie mieli ratować chore umysły, a nie ulepszać zdrowe. Przez cały poprzedni wiek i wiek XIX, począwszy od Zygmunta Freuda i jego teorii kompleksów po wygodne kozetki psychoanalityków, leczyli nas z depresji, załamań nerwowych, wyciągali z dołka. Dopiero w ostatnich kilkunastu latach naukowcy odważyli się przyjrzeć szczęściu i radości życia. Żeby poprawić życie zdrowym, zaczęli je odzierać z tajemniczości, magii i poezji.

 

Czy rzeczywiście szczęścia można się nauczyć? Czemu nie, skoro nauczyliśmy się już budować przyjaźnie, przezwyciężać fobie czy uzyskiwać większą pewność siebie? Dlaczego nie mielibyśmy zrobić jeszcze jednego kroku?

 

Od czterech lat grupa uczonych skupiona wokół amerykańskiego psychologa Martina Seligmana, autora książki i wielu opracowań o "pozytywnej psychologii", próbuje w zupełnie inny sposób myśleć o ludzkim umyśle. Zamiast koncentrować się na słabościach, skupiają się na jego silnych stronach. Czy nam się to podoba, czy nie, uczeni chcą stworzyć ze szczęścia naukę. Chcą nam napisać instrukcję obsługi wytyczającą drogę do jasnej krainy.

 

Wielu z nas wciąż żyje w szarym świecie. Owszem, pod względem materialnym powodzi nam się całkiem nieźle. W ostatnich 10 latach poziom życia znacznie się poprawił. Według GUS-u przeciętne polskie wynagrodzenie w ciągu ostatnich pięciu lat wzrosło o ponad tysiąc złotych. Zwiększa się liczba Polaków zadowolonych ze swojej sytuacji materialnej. W 1994 roku ta grupa osób - jak podają badania CBOS-u - stanowiła 53 proc. społeczeństwa, w roku poprzednim już 61 proc. Jednak w tym samym czasie zmalał procent ludzi szczęśliwych: w 1994 roku mianem szczęśliwych określało siebie 12 proc. Polaków, a w 2001 roku już tylko 7 proc. Jak to możliwe?

 

- Satysfakcja z poprawy warunków materialnych i ze wzrastającego poziomu życia to nie to samo, co poczucie szczęścia - mówi prof. Krystyna Skarżyńska ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. Przekonują się o tym nie tylko Polacy. Kilka miesięcy temu psycholog Holly J. Morris na łamach "Psychology Today" zwróciła uwagę, że mimo osiągnięć materialnych i poczucia większego bezpieczeństwa współczesne pokolenie jest dziesięciokrotnie bardziej narażone na stany depresyjne niż generacja naszych dziadków.

 

Zaspokojenie potrzeb materialnych i poczucie bezpieczeństwa nie gwarantuje nam radości życia i szczęścia. - Pieniądze są konieczne do życia, ale ich ilość nie jest najważniejsza, bo nie można zjeść dwóch kotletów naraz - przyznaje Zygmunt Solorz, właściciel Polsatu, pochodzący z biednej rodziny i ceniący wartość każdej złotówki.

 

Komfort i wysoki poziom życia rychło przestają cieszyć. "Do rzeczy, nawet do skarbów przywykamy i szybko stają się codziennością jak szczoteczka do zębów" - pisze amerykański psycholog Napoleon Hill, autor bestselleru "Sukces! Trzeba tylko chcieć". A wtedy pojawiają się kolejne frustracje i lęki. Ktoś, kto szukał szczęścia w posiadaniu nowego samochodu, luksusowgo domu czy prestiżowej posady, szybko zaczyna zadręczać się pytaniami: czy świat widzi mnie tak ważnym, jak sugerowałoby moje stanowisko? Czy nowe narty wciąż są najnowsze na stoku, a samochód budzi uznanie tych, na których opinii mi zależy? A nawet jeśli ktoś mnie docenia, to czy naprawdę mnie lubi, czy się ze mnie śmieje?

 

- Polska klasa zamożnych znalazła się w ślepej uliczce, bo ci goniący dotąd za fortuną uważali, że po osiągnięciu następnego pułapu dobrobytu przypadnie im w udziale większe poczucie szczęścia. A okazało się, że nic z tego - mówi dr Wojciech Łukowski, dyrektor Instytutu Socjologii w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej.

 

Może więc, aby osiągnąć szczęście, należy nie wzbogacić się, lecz przeciwnie - gwałtownie zbiednieć? Wszak Bertrand Russell w "Conquest of happiness" pisał: "Bogaty człowiek musi stracić fortunę, żeby znowu poczuć smak obiadu".

 

Tak naprawdę szczęście związane jest ze stosunkiem do świata, a nie z zawartością kieszeni. Nie wypływa z portfeli, ale z naszego umysłu. Rozumie to Jan Kulczyk, biznesmen, jeden z najbogatszych Polaków. Często powtarza, że "szczęście to nie ilość pieniędzy na koncie, lecz postawa polegająca na tym, żeby obudzić się zadowolonym i uśmiechniętym tylko dlatego, że wstał nowy dzień".

 

Takiego podejścia do życia można się uczyć. Kamila Piasecka (32 lata), sekretarka z Poznania, oczekuje trzeciego dziecka. Od kilku lat jeździ z mężem i dwiema córkami do Warszawy na warsztaty Ewy Foley, terapeutki, która uczy, jak zmienić nawyki przeszkadzające żyć. - Nie budzę się już rano z okrzykiem "o rany, pada deszcz", lecz przyjmuję ten fakt do wiadomości i staram się wycisnąć z każdego dnia to, co najlepsze - mówi.

 

- My, terapeuci wiemy, że żaden człowiek nie rodzi się pesymistą - twierdzi Foley. Bycie szczęśliwym to jedno z największych wyzwań i wymaga pewnych umiejętności: samodyscypliny, determinacji i wytrwałości. Na kilkudniowych warsztatach Ewy Foley adepci przechodzą pięć kroków wtajemniczenia: pierwszym jest "zauważyć" - uświadomić sobie, że poczucie szczęścia to świadoma decyzja, "chcieć" - postanowić być szczęśliwą osobą, "uwierzyć" - że zmiana jest możliwa, "wiedzieć jak" - sięgnąć do podręczników, warsztatów i wreszcie krok ostatni - "ćwiczyć". - Pierwszym ćwiczeniem, jakie zadaję swoim uczniom, jest próba nienarzekania przez 21 dni. Często skarżą mi się, że nie mają o czym rozmawiać - mówi terapeutka. Tym bardziej że dodaje do tego ćwiczenie następne: "trenowanie w sobie nawyku pozytywnego wyrażania się o ludziach". - To nic, że na początku jest ciężko, trzeba udawać i udawać, aż wreszcie się uda - śmieje się Foley.

 

Pogoda ducha, życzliwy stosunek do świata, optymizm - taką samą drogę ku szczęściu zaleca Russell: "Naucz się czytać twarze wokół siebie, otwórz się na pozytywne nastroje wszystkich, których spotykasz, nie daj im odejść od siebie". Warto skorzystać z rady filozofa i czerpać energię od ludzi uśmiechniętych i otwartych na pozytywne aspekty życia.

 

Czy rzeczywiście optymizm ma aż tak duże znaczenie? W teorii rozwoju osobowości Napoleona Hilla optymizm odgrywa najważniejszą rolę. Dowodzi on, że odpowiednia postawa, nazywana przez niego PMA (Positive Mental Attitude), decyduje o sukcesie lub porażce w życiu. Przytacza dziesiątki historii najbogatszych i najbardziej cenionych postaci w historii Ameryki i pokazuje, że w decydujących momentach na początku kariery ci ludzie nie posiadali nic poza optymizmem i wiarą, że właśnie im się powiedzie. Należy do nich Henry Ford, przedsiębiorca, który jednemu ze swoich robotników tłumaczył: "Jesteś biedny i nieszczęśliwy nie dlatego, że Bóg tak chciał, ale dlatego, że twój ojciec wpoił ci, że tak musi być".

 

Hill ma pewnie sporo racji. To nie przypadek, że pierwszą dziesiątkę najbogatszych ludzi świata otwierają osoby, które zaczynały od zera. Wprawdzie nie wszyscy byli tak ubodzy jak Bill Gates - syn samotnej nauczycielki - ale żaden nie pochodził z bogatej rodziny. Co ich wyniosło na wyżyny? Na pewno talent. Ale sam talent nie wystarczy. Wszyscy znamy zdolnych, tryskających genialnymi pomysłami ludzi, ale oni nigdy nie zostaną milionerami. Dlaczego? Często brakuje im tego, co Hill nazywa rzeczą dodatkową: uśmiechu na twarzy, wiary i nadziei.

 

Od 15 lat amerykański psycholog Sheldon Cohen prowadzi badania nad stanem ducha zamożnych społeczeństw Zachodu. Pod koniec lat 80. zwrócił uwagę na pozornie oczywisty i banalny fakt, że ludzie w krajach rozwiniętych mają więcej wewnętrznej radości. Coś, co powszechnie uważano za skutek dobrobytu, Cohen uznał za efekt naturalnej selekcji: optymiści łatwiej mobilizują się do działania, bo wierzą, że im się powiedzie; chętniej przyjmują wyzwania, wytyczając sobie odległe cele i częściej je osiągają. Właśnie takich partnerów podświadomie szukamy w życiu i takie jednostki zdominowały zachodnie cywilizacje mieszczańskie - im urodzenie niczego nie gwarantowało. W procesie naturalnej selekcji stopniowo odpadali malkontenci i ponuracy.

 

To nie koniec rewelacji Cohena, który pozytywne myślenie łączy ze stanem zdrowia. Razem z grupą uczonych z Uniwersytetu Michigan dowodził, że poczucie alienacji i utrata nadziei pogarszają szanse pacjenta na pokonanie nowotworu w takim samym stopniu, jak wieloletnie palenie. Dr Sandra Levy z Instytutu Raka w Pittsburghu twierdzi wręcz, że - "parametr optymizmu" obok wczesnej wykrywalności nowotworu jest najważniejszym czynnikiem poprawy stanu zdrowia pacjentów.

 

Levy szuka bezpośredniego związku między stanem ducha a wpływem mózgu na produkcję komórek immunologicznych, walczących z obcymi ciałami w naszym organizmie. "Dokładne relacje między tymi dwoma procesami zachodzącymi mózgu nie są jasne, ale z samej obserwacji możemy dowieść, że istnieje silny bezpośredni związek" - twierdzi.

 

Szukając dowodów na teorię naturalnej selekcji optymistów, Cohen przeprowadził eksperyment na szczurach. Zamknął je w klatce i raził prądem. Osobniki nie mające wcześniej złych doświadczeń zachowały optymistyczną wiarę w możliwość ucieczki, potrafiły przetrwać, bo szybko znajdowały ukrytą w podłodze drogę ewakuacyjną. Jednak szczury, którym uprzednio przez wiele tygodni odcinano drogę wyjścia, nawet porażone prądem rezygnowały z próby ucieczki. Poddawały się, bo straciły wiarę. Cohen sugeruje, że osoby ponure i nieszczęśliwe żyjące w bogatych społeczeństwach to gatunek skazany na wymieranie.

 

Każdy z nas ma swoją średnią nastroju. Człowiek, który zwykle chodzi zgarbiony i ponury, pewnie nigdy nie będzie tryskał radością. Ale to nie znaczy, że nie ma dla niego ratunku i nie może podnieść swojej średniej. Nie znaczy, że już nigdy nie ucieknie ze swej klatki osowiałości. Że nie może uwierzyć w siebie.

 

Pozytywna postawa nie tylko poszerza horyzonty myślenia, ale też wyłącza wewnętrzne hamulce rozwoju. Dopuszcza rozmaite punkty widzenia, pozwala na zmianę perspektywy, pomaga w poszukiwaniu "drogi ewakuacyjnej".

 

Pogodę ducha można zachować w każdych okolicznościach. "Nie zostało mi zbyt wiele lat życia, więc nie chcę marnować czasu na bycie nieszczęśliwym" - mawiał 14-letni Marek, chorujący na raka kości. Dr Anna Wójtowicz, onkolog ze Szpitala Pediatrycznego przy ulicy Działdowskiej w Warszawie, wspomina, że postawa tego chłopca wywarła wielkie wrażenie na wszystkich pracownikach szpitala. Mimo śmiertelnej choroby Marek był po prostu zadowolony z życia. Codziennie rano, kiedy wstawał, mówił: "Cześć, raku, jak się dzisiaj czujesz?". To coś, co w nim mieszkało, traktował jak kumpla.

 

Wszyscy dążymy do szczęścia, ale im bardziej się na nim koncentrujemy, tym bardziej się ono od nas oddala. Paradoksem jest, że możemy się do niego zbliżyć tylko wówczas, gdy o nim zapominamy. Bo szczęście osiąga się tworząc, robiąc to, co daje nam poczucie wartości. Wszyscy filozofowie i psycholodzy zgodnie twierdzą, że fundamentalną zasadą szczęścia jest umiejętność wzbudzenia w sobie przyjaznego zaciekawienia ludźmi i problemami świata zewnętrznego, nie zaś własną osobą. Ludzie traktujący siebie poważniej niż otoczenie bardzo szybko znajdują się na marginesie każdego środowiska, a samotność nie pomaga w poszukiwaniach radości życia. Bertrand Russell, mówiąc o własnej drodze do szczęścia, pisał: "Radość życia zawdzięczam malejącemu zainteresowaniu samym sobą. W przeszłości, jak wielu wychowanych w duchu purytańskich wartości, całymi godzinami medytowałem nad grzechami i błędami, jakie popełniłem. Dopiero z czasem nauczyłem się dystansu do samego siebie. Zarówno do moich słabości, jak i moich zalet".

 

To jedna z podstawowych zasad, jaką uczniowie wybitnego psychologa i doradcy amerykańskich prezydentów Dale'a Carnegie od lat wpajają swoim uczniom: "Okazuj zainteresowanie światem, a świat zainteresuje się tobą".

 

Firmy szkolące menedżerów w USA zaczęły stosować techniki zapożyczone od buddyjskich mnichów, którzy również nakazują swoim uczniom poszukiwać dobra w otoczeniu. Jedną z najprostszych metod jest koncentrowanie się na pozornie marnym obiekcie i doszukiwanie się w nim piękna. Spróbujmy kiedyś przez dłuższą chwilę popatrzeć na zardzewiałą poręcz czy obskurny sedes w toalecie kolejowej w pociągu relacji Warszawa - Mława. Wypunktujmy piękne elementy. Nie skupiajmy się na samej symetrii przedmiotu. Poszukajmy czegoś, co konstruktor czy projektant mógł widzieć w swoim dziele w chwili tworzenia. Patrzmy tak długo, aż na naszej twarzy pojawi się uśmiech.

 

To samo ćwiczenie przeprowadźmy z osobą, która wyjątkowo działa nam na nerwy. Poszukajmy w niej piękna, fajnego człowieka, tego, co widzą w niej najbliższe osoby. Będziecie zaskoczeni, ile spokoju i poczucia bezpieczeństwa można w ten sposób odnaleźć w sobie nawet w najbardziej nerwowej i stresogennej sytuacji. Robert Emmons z University of California, prowadząc podobne ćwiczenia ze studentami, zauważył, że potem byli oni nie tylko przyjaźniejsi dla otoczenia, ale też bardziej skłonni do pomagania innym.

 

Uczeni z University of Virginia przeprowadzili interesujący eksperyment. Jedna grupa studentów oglądała filmy dokumentalne o Matce Teresie, opowiadające o jej pracy i poświęceniu dla innych. Druga grupa oglądała kolejne odcinki najśmieszniejszych nagrań wideo. Przez następne tygodnie obserwowano i porównywano zachowanie członków obydwu grup. Kilku studentów z grupy oglądającej film o Matce Teresie zgłosiło się do pracy w lokalnych organizacjach charytatywnych.

 

Poczucie przydatności i rozumienie wagi tego, co robimy, podobnie jak przykładanie się do pracy, pomaga nam określić sens naszego istnienia. Russell uważa to za klucz do dyskusji o szczęściu. Nie on jeden pisze o cudownej mocy pomagania innym. Napoleon Hill nazywa to wręcz "cudowną obsesją".

 

To nie przypadek, że wśród najbogatszych znajdziemy też największych filantropów. Andrew Carnegie, magnat stalowy z końca XIX i pierwszej połowy XX wieku, jeden z najbogatszych ludzi w historii Ameryki, fundator wielu instytucji kulturalnych i naukowych, zwykł mawiać: "Kto umiera bogaty, umiera marnie". Twierdził też, że pieniądze mają sens tylko wtedy, kiedy pracują dla dobra innych. Fundusz pomocowy Billa Gatesa wart jest dziś 24 miliardy dolarów. Ted Turner, założyciel telewizji CNN, ostatnio przekazał miliard dolarów dla ONZ na działalność charytatywną. David Geffen, guru świata muzyki, przeznaczył w zeszłym miesiącu 200 mln dolarów na badania medyczne dla uniwersytetu w Kalifornii. Gordon Moore z firmy Intel przekazał 5,8 mln dolarów na fundację pomocy zubożałym rodzinom.

 

Najbogatsze amerykańskie uczelnie, z Harvardem na czele, utrzymują się z prywatnych dotacji. Z pieniędzy, jakich żadne państwo nie jest w stanie wygospodarować. Z hojności ludzi szukających radości w działaniu dla dobra ogółu, nie zaś w posiadaniu. "Poczucie misji i dawanie innym nadziei to sens istnienia, którego nie sposób kupić" - pisze Hill.

 

Szczęśliwych z powodu dawania nie trzeba szukać wśród najbogatszych. Ponad 20 kilometrów od Nowego Sącza jest miasteczko Stróże. Na pozór niczym nie różni się od okolicznych miejscowości - z jednym wyjątkiem: ma naprawdę szczęśliwego mieszkańca. Jest nim Stanisław Kogut, założyciel fundacji pomocy dzieciom niepełnosprawnym. Przyglądałem mu się niedawno, gdy oprowadzał po swoim miasteczku grupę inwestorów. Pokazywał szkołę, przedszkole i imponujący ośrodek rehabilitacji ze stadionem, basenem i stadniną koni w budowie. Patrzyłem, jak promieniał i jak promienieli przy nim przyjezdni, czując, że to także ich zasługa. Stanisław Kogut nigdy nie mówi o sobie. Zawsze w tym samym garniturze, zawsze w drodze od darczyńcy do darczyńcy, zawsze po kilka razy dziękuje i powtarza, że to zasługa ludzi dobrej woli. I chociaż to on goni za innymi, chwilami odnosi się wrażenie, że świat wiruje wokół niego. Wieczorem pan Stanisław usiadł zmęczony przed ośrodkiem i powiedział: "Kiedy te dzieci przybiegają tu rano, ja jestem naprawdę szczęśliwym człowiekiem i nic mi już tego nie odbierze".

 

Dr Wojciech Łukowski, dyrektor Instytutu Socjologii w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej, uważa, że właśnie tacy ludzie wskazują całej polskiej klasie zamożnych, że powinna otworzyć się na świat i zacząć wspierać działalność społeczną, kulturalną i charytatywną. - Odkryją wtedy, że otaczanie się drogimi gadżetami nie dawało im takiej satysfakcji i poczucia sensu życia, jak misja, którą mają do spełnienia.

 

Pogoda ducha i optymizm, mogące zaprowadzić nas do szczęścia, mają bliską krewną. Jest nią tolerancja. Dlatego Napoleon Hill zachęca nas, byśmy tolerowali odmienność. Kiedy pojawiamy się w nowym miejscu i zastajemy obce zasady organizacji pracy czy życia towarzyskiego, starajmy się jak najszybciej je zrozumieć. Zabijmy w sobie naturalny mechanizm obronny, skłaniający nas do krytykowania tego, co nowe. Nie porównujmy, lecz zastanówmy się, jak możemy się odnaleźć w tym systemie. Starajmy się dostrzec to, co widzą inni, zamiast analizować wszystko, co nam się nie podoba.

 

Ten postulat dotyczy w równym stopniu ludzi, jak miejsc czy państw. Autorzy tego tekstu wiele razy obserwowali polskich emigrantów, szukających swojego miejsca w Ameryce - w Kalifornii, Bostonie, Dallas. Byli wśród nich oczywiście ludzie sukcesu, ale były też osoby nieszczęśliwe, zagubione i nastroszone na swoją nową ojczyznę. Ci zbuntowani porównywali "prostackich" Amerykanów do "europejskich" Polaków. Źle wychowaną młodzież Ameryki do naszej młodzieży - i tak dalej. Mijały lata, a w nich narastała niechęć i pogarda do nowego świata. Przy pierwszej okazji pakowali rzeczy i wracali do kraju, żeby... dalej narzekać, pić amerykańską whisky i dalej porównywać, tym razem porządek i dobrobyt Zachodu z krajową mizerią. Potem pakowali walizki i znowu wracali do Stanów, "bo w Polsce nie da się wytrzymać". Tacy ludzie krzywdzą samych siebie. Do końca życia będą porównywali i wyszukiwali powody, dla których warto być nieszczęśliwym.

 

Gdziekolwiek więc jesteś i cokolwiek robisz - nigdy nie porównuj. Wyłuskuj to, co najlepsze, a nie to, co najgorsze. Karm swoje emocje tym, co daje radość.

 

Pytanie tylko, co daje prawdziwą radość. Przyjemności? Używki? Rozkosze ciała i podniebienia? Bertrand Russell zachęcał do rozkoszowania się wszystkim, co dobre: winem, cygarem, koncertem, książką. Jednak Napoleon Hill przestrzega: podchodź do wszystkiego z umiarem, bo przyjemności nie mogą stać się celem samym w sobie; one nie zastąpią radości i satysfakcji z dążenia do celu, osiągania i budowania osobowości.

 

Wszystkich kusi szukanie szczęścia na skróty - zauważa psycholog dr Barbara Fredrickson z University of Michigan w książce "Kultywacja pozytywnych emocji dla zdrowia i radości życia". "Porażki w stałym związku zastępujemy pogonią za kolejnymi nic nie znaczącymi podbojami, za prostym seksem, z którego radość trwa nie dłużej niż orgazm" - pisze.

 

Zbyt często nie umiemy czekać. Chcemy, by nagroda przyszła natychmiast. A przecież droga do tej prawdziwej nagrody, jaką jest szczęście, wymaga cierpliwości. Dlatego Napoleon Hill radzi wytrwać w tym, co robimy, szukając satysfakcji nawet w błahych pracach, zanim je porzucimy w poszukiwaniu nowych.

 

O słuszności tej porady dane mi było przekonać się osobiście. Jak wielu Polaków, szukających odskoczni od polskiej beznadziei lat 80., wylądowałem na amerykańskiej prowincji w fabryce konstrukcji budowlanych. Od 6.00 rano stałem przy maszynie i zbijałem deski. Praca wydawała mi się grubo poniżej moich kwalifikacji i ambicji. Co tu dużo mówić - nienawidziłem tego, co robiłem i partaczyłem każdy projekt. Pewnie wkrótce wyleciałbym na bruk, a nie bardzo miałem dokąd pójść i z czego żyć. Skoro nie mogę zmienić pracy - pomyślałem - to muszę ją polubić. Na początek zacząłem wyżywać się w perfekcyjnym wykonywaniu zadań. Deski nagle się schodziły, podpory miały idealną wytrzymałość. Potem podnosiłem wydajność - wózki nie mogły nadążyć z wożeniem elementów. Awansowałem na majstra, uczyłem się hiszpańskich zwrotów, żeby łatwiej kierować meksykańskimi pracownikami. Zacząłem zbierać nagrody. Pewnie dalej bym awansował, gdyby nie studia, które rozpocząłem.

 

Wokalistka Maanamu, Kora, mówi, że szczęście to satysfakcja z dobrze wybranej pracy. Jej samej śpiewanie przyniosło sławę, ale nie rozgłos jest prawdziwym źródłem satysfakcji. - Znam manikiurzystki szczęśliwe z wykonywania swojego zawodu - mówi.

 

Wykonanie nawet prostej pracy uwieńczonej sukcesem daje poczucie wartościowo spędzonego dnia. Jak zauważa Russell, "szczęście nie jest możliwe bez uporczywej pracy, tak bardzo absorbującej, że niewiele zostaje nam już czasu i energii na zajmowanie się stanem własnej próżności".

 

No dobrze, ale od czego zacząć? Kształtowanie w sobie postawy nacechowanej optymizmem, tolerancją, cierpliwością i życzliwym zainteresowaniem dla spraw innych ludzi to zadanie na lata. I nie bardzo wiadomo, jak postawić pierwszy krok na tej drodze wiodącej ku szczęściu. Co konkretnie zrobić?

 

Zacznijmy od notatek - radzi Dale Carnagie, autor jednego z pierwszych amerykańskich bestsellerów o budowaniu osobowości - "Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi". Raz w tygodniu spisujmy szczęśliwe momenty. Wszystko to, o czym marzyliśmy, do czego dążyliśmy i co dało nam satysfakcję.

 

Inni psycholodzy też radzą pisać. Dr Barbara Fredrickson proponuje, żeby przed podjęciem ważnej decyzji wypisać sobie na kartce momenty, które w przeszłości zdecydowały, że nasze życie stało się lepsze; jakie decyzje wtedy podjęliśmy i jakie cechy naszego charakteru okazały się najważniejsze. Gdy przeczytamy te zapiski, nie znajdziemy tam ponurego narzekania i wmawiania sobie: "nie dam rady", "nie nadaję się", "po co mi to?". Korzystaj z własnych sprawdzonych metod - radzi Fredrickson - odnajduj zapomniane odruchy pewności siebie i optymizmu.

 

Napoleon Hill też wierzy w ołówek i kartkę papieru. Proponuje spisywanie wszystkich wątpliwości. Jasne sformułowanie problemu to pierwszy krok do jego rozwiązania. Na wiele pytań nie będziesz mieć od razu odpowiedzi, ale to nie szkodzi. Noś zapiski przy sobie w kieszeni i notuj rozmaite pomysły czy rozwiązania. Im dłużej to trwa, tym większa satysfakcja, kiedy już podejmiesz decyzję i wykonasz zadanie. Hill nazywa to metodą Einsteina. Albert Einstein rzeczywiście spisywał wszystkie swoje dylematy na kawałku kartki i czekał, aż przyjdzie mu do głowy rozwiązanie.

 

Guru samopomocy Anthony Robbins, autor książki "Obudź w sobie olbrzyma", dodałby do tych postulatów jeszcze jeden: uśmiechnij się do swojej kartki i pomyśl, o ile dalej jesteś dziś w życiu.

Tomasz Wróblewski

 

 

Desiderata

 

Krocz spokojnie wśród zgiełku i pośpiechu, pamiętaj, jaki pokój może być w ciszy.

 

Tak dalece jak to możliwe, nie wyrzekając się siebie, bądź w dobrych stosunkach z innymi ludźmi.

 

Prawdę swą głoś spokojnie i jasno, słuchając też tego, co mówią inni: nawet głupcy i ignoranci, oni też mają swą opowieść.

 

Jeżeli porównujesz się z innymi, możesz stać się próżny lub zgorzkniały, albowiem zawsze będą lepsi i gorsi od ciebie.

 

Ciesz się zarówno swymi osiągnięciami, jak i planami. Wykonuj z sercem swą pracę, jakkolwiek by była skromna. Jest ona trwałą wartością w zmiennych kolejach losu.

 

Zachowaj ostrożność w swych przedsięwzięciach - świat bowiem pełen jest oszustwa. Lecz niech ci to nie przesłania prawdziwej cnoty; wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów i wszędzie życie jest pełne heroizmu.

 

Bądź sobą, a zwłaszcza nie zwalczaj uczuć; nie bądź cyniczny wobec miłości, albowiem w obliczu wszelkiej oschłości i rozczarowań jest ona wieczna jak trawa.

 

Przyjmuj pogodnie to, co lata niosą, bez goryczy wyrzekając się przymiotów młodości.

 

Rozwijaj siłę ducha, by w nagłym nieszczęściu mogła być tarczą dla ciebie. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni. Wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności.

 

Obok zdrowej dyscypliny bądź łagodny dla siebie. Jesteś dzieckiem wszechświata: nie mniej niż gwiazdy i drzewa masz prawo być tutaj i czy to jest dla ciebie jasne, czy nie, nie wątp, że wszechświat jest taki, jaki być powinien.

 

Tak więc bądź w pokoju z Bogiem, cokolwiek myślisz o Jego istnieniu i czymkolwiek się zajmujesz, i jakiekolwiek są twe pragnienia; w zgiełku ulicznym, zamęcie życia zachowaj pokój ze swą duszą. Z całym swym zakłamaniem, znojem i rozwianymi marzeniami ciągle jeszcze ten świat jest piękny...

 

Bądź uważny, staraj się być szczęśliwy.

 

Podoba nam się to czy nie, uczeni chcą stworzyć ze szczęścia naukę.Chcą nam napisać instrukcję obsługi, wytyczającą punkt po punkcie drogę do jasnej krainy.

 

Napisane przez Maksa Ehrmanna w 1927 roku.

 

 

 www.o2.pl | Piątek [13.03.2009, 19:45] 1 źródło

NIE UMIESZ OKAZAĆ WDZIĘCZNOŚCI? NIE BĘDZIESZ SZCZĘŚLIWY

Mężczyźni mają to jak w banku.

Okazji do składania sobie życzeń i dawania prezentów jest w ciągu roku bez liku. Za każdym razem, gdy coś otrzymamy, czy to podarunek, czy dobre słowo, warto okazać maksimum wdzięczności. Wedle najnowszych badań okazywanie zadowolenia z czyjegoś dobrego gestu jest kluczem do szczęścia.

Wdzięczność, emocja towarzysząca otrzymywaniu podarunku, jest istotnym składnikiem udanego życia - uważa prof. Todd Kashdan, psycholog prowadzący badania nad szczęściem człowieka na George Mason University.

 

Opublikowane właśnie (w Journal of Personality) wyniki jego prac badawczych mniejszą szansę na bycie szczęśliwym dają mężczyznom, którzy nie umieją (tak dobrze jak kobiety) okazywać wdzięczności.

 

Dodatkowo, kobiety czują mniejszą niż mężczyźni presję z faktu otrzymania prezentu. W najgorszej sytuacji emocjonalnej okazują się być panowie, którzy prezent otrzymali od drugiego mężczyzny - uważa Kashdan.

 

Według psychologa, poza wdzięcznością są jeszcze dwa ważne składniki szczęśliwego życia. Pierwszy to bycie w udanym związku z drugą osobą a drugi to stała ciekawość i otwartość na świat. | JS

 

 

 www.o2.pl | 2008-12-05 05:27

SZCZĘŚCIE JEST ZARAŹLIWE - ORZEKLI NAUKOWCY

Szczęście, podobnie jak otyłość czy palenie papierosów, jest zjawiskiem zbiorowym, przenoszonym dzięki więziom społecznym - orzekli amerykańscy naukowcy.

Ich ustalenia, przedstawione w artykule zamieszczonym w najnowszym "British Medical Journal" (BMJ), opisuje w piątek agencja Reutera oraz Associated Press.

Socjolog medycyny Nicholas Christakis i politolog James Fowler oparli się na danych zebranych od 4.700 osób. Badali, jak uczucie szczęścia rozkłada się wśród ludzi powiązanych między sobą więzami rodzinnymi, małżeńskimi, sąsiedzkimi i przyjaźni. Okazało się, że zarówno ludzie szczęśliwi jak i nieszczęśliwi układają się w wyraźne grupy (klastery), które są o wiele większe, niż gdyby były tylko dziełem przypadku.

 

Naukowcy zauważyli, że osoba szczęśliwa jest zazwyczaj w centrum relacji społecznych i ma wielu szczęśliwych przyjaciół. Co więcej, poczucie szczęścia rozciąga się dalej, aż do trzeciego kręgu jej relacji: osób, które są przyjaciółmi przyjaciół jej przyjaciół.

 

W wypowiedzi dla agencji Associated Press Fowler opisał ten fenomen jako rozprzestrzenianie się poczucia szczęścia od osoby do osoby. "To, z czym mamy do czynienia, to emocjonalny pęd zbiorowy" - mówi Christiakis.

 

Im więcej posiadamy szczęśliwych osób w swoim otoczeniu, tym większe mamy szanse na to, by sami czuć się szczęśliwi. Badacze oceniają, że szczęśliwy przyjaciel zwiększa prawdopodobieństwo, że my sami jesteśmy szczęśliwi, o dziewięć procent. Bycie nieszczęśliwym jest mniej zaraźliwe: ponury przyjaciel zwiększa nasze szanse bycia nieszczęśliwymi tylko o siedem procent.

 

Najszczęśliwsze zaś są te osoby, które mają najwięcej społecznych związków - przyjacielskich, małżeńskich, sąsiedzkich i rodzinnych. "Każda dodatkowa osoba czyni nas szczęśliwszymi" - zauważa Christiakis.

 

Agencja Associated Press podkreśla jednak, że badania Christakisa i Fowlera prowadzone były w tylko w jednej społeczności, a więc powinny być one jeszcze potwierdzone przez dalsze studia. | (PAP)

 

 

 www.o2.pl | Piątek [05.12.2008, 23:50]

SZCZĘŚCIE JEST... WIRUSEM!

Jeśli czujesz się szczęśliwym człowiekiem, to podziękuj za to swoim przyjaciołom. Naukowcy udowodnili właśnie, że nasze dobre samopoczucie wynika głównie z tego, ile w swoim otoczeniu mamy pogodnych osób.

Naukowcy z Harvard Medical School i University of California stwierdzili, że nasze szczęście zależy od samopoczucia ludzi, z którymi przebywamy. Bowiem szczęście, podobnie jak wirus, najszybciej rozprzestrzenia się wśród przyjaciół.

Wnioski te poparte są badaniami, które przeprowadzono na 5 tysiącach osób.

Okazało się, że zarówno ludzie szczęśliwi jak i nieszczęśliwi układają się w wyraźne grupy. Szczęście nie jest więc dziełem przypadku. Zauważono, że osoba szczęśliwa ma wielu szczęśliwych przyjaciół a każda dodatkowa osoba czyni nas szczęśliwszymi - stwierdzili naukowcy.

I tak, według kalifornijskich uczonych, posiadanie szczęśliwego przyjaciela może zwiększyć nasze własne szczęście aż o 25 procent. Jeszcze lepiej, jeśli mamy radosnego sąsiada - wtedy szansa, że poprawi się nasze własne samopoczucie rośnie aż o 34 procent. Mizernie w tym zestawieniu wypadają bliscy partnerzy. Pogodny małżonek zwiększa szczęście zaledwie o 8 procent. Optymistycznym nastrojem możemy się też zarazić od osób zupełnie nam nie znanych.

Badania pokazały też inną zależność. Okazuje się, że o wiele mniej zaraźliwe jest bycie nieszczęśliwym.

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [21.04.2009, 16:49] 3 źródła

DOWIEDZ SIĘ, KTO MOŻE URATOWAĆ CI ŻYCIE

To przyjaciele – twierdzą naukowcy.

I nie muszą nic robić - pisze „International Herald Tribune".  Australijscy naukowcy stwierdzili, że ludzie starsi, którzy mają dużo znajomych żyją dłużej.

Rola przyjaźni jest bardzo niedoceniona - powiedziała Rebecca G. Adams, profesor socjologii z Uniwersytetu w Północnej Karolinie. - Przyjaźń ma większy wpływ na nasze samopoczucie niż rodzina.

Badanie przeprowadzono na prawie 3 tysiącach pielęgniarek chorych na raka piersi. Pokazało ono, że kobiety, które nie mają przyjaciół cztery razy częściej umierały niż te, które miały 10 lub więcej bliskich znajomych.

Bliskość i czas wspólnie spędzony nie miał wpływu na umieralność. Ważny był sam fakt posiadania przyjaciół - twierdzą autorzy badań. | TM

 

 

 www.o2.pl | Niedziela [01.03.2009, 16:22] 1 źródło

OPTYMIZM JEST ZAPISANY W GENACH

Tego nie da się nauczyć.

Dla jednych szklanka jest zawsze w połowie pełna, dla innych zawsze w połowie pusta. Jak to się dzieje? - zastanawia się "The Economist". Okazuje się, że naukowcy już znaleźli odpowiedź na to pytanie. To kwestia naszego DNA.

 

To w jaki sposób postrzegamy świat, czy patrzymy na niego przez różowe okulary, czy też wszędzie widzimy czające się na nas zło zależy od genu aktywującego białko znane jako transporter serotoniny.

 

Wiąże on serotoninę, neuroprzekaźnik odpowiedzialny m.in. za przekazywanie emocji w ośrodkowym układzie nerwowym. Naukowcy, po przeprowadzeniu badań doszli do wniosku, że im mniej serotoniny krąży w układzie nerwowym, tym bardziej wybiórczo traktujemy docierające do nas informacje.

 

Gen, który decyduje o działaniu owego transportera, jest dziedziczny. To więc, jak postrzegamy świat, zależy od tego, jak postrzegali go nasi rodzice. Jeśli oboje byli optymistami, to i my nimi będziemy. Tego nie da się nauczyć - twierdzą naukowcy z Uniwersytetu w Essex w Wielkiej Brytanii. | BW

 

 

 www.o2.pl | Piątek [15.05.2009, 10:40] 1 źródło

CHCESZ MIEĆ SZCZĘŚLIWE DZIECKO? SAM BĄDŹ SZCZĘŚLIWY

To takie proste - twierdzą naukowcy.

Nasze ogólne samopoczucie, za sprawą hormonów i substancji chemicznych wytwarzanych przez nasz organizm, ma niebagatelny wpływ na to, w jaki sposób zostaną rozłożone geny u naszych pociech - twiedzi na łamach "Bioscience Hypotheses" dr Alberto Halabe Bucay z Centrum Badawczego w Meksyku.

Bucay uzasadnia swoje przekonanie faktem, że hormony, takie jak endorfiny, oraz związki chemiczne odpowiedzialne za nasze uczucie szcześcia, skłonności do depresji czy inne predyspozycje mentalne wpływają na strukturę produkowanych przez mężczyn plemników.

Zdaniem naukowców mogą także zmieniać strukturę komórek jajowych u kobiet.

Dlatego - twierdzi dr Bucay - najprawdopodobniej są dziedziczone przez potomków. | AB

 

 

 www.o2.pl | Piątek [15.05.2009, 19:54] 4 źródła

MUSISZ USZCZĘŚLIWIĆ SWOICH PRACOWNIKÓW

Jeżeli tego nie zrobisz, to splajtujesz - twierdzą naukowcy.

Kluczowym czynnikiem rentowności jest szczęście. Tylko osoby szczęśliwe mogą pracować szybciej i dłużej - uważa dr Timothy Sharp ze School of Business na University of Technology w Sydney.

Psychologowie podkreślają, że szefowie powinni aktywnie angażować się w zwiększenie poziomu szczęścia swoich pracowników. Ich zdaniem pracownicy będą również lepiej wykonywać swoje obowiązki, gdy jasno określimy oczekiwania względem nich.

Lepszą wydajność można osiągnąć także przez promowanie zdrowego trybu życia wśród personelu. Naukowcy polecają m.in. zapewnienie dostępu do siłowni lub kupowanie świeżych owoców.

W interesie pracodawcy leży także to, aby jego pracownicy dobrze spali - dodaje dr Timothy Sharp. | TM

 

 

 www.o2.pl | Piątek [08.05.2009, 17:53] 1 źródło

INTELIGENTNIEJSI LUDZIE SĄ ZDROWSI

IQ w karcie zdrowia?

Poza pomiarem ciśnienia i tętna, lekarze pierwszego kontaktu mogą niedługo wpisywać w dodatkową rubrykę także iloraz inteligencji. Jak donosi "New Scientist", przekłada się on na obraz kompletnego stanu zdrowia.

Wnioski wysnuto na podstawie wyników badań 3654 weteranów wojny w Wietnamie. Ci z niższym ilorazem inteligencji byli w znacznie gorszej formie, wykryto u nich więcej schorzeń: od przepukliny, po zapalenie ucha i kataraktę.

To jeszcze nie potwierdzony i wczesny, ale widoczny, dowód na to, że inteligencja i stan zdrowia wynikają z czynników genetycznych. Niska inteligencja, jak i słabe zdrowie mogą być wynikiem szkodliwych mutacji - zauważa pismo.

Jako kontrargument wymienia się fakt, że inteligentniejsi ludzie wybierają zdrowszy tryb życia (czy to w sposobie odżywiania się czy w sprawie nałogów). | JS

 

 

 www.o2.pl | Wtorek [02.06.2009, 10:02] 2 źródła

DZWONEK KOMÓRKI USYPIA TWÓJ MÓZG

Potwierdzono wpływ dźwięku telefonu na naszą percepcję.

Używanie telefonów komórkowych obniża percepcję i obniża aktywność mózgu - potwierdzają ostatnie badania zamieszczone w Journal of Environmental Psycholog.

Eksperyment przeprowadzono na grupie studentów, którym kazano wypełniać skomplikowany test z zakresu psychologii. Okazało się, że gdy w ich torbach, przez 30 sekund, dzwonił telefon, zdolność prawidłowego wyboru odpowiedzi spadała nawet o 25 procent.

Zdaniem ekspertów wystarczy tylko dźwięk dzwonka telefonu, aby nasza uwaga została rozproszona. Szczególnie, jeśli jesteśmy w biurze czy klasie szkolnej.

Duży wpływ na aktywność mózgu ma również przyjazne brzmienie tonów płynących z komórki. Ale, by się nie rozpraszać, najlepszym rozwiązaniem jest ustawianie funkcji alarmu wibracyjnego - twierdzą naukowcy. | AJ

 

 

 www.o2.pl | Środa [24.06.2009, 12:11] 2 źródła

CHCESZ USŁYSZEĆ "TAK"? MÓW DO PRAWEGO UCHA

W czym jest lepsze od lewego?

Prawdopodobieństwo, że otrzymasz satysfakcjonującą odpowiedź na swoją prośbę jest dużo wyższe jeśli rozmówca usłyszy ją prawym uchem. Naukowcy z Włoch ustalili, że mózg inaczej odczytuje dźwięki rejestrowane przez lewe i prawe ucho - informuje softpedia.com

Psycholodzy z Uniwersytetu G. d'Annunzio we Włoszech udali się na badania do klubu techno. Podchodzili do nieznajomych i w zgiełku zadawali tylko jedno pytanie: "Masz może papierosa?". Okazało się, że z grupy 88 osób, które usłyszały pytanie przez prawe ucho, aż 34 odpowiedziało twierdząco. Pytanie zadawane do lewego ucha spotkało się jedynie z 17 odpowiedziami "tak".

Wynik naszego badania pokazuje, że znana wcześniej asymetria pracy mózgu wpływa na codzienne zachowania. Warto przypomnieć, że już wcześniej stwierdzono, iż informacje słyszane prawym uchem są szybciej rozpoznawane - stwierdził psycholog Daniele Marzoli.

Naukowcy przypuszczają, że dźwięki rejestrowane przez prawe ucho są dla mózgu ważniejsze, bo analizuje je lewa półkula. To ona odpowiada za rozumienie słów i mowę. | AJ

 

 

 www.o2.pl | Poniedziałek [29.06.2009, 13:26] 3 źródła

RYZYKUJĄ, BO MYŚLĄ, ŻE UMRĄ MŁODO

Nastolatki są przekonane, że nie mają nic do stracenia.

Nastolatki zachowują się nierozważnie ponieważ myślą, że i tak umrą młodo - do takich wniosków doszli badacze z University of Minnesota.

To samospełniająca się przepowiednia - pisze startribune.com.

Prawie 15 proc. nastolatków stwierdziło, że mają 50 proc. szans na dożycie "starczego" wieku 35 lat - czytamy w opublikowanych dzisiaj badaniach.

Ich szanse są jednak o wiele większe. Według państwowych statystyk około 96 proc. z nich będzie miało okazję świętować swoje 35. urodziny.

Badania pokazują, że pesymistyczne nastawione do życia nastolatki częściej ryzykują - biorąc narkotyki, podejmując próby samobójcze czy uprawiając seks bez zabezpieczeń.

Podejmują ryzyko, gdyż wydaje im się, że stawka jest bardzo mała - mówi pediatra dr Iris Borowsky, która prowadziła badania.

Wyniki sugerują, że owa 15-procentowa grupa nastolatków, pesymistycznie patrząca w przyszłość, ma również siedmiokrotnie większe szanse zachorowania na AIDS.

Grupa badawcza składała się z 20 tys. dzieci w wieku 12-17 lat. | JP

 

 

 www.o2.pl / www.sfora.pl | Piątek [21.08.2009, 07:20] 3 źródła

ŁADNE EKSPEDIENTKI TYLKO... ODSTRASZAJĄ

To praca wyłącznie dla brzydkich kobiet.

Ekspedientkami powinny być kobiety starsze i przeciętnej urody - wynika z badań naukowców z University of Adelaide.

Panie nie chciały wchodzić do sklepu, w którym pracowała młoda i ładna sprzedawczyni. A jeśli była ona atrakcyjniejsza od klientki, jej decyzja była nieodwołalna - twierdzi Bianka Price, autorka badań.

Badania przeprowadzono po tym jak niepełnosprawna studentka wytoczyła firmie Abercrombie and Fitch. Z powodu protezy ręki pracodawcy pozwalali jej pokazywać się klientom wyłącznie w zimie. Latem musiała pracować w magazynie - pisze "Journal of International Business and Economics".

Badaniami nie objęto mężczyzn, ale ich autorzy podejrzewają, że ich również odstraszają przystojni sprzedawcy. | TM

 

 

 www.o2.pl | Sobota [06.06.2009, 08:34] 1 źródło

SKĄD SIĘ WZIĘŁY WYNALAZKI

Naukowcy twierdzą, że to efekt gęstości zaludnienia.

Antropolodzy ogłosili, że rozwój ludzkości w epoce kamiennej nie był związany z rozwojem mózgów ówczesnych mieszkańców Ziemi, ale przede wszystkim wynikał ze zmian społecznych.

Większość ludzi zaczęła żyć we wspólnotach co pozwoliło wytwarzać lepsze narzędzia czy broń - przekonują naukowcy z University College London, których cytuje amerykańska rozgłośnia NPR.

Brytyjscy antropolodzy doszli do takich wniosków po matematycznej analizie modelu gęstości zaludnienia. Pokazała ona, że tempo pojawianie się wynalazków w epoce kamiennej było ściśle związane z tworzeniem się dużych wspólnot.

Coś czego się nauczymy, może przetrwać lub ulec zapomnieniu. Jeżeli w populacji jest więcej ludzi to jest większa szansa na to, że nowe umiejętności przejmą kolejne pokolenia - tłumaczy badacz ewolucji Mark Thomas.

Naukowiec dodaje, że z jego matematycznego modelu wynika, że potrzeba było około 200 ludzi żyjących na niewielkim obszarze, aby powstały warunki szybkiego rozwoju. Taka grupa była w stanie zapewnić wystarczającą liczbę uczniów i nauczycieli nowych umiejętności. | AJ

 

 

 www.o2.pl | Sobota [04.07.2009, 09:14] 4 źródła

CZYTASZ PORADNIKI PSYCHOLOGICZNE? MOGĄ CI ZASZKODZIĆ

Mają zły wpływ na samoocenę.

Kanadyjscy naukowcy przeanalizowali wpływ psychologicznych poradników, które mają nam pomagać w poprawie naszego samopoczucia. Wyniki ich badań są szokujące. Artykuły i pisma, które przekonują nas, by codziennie rano powtarzać przed lustrem: "jesteś świetny, dziś odniesiesz sukces", wpływają na nas negatywnie.

 

Naukowcy poprosili grupę badanych, by powtarzała jak mantrę stwierdzenie: "Jestem lubianą osobą". Potem sprawdzili, jak ten zwrot wpłynął na ich nastrój.

 

Okazało się, że osobom z niską samooceną - a właśnie takim mają owe psychologiczne poradniki pomagać - nastrój się zdecydowanie pogorszył. Myśleli o sobie gorzej, byli mocniej przekonani, że nic im się w życiu nie uda.

 

Mantra poprawiła natomiast - choć nieznacznie - nastawienie do życia osób, które mają wysoką samoocenę. Upewniła ich o własnej wartości.

 

Dlaczego ludzie tak reagują?

 

    Prawdopodobnie, gdy powtarzają jak mantrę pozytywny przekaz, np. "wszyscy mnie lubią", natychmiast ich mózg wysyła sygnał, że nie jest to prawda. I pojawiają się wręcz przeciwne myśli: "ale nie wszyscy mnie lubią". I natychmiast powracają złe wspomnienia, które dokumentują ten fakt - tłumaczy Joanne Wood z University of Waterloo.

 

Naukowcy apelują do wszystkich pism, by zaprzestały druku artykułów samopomocowych, które mogą przynieść więcej szkody niż pożytku i wpędzić ludzi z niską samooceną w depresję. | WB

 

 

 www.o2.pl | Środa [24.06.2009, 17:58] 1 źródło

JUŻ WIADOMO, SKĄD WZIĘŁA SIĘ PARIS HILTON

A także Frytka, Gracjan i różowy konik Joli Rutowicz.

Z jednej strony wiemy, że to ludzie bez talentu. Z drugiej jednak wszędzie ich się widzi, o nich mówi i plotkuje. Teraz już wiadomo, jak to możliwe, że ludzie, którzy nie powinni istnieć w mediach, są na topie wszelkich wyszukiwarek i na końcach ludzkich języków - donosi "The New Scientist".

 

Kluczem do odpowiedzi jest tu wrodzona potrzeba człowieka do rozmawiania z innymi, a co za tym idzie, potrzeba posiadania wspólnego tematu. A, że jak mawiał klasyk, najbardziej lubi się te piosenki, które już się słyszało, wybieramy tematy z powszechnej skarbnicy wiedzy. A tam właśnie media umieściły znaną z amatorskiego porno dziedziczkę hotelarskiej fortuny, znane z reality show skandalistki czy cudaczną gwiazdę piosenki z Youtuba.

 

    Badaniem trwania w ludzkiej świadomości "znanych z bycia znanymi" celebrytów zajęto się na wydziale psychologii kalifornijskiego uniwersytetu Stanforda. By mieć dobre dane porównawcze, zamiast modelek i aktorek wybrano graczy w baseballa. Każdego opisują bowiem liczne statystyki celności i jakości gry. Jak się okazało, na potrzeby eksperymentu uczyniono sławnymi nawet słabych graczy - informuje pismo.

 

Badacze założyli, że to plotka może wypromować osobę niezależnie od faktycznych umiejętności. Grupie około 100 kobiet i mężczyzn dano listę ośmiu graczy ze statystykami za ostatni sezon. Zadanie polegało na tym, by wybrać jednego gracza i napisać na jego temat krótkiego maila do jakiejś osoby z grupy. W niektórych przypadkach badacze uprzedzali, że danego maila piszą do speców i fanatyków baseballa. Jaki był tego efekt?

 

    Znacznie częściej w mailach znajdowało się nazwisko znanego gracza choć niekoniecznie tak zdolnego, jak wskazywałyby statystyki innych. Gdy jednak fan baseballu pisał do innego miłośnika tego sportu, wybierał nieznanych graczy, ale o rewelacyjych wynikach. Później jednak, gdy rozmawiali w większej grupie, wracali do powszechnie znanych - cytuje naukowców "The New Scientist".

 

Okazuje się, że eksperci rezygnują z informowania innych o ciekawych zjawiskach czy osobach, na rzecz możliwości łatwiejszego nawiązania kontaktu za pomocą wspólnego (choć mniej wartościowego informacyjnie) mianownika.

 

    Na drugim etapie badania przeniesiono do internetu, do sieci społecznościowych. Korzystając z faktu, że w mediach trwał plebiscyt na najlepszych graczy, którzy stanąć mają w szranki w dorocznym meczu "All Star" zbadano, kto i jak wpływa na przyznawanie głosów danym graczom. I znów, osoby które dominowały w mediach z powodów nie zawsze związanych z umiejętnościami stawały się wybrańcami tłumu z serwisów społecznościowych. Ich statystycznie mierzone głosy okazały się mieć taką samą wartość jak głosy fanów z serwisów poświęconych baseballowi, gdzie jednak skupiano uwagę na jakości gracza - podsumowuje za badaczami pismo.

 

Nie wskazano jednoznacznie co sprawia, że dana osoba staje się sławna pomimo braku jednoznacznych ku temu powodów. Naukowcy są zdania, że wszystko zależy od dobrego pomysłu, skandalu czy innego przyciągającego uwagę mediów wydarzenia. Jeżeli już raz człowiek skupi na sobie uwagę i zdobędzie sławę, ta sława napędzać się będzie sama. | JS

 

 

 www.o2.pl | Poniedziałek [08.06.2009, 20:14] 1 źródło

ZAGADKA DÉJÀ VU ROZSZYFROWANA

I zapomnianych "słów na końcu języka".

Nie możesz przypomnieć sobie jakiegoś słowa lub nazwiska? To efekt tego, że rzadko go używasz. Najczęściej problem ten dotyka osoby dwujęzyczne, bo, de facto, słów z każdego języka z osobna używa się rzadziej. Badając m.in. Amerykanów meksykańskiego pochodzenia doszli do tych wniosków naukowcy z Wellesley College w Massachusetts - informuje "The New Scientist".

O ile ustalenie pochodzenia luk ludzkiej pamięci nie jest aż tak trudne (badanym pokazywano zdjęcia niecodziennych przedmiotów) to laboratoryjne wygenerowanie déjà vu już wymagało od naukowców z Southern Methodist University w Dallas sporo wysiłku. Ale się udało i jedną z teorii o pochodzeniu tego zjawiska potwierdzono.

To, co w déjà vu fascynuje to niezwykła złożoność - mówi psycholog z SMU, prof. Alan Brown. Jedna z teorii o jego źródle opiera się na założeniu, że nasza podświadomość rejestruje pewną sekwencję, którą chwilę później uruchamia nasza świadomość (niezależnie od siebie). Ta relacja między świadomościami, często powoduje niepokojące wrażenie "znajomości" danego obrazu, dźwięku czy zapachu. To właśnie jest déjà vu - tłumaczą naukowcy.

Grupie badanych pokazywano sekwencje podobnych obrazów, którą poprzedzał inny oraz zadawano im pytanie: czy już wcześniej go widziałeś?

Czasem obraz pokazywał się jedynie na 35 milisekund (zbyt szybko dla świadomości), czasem wcale. Ponadto, raz był on w logicznej sekwencji, a czasem nie pasował. W rezultacie, gdy był on podobny i pojawiał się jedynie na ułamek sekundy, co piąty badany twierdził, że obraz widział chyba przed badaniem. Aż 4 na 5 badanych czuło lekkie zdezorientowanie - informuje pismo. | JS

 

 

 www.o2.pl | Piątek [31.07.2009, 12:48] 4 źródła

TWÓJ MÓZG ZMIENI SIĘ W KILKA SEKUND

Jest bardziej elastyczny niż sądzono.

Neurony, które w normalnych okolicznościach wykorzystują dane z drugiego oka do wypełnienia luki w widzeniu, po zasłonięciu go zachowują się jak złodzieje. Sprawdzają, co mają sąsiedzi i sobie to "pożyczają".

Kiedy czasowo odcięliśmy dopływ danych do kory wzrokowej, ochotnicy wspominali o przemianie kwadratów w prostokąty. Wrażenie przeniesionego widzenia pojawiło się w ciągu zaledwie 2 sekund - powiedziała Nancy Kanwisher.

Zdaniem badaczy, nasz mózg dostosowuje tor przesyłania sygnałów nerwowych do sytuacji.

Na jego elastyczność wpływa sieć uśpionych połączeń - pisze "Journal of Neuroscience".

Naukowcy posłużyli się w badaniu plamką ślepą, którą każdy ma w oku. Ochotnikom prezentowali prostokąty, które znajdowały się na prawo od niej. Zadanie polegało na określeniu długości boków po upływie różnego czasu od momentu zasłonięcia oka. Okazało się, że błyskawicznie następowało rozciągnięcie krawędzi figury. Po odsłonięciu oka zaburzenia widzenia proporcji ustępowały tak szybko, jak się pojawiły.

Ponieważ zmiana była natychmiastowa, mózg musiał wykorzystać istniejące wcześniej połączenia - twierdzą badacze. | TM

 

 

 www.o2.pl / www.sfora.pl | Środa [12.08.2009, 07:01] 1 źródło

DROGOWI ZABÓJCY NIGDY NIE PRZEKROCZYLI 120 KM/H

Szokująca relacja lekarza: "Media fałszują obraz polskich dróg".

Janusz Osadziński jest - jak sam o sobie pisze - lekarzem, chirurgiem w oddziale ratunkowym jednego z największych szpitali klinicznych.

W liście do "Gazety Wyborczej" przedstawia obraz wypadków drogowych ze swojego punktu widzenia.

Na polskich drogach trwa nieustający horror. Tysiące ludzi ginie zabitych przez drogowych morderców - pisze Osadziński.

Jednak jest on zdania, że ani media, ani policja nie pokazują prawdziwych przyczyn takiego stanu rzeczy.

W Polsce zdecydowana większość ludzi na drodze ginie w zupełnie innych okolicznościach niż wynika to z obrazu kreowanego przez media, policję i polityków - pisze chirurg.

W medialnych statystykach królują brawurowi, młodzi kierowcy w szybkich samochodach często pod pływem alkoholu. W lecie najczęściej wini się pędzących motocyklistów.

Jednak wg. Osadzińskiego najczęściej wypadki powoduje zupełnie inny rodzaj kierowców.

Pani lat 30-40, trzeźwa, w dobrym, służbowym samochodzie, przejeżdżająca pieszego na pasach. To się zdarza CODZIENNIE, i to kilka - kilkanaście razy dziennie - pisze lekarz.

Takiej sytuacji nie poprawią setki policjantów na drogach, akcje weekendowe ani ilość fotoradarów.

W 24-godzinny ostry dyżur urazowy, w zwykły dzień tygodnia, z terenu Warszawy trafia do oddziału ratunkowego co najmniej 15 osób (cięższe przypadki, w tym niektóre skrajnie ciężkie) oraz 30 na ortopedię (lżejsze przypadki - złamania kończyn bez urazu głowy i narządów wewnętrznych) - osób przejechanych podczas próby przekroczenia jezdni na przejściu dla pieszych. I jeszcze jedna do kilku osób, które trafiają już nie do nas, ale bezpośrednio do Zakładu Medycyny Sądowej, na sekcję zwłok - opowiada na łamach "Gazety Wyborczej" Osadziński.

Lekarz szokuje, konkludując, że najwięcej ludzi zostaje zabitych przez kierowców w wieku 30-60 lat, trzeźwych, którzy nigdy w życiu nie przekroczyli 120 km/h, a prawo jazdy mają od co najmniej kilku lat. | JP

 

 

"NEWSWEEK" nr 29, 21.07.2002 r.

HOLANDIA BEZ ŚWIATEŁ?

W 40-tysięcznym holenderskim miasteczku Frizja zdemontowano całą sygnalizację świetlną na skrzyżowaniach, a na rondach zlikwidowano znaki drogowe. Wszystko po to, by - paradoksalnie - zmniejszyć liczbę wypadków. Władze miejskie wyszły bowiem z założenia, że brak znaków zmusi kierowców do wzmożonej ostrożności i zwiększy ich poczucie odpowiedzialności. Projekt powstał po roku 1974, gdy w Holandii padł rekord śmiertelnych wypadków drogowych (3200). Okazało się, że przynosi efekty - na przekór sceptycyzmowi holenderskiej drogówki. Dlatego holenderski rząd przyznał pieniądze na realizację podobnego projektu. Tym razem w skali całego kraju.

 

 

 

 

Przychodzi brunetka z śmietnikiem na głowie do lekarza i mówi: Jestem głupia. A lekarz na to: Nie da się ukryć...