www.wolnyswiat.pl

 

 

RELIGIA A NAUKA

 

 

RELIGIJNOŚĆ WYNIKA NIE Z WIEDZY, TYLKO Z EMOCJI

Czy ktoś kto zna tylko baśnie, legendy, opowieści i mity (i to jeszcze tylko w jednym temacie) jest dobrze poinformowany, wiarygodny i powinien zajmować się edukacją innych...

Ludzie stają się religijni z niewiedzy (dezinformacji). Czyli ludzie rzetelnie poinformowani nie są religijni i w związku z tym postępują racjonalnie.

Naukowcy nie powołują się na siły z którymi mają do czynienia, iż są z nimi w kontakcie, tylko racjonalnie interpretują zjawiska.

Kiedyś religia była sposobem na wytłumaczenie niezrozumiałych, nieznanych zjawisk, reakcją na wytłumaczenie swojej świadomości, inności w świecie przyrody, swojego bytu (umysł wpadł w własną pułapkę – osiągnął samoświadomość ale bez możliwości tego wytłumaczenia). Obecne osiągnięcia, wiedza m.in. w dziedzinie chemii, fizyki, geologii, archeologii, astronomii, biologii (neurologii, psychologii) pozwala ludziom rozumnym, którzy chcą taką wiedzę posiąść, na wytłumaczenie, poznanie istoty tych praw. Więc poprzednie, zastępcze, wytłumaczenie traci rację bytu.

PS

Wiara (w tym samoograniczenie się, stagnacja – zakładanie że wszystko już jest wiadome, nieomylności) jest przeciwieństwem nauki (w tym badania, poznawania, uczenia się na błędach – rozwoju), więc nie może być dla niej msa m.in. w szkole!

Joanna Senyszyn: „Wszak, gdzie zaczyna się wiara, tam kończy się rozum”.

Steven Pinker: „Wiara i religia nie są alternatywnymi sposobami docierania do wiedzy, obok rozumu i nauki. Wiara różni się od rozumu tak jak astrologia od astronomii czy alchemia od chemii. Astrologia była ważną dziedziną w starożytności. Nie da się zrozumieć dramatów Szekspira, jeśli się nie wie, co to jest astrologia. Ale tylko do tego jest ona potrzebna. Podobnie jest z wiarą. Ostro sprzeciwiam się więc zrównywaniu jej z rozumem. Nie ma ona żadnych zdroworozsądkowych podstaw”.

 

 

„FAKTY I MITY” nr 51/52, 04.01.2007 r. MROCZNE KARTY HISTORII KOŚCIOŁA (36)

A JEDNAK SIE KRĘCI!

Przez wieki ze szczególną namiętnością prześladowany był i tępiony kopernikański system heliocentryczny, gdyż nieruchomość Słońca przeczyła biblijnej przygodzie Jozuego, który miał je na pewien czas „wstrzymać”.

Dla nauki nie był to łatwy okres, bo „Watykan trzymał wówczas mocno w ręku naukę i sztukę, politykę i muzykę, sprawy zagraniczne i uniwersyteckie” (Reston). Aby publikować legalnie, każdy musiał się starać o zgodę inkwizycji (imprimatur) i nie miało znaczenia, czy pisał o Bogu, polityce, czy o fizyce – cenzurze kościelnej podlegały wszystkie książki.

Teoria heliocentryczna była pierwszym wielkim ciosem w biblijny obraz świata, a w konsekwencji pierwszym wielkim starciem Kościoła i nauki. Mikołaj Kopernik „położył raz na zawsze kres fantastyczno-despotycznemu dominium mundi średniowiecza, w którym Ziemia uzurpowała sobie władzę nad ciałami niebieskimi, papież nad umysłami, cesarz nad książętami i ludami, człowiek nad ludźmi” (Feuerbach).

Teoria ta rozwinęła się w krótkim okresie renesansowego klimatu intelektualnego, u schyłku XV w. Klimat ten wkrótce jednak uległ załamaniu i Kopernik stracił chęć ogłaszania drukiem swej pracy. Pod koniec jego życia odwiedził go pewien Niemiec, który sporządził kopię manuskryptu „O obrotach sfer niebieskich”. Po dodaniu – bez wiedzy autora – wstępu mającego sugerować czysto hipotetyczny charakter twierdzeń, dzieło zostało opublikowane w latach 1542–1543 w protestanckiej Wittenberdze. Dzięki temu system ten mógł przewegetować ponad wiek, zanim znaleźli się uczeni, którzy byli zdolni wypromować go i utwierdzić jako prawdę – poprzez odpowiednią publicystykę i kolejne dowody naukowe.

Pierwszym znamienitym kontynuatorem Kopernika był Johannes Kepler, który swą pracę potwierdzającą naukową wartość teorii heliocentrycznej opublikował na początku XVII w., również w protestanckich Niemczech. Dzieło od razu znalazło się na indeksie (w tym samym roku jego matkę oskarżono o czary i wtrącono do więzienia!).

Galileusz sformułował wiele wniosków i spostrzeżeń astronomicznych, które z jednej strony wywoływały podziw i entuzjazm, a z drugiej – zarzuty ze strony teologii. Kiedy ogłosił, że Księżyc nie jest gładką piłką, lecz ma „chropowatą” powierzchnię, skierował na siebie podejrzliwe spojrzenie ludzi Kościoła. „Uznanie Księżyca nie za wypolerowane zwierciadło, lecz za wysuszoną, pokrytą pyłem skałę, pozbawioną wody i atmosfery, byłoby wstrząsem dla ludzkości i świętokradztwem dla Kościoła. Skoro Księżyc jest podobny do Ziemi, musi tak jak ona istnieć dla dobra człowieka, czyż bowiem nie po to tylko stworzył Bóg nieboskłon, żeby niósł radość i korzyść człowiekowi? Czy Galileusz chce powiedzieć, że na księżycu są ludzie? Jeśli tak, jakże mogliby pochodzić od Adama? Albo uniknąć potopu?” (Reston).

Kolejno przyszły jeszcze większe rewelacje, z których „najważniejszą, najbardziej wartą rozgłoszenia, najbardziej obrazoburczą” było odkrycie księżyców Jowisza. Galileusz stał się natchnieniem poetów, pisano na jego cześć ody i sielanki, porównywano go do Magellana, Kolumba i innych największych postaci historii.

Wkrótce potem wywołał kolejny ferment: na Słońcu są plamy! „Według ludzi o ograniczonych umysłach Galileusz popisywał się po prostu bluźnierczymi czarami: rozległe czarne skazy na Boskim Słońcu! (...). Galileusz nie tylko głosił te bluźnierstwa, ale także je demonstrował. Pokazywanie skaz na Słońcu, źródle ciepła i światła dla człowieka, pokazywanie ich kardynałom Kościoła oznaczało atakowanie samego sedna wiary głoszonej przez teologię, wiary, że niebiosa są czyste, niezmienne, nie podlegają zepsuciu” (Reston).

Pojawiały się kolejne publiczne zarzuty niezgodności tego wszystkiego z teologią i Pismem Świętym. Bardzo groźne wystąpienie nastąpiło 21 grudnia 1614 r., kiedy to brat Ceccini, dominikanin, stanął na kazalnicy, grzmiąc przeciw Galileuszowi i wszystkim matematykom, gdyż nauka ich, jak utrzymywał, jest dziełem diabła i powodem wszystkich herezji (podobnie przed wiekami pisał św. Augustyn).

Jak można się było spodziewać, problemem zainteresowała się wkrótce inkwizycja – wszczęto dochodzenie i wezwano Galileusza do Rzymu. W tym celu powołano przedtem specjalną komisję ekspertów Kościoła, która miała się zastanawiać nad zgodnością teorii Kopernika z Pismem Świętym. W komisji było wiele znamienitych osobistości, w tym mistrz Świętego Pałacu Apostolskiego, komisarz Świętego Oficjum, wikariusz generalny zakonu dominikanów, sześciu dominikanów, jezuita i irlandzki ksiądz. Jeśli chodzi o nieruchome Słońce w centrum świata, to ekspertyza brzmiała, jak następuje: „(...) teza ta została jednomyślnie uznana za bezsensowną i absurdalną z punktu widzenia filozoficznego i formalnie heretycką, jako stojącą w wyraźnej sprzeczności z nauką Pisma Świętego”. Na temat twierdzenia, że Ziemia nie stanowi centrum świata i że nie jest nieruchoma, lecz obraca się wokół swej osi i wokół Słońca, napisano: „(...) teza ta podlega tej samej cenzurze filozoficznej, z punktu zaś widzenia teologii jest co najmniej błędem w wierze”. Papież Paweł V, który mianował wcześniej członków tej komisji, teraz bez wahania zatwierdził jej ustalenia. Na posiedzeniu inkwizycyjnym z 25 lutego 1614 r. oficjalnie polecił głównemu inkwizytorowi, św. Bellarminowi, wezwać w tej sprawie Galileusza i udzielić mu ostrzeżenia, iż nie może więcej nauczać ani bronić tej teorii. Ponadto skutkiem dochodzenia był nakaz umieszczenia głównego dzieła Kopernika na indeksie ksiąg zakazanych.

Kiedy Galileusz opuszczał już Rzym, napisał: „Ze wszystkich nienawiści, nie ma większej niźli nienawiść ciemnoty do wiedzy”.

Skrępowany odtąd w swych dociekaniach, czekał na sprzyjający moment, w którym można by było odwrócić te niekorzystne zarządzenia. Odtąd co pewien czas i dość ostrożnie zaczął sondować kościelny klimat. Publikował od czasu do czasu fragmenty, które świadczyły o jego poparciu dla poglądu Kopernika.

W 1623 r. opublikował „Wagę probierczą”, która miała być „manifestem, wezwaniem do broni całej nowej kategorii uczonych, którzy pragnęli zerwać łańcuchy odwiecznej dyktatury kościelnej” (Reston). Na skutek zabiegów w Rzymie książka przeszła przez sito cenzury i uzyskała watykańskie imprimatur... Pod koniec 1624 r. ukazała się praca pewnego księdza, którzy zarzucił ostatniej książce Galileusza szerzenie herezji: miała być jakoby sprzeczna z doktryną transsubstancjacji. Poglądy na temat cząstek materii i atomów, jakie Galileusz miał zawrzeć w „Wadze probierczej”, przekreślały możliwość cudownych zachowań kościelnych cząstek materii w czasie eucharystii. Jednym słowem – herezja! Wprawdzie udało się to wyciszyć, lecz uczony zrezygnował przez to z publikacji wyraźnie opowiadającej się za systemem Kopernika, a to właśnie zamierzał przedtem uczynić.

W roku 1632 opublikował wreszcie dzieło swego życia – „Dialog o dwu najważniejszych układach świata: ptolemeuszowym i kopernikowym”. Znów na skutek szczęśliwych zabiegów dzieło miało watykańskie imprimatur. Kiedy jednak zostało już opublikowane, Watykan wpadł w złość – nie tak to sobie wyobrażano... Papież na dodatek został przekonany, że głupiec Simplicio, jaki występuje w obronie systemu ptolemejskiego, to on sam; był przecież gorliwym wyznawcą astrologii opartej na systemie ptolemejskim... Machina inkwizycyjna poszła w ruch...

W połowie sierpnia drukarz Galileusza otrzymał od inkwizycji nakaz wstrzymania dalszego rozpowszechniania książki, a papież powołał kolejną komisję „ekspertów”, którzy mieli całą sprawę rozpatrzyć i wydać opinię. W komisji nie było oczywiście uczonych, lecz wyłącznie „zagniewani teologowie”. Najwięcej zabiegów przeciwko Galileuszowi podejmowali jezuici, wśród których miał najwięcej wrogów. Raport komisji zarzucił mu m.in., że święta nauka (stary system astronomiczny) włożona została w usta głupca. Urban był w takim stopniu oburzony na Galileusza, że wszelkie ustalenia z góry można było przewidzieć. W czasie wielokrotnych spotkań z toskańskim ambasadorem, który interweniował w sprawie oskarżonego, papież często wpadał w złość. Wielokrotnie określał teorię Kopernika jako „wyuzdaną” i „powstałą w wyobraźni”.

Galileusz gotowy był do ustępstw. Nie interesowało go męczeństwo. Przyznał, że postąpił nierozważnie i pochopnie, że wcale nie podziela poglądów Kopernika. Uważa je za hipotetyczne.

Ale tego było dla inkwizycji za mało – chodziło im o to, aby się przyznał, że celowo, w złych intencjach postąpił przeciwko Kościołowi. Na to nie chciał się zgodzić. W końcu doszło do tego, że inkwizytor zagroził mu torturami. Jemu?! To nie był ktoś taki jak dziwak i samotnik Bruno... To była europejska gwiazda, poważana na wszystkich dworach i uniwersytetach. Mało tego, ten czcigodny uczony był już siedemdziesięcioletnim, schorowanym starcem. Wszystko to załamało go całkowicie.

Triumfalistyczne przedstawienie Kościoła odegrano w bazylice w centrum Rzymu. Kościół wypełniony był czernią i czerwienią, a Galileusza usadowiono na środku – na kolanach, na klęczniku. Przed nim leżała Biblia. „Skazujemy cię na formalny pobyt w więzieniu Świętego Oficjum na czas wedle naszego uznania. Dla zbawiennej pokuty nakazujemy ci odmawianie przez trzy następne lata raz w tygodniu siedmiu Psalmów pokutnych”... – głosił wyrok odczytywany przez inkwizytora Maculano. W więzieniu jego godność i dawna swada zostały całkowicie złamane. „Ze szczerego serca i z niekłamaną wiarą wyrzekam się moich błędów, przeklinam je i potępiam (...). Jeślibym zaś – oby Bóg mnie przed tym uchronił! – wykroczył przeciwko któremuś z tych przyrzeczeń, wówczas poddam się wszelkim karom i kaźniom, jakie nakazują święte kanony” – mówił załamany starzec, klęcząc przed otaczającym go klerem. Jego los miał być manifestacyjnym ostrzeżeniem od Kościoła wobec wszystkich uczonych, którzy nieprawomyślnie będą spekulować.

„Rehabilitację” uczonego przeprowadzono w Kościele dopiero w 1992 roku. Jan Paweł II oświadczył wówczas, dość ogólnikowo zresztą, że Galileusz cierpiał za sprawą ludzi Kościoła i że Kościół w tej sprawie popełnił „błędy”. Wówczas na pierwszej stronie „New York Timesa” ukazał się artykuł zatytułowany: „Po 350 latach Watykan przyznaje Galileuszowi rację: a jednak się porusza”; „Los Angeles Times” donosił: „Podano oficjalnie! Ziemia kręci się wokół Słońca nawet dla Watykanu”. Mariusz Agnosiewicz

 

 

"FAKTY I MITY" nr 47, 30.11.2006 r. MITY KOŚCIOŁA

STOSY... KSIĄŻEK

Straty W Polskich Księgozbiorach I Archiwach Są Bezpowrotne. Ograbili Nas Szwedzi W Okresie Potopu, Zaborcy I Niemcy. Niewielu Jednak Wie O Wielkiej Masakrze, Jaką Polskiej Kulturze Narodowej Urządził Kościół Katolicki.

W średniowieczu niemal jedynym wydawcą ksiąg był Kościół. Dla przyspieszenia „procesu wydawniczego” w klasztornych skryptoriach mnisi przepisywali pod dyktando nawet kilkadziesiąt woluminów jednocześnie. Ale i tak sporządzenie księgi trwało rok. Toteż kosztowała czasem tyle, co wieś. Z chłopami. Jakaż to zasługa Kościoła dla kultury!

Niestety, gówno prawda! Każdy tekst musiał uzyskać zgodę biskupa, potem podlegał wtórnej cenzurze w czasie przygotowania i przepisania. A cenzura szalała, Kościół tłumił wszelki postęp w zarodku, nie było mowy o wymianie myśli, idei i wynalazków. Przepisywano tylko księgi „święte”, modlitewniki, mszały. Nie ukazało się żadne nieprawomyślne dzieło.

Ale chyba inkwizytorzy przysnęli, bo szatan w 1437 r. nasłał Gutenberga z diabelskim wynalazkiem druku i złamał kościelny monopol wydawniczy. Drukarnie rosły jak grzyby po deszczu. Księża nie nadążali z kontrolą wydawnictw.

To głównie dzięki drukowi niosły się po Europie ożywcze prądy reformacji. Ale Kościół też się organizował, by sprostać nowym czasom, by utopić rebelię we krwi lub spalić na stosach. Monopolu władzy i rządu dusz oddać nie wolno! W 1487 r. papież Innocenty VIII bullą powołał cenzurę prewencyjną, a w 1515 r. Leon X nakazał palić księgi nieposiadające kościelnego imprimatur. W 1559 roku Kościół ogłosił pierwszy indeks ksiąg zakazanych. Publikowano go aż do 1966 r.!

Jednak nowinki docierały i do nas, a to dzięki polskim studentom zachodnich uczelni oraz kupcom – głównie z Gdańska, Torunia i Elbląga. Na początku XVI w. Kraków był jednym z największych w Europie ośrodków drukarstwa. Biskupi wpadli w panikę i wymogli na królu Zygmuncie Starym trzy edykty: pierwszy, wydany w roku 1520 w Toruniu, zabraniał sprowadzania do Polski pism Lutra, a dwa z roku 1523 groziły luteranom konfiskatą dóbr i śmiercią na stosie oraz zezwalały na rewizje w domach prywatnych w poszukiwaniu ksiąg luterańskich.

Już w 1521 r. legat papieski Ferreri urządził w Toruniu pokazowe palenie ksiąg, a w 1556 roku publicznie spalono bogatą bibliotekę Szafrańców w Seceminie. Reformacja jednak kwitła. Wobec jej postępów papież Juliusz III w roku 1550 mianował biskupa chełmińskiego Hozjusza (późniejszy kardynał) inkwizytorem na obszar województwa poznańskiego. Gorliwością w prześladowaniu ludzi i paleniu ksiąg ściągnął na siebie powszechną nienawiść i pośrednio przyczynił się do zluteranizowania Pomorza i Warmii, a Gdańsk, Toruń i Elbląg oficjalnie przeszły na stronę Lutra.

Od 1574 r. jezuici i biskupi prowokowali pogromy religijne Żydów i innowierców, których nieodłącznym rytuałem było palenie książek. Kościoły i szkoły ewangelickie posiadały wtedy cenne biblioteki, bogate w inkunabuły i stare rękopisy. Wszystkie, gdy już wpadły w ręce fanatyków, były palone przy wtórze pieśni religijnych... A były to skarby kultury polskiej i europejskiej!

Popisy piromanii dawał biskup wileński kardynał Radziwiłł, niedawny kalwin. Z gorliwością neofity i katolicką miłością prześladował byłych braci w wierze. Palił księgi, sprowadził do Wilna zwyczaj napadów na pogrzeby innowierców z porywaniem i włóczeniem zwłok po mieście. Zainicjował napady na drukarnie protestantów w celu niszczenia książek, materiałów drukarskich, sprzętu.

W roku 1617 wydano pierwszy polski indeks ksiąg zakazanych biskupa Szyszkowskiego. Odtąd księgi z indeksu były ścigane już zgodnie z prawem. Drukarnie ściśle kontrolowano, a każde dzieło musiało uzyskać biskupie imprimatur. Autorzy pisali do szuflady, a nieostrożnych drukarzy karano chłostą i wypędzano z miast. Na indeksie znaleźli się: Kopernik, Rej, Frycz Modrzewski, później Mickiewicz. Literaturę polską Kościół sprowadził na dno: ograniczył ją do pacierzy, kalendarzy, retoryki i pamiętnikarstwa. Przez 200 lat Polacy nie wnieśli dosłownie niczego do kultury europejskiej, bo rodzimi, kościelni cenzorzy szaleli. W 1622 r. jezuici spalili na czterech rogach rynku w Warszawie wielkie stosy książek. W czasie rozprawy z arianami w 1638 roku skonfiskowano i spalono liczne, bezcenne księgozbiory w Rakowie. W 1647 r. sąd sejmowy skazał szlachcica Szlichtynga, autora zasad arianizmu, na śmierć i utratę mienia. Zamknięto też ariańskie szkoły i drukarnie w całej Rzeczypospolitej. Ich biblioteki spalono.

Równie czarne dni sprowadził Kościół na polską kulturę w czasie potopu szwedzkiego. Ogół szlachty uznał wtedy Karola Gustawa za króla polskiego, ale grabieże i okrucieństwa Szwedów wywołały powstanie. Kościół to wykorzystał i wzywał do wojny z „lutrami”. Ta manipulacja była pretekstem do rozprawy ze wszystkimi polskimi protestantami – luteranami, kalwinami, arianami i braćmi czeskimi. Rabowano i burzono ich kościoły i szkoły, grabiono i niszczono majątki, palono księgozbiory. Szczytem ekscesów katolickich było... doszczętne spalenie w 1656 r. całego miasta Leszna, głównego ośrodka braci czeskich! Cóż dziwnego, że innowiercy szukali oparcia u Karola Gustawa...

LV

 

 

"WPROST" nr 1047, 22.12.2002 r.

FAKIRZY CHRZEŚCIJAŃSTWA 

STYGMATYCY CIERPIĄ I KRWAWIĄ PRAWDZIWIE JAK CHRYSTUS

Mężczyźni nabierają przeświadczenia, że są Jezusem, Mahometem lub prorokiem Eliaszem. Kobietom wydaje się, że są Marią i urodzą Zbawiciela. Niektórzy z kolei mają wizje obcowania z Bogiem. Podczas tych objawień cierpią i krwawią jak Jezus Chrystus na krzyżu. W okresie Bożego Narodzenia setki chrześcijan popadają w religijną ekstazę o szczególnym natężeniu, zwłaszcza podczas pielgrzymek do świętych miejsc - do Lourdes lub Jerozolimy.

 

JEROZOLIMSKA TRUCIZNA

Sekretarka z Anglii, zatrudniona w renomowanej firmie, spacerując po ulicach Jerozolimy, doszła do wniosku, że jest w ciąży i urodzi Pomazańca Bożego. Gdy lekarze przekonali ją, że nie jest brzemienna, zaczęła rozpaczać, że straciła Mesjasza. Młody mężczyzna chwycił z wystawy sklepowej duży miecz i wymachując nim, wybiegł na zewnątrz, krzycząc, że jest wysłannikiem Boga. Pewna staruszka przez kilka miesięcy oczekiwała Mesjasza każdego popołudnia, bo chciała pierwsza powitać go filiżanką herbaty.

Ci ludzie nie są szaleńcami. Nie są też religijnymi fanatykami. To ofiary tzw. syndromu Jerozolimy, nazywanego też "jerozolimską trucizną". Wśród nich są zarówno osoby wierzące, jak i niewierzące, choć - paradoksalnie - najwięcej jest w tym gronie ateistów. Są to zwykle ludzie zdrowi psychicznie, których w trakcie pobytu w Ziemi Świętej nagle ogarnął religijny zapał.

Podobne objawy, choć znacznie łagodniejsze, pojawiają się u osób podziwiających zabytki i dzieła sztuki, szczególnie w tak wyjątkowych miejscach, jak Rzym, Wenecja, Florencja czy Ateny.

 

ZESPÓŁ STENDHALA

"Złapało mnie gwałtowne kołatanie serca, chodziłem z ciągłą obawą upadku na ziemię" - napisał w 1817 r. Stendhal po powrocie z Florencji. Podobne przeżycia miał Zygmunt Freud. Twórca psychoanalizy przyznał, że w trakcie pobytu w Grecji doznał emocjonalnego wstrząsu na widok Akropolu. Czuł się tak, jakby opanował go "potężny demon".

Zespół Stendhala ma łagodniejszy przebieg niż syndrom Jerozolimy. Eksplozję emocji powoduje obcowanie z mnogością zgromadzonych w jednym miejscu obiektów o wielkim znaczeniu kulturowym. Egzaltacja, jaką u wyznawców różnych religii wywołuje Święte Miasto, niektórych doprowadza do załamania nerwowego. Czasami trudno odróżnić czyny wynikające z obłędu od działań związanych z wiarą i zmianą poglądów.

Przykładem jest dr Eli Wictoma z USA, który po powrocie z pielgrzymki postanowił spieniężyć cały rodzinny majątek i wszystko przenieść do Jerozolimy. Najbliżsi krewni zwrócili się do sądu o skierowanie go na przymusowe leczenie, ale Sąd Najwyższy oddalił wniosek. Sędziowie stwierdzili nawet, że religijny zapał może być przykładem dla innych ludzi!

 

MĘCZENNICY W EKSTAZIE

Najbardziej zdumiewające są przeżycia, jakich doświadczają stygmatycy. Obecnie prawie u trzydziestu osób na świecie co jakiś czas pojawiają się rany podobne do tych, jakie miał Chrystus ma krzyżu. Najczęściej są to ludzie głęboko wierzący albo niedawno nawróceni, podatni na sugestię, ze skłonnościami do ekstazy i histerii. Są wśród nich zakonnice i mnisi, mistycy i wizjonerzy, ludzie prości i wykształceni.

George Hamilton z Glasgow twierdzi, że już w dzieciństwie odczuwał ból na stopach i dłoniach. Pierwsze stygmaty pojawiły się u niego przed ponad dziesięcioma laty. Zdarzyło się to nad ranem, gdy leżał jeszcze w łóżku. Nagle zauważył, że ma lepkie ręce. Początkowo sądził, że pociekła mu krew z nosa, tymczasem miał rany zarówno na zewnętrznych, jak i wewnętrznych stronach dłoni. Później krwawiące rany pojawiły się na stopach.

Rany Hamiltona najczęściej otwierają się przed Bożym Narodzeniem. Najpierw odczuwa mrowienie, a potem przez kilka dni z kończyn powoli zaczyna się sączyć świeża krew. Czasami otwiera się rana na boku, dokładnie tam, gdzie - jak mówi Ewangelia według św. Jana - jeden z żołnierzy przebił włócznią ciało Chrystusa. Innym razem krew cieknie po twarzy mężczyzny, jakby ktoś na jego głowę wcisnął koronę cierniową.

U Katherine Duncan-Jones z Oksfordu, wybitnej znawczyni twórczości Szekspira, rany na dłoniach i stopach zaczęły krwawić, gdy z domu wyprowadziły się jej dorosłe córki. Później pojawiła się rana w boku. "Zrozumiałam wtedy, jak przez 50 lat musiał cierpieć ojciec Pio, włoski kapucyn, którego stygmaty zniknęły dopiero w dniu śmierci" - mówi Duncan-Jones. Gdy otwierają się jej rany, czuje się jakby "chodziła po nożach".

 

DZIEŁO BOŻE CZY ZABURZENIE PSYCHOSOMATYCZNE?

Cierpienia stygmatyków są autentyczne. John Spence z Glasgow, lekarz George'a Hamiltona, twierdzi, że prawdziwe stygmaty dość łatwo można odróżnić od fałszywych. Prawdziwe "wyglądają jak rany cięte i nie krwawią gwałtownie". Nie ropieją, są czyste i nie wydzielają nieprzyjemnej woni. Świeża krew sączy się z nich cienkim strumieniem. Czasami przez skórę przesiąka kilka kropel krwi.

Psychiatrzy tłumaczą, że jest to zaburzenie psychosomatyczne, do jakiego zalicza się astmę oskrzelową, chorobę wrzodową dwunastnicy oraz wrzodziejące zapalenie jelita grubego. Mogą mu towarzyszyć także inne schorzenia, na przykład łuszczyca, na którą cierpi Katherine Duncan-Jones. Nikomu jednak nie udało się "wywołać" stygmatów, choćby stosując hipnozę. Co zatem sprawia, że się pojawiają? Są dziełem bożym czy jedynie kolejnym dowodem na to, jak silny jest wpływ psychiki na ciało człowieka?

Zastanawiające jest to, że od niedawna stygmatycy mają nieco inne rany niż ich poprzednicy w minionych stuleciach. Coraz częściej występują one w nadgarstkach, a nie na dłoniach, jak u św. Franciszka czy ojca Pio. Zmieniło się to w ostatnich latach, gdy naukowcy zaczęli przekonywać, że Chrystus nie mógł wisieć na krzyżu tak, jak przedstawiano na znanych od średniowiecza wizerunkach. Gwoździe prawdopodobnie wbijano nie w dłonie, lecz w nadgarstki, gdyż tylko w ten sposób mogły utrzymać ciało męczennika. "Stygmatycy to fakirzy chrześcijaństwa" - twierdzi włoski lekarz Marco Margnelli.

Zbigniew Wojtasiński

                                                                

RENESANS WIARY 

Rośnie liczba zwolenników astrologii, magii, wróżb, coraz więcej osób wierzy w przeznaczenie, metafizykę, okultyzm i siły nadprzyrodzone. Ponad połowa Polaków sądzi, że niektórzy ludzie potrafią przewidywać przyszłość (CBOS). W USA 90 proc. ludzi przyznaje się do wiary w jakąś wyższą istotę. Prawie 40 proc. naukowców wierzy w Boga, który wysłuchuje modłów. Prawie jedna trzecia ankietowanych twierdzi, że przeżywa chwile nagłych objawień lub pobudzeń religijnych. 

 

UMYSŁ RZĄDZI CIAŁEM 

Medytacja transcendentalna (TM). Wywołuje zmiany fizjologiczne organizmu, m.in. zwiększa przepływ krwi, zmniejsza zużycie tlenu i wytwarzanie dwutlenku węgla, spowalnia przemianę materii i pracę nerek. Obniża stężenie hormonów stresu, łagodzi ból, zmniejsza nadciśnienie tętnicze krwi, a nawet spowalnia rozwój miażdżycy.

 

Hipnoza. Podczas transu hipnotycznego zmienia się rytm bicia serca, ciśnienie tętnicze krwi i temperatura ciała. Aktywizowane są białe ciałka krwi, możliwe jest zatrzymanie krwawienia, na przykład po ekstrakcji zęba. Hipnoza zmienia ukrwienie mózgu, wpływa też na układ krążenia, nerwowy, hormonalny i odpornościowy. Zahipnotyzowanej osobie można zasugerować oparzenie, a wtedy na jej skórze pojawią się bąble.

 

Wizualizacja. Siłą wyobraźni można wzmacniać mięśnie. U mężczyzn w wieku 20-35 lat, którzy jedynie wyobrażali sobie ćwiczenia fizyczne, po 12 tygodniach takich "mentalnych ćwiczeń" siła palców rąk zwiększyła się o 35 proc.

 

Jogini. Potrafią kontrolować ból, temperaturę ciała, krwawienia i inne procesy wewnętrzne, na przykład infekcje.

Jack Szwartz w wieku 48 lat przebił sobie biceps nie wysterylizowanym drutem do robót dziewiarskich, który wcześniej przeciągnął po dywanie. Nie było żadnego krwawienia, a po umiarkowanie silnym naciśnięciu miejsca przekłucia pojawiła się jedna, mała kropla osocza. Po dwóch godzinach miejsce wydawało się zagojone, a lekarze nie stwierdzili żadnego zakażenia.

Joga z Bombaju kazał się zakopać w podziemnym betonowym grobowcu o długości 2,4 m i szerokości 1,5 m. Przebywał w nim 56 godzin. Pod koniec próby napełniono sarkofag 6200 l wody. Po siedmiu godzinach opróżniono go i dopiero wtedy uwolniono śmiałka. 

 

TYSIĄCLECIE STYGMATYKÓW 

Św. Franciszek z Asyżu (ok. 1181-1226)

Założyciel zakonu franciszkanów był prawdopodobnie pierwszym stygmatykiem. Otwarte rany pojawiły się u niego w wieku czterdziestu trzech lat. Twierdził, że podczas wizji naznaczył go stygmatami sześcioskrzydły serafin, pochodzący z najwyższego chóru anielskiego.

Św. Katarzyna z Sieny (1347-1380)

Pierwsze stygmaty pojawiły się u niej w wieku dwudziestu siedmiu lat, gdy miała widzenie ukrzyżowanego Jezusa, nakazującego jej głoszenie pokoju między ludźmi.

Św. Teresa z Avila (1515-1582)

Hiszpańska karmelitanka, jedna z najwybitniejszych mistyczek. Przez ponad dwadzieścia lat nosiła stygmaty na sercu.

Giorgio Bongiovanni (1959-)

Pierwsze rany pojawiły się na jego rękach 2 września 1989 r. w czasie pobytu w Fatimie, później zaczęły krwawić także jego nogi i bok. Najbardziej zdumiewająca była otwarta rana w kształcie krzyża na czole (demonstrował ją podczas pobytu w Polsce w 1999 r.).

Ojciec Pio (1887-1968)

Najbardziej znany stygmatyk XX wieku, kapucyński zakonnik, został niedawno kanonizowany. Słynął ze zdolności uzdrawiania, przewidywania przyszłości oraz umiejętności bilokacji, czyli przebywania w dwóch miejscach równocześnie. Miał trzydzieści jeden lat, gdy objawiła mu się tajemnicza postać z krwawiącymi ranami na dłoniach, stopach i boku. Od tego czasu zakonnik miał ociekające krwią rany. Podobne stygmaty, ale jeszcze głębsze, ma Natuzza Evolo z Kalabrii. Najczęściej pojawiają się u niej podczas silnej ekstazy przed Wielkanocą.

 

 

„WPROST” nr 51/52(1203), 25.12.2005 r.

OLEJE WIARY I ROZUMU

JEDYNYM CUDEM, KTÓRY JESZCZE MOŻE SIĘ ZDARZYĆ, JEST KONIEC ŚWIATA

Niemal nieprzytomny opadłem na krzesło i bezwiednie zacząłem prosić Maryję o wybaczenie" - tak biskup Girolamo Grillo wspominał chwilę, gdy ujrzał krwawe łzy płynące z oczu figurki Matki Boskiej. Pierwszy cud eucharystyczny opisał św. Cyprian. Pewna kobieta, która przechowywała hostię, co było wtedy dozwolone, schowała ją do skrzyni, bo straciła wiarę. Gdy otworzyła skrzynię, buchnął płomień. W VIII wieku w Lanciano zakonnikowi niedowiarkowi wino zamieniło się w krew, a hostia w ciało. Biolodzy z Uniwersytetu Sieneńskiego, którzy w 1971 r. zbadali relikwie, nie wykryli substancji konserwujących, a fragment - jak się okazało - ludzkiej tkanki serca nie miał śladów nacięć, co wyklucza możliwość pobrania go od dawcy. Krew ma podobno grupę AB, tak jak próbki z całunu turyńskiego.

Na relikwiach św. Andrzeja Apostoła przechowywanych w kościele środowisk twórczych w Warszawie od dwóch lat pojawiają się oleiste krople. Podobne zjawisko zaobserwowano na relikwiach św. Andrzeja we włoskim Amalfi. Z kolei z relikwii św. Mikołaja z Bari płynie ciecz zwana manną, która raz w roku jest pobierana przez otwór w sarkofagu. Ks. Wiesław Niewęgłowski przygotowuje dokumentację cudu relikwii św. Andrzeja, ale dotychczas tylko 14 zdarzeń z 400 przyjętych do zbadania przez Kongregację Spraw Kanonicznych uznano za niewytłumaczalne (jak podaje Saverio Gaeta w książce "Cuda. Kiedy nauka się poddaje"). Najsurowszy wobec cudów jest właśnie Kościół, często powołujący się na św. Jana od Krzyża, który w "Drodze na Górę Karmel" stwierdził, że objawienia obrażają Boga. Zdaniem teologów, Bóg wypowiedział się w Piśmie Świętym. Rozstępujące się morze, słup ognisty, słońce, które nieruchomieje na rozkaz Jozuego opisane w Starym Testamencie, dzieła Jezusa - to wszystko winno zaspokoić ludzki apetyt na cuda.

 

MADONNA Z PILOTEM

W XX wieku aż 200 figurek lub obrazów Matki Boskiej zalewało się krwawymi łzami, takimi, jakimi płakali grzesznicy w "Piekle" Dantego. Wielokrotnie - nawet przed kamerami telewizji - płakała figurka w japońskim Akita (1983), łzy roniła też figurka należąca do gospodyni domowej Olgi Rodriguez w Santiago de Chile (1992), a figurka w amerykańskim Lake Ridge (1992) płakała tak obficie, że trzeba ją było umieścić na półmisku. Żadnego z tych wydarzeń nie uznano za cud. W Lake Ridge Kościół nie wyraził nawet zgody na wszczęcie dochodzenia, a w wielu wypadkach nie zakończono naukowej weryfikacji zjawisk. W marcu 1995 r. w skromnej włoskiej rodzinie Gregorich z Civitavecchia krwawo zapłakała figurka Matki Boskiej. Klinika Gemellego potwierdziła, że w pobranych próbkach jest krew, ale nikt z rodziny Gregorich ani obecny przy objawieniu biskup Girolamo Grillo nie zgodzili się na pobranie krwi do analizy porównawczej. W Chile potwierdzono, że we łzach jest krew grupy 0 Rh+, a dwa lata temu w australijskim Rockingham - że łzy to perfumowana oliwa.

Chip Denman z amerykańskiego National Capital Area Skeptics, do którego należy 350 psychologów i fizyków krytycznie badających cuda, ułożył listę "sposobów na łzy". Wystarczy w oczy figurki wetrzeć chlorek wapnia, który kondensuje parę z powietrza i daje złudzenie łez, albo wetrzeć oliwę lub smalec - gdy temperatura wzrośnie, tłuszcz się rozpuści i spłynie jak łzy. Można również umieścić w kącikach oczu wężyki i pompować wodę nawet z dużej odległości. Prof. Luigi Garlaschelli z uniwersytetu w Pawii zauważył, że większość płaczących figurek (na przykład Madonna z Syrakuz) jest wykonana z gipsu pokrytego nieprzepuszczalną glazurą lub lakierem i pusta w środku. Jeśli figurkę napełni się wodą, gips ją wchłonie, a na zewnątrz krople wydostaną się dopiero przez dziurki wykonane na przykład w okolicy oczu. Ostatecznie łzy odarła z tajemniczości pewna firma we Florencji, która zaczęła produkować Madonny wypełnione wodą, zaopatrzone w pilota uruchamiającego płacz.

Zdaniem psychiatrów, doświadczenie cudu może wynikać ze zbiorowej ekstazy. Szarytka Barbara Sadowska opisuje napięcie wiernych, którzy w lipcu 1949 r. w Lublinie zobaczyli płaczący obraz Matki Boskiej Częstochowskiej: "Uniesienie ludzi było tak potężne, że również zaczęłam płakać, potem rzuciłam się na kolana". Inna teoria zwraca uwagę, że skutkiem ubocznym padaczki skroniowej, na którą mieli cierpieć św. Paweł, św. Teresa i Joanna dŐArc, mogą być silne doznania religijne, które neurolog David Bear z National Institutes of Health w USA nazywa zespołem ferworu religijnego. Zdaniem lekarzy, w czasie ataku padaczki tylna część płata ciemieniowego wykazuje osłabioną aktywność, a to powoduje, że identyfikujemy się z tłumem i jego doznaniami. Możliwe są również wizje, na przykład złudzenie, że obraz płacze.

- W przewlekłej padaczce często dochodzi do niedotlenienia mózgu i jego mikrouszkodzeń wskutek urazów. Psycholog David Lukoff odkrył głęboką religijność także u osób cierpiących na schizofrenię. Krwawe łzy widzą często kobiety w ciąży, co - zdaniem lekarzy - jest związane z burzą hormonalną, która może zaostrzyć chorobę psychiczną albo wywołać widzenia. Podobnie mogą zadziałać wysoka gorączka i stan po operacji.

 

Jedynym cudem, który jeszcze może się zdarzyć, jest koniec świata Niemal nieprzytomny opadłem na krzesło i bezwiednie zacząłem prosić Maryję o wybaczenie" - tak biskup Girolamo Grillo wspominał chwilę, gdy ujrzał krwawe łzy płynące z oczu figurki Matki Boskiej. Pierwszy cud eucharystyczny opisał św. Cyprian. Pewna kobieta, która przechowywała hostię, co było wtedy dozwolone, schowała ją do skrzyni, bo straciła wiarę. Gdy otworzyła skrzynię, buchnął płomień. W VIII wieku w Lanciano zakonnikowi niedowiarkowi wino zamieniło się w krew, a hostia w ciało. Biolodzy z Uniwersytetu Sieneńskiego, którzy w 1971 r. zbadali relikwie, nie wykryli substancji konserwujących, a fragment - jak się okazało - ludzkiej tkanki serca nie miał śladów nacięć, co wyklucza możliwość pobrania go od dawcy. Krew ma podobno grupę AB, tak jak próbki z całunu turyńskiego.

 

KREW ZMARTWYCHWSTANIA

Ekstaza od 1700 lat towarzyszy tłumom wiernych, którzy trzy razy w roku obserwują, jak w katedrze w Neapolu zaczyna się burzyć przechowywana w dwóch ampułkach krew świętego Januarego, który został ścięty w 305 r. Od tego czasu okresowo zmienia się nie tylko stan jej skupienia, ale także kolor - od brązu do czerwieni - i waga (aż o 26 g). Gdy we wrześniu 2005 r., w rocznicę męczeńskiej śmierci Januarego, znowu nastąpił cud, tłum wiwatował, wierząc, że jest to dobry znak dla Neapolu.

Benedykt XIV mówił: "Jest w Neapolu krew, która nie może się doczekać zmartwychwstania", ale od dawna mówi się też o manipulacji. Benedetto Croce opisywał zdarzenia rewolucji neapolitańskiej w 1799 r.: gdy oczekiwanie na cud przedłużało się i lud zaczął się burzyć, gubernator zwrócił się do kardynała, grożąc mu, że zapłaci głową, jeśli krew nie zacznie się zmieniać. Wtedy kardynał oddał fiolkę wikariuszowi, który sprawnie wpuścił do niej powietrze. Prof. Luigi Garlaschelli twierdzi, że mamy do czynienia z tiksotropią, czyli przechodzeniem żelu w stan ciekły. Żel tiksotropowy służy dziś do zabezpieczania podwozi. Przygotowanie takiej substancji było możliwe już w XIV wieku z użyciem deszczówki, węglanu wapnia, soli morskiej i chlorku żelaza. Inna teoria głosi, że ożywioną krew można spreparować ze sproszkowanej czekolady, cukru, kazeiny, soli i wody destylowanej.

Zdaniem prof. Leszka Królickiego, krajowego konsultanta ds. medycyny nuklearnej, naukowcy mogą dziś zweryfikować cud bez naruszania fiolek, w których jest krew św. Januarego. - Dzięki metodzie spektroskopowej można stwierdzić, czy w zamkniętym pojemniku jest krew: promienie rentgenowskie ulegają załamaniu i informują o składzie chemicznym substancji - mówi prof. Leszek Królicki. Poza tym skład chemiczny można zbadać rezonansem magnetycznym. Tomografia komputerowa, wnikająca w najgłębsze struktury, powie, w jakim stanie zachowała się relikwia, a także na co chorował przyszły święty.

 

ŻYWE ZWŁOKI

Żadnych tajemnic nie mają przed naukowcami także niezniszczalne ciała zmarłych, choć przeciętnego człowieka zdumiewa, że na przykład św. Bernadetta z Lourdes, zmarła w 1879 r., podczas kilku ekshumacji (ostatnio w 1919 r.) wyglądała, jakby spała. Jak żywe wyglądają też zwłoki św. Jana od Krzyża i św. Teresy z Avili, którą pochowano bez balsamowania. Mimo to jej ciało - wydobyte 178 lat po śmierci - wydzielało krew i pachniało kwiatami. Zdaniem prof. Bogdana Ciszka z Collegium Anatomicum Akademii Medycznej w Warszawie, jest kilka przyczyn tego zjawiska: idealnie zakonserwować mogą się ciała osób, które były szczupłe, gdyż ich tkanki wysychają, nie zmieniając grubości, co daje wrażenie, że zmarły wygląda jak za życia. Także ciała osób, które zmarły śmiercią gwałtowną, a były zdrowe, lepiej wyglądają po śmierci.

Ważne jest też miejsce pochówku. Jeśli gleba ma wysoki odczyn zasadowy i jest bardzo wilgotna, to następuje inwazja bakterii i ekspresowy rozkład ciała. Naturalnej mumifikacji sprzyja zamarznięta ziemia i dlatego zachowane ciała znajduje się w tundrze, a także w torfowiskach, które zawierają substancje konserwujące tkanki. Mumifikacji sprzyjają także miejsca przewiewne, na przykład jaskinie. - Zapach kwiatów wydzielany przez niektóre zwłoki, np. św. Teresy z Avili, która po śmierci miała pachnieć fiołkami i irysami, może pochodzić z zakażenia, najczęściej pałeczkami ropy błękitnej - mówi prof. Bogdan Ciszek. - Wrażenie krwi wypływającej z martwego od dawna ciała mogą dawać sustancje, które powstały w efekcie działania kolonii bakterii lub grzybów.

Kościół nie od razu czcił święte zwłoki. Początkowo uważano, że brak rozkładu ciała jest oznaką działania sił zła, a ekskomunika głosiła, że ciało grzesznika "po śmierci pozostanie nie zniszczone jak kamień i żelazo". Dopiero w XVIII wieku zaczęła obowiązywać podwójna doktryna, mówiąca, że cudownie zachowane zwłoki mogą być nagrodą od Boga.

Według filozofa Leszka Kołakowskiego, "człowiek potrzebuje czegoś, co przekracza rozum. Potrzebuje sposobu wyjaśniania świata". Prof. Jan Andrzej Kłoczowski z PAT zapewnia, że katolik nie musi wierzyć w cuda, ale zainteresowanie nimi jest ogromne. Wielu ludzi łaknie cudu, by się utwierdzić w wierze lub do niej przekonać. Ks. Andrzej Anderwald, adiunkt z Katedry Teologii Uniwersytetu Opolskiego, naliczył 37 tys. stron internetowych o cudach i zgadza się ze św. Tomaszem z Akwinu, który w "Summie teologicznej" określa cud jako "coś, co uczynił Bóg poza porządkiem natury". Choć Akwinata ostrzegał, że za swoje najlepsze dzieło Pan Bóg uważał rozum. Jedynym cudem, który jeszcze może się zdarzyć, jest koniec świata.

Autor: Iwona Konarska, Monika Florek

 

 

„PRZEKRÓJ” nr 31, 28.07.2005 r.

DUSZA Z CIAŁA WYLECIAŁA            

Duchy i odmienne stany świadomości to zaburzenia funkcjonowania naszego mózgu. Fantomy naszego umysłu, które przy odrobinie zaangażowania sami możemy wywołać.

Już chyba godzinę przeszukiwałam Internet w nadziei na jakąś urlopową inspirację. W końcu z głupia frant wpisałam w wyszukiwarkę: „podróże”. Sekunda i – tysiące stron. No to koniec. Czytałam kolejne tytuły, licząc nie wiadomo na co, gdy nagle w oko wpadł mi taki oto tekst: „Podróże astralne – Praktyczny podręcznik”. Kliknęłam. „Projekcja astralna, czyli podróż poza ciałem, jest doświadczeniem w pełni naturalnym. Z pewnością wiele razy przeżywałeś ją we śnie, tylko po przebudzeniu nic już nie pamiętałeś. Proces ten może jednak stać się całkowicie świadomy i kontrolowany. Podróże poza ciało są przyjemne i całkowicie bezpieczne, a powrót z nich jest łatwy i pewny”.

Rany, brzmiało lepiej od gadki pani z biura podróży! Nie stać cię na wakacyjny wyjazd? Szef nie chce dać urlopu? Boisz się, że splajtują tanie linie lotnicze? To oferta dla ciebie. Podróże poza ciałem – całkowicie za darmo i w dowolnie wybranym terminie. Proszę wsiadać, drzwi zamykać. Niezły odjazd! Że co, że to temat dla pism typu „Czwarty Wymiar” czy „Gwiazdy mówią”? Kochani! Zdziwilibyście się, ilu naukowców wydało pieniądze podatników na bardzo poważne badania nad odmiennymi stanami świadomości i przeżyciami pozacielesnymi. Ja sama się zdziwiłam.

Podróże poza ciało zwykle mają standardowy przebieg. Najczęściej bywają wynikiem śmierci klinicznej. Blisko 30 procent ludzi, którzy jej doświadczyli, opowiada o unoszeniu się nad własnym ciałem, obserwowaniu go z góry, potem o podróży tunelem w kierunku światła. O bezczasowości, nieskrępowaniu przestrzenią i uspokojeniu, cieple, miłości, błogostanie. Relacje tego typu pojawiają się we wszystkich kulturach i religiach. Opowiadają o tym dorośli i dzieci, kobiety i mężczyźni, wykształceni i prości. A skoro jak świat długi i szeroki pacjenci odratowani ze śmierci klinicznej raczą swych lekarzy takimi rewelacjami, często podając szczegóły akcji reanimacyjnej, której byli obiektem, nic dziwnego, że znajdą się wreszcie tacy, którzy zadadzą pytanie: – O co, do cholery, w tym chodzi?!  I zrobią wszystko, by znaleźć na nie odpowiedź. 

 

WIDZIAŁAM Z GÓRY

Doktor Melvin Morse pracował w Childrens Hospital w Seattle. Zajmował się badaniami nad nowotworami mózgu u dzieci. Do jego obowiązków należały także dyżury w lotniczym pogotowiu ratunkowym. Pewnego popołudnia wezwano helikopter do tonącej ośmioletniej dziewczynki. Kiedy lekarz przybył na miejsce, serce dziecka nie biło. Źrenice nie reagowały na światło. Zespól reanimacyjny przywrócił dziecku akcje serca. Dziewczynkę odtransportowano do szpitala. Nie liczono, że wyjdzie ze śpiączki. Minęło kilka tygodni. Pewnego dnia, gdy doktor Morse przechodził korytarzem, pewna dziewczynka wskazała na niego palcem i powiedziała do swojej mamy: – Spójrz, mamusiu, to ten pan wkładał mi rurkę do gardła tamtego dnia. Pamiętam go. Morse był zaskoczony. Okazało się, że dziecko potrafiło opowiedzieć o reanimacji, choć od nikogo nie mogło znać szczegółów. Dziewczynka twierdziła, że widziała wszystko „z góry”, unosząc się nad swoim ciałem. Melvin Morse opisał ten przypadek w fachowym piśmie „American Journal of Diseases of Children”. Był rok 1982. Był to pierwszy w naukowej prasie artykuł opisujący dziecięce doświadczenie przebywania poza ciałem.

 

KWESTIA PAŃSTWOWA 

O takich stanach w skrócie mówi się OBE (od angielskiego określenia out-of-body experience – doświadczenie pozacielesne). Morse zaczął szukać w literaturze. Tego typu przypadki tłumaczono zwykle jako złudzenie, halucynacje wywołana strachem, lekami, niedotlenieniem mózgu. Opisy podobnych stanów odnalazł w relacjach lekarzy pracujących w szpitalach polowych podczas wojny wietnamskiej. Odkryli oni, że ketamina, substancja stosowana do znieczulenia, dawała podobne objawy – podróży poza własne ciało.

Morse rozpoczął badania, które zajęły mu blisko 10 lat. Wyniki opublikował w 1994 roku w „Current Problems of Pediatrics”, jego odkrycia opisuje też pismo „Discover”. Lekarz przepytał 160 dzieci z oddziału intensywnej terapii, które ratowano ze śmierci klinicznej. Każde z nich było bez pulsu i oddechu średnio 10–15 minut. Wiele z nich po odzyskaniu przytomności opowiadało o OBE. W tym czasie podobne badania prowadził w Holandii kardiolog Pim van Lommel ze szpitala Rijnstate w Arnhem. Spośród 344 pacjentów, u których doszło do zatrzymania krążenia, 62 opowiadało mu o unoszeniu się nad własnym ciałem, tunelu, uczuciu szczęścia i beztroski.

Doniesienia o OBE sypały się jak z rękawa. Okazało się przy tym, że nie jest to stan charakterystyczny tylko dla śmierci klinicznej. Doświadczają go piloci, motocykliści, osoby, które przeżywają ekstremalny stres: uwiezieni pod ziemia górnicy, zakładnicy porwani przez terrorystów, ofiary wypadków. OBE stało się też w pewnej chwili problemem wagi państwowej. Wraz z rozwojem techniki powstawały coraz to nowe generacje samolotów naddźwiękowych, w których dochodziło do dużych przeciążeń. Powodowało to u pilotów zaburzenia zwane g-loc. Widzenie ciemnego tunelu, kilkunastosekundowa utrata przytomności, a nawet wrażenie obserwowania samych siebie... spoza kabiny samolotu. Sprawa zajął się James Whinnery – specjalista od medycyny lotniczej. Przez 16 lat na żyroskopie w Naval Air Warfare Center w Warminster w Pensylwanii kręcił do utraty przytomności ponad 500 pilotów. Ustalił, ze efekt g-loc może powstać w 5,5 sekundy, a utrata świadomości trwa 12–24 sekundy i ze blisko 40 procent pilotów opowiada potem o OBE. Sprawa stała się poważna i bynajmniej nie mistyczna. Zdarzają się sytuacje, w których z naszym mózgiem dzieje się coś bardzo zagadkowego. Tylko co?                        

POD PRĄDEM
– Spadam! O Boże, spadam! – krzyczała 43-letnia kobieta. – Zapadam się w lóżko!
Neurolog doktor Olaf Blanke był naprawdę zdziwiony. Kobieta trafiła na jego oddział do genewskiego szpitala uniwersyteckiego z powodu powtarzających się ataków epilepsji. Lekarze, by określić miejsce powstawania impulsów wywołujących napady padaczki, wprowadzili do mózgu chorej elektrody. Właśnie drażnili prądem obszar jej mózgu zwany zakrętem kątowym, kiedy kobieta zaczęła doświadczać dziwnych stanów. Zdumienie lekarzy rosło wraz ze wzrostem natężenia prądu. Przy 3,5 miliampera chora stwierdziła, ze znajduje się poza swoim ciałem i może je oglądać z zewnątrz. Na dodatek nogi i ręce pacjentki nie tylko wydawały się jej obce, ale ponadto „nieproszone” zmieniały swa długość i położenie.
Choć było to dziwne, nie było nowe. O wywoływaniu niezwykłych stanów w naszym mózgu za sprawa stymulacji elektrycznej niektórych jego obszarów pisał juz w latach 50. XX wieku kanadyjski neurolog Wilder Penfield. Odkrył, ze stymulacja części kory mózgowej zwanej prawym płatem skroniowym prowadzi do stanów OBE, halucynacji słuchowych, mistycznych przeżyć.
Niedawno doświadczenia te potwierdził Michael Persinger z Leurentian University w Sudbury w Ontario. Zbudował hełm, który emitował ukierunkowane słabe pole elektromagnetyczne. Zakładał go studentom ochotnikom i spisywał ich wrażenia. Rzeczywiście, stymulacja Platów skroniowych wywoływała mistyczne doznania. Jak to możliwe? By to zrozumieć, trzeba uświadomić sobie, jak działa nasz mózg.
Choć dzięki niemu wiemy, jak wygląda rzeczywistość, on sam z siebie nie widzi, nie słyszy i nie czuje. Można porównać go z komputerem, który konstruuje świat z danych, jakie dostaje z kamer (zmysłu wzroku), mikrofonów (zmysłu słuchu), sensorów (zmysłu dotyku). Gdy któreś z tych urządzeń zostanie uszkodzone lub cos wpłynie na ich prace, komputer będzie dostawał błędne informacje. Co więcej, w nim samym może dojść do spięcia lub uszkodzenia – wtedy otrzymywane impulsy będzie źle „rozumiał” i tworzył z nich obrazy odlegle do prawdy. Czasem zaś na skutek zamieszania (na przykład wirusa) sam będzie sobie wytwarzał obrazy i brał je za rzeczywistość.
Nasz mózg-komputer jest bardzo czułym urządzeniem. Na jego funkcjonowanie może wpłynąć na przykład zbyt silny stres (tak jak na maszynę nagle zwiększenie natężenia prądu), choroby (padaczka czy migrena), niedotlenienie, niektóre leki, używki, a także czynniki zewnętrzne, na przykład zaburzenia pola elektromagnetycznego.
Zależnie od tego, w której części powstanie zakłócenie czy uszkodzenie, w różny sposób może to wpłynąć na wizje świata, jaka mózg nam przedstawia. Gdy znajdziemy się w stanie śmierci klinicznej, do naszego mózgu nie dociera tlen. Gdy niedotlenione są na przykład części mózgu odpowiedzialne za orientacje przestrzenna czy postrzeganie swego ciała, efektem mogą być doznania takie jak OBE. Ale jak wyjaśnić wspomnienia nieprzytomnych osób, które ponoć „widziały” i „słyszały”, co się z nimi działo, gdy ich „duch” unosił się nad ciałem?
– Obszary mózgu odpowiedzialne za kształtowanie się wspomnień i pamięć to głęboko położone struktury. Możliwe, ze w czasie, gdy kora mózgowa – czuła na niedotlenienie – już „nie działa”, one funkcjonują. Może niektóre bodźce jakoś do nas dochodzą i są zapamiętywane – przypuszcza Michael Persinger.
Nie przeprowadzono badan, które jednoznacznie wskazałyby obszary wywołujące odmienne stany świadomości i potwierdziły wszystkie hipotezy, sporo jednak juz na ten temat wiemy. Choćby to, ze niewiele ma to wspólnego z mistycyzmem, a znacznie więcej z fizjologia.

Magnetyczne duchy
Potwierdzają to choćby obserwacje osób wyjątkowo predestynowanych do kontaktów z duchami. Okazuje się, ze ich mózgi są szczególnie wrażliwe na zmiany w polu elektromagnetycznym. Badacze opisali to odkrycie w piśmie „British Journal of Psychology”.
Naukowcy pod kierownictwem doktora Richarda Wisemana z University of Hertfordshire przetestowali setki ochotników, a za laboratorium posłużyły im Hampton Court Palace w Surrey w Anglii i South Bridge Vaults w Edynburgu w Szkocji. W tym pierwszym widywano ponoć ducha Catherine Howard – piątej zony Henryka VIII. To drugie tez miało sławę „nawiedzonego” domu.
Wszyscy badani, którzy twierdzili, ze widzieli tam duchy, wskazywali te same miejsca w budynkach. Naukowcy postanowili to sprawdzić.
– Okazało się, że łączyła je wspólna cecha – mówi doktor Wiseman. – Zaburzenia w polu elektromagnetycznym. Mogą one pochodzić miedzy innymi z nietypowego ukształtowania terenu, na przykład uskoku tektonicznego. Prawdopodobnie to zmienione pole zaburza w tych miejscach funkcjonowanie ludzkiego mózgu.

Buddyści w skanerze
Wróćmy jednak do astralnych podróży. Ktoś chce spróbować? Czy korzystając z „praktycznego poradnika”, można samemu wprowadzić się w stan OBE?
Myślę, ze Można. Przekonują mnie co do tego obserwacje mózgów buddyjskich mnichów i rozmodlonych zakonnic. Za pomocą medytacji i modlitwy są oni w stanie osiągnąć błogostan, poczucie bezczasowości, jedności z kosmosem i Bogiem. Niektórzy mówią nawet o opuszczeniu swego ciała.
Doktor Andrew Newberg z University of Pennsylvania obserwował za pomocą tomografu komputerowego mózgi medytujących buddystów i żarliwie modlących się sióstr franciszkanek. Co tam zobaczyli? Bardzo aktywne były obszary mózgu odpowiedzialne za skupienie. Stłumione zaś obszary przetwarzające informacje dotyczące czasu i przestrzeni. To Właśnie te miejsca pomagają nam zorientować się, gdzie kończy się nasze ciało, a zaczyna reszta świata. W czasie medytacji zostały „wyłączone”.
Jak? Takim doznaniom sprzyjają monotonne mantry, modlitwy, rytmiczny dźwięk bębnów, śpiew, taniec. Te bodźce pobudzają mózg, który zaczyna pracować na podwyższonych obrotach, tak jak w chwili silnego strachu. Gdy sytuacja wciąż się „nakręca”, jedna ze struktur mózgu odpowiedzialna za zachowanie równowagi nagle „hamuje”. Ogranicza przepływ sygnałów pomiędzy neuronami. W rezultacie niektóre obszary mózgu zostają odcięte od dopływu bodźców. A mózg, by prawidłowo działać, potrzebuje informacji. Gdy ich nie dostaje, gubi się. Nie umie określić granicy miedzy naszym „ja” a światem zewnętrznym, nie umie odnaleźć się w przestrzeni.
Działa? Działa.
To kto pierwszy opuszcza swoje ciało?

Olga Woźniak

 

 

„WPROST”nr 45(1247), 12.11.2006 r. NAUKA I ZDROWIE

MÓZG W TUNELU

CO TRZECI MIESZKANIEC ZACHODU UWAŻA, ŻE MA KONTAKT Z DUCHAMI

 

NAWIEDZENI I OSZUŚCI

Wróżki i osoby podające się za medium twierdzą, że dzięki kontaktom ze światem duchów potrafią przepowiadać przyszłość. W rzeczywistości są one świetnymi psychologami. Szybko odczytują najdrobniejsze sygnały mowy ciała zdradzające emocje ich klientów. Prof. Richard Wiseman, psycholog z Universi-ty of Hertford-shire, przetestował pięć osób uważających się za medium, które twierdziły, że informacje o życiu swoich klientów czerpią z kontaktów z duchami. Okazało się, że kiedy opowiadały o życiu innych osób, nie obserwując ich zachowania, podawane przez nie informacje były nieprawdziwe. Większość z nich była tak mocno przekonana o swoich nadprzyrodzonych zdolnościach, że najprawdopodobniej podświadomie sama je sobie wmawiała.

 

Świetlisty punkt u wyjścia z tunelu nie ma nic wspólnego z doświadczeniem mistycznym, zapowiadającym życie po śmierci. Badania dr. Kevina Nelsona z University of Kentucky dowodzą, że jest on jedynie iluzją powstałą w wyniku zaburzeń funkcjonowania kory wzrokowej. W stanie niedotlenienia mózgu siatkówka przestaje przekazywać do niego informacje. Wtedy kora wzrokowa samowolnie generuje świetlne punkty, najpierw w centrum pola, a potem na obrzeżach, dając wrażenie przechodzenia przez długi korytarz.

 

Aż 68 razy takiego stanu doświadczył mieszkaniec ukraińskiego Zakarpacia, Walek Jurij Fedaka. Po zawale serca wielokrotnie zapadał w stan śmierci klinicznej. "Widziałem, jak wychodzę z tunelu na polanę. Była tam jaskrawo zielona trawa, kwiaty i gołębie" - opowiada Fedaka. Podobne przeżycia miała Sharon Stone, która pięć lat temu doznała udaru mózgu. Opowiada, że wpadła w wir jasnego, prawie oślepiającego światła, z którego wyłaniali się jej przyjaciele. "Od tamtej pory już nie boję się śmierci" - twierdzi aktorka. Elizabeth Taylor w wywiadzie z Larrym Kingiem w telewizji CNN stwierdziła, że była przekonana, że światło w tunelu, które widziała, tracąc przytomność na stole operacyjnym, było sygnałem zza światów. "Na końcu tunelu spotkałam jednego z moich byłych mężów, nieżyjącego już producenta filmowego Michaela Todda, który był miłością mojego życia" - opowiadała gwiazda Hollywood. Dorota Stalińska, która straciła przytomność w wyniku interakcji leków, po drugiej stronie tunelu widziała swoją matkę.

 

LEWITACJA PO PENICYLINIE

"Wiele zjawisk, które uważamy za paranormalne, jest wynikiem reakcji fizjologicznych zachodzących w mózgu pod wpływem różnych bodźców" - powiedział w rozmowie z "Wprost" dr Steven Laureys z uniwersytetu w Li?ge, badacz funkcjonowania mózgu podczas doświadczeń towarzyszących śmierci, tzw. Near Death Experience (NDE). To reakcje fizjologiczne wywołują wrażenie lewitowania i spoglądania na swoje ciało z góry. Dr Kevin Nelson z University of Kentucky w Lexington zbadał, że przyczyną takich stanów jest niedotlenienie mózgu, który w takim stanie nie odróżnia bodźców dochodzących z zewnątrz od wewnętrznych. W efekcie człowiek nie potrafi umiejscowić swojego ciała w przestrzeni.

Tak prawdopodobnie było w wypadku aktorki Jane Seymour, która czuła, że lewituje, gdy doznała wstrząsu anafilaktycznego po zastrzyku penicyliny. "Znalazłam się poza swoim ciałem. Widziałam swoją postać leżącą w łóżku, otoczoną przez lekarzy. Nagle przed moimi oczami - jak na taśmie filmowej - zaczęło się przesuwać całe moje życie. Prosiłam Boga, żeby mnie jeszcze nie zabierał, bo nie mogę osierocić dzieci" - wspomina Seymour w książce Jean Ritchie "Death's Door" (Drzwi śmierci). Podobne przeżycia miała Dorota Stalińska. - Widziałam z góry, jak nad moim ciałem pochyla się sąsiadka i usłyszałam słowa jej córki: "Ciocia umarła". Chciałam ją uspokoić, ale czułam, że jestem zbyt wysoko i mój głos do niej nie dotrze - opowiada aktorka. Piosenkarka Halina Frąckowiak przyznaje, że po wypadku samochodowym miała poczucie, że znajduje się poza swoim ciałem, choć była go świadoma.

Niektóre osoby doświadczają takiego stanu nawet w sytuacji skrajnego zmęczenia. - Kilka razy w czasie monodramu "W obronie jaskiniowca", który jest wyczerpującym przedstawieniem, miałem wrażenie, że wychodzę poza własne ciało i obserwuję na scenie aktora. Czułem, że nie mam żadnego wpływu na jego grę - opowiada Emilian Kamiński.

 

ZJEDNOCZENIE Z WSZECHŚWIATEM

Wrażenie odłączania się duszy od ciała można uzyskać dzięki tzw. deprywacji sensorycznej. W ten sposób uczeni tłumaczą stan obcowania z bóstwem. Kiedy podczas odosobnienia w klasztorze mózg otrzymuje niewiele bodźców, zostaje wyłączony ośrodek odpowiedzialny za orientację w przestrzeni i poczucie granic własnego ciała i czujemy się tak, jakbyśmy byli zjednoczeni z całym wszechświatem. Takie same odczucia zdarzają się alpinistom wędrującym na dużych wysokościach i marynarzom przemierzającym ocean.

- Podobne doświadczenia przeżywają ludzie, u których granica między fazą snu REM a czuwaniem jest płynna - uważa dr Nelson. Aż 60 proc. z nich w sytuacji nadmiernego stresu doznaje halucynacji wzrokowych lub słuchowych i paraliżu, wielu ma uczucie, że doświadcza śmierci. Uczony przebadał 55 osób, które w sytuacji zagrożenia miały wrażenie, że umierają i ich dusza oddziela się od ciała. Okazało się, że badani podobne odczucia miewali również we śnie, w fazie REM, kiedy mózg działa aktywnie i pojawiają się marzenia senne. Szybki ruch gałek ocznych na tym etapie snu zwiększa aktywność neuronów wzrokowych. To daje złudzenie, że dookoła roztacza się światło. Z kolei złudzenie przebywania poza ciałem powoduje typowe dla fazy REM zwiotczenie mięśni, które zdarza się także w wypadku schorzeń związanych z zaburzeniami tej fazy snu, takich jak narkolepsja, czyli napadowy sen.

Dr Olaf Blanke ze Szpitala Uniwersyteckiego w Genewie twierdzi, że przeżycia paranormalne można wywołać, drażniąc określone punkty w mózgu prądem elektrycznym. Podczas przygotowania chorych na padaczkę do operacji jedna z jego pacjentek w wyniku podrażnienia zakrętu kątowego, związanego m.in. z logicznym myśleniem i odbieraniem bodźców wzrokowych, miała wrażenie, że zwisa z sufitu, spoglądając na własne ciało. Inna pacjentka, 22-letnia studentka, w wyniku elektrycznej stymulacji rąbka skroniowo-ciemieniowego, przetwarzającego informacje na temat położenia ciała w przestrzeni, zaczęła doświadczać własnego ciała jako podwójnego - miała uczucie, że podąża za nią jak cień inna osoba.

 

DUCH NA SCENIE

Na świecie aż 85 proc. ludzi wierzy w zjawiska paranormalne i jest przekonanych, że są one spowodowane działaniem sił nadprzyrodzonych. Z danych organizacji Committee for the Scientific Investigation of Claims of the Paranormal, założonej przez przeciwnika pseudonauki Jamesa Randiego, wynika, że na jednego sceptyka przypada aż 1000 entuzjastów zjawisk paranormalnych. Ponad 30 proc. mieszkańców krajów uprzemysłowionych przyznaje się do kontaktów z duchami. Artyści londyńskiego Royal Theatre są przekonani, że na scenie pojawia się duch komika Dana Leno. Alec Guiness wspomina, że kiedy na deskach teatru Old Vic grał rolę Hamleta, widział na widowni ducha Williama Szekspira.

- Wbrew temu, co się nam wydaje, nasze postrzeganie świata w znacznym stopniu opiera się na złudzeniach - mówi "Wprost" dr Peter Brugger, neuropsycholog ze Szpitala Uniwersyteckiego w Z?richu, badacz zjawisk paranormalnych. Mózg człowieka jest w stanie przetworzyć jedynie 20 proc. informacji, które do niego docierają. Resztę sobie dopowiada. Z reguły generuje brakujące informacje, opierając się na stereotypach i zakodowanych wcześniej informacjach. Na przykład z powodu częstych doniesień o wypadkach samochodowych większość ludzi żyje w przekonaniu, że jest poważnie narażona na ryzyko takiej śmierci. Tymczasem statystyki wskazują, że kilkadziesiąt razy więcej ludzi umiera z powodu wylewu krwi do mózgu.

O kontaktach ze światem duchów opowiadają osoby po amputacji kończyn, które mają wrażenie, że nadal posiadają odjętą nogę czy rękę. Wydaje im się też, że stoi za nimi niewyraźna postać, a gdy się odwracają, nikogo nie widzą. - Po amputacji kończyny wrażenia czuciowe się zmieniają i dezorganizują procesy przetwarzania bodźców. W efekcie mózg stara się znaleźć sens w docierających do niego sprzecznych informacjach i zmienić je w spójne doświadczenie, jakim może być na przykład wrażenie wychodzenia z ciała na zewnątrz - tłumaczy dr Brugger.

 

POMIESZANIE ZMYSŁÓW

Badania dr. Jamie'ego Warda z University College London sugerują, że ludzie, którzy mają zdolność widzenia aury, cierpią na synestezję, tzw. pomieszanie zmysłów. U takich osób pobudzenie w mózgu obszaru odpowiedzialnego za odbieranie bodźców związanych z jednym zmysłem, na przykład słuchem, oddziałuje na część związaną z innym zmysłem, na przykład wzrokiem. U widzących aurę najprawdopodobniej bodźce wzrokowe aktywują w mózgu obszar związany z odczytywaniem emocji i pamięcią.

Iluzjoniści wykorzystują tendencję mózgu do uzupełniania luk w obrazie powstającym na siatkówce. Jeśli przedmiot jest rzutowany na plamkę ślepą oka, niewielki obszar siatkówki pozbawiony fotoreceptorów, nie widzimy go. Większość ludzi jednak nie uświadamia sobie tego i jest przekonana, że zniknął za sprawą sił nadprzyrodzonych. David Brewster, fizyk z epoki wiktoriańskiej, tłumaczył takie zjawiska jako oznaki interwencji siły wyższej, którą nazywał "boskim rzemieślnikiem".

Niektóre osoby cierpiące na schizofrenię są przekonane, że ich życiem kierują pozaziemskie istoty. Chorobę tę diagnozuje się także prawie u wszystkich osób, które przyznają się do kontaktów z UFO. - U tych osób nieprawidłowo funkcjonuje filtr bodźców dochodzących z otoczenia i mało istotne sygnały traktują oni jako niezwykle ważne. W efekcie chorzy na schizofrenię mają poczucie, że ktoś wtłacza im do głowy myśli lub je wyciąga, i przypisują to ponadnaturalnym siłom lub istotom pozaziemskim - tłumaczy prof. Janusz Rybakowski z Katedry Psychiatrii Akademii Medycznej w Poznaniu.

- Doświadczenia duchowe i biologia człowieka nie są od siebie odrębne, ale tworzą spójną całość. Czasem zjawiska nadprzyrodzone są wynikiem zaburzeń psychicznych lub choroby, a czasami to przeżycia mistyczne wywołują reakcje fizjologiczne - mówi ks. prof. Jacek Bolewski, kierownik Katedry Antropologii Teologicznej Papieskiego Wydziału Teologicznego w Warszawie. To, w jaki sposób te zjawiska odczytujemy, pozostaje kwestią wiary.

 

TELEPATIA TELEFONICZNA

Wiara w zjawiska nadprzyrodzone tkwi mocno w naszej naturze. Gdy pojawiły się telefony, wiele osób przyznawało się do kontaktów ze zmarłymi przez telefon. Niektórzy twierdzili, że kiedy duch dawał o sobie znać, wszystkie telefony w domu dzwoniły równocześnie lub dźwięk telefonu miał inny sygnał niż zwykle. Teraz coraz więcej osób przyznaje się do nawiązywania kontaktów telepatycznych przez e-mail. W teście przeprowadzonym przez uczonych z uniwersytetu w Amsterdamie aż połowa uczestników eksperymentu otrzymała maile od osób, o których właśnie myślała. Uczeni tłumaczą jednak, że gdy skontaktuje się z nami ktoś, o kim myślimy, traktujemy to jako przywołanie myślami, ale nie pamiętamy, o ilu osobach myśleliśmy, a mimo to nie odezwały się do nas.

 

WPROST EXTRA

Z historii zjawisk paranormalnych

Wiara w paranormalne zjawiska jest zakorzeniona w naturze człowieka. Od początku ludzkości właściwie wypowiedziana formuła magiczna przynosiła zdrowie lub śmierć, deszcz lub suszę, wywoływała duchy i odsłaniała przyszłość. Ludzie zawsze chętniej tłumaczyli zjawiska, których nie rozumieją, ponadnaturalnymi siłami, niż wierzyli nauce.

W starożytności z opętaniem przez szatana wiązano wiele chorób. Przykładem jest padaczka. Choć już Hipokrates wiązał ją z zaburzeniami funkcjonowania mózgu, jeszcze na początku XX wieku cierpiących na tę chorobę poddawano egzorcyzmom i wypędzano z nich złe duchy.

Dawniej także ludzie, którzy opisywali upadki meteorów na ziemię, byli uznawani za szaleńców lub fałszywych proroków. Podobnie dziwne zjawiska występujące w rejonie tzw. trójkąta bermudzkiego zostały wyjaśnione wydobywającymi się co jakiś czas z dna oceanu znacznymi ilościami metanu. Współczesna nauka potrafi wyjaśnić coraz więcej zjawisk zachodzących w przyrodzie.

Najstarsze wzmianki o postrzeganiu pozazmysłowym znajdują się w Biblii. Zdolności tej jednak nie przypisywano tajemniczym siłom ludzkiego umysłu, ale ingerencji istot duchowych. Duch Święty objawia myśli Boga prorokom. Demony objawiają fakty z życia wybranych ludzi osobom opętanym lub parającym się okultyzmem.

Z kolei telepatia pojawia się w twórczości fantasy i science-fiction. Najczęściej jest związana z relacjami o porwaniach przez kosmitów.

 

TEOLOGIA SPIRYTYZMU

Kościół katolicki potępia porozumiewanie się z duchami czy niewidzialnymi bytami i wywoływanie duchów zmarłych. Jego zdaniem, podczas seansów spirytystycznych wykorzystuje się tęsknotę ludzi za ich bliskimi, którzy zmarli. Do negatywnej oceny spirytyzmu przez Kościół przyczyniła się także częstotliwość oszustw podczas seansów spirytystycznych oraz ich zagrożenie dla zdrowia psychicznego.

Kontakty z duchami były surowo oceniane już Biblii. Potępiano je równie ostro jak bałwochwalstwo. Ci, którzy się tym parali, zrywali przymierze z Jahwe i mieli być wyłączeni z ludu wybranego. W Księdze Kapłańskiej Bóg mówi do Mojżesza: "Także przeciw każdemu, kto się zwróci do wywołującego duchy albo do wróżbitów, aby uprawiać nierząd, zwrócę oblicze i wyłączę go spośród jego ludu". Surowo krytykowany jest także król Saul, który dopuścił się tego grzechu. Wróżbiarstwo i spirytyzm krytykowali prorocy i papieże. Pierwszy znany dzisiaj dokument potępiający te zjawiska wydał w 1528 r. Aleksander IV. W połowie XIX wieku spirytyzm potępił Katechizm Piusa X. Nazywa go "zabobonem", którego praktyki "często nie są wolne od interwencji diabelskiej". Sobór watykański II odwołuje się do dawnych zakazów w konstytucji "Lumen gentium" i przypomina, że ze zmarłymi wiernych może łączyć jedynie modlitwa. Komisja doktrynalna soboru jednoznacznie zabroniła "prowokowania za pomocą ludzkich środków doświadczalnego kontaktu z duchami lub duszami ludzi zmarłych w celu otrzymania informacji".

 

Katechizm Kościoła Katolickiego o zjawiskach paranormalnych: "Należy odrzucić wszystkie formy wróżbiarstwa: odwoływanie się do szatana lub demonów, przywoływanie zmarłych lub inne praktyki mające rzekomo odsłaniać przyszłość. Korzystanie z horoskopów, astrologa, chiromancja, wyjaśnianie przepowiedni i wróżb, zjawiska jasnowidztwa, posługiwanie się medium są przejawami chęci panowania nad czasem, nad historią i wreszcie nad ludźmi, a jednocześnie pragnieniem zjednania sobie ukrytych mocy. Praktyki te są sprzeczne ze czcią i szacunkiem - połączonym z miłującą bojaźnią - które należą się jedynie Bogu" (KKK 2116)

 

UCZUCIE NA ODLEGŁOŚĆ

Telepatia jest określana jako zdolność ludzkiego umysłu do wysyłania oraz przechwytywania fal mózgowych nawet na duże odległości. Nazwa ta pochodzi od greckich słów tele (daleki) i patheia (uczucie). Badania naukowe nie potwierdzają tego zjawiska. Możliwe jest jedynie konstruowanie prostych urządzeń sterowanych myślą, przy czujnikach umieszczonych bardzo blisko mózgu. Nie wiadomo jednak, czy myśli innego rodzaju emitują podobne rozpoznawalne sygnały, co polecenia wydawane przez mózg podczas sterowania ciałem. Przesyłanie złożonych poleceń na duże odległości za pomocą myśli jest więc mało prawdopodobne, zwłaszcza że mózg ludzki pracuje na bardzo wąskim paśmie częstotliwości - do 100 Hz.

Monika Florek

 

 

"PRZEGLĄD" nr 19, 14.05.2006 r.

MIĘDZY ŻYCIEM A ŚMIERCIĄ

BRYTYJSKI NAUKOWIEC ZNALAZŁ BIOLOGICZNE WYJAŚNIENIE FENOMENÓW Z POGRANICZA ŚMIERCI

Fenomeny z pogranicza śmierci od dawna fascynowały ludzi. Dziwne doznania z niesamowitej szarej strefy między życiem a zgonem stały się dla wielu najpewniejszym dowodem, że świadomość, czy też dusza, nie umiera wraz z ciałem.

Od czasu kiedy w 1975 r. młody amerykański lekarz i filozof, Raymond Moody, opublikował słynną książkę "Życie po życiu" na temat "doznań z pogranicza śmierci" (ang. Near-Death Experiences, NDE), ukazały się setki książek i tysiące artykułów, jak również relacji osób reanimowanych czy ofiar wypadków. W październiku w Houston w Teksasie odbędzie się konferencja naukowa dotycząca problemów NDE, aczkolwiek wielu neurologów uważa, że zjawiska z pogranicza śmierci mają charakter tak kompleksowy, że ich analizowanie nie jest możliwe.

Amerykański psycholog Kenneth Ring, który przebadał setki przypadków NDE, rozróżnia kilka ich faz:

- W pierwszym stadium ludzie mają wrażenie unoszenia się ponad własnym ciałem oraz poczucia pokoju, szczęścia i pogody ducha.

- W kolejnych fazach umierający docierają poprzez tunel bądź strefę ciemności do światła - w kierunku którego poruszają się z coraz większą prędkością.

- Tylko nieliczni wstępują w światło, a tym samym osiągają ostatnią fazę NDE. Niektórzy docierają do rubieży między tym a tamtym światem, bramy lub rzeki, widzą zmarłych krewnych lub świetlistą istotę, ale w końcu wracają, gdyż dowiadują się, że ich czas jeszcze nie nadszedł.

Wielu z tych, którzy doznali ?granicznych? doświadczeń, nie odczuwa już lęku przed śmiercią, lecz nadaje swemu życiu nowy sens.

Badania, prowadzone w wielu klinikach i szpitalach, wykazały, że przeżycia NDE mają dorośli i dzieci, nawet trzyletnie maluchy, oraz przedstawiciele wszystkich kręgów kulturowych. Nowojorczycy w swych wizjach jechali

w zaświaty żółtą taksówką,

a nomadowie z pustyń ? na wielbłądach. Indianie natykali się po tamtej stronie na wigwamy, a muzycy słyszeli arie operowe.

Także muzułmanie i wyznawcy buddyzmu mówili o świetlistej istocie, która oczekiwała na nich w krainie zmarłych, lecz, w przeciwieństwie do chrześcijan, nie identyfikowali jej z Jezusem. Reanimowani Hindusi zapewniali, że w zaświaty zostali zabrani przez "boskich posłańców śmierci", znanych z mitologii hinduskiej. Ci sami posłańcy odesłali ich później z powrotem, "zagniewani, okazało się bowiem, że zaszła pomyłka i umrzeć powinien ktoś inny". Nawet w Niemczech przeżycia z pogranicza śmierci są różne. Na terenie dawnej NRD, gdzie wierzących chrześcijan jest niewielu, "spotkania z zaświatami" mają bardziej ateistyczny, ale też bardziej pesymistyczny charakter niż np. w katolickiej Bawarii.

Scenariusz wizji z pogranicza śmierci jest więc niewątpliwie tworzony przez kulturę, religię, wychowanie. Amerykanka Carol Zaleski, religioznawca, uważa, że przeżycia te są kształtowane w wyniku "wewnętrznego dialogu między doświadczającym wizji a jego kulturą". Fenomeny NDE muszą mieć jednak także fizyczną przyczynę - przemiany w świadomości, biochemiczne procesy w mózgu człowieka, który znalazł się u kresu fizycznej egzystencji.

Istnieją liczne udokumentowane przypadki wystąpienia tych zjawisk w chwili zagrożenia życia, a nie dopiero w momencie, gdy proces umierania mózgu już się rozpoczął. Niedotlenienie mózgu (hipoksja) jest jedną z najczęściej wymienianych przyczyn zjawisk NDE. Amerykański neurolog Ernst A. Rodnin kilkakrotnie sam wprowadzał się w stan niedotlenienia, w następstwie którego przeżywał "ekstatyczne chwile". Według innej hipotezy, tajemnicze fenomeny pograniczne to po prostu halucynacje, wywołane przez pobudzanie centralnego układu nerwowego. Spowodować je mogą np. leki psychotropowe, środki anestezjologiczne, gorączka, wyczerpanie oraz ogromny wysiłek fizyczny i psychiczny, związany z procesem umierania. Niektórzy neurolodzy reprezentują pogląd, że w następstwie niedostatku tlenu tzw. limbiczny system mózgu również wytwarza halucynacje - spontaniczne wyładowania neuronów w regionie mózgu odpowiedzialnym za zmysł wzroku. Amerykański psychiatra Stanislav Grof wywołał doświadczenia z pogranicza śmierci u nieuleczalnie chorych pacjentów, którym podawał halucynogenne narkotyki, np. LSD.

W kwietniu br. brytyjski neurofizjolog Kevin Nelson, pracujący wraz z zespołem na uniwersytecie stanu Kentucky w Lexington,

wystąpił na łamach magazynu "Neurology"

z hipotezą, która wywołała szerokie zainteresowanie. Oto zjawiska z pogranicza śmierci mają podłoże biologiczne, wywołane są zaburzeniami między fazą czuwania a fazą snu. U niektórych ludzi faza snu, zwana paradoksalną lub REM (podczas której występują szybkie ruchy gałek ocznych), niejako wdziera się w stan czuwania. W fazie paradoksalnej występują marzenia senne, natomiast mięśnie śpiącego są całkowicie rozluźnione, dlatego śniący np. o bieganiu nie porusza się. Skrajnym przypadkiem intruzji stanu snu w stan czuwania jest narkolepsja, nagły, niekontrolowany sen pojawiający się w dzień w najbardziej niepożądanych momentach (osoby cierpiące na narkolepsję prawdopodobnie nie przechodzą przez fazę REM w czasie zwykłego snu, co muszą uzupełnić w ciągu dnia). Ludzie, u których faza paradoksalna wdziera się w stan czuwania, doświadczają uczucia paraliżu, doznają omamów wzrokowych lub słuchowych. Mogą nawet "widzieć" otaczające ich światło.

Dr Kevin Nelson już jako młody lekarz interesował się zjawiskami z pogranicza śmierci, odkąd jeden z jego pacjentów bardzo sugestywnie opowiedział mu o swoich przeżyciach "z granic zaświatów". Później, jako doświadczony naukowiec, Nelson postanowił dokładnie zbadać ten fenomen. Za pośrednictwem fundacji Near Death Experience Re-search, zbierającej relacje naocznych świadków, brytyjski badacz odnalazł 55 ludzi, którzy doznali przeżyć NDE po wypadkach samochodowych lub zawałach serca. Dla porównania przebadał też grupę 55 osób tej samej płci i wieku, które nigdy nie doświadczyły granicznych doznań. Okazało się, że aż 60% uczestników grupy NDE przeżyło także intruzję fazy snu w fazę czuwania. W grupie drugiej - tylko 24%. Dr Nelson uważa, że traumatyczne wydarzenia, takie jak wypadki czy zagrożenie życia, mogą doprowadzić do nagłego wtargnięcia fazy REM w stan czuwania, ponieważ ten sam region mózgu, który steruje stanem czuwania, odgrywa także kluczową rolę przy reakcji organizmu na ostry stres. Nelson podkreśla, że stymulacja nerwu błędnego, łączącego mózg z sercem, płucami i żołądkiem, wywołuje także

wtargnięcie fazy paradoksalnej w stan czuwania,

zwiększona zaś aktywność tego nerwu jest z pewnością częścią odpowiedzi organizmu na niebezpieczeństwo. Brytyjski naukowiec twierdzi, iż po raz pierwszy udowodnił, że fenomeny z pogranicza śmierci mają podłoże biologiczne. Nelson podkreśla jednak, że jego prace mają charakter "neutralny duchowo". Nauka może tylko dociekać, w jaki sposób mózg przyczynia się do fenomenów z pogranicza śmierci, nie ma jednak możliwości badania, dlaczego one powstają. To "dlaczego" znajduje się poza zasięgiem metod naukowych. Podobnie Raymond Moody oświadczył, że raport brytyjskich specjalistów z pewnością nie przekona ludzi, którzy doznali tych osobliwych doświadczeń i odtąd są całkowicie pewni, że życie nie kończy się wraz ze zgonem. 

Marek Karolkiewicz

 

 

"NEWSWEEK" nr 48, 03.12.2006 r. NEUROBIOLOGIA

MAGIA MÓZGU 

To, że duchy rodzą się i mieszkają w mózgu, naukowcy podejrzewali od dawna.

Ale teraz poznali ich dokładny adres i rozprawili się ze zjawiskami paranormalnymi.

Gdzie najłatwiej spotkać ducha? W nawiedzonym domu. Za takie miejsce uważa się pałac Hampton Court w Surrey, po którym snuje się ponoć duch Katarzyny Howard, piątej żony Henryka VIII ściętej za zdradę, czy South Bridge Vaults, labirynt komnat i korytarzy pod mostem w Edynburgu. Gdy psycholodzy z University of Hertfordshire przebadali przeszło tysiąc turystów zwiedzających te zabytki, okazało się, że ponad połowa z nich czuła lub widziała tam "coś". Nawet osoby nieznające legend przyznawały, że czują obecność nadprzyrodzonej siły. Czyżby należało więc uznać istnienie duchów za naukowo udowodnione? Nic z tych rzeczy.

Prof. Richard Wiseman, szef zespołu naukowców z Hertfordshire, znalazł inne wytłumaczenie tego fenomenu. Jego zdaniem tajemnicze odczucia występujące u odwiedzających oba miejsca są spowodowane przez lokalne zaburzenia w polu magnetycznym ziemi. Wykryły je pomiary wykonane w nawiedzonych miejscach przez brytyjskich naukowców (eksperyment opisano w "British Journal of Psychology"). Nawet delikatne zmiany magnetyzmu ziemi działają na ludzki mózg mniej więcej tak, jak dzwoniący telefon komórkowy na grające radio.

Uporaliśmy się zatem z duchami. A co z pozostałymi zjawiskami nadprzyrodzonymi? Pojawiający się niespodziewanie widmowy sobowtór, tajemniczy cień, dusza oderwana od ciała, świetlisty tunel - to motywy powtarzające się w relacjach ludzi, którzy znaleźli się na granicy życia i śmierci, cierpiących na migrenę czy epilepsję. Wspominają też o nich alpiniści po ekstremalnie wyczerpujących wyprawach, żeglarze samotnie przemierzający ocean czy osoby w stanie religijnej ekstazy. Zdrowy rozsądek już dawno skłaniał naukowców do przypuszczeń, że doświadczenia powszechnie uważane za paranormalne są wytworem mózgu. Ale dopiero teraz odnaleziono tam strukturę, która działa jak projektor nadzwyczajnych wrażeń.

To zakręt kątowy, niewielki obszar kory ciemieniowej. Odpowiada za świadomość ciała i wyczucie przestrzeni. Ale potrafi też "wywoływać" duchy w mózgu.

 

O odkryciu niezwykłych właściwości zakrętu, jak to często w nauce bywa, zadecydował przypadek. W szpitalu uniwersyteckim w Genewie prof. Olaf Blanke przygotowywał do operacji 22-letnią pacjentkę chorą na epilepsję. - Przed operacją w mózgu umieszcza się ok. 120 elektrod. Dzięki nim można sprawdzić, gdzie dokładnie znajdują się ośrodki mowy i ruchu, aby nie uszkodzić ich w czasie zabiegu - opowiadał prof. Blanke podczas międzynarodowej konferencji "Embodiet and Situated Cognition" (Ucieleśnione i sytuacyjne poznanie) na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Kiedy jedna z elektrod pobudziła zakręt kątowy, kobieta doznała uczucia, że na łóżku obok niej leży człowiek-cień, który prawie dotyka jej ciała. Dr Blanke poprosił pacjentkę, aby usiadła i objęła rękami kolana. Człowiek-cień zrobił to samo. Dziwna istota naśladowała ruchy pacjentki. Dlatego lekarz doszedł do wniosku, że jest on mózgową projekcją jej własnego ciała. - Pacjentka miała jednak wrażenie, że to ktoś obcy. Oglądała się, aby go zobaczyć - mówi dr Blanke. "Duch" zniknął, kiedy uczony wyłączył prąd. Jednak gdy włączał go ponownie, kobieta twierdziła, że dziwna istota znowu się pojawiała.

Doświadczenie opisano we wrześniowym numerze "Nature". Ale szwajcarski neurobiolog już wcześniej zetknął się z tajemnicą zakrętu kątowego. Sześć lat temu również pod wpływem umieszczonej w tym rejonie mózgu elektrody 43-letnia epileptyczka podczas przygotowań do operacji opisywała wrażenie oderwania się od ciała. - Jestem pod sufitem i patrzę z góry na moje nogi - relacjonowała. Jej podróż po sali operacyjnej zakończyła się, gdy dr Blanke odłączył prąd. Potem, by się upewnić, że to właśnie stymulacja elektryczna powodowała te niezwykłe wrażenia, jeszcze kilka razy pobudzał mózg, wysyłając kobietę pod sufit.

 

W czym tkwi tajemnica zakrętu kątowego? To jeden z obszarów mózgu, których zadaniem jest scalanie informacji płynących ze wszystkich zmysłów. Działa to tak: gdy patrzymy na jabłko, natychmiast wiemy, że jest czerwone i okrągłe. A przecież kolory są rozpoznawane w jednym rejonie mózgu, a kształty przedmiotów w innym. Jeszcze gdzie indziej jest dopasowywane do obrazu słowo "jabłko". Rolą zakrętu kątowego i jemu podobnych obszarów mózgu jest takie skompilowanie informacji dostarczanych nam przez zmysły, by w sumie tworzyły zrozumiały dla nas obraz świata. Jednocześnie te obszary mózgu odpowiadają za to, jak odczuwamy własne ciało.

- Kiedy w zakręcie kątowym panuje nieład, pacjent wkłada najpierw spodnie, a potem bieliznę, nie rozumiejąc, że powinien zrobić odwrotnie - tłumaczy dr Ciny Kubu z Cleveland Clinic Foundation, neuropsycholog z 10-letnim doświadczeniem w leczeniu epilepsji. - Z kolei inni chorzy mają wrażenie, że ich ręce albo nogi nie są połączone z resztą ciała, więc nie mogą się nimi posługiwać - dodaje.

Zanim prof. Blanke przypadkiem odkrył rolę zakrętu kątowego w powstawaniu wrażenia opuszczania ciała, tylko nieliczni naukowcy próbowali badać takie zadziwiające zjawiska. Jednym z tej garstki był kontrowersyjny neurofizjolog Michael Persinger z Uniwersytetu Laurentian w Kanadzie. W latach 80. ogłosił on, że skonstruował "mistyczny hełm" do wywoływania pozacielesnych doznań.

Urządzenie Persingera emituje niezbyt silne pole magnetyczne, które wywołuje w mózgu burzę elektryczną podobną do tej, jaka towarzyszy atakom epilepsji. Według kanadyjskiego naukowca czterech na pięciu ochotników biorących udział w jego eksperymentach doznawało wrażeń nadprzyrodzonych. Niektórzy mieli uczucie, że ktoś stoi za ich plecami, drudzy odrywali się od ciała, jeszcze inni byli olśnieni dziwnym światłem i słyszeli głosy. Uczony twierdził, że doświadczenia pozacielesne, a nawet przeżycia religijne (niektórzy uczestnicy jego badań twierdzili, że mieli kontakt z Bogiem albo szatanem) są wytworem mózgu.

Dziś wiadomo, że Persinger przynajmniej w jednym miał rację. To pobudzony mózg jest przyczyną paranormalnych wizji. Jednak próby wywoływania pozacielesnych doświadczeń poprzez stymulację mózgu słabym polem magnetycznym, które prowadzono w innych laboratoriach - także przez zespół prof. Blanke - nie powiodły się. Na czym polega więc fenomen "mistycznego hełmu"? To wciąż otwarte pytanie.

 

Przy okazji poszukiwań struktur w mózgu, które są przyczyną zaburzeń neurologicznych i doświadczeń pozacielesnych, naukowcy wracają dziś do eksperymentów, jakie prowadził w latach 50. psycholog John C. Lilly. Amerykański naukowiec chciał sprawdzić hipotezę, że mózg odcięty od wrażeń zmysłowych automatycznie zapada w sen. Skonstruował więc szczelną komorę, która nie tylko izolowała od wszelkich odgłosów i światła, ale także uwalniała od siły grawitacji. Ochotnicy biorący udział w badaniu zanurzali się w roztworze siarczanu magnezu o temperaturze skóry. W takich warunkach człowiek słyszy tylko własny oddech i czuje uderzenia pulsującej krwi. Ku zaskoczeniu Lilly'ego okazało się, że mózg, do którego dociera minimum wrażeń, nie zapada w sen, lecz przechodzi w stan odmiennej świadomości. Nie dzieje się to od razu. Przez pierwsze trzy kwadranse osoba zamknięta w komorze jest świadoma, myśli o codziennych sprawach. Potem pojawia się jednak narastające uczucie "zmysłowego niedosytu". Ostatecznie - z braku wrażeń - mózg zaczyna sam je wytwarzać. Pojawiają się halucynacje przybierające formę wielobarwnych fraktali, tuneli, korytarzy. Człowiek słyszy dźwięki, czuje dotyk. Traci poczucie czasu. Ten stan nazwano deprywacją sensoryczną.

Ochotnicy, którzy brali udział w doświadczeniach doktora Persingera i doktora Lilly'ego, nie cierpieli na zaburzenia neurologiczne czy psychiczne. To pozwala przypuszczać, że dzięki sztucznemu pobudzeniu albo wyciszeniu mózgu paranormalne przeżycia mogłyby być udziałem każdego z nas. Zresztą niektórym rzeczywiście zdarzają się one samoistnie w nadzwyczajnych okolicznościach. Doktor Andrew Newberg z University of Pennsylvania na monitorze tomografu obserwował, jak pracuje mózg medytujących buddystów i modlących się sióstr franciszkanek. Okazało się, że medytacja i modlitwa tłumią aktywność części odpowiedzialnych za poczucie czasu i przestrzeni. W skrajnych sytuacjach mogą wyhamować ich działanie tak skutecznie, że zostają odcięte od dopływu wrażeń z zewnątrz. Mózg zaczyna się wtedy gubić, nie umie określić granicy między "ja" a światem zewnętrznym.

 

Wniosek z badań jest jeden: duchy mieszkają w naszej głowie. Uczeni nie zamierzają jednak rywalizować ze spirytystami w ich wywoływaniu. Eksperymenty z pogranicza nauki i magii przeprowadza się nie tylko dla zaspokojenia ciekawości. Ich celem jest lepsze poznanie mózgu. Także po to, aby w przyszłości móc skuteczniej uderzyć w choroby neurologiczne, na które dziś nie ma skutecznego lekarstwa.

Jolanta Chyłkiewicz

 

 

„NEWSWEEK” 48, 2006 r., strona 62

"JA" POZA CIAŁEM

Gdzie jest granica między neurobiologią a sferą zjawisk opisywanych jako paranormalne? Z prof. Olafem Blanke, szwajcarskim neurobiologiem, gościem międzynarodowej konferencji "Ucieleśnione i sytuacyjne poznanie" w Toruniu, rozmawia Jolanta Chyłkiewicz.

NEWSWEEK: Wierzy pan w duchy i zjawiska nadprzyrodzone?

PROF. OLAF BLANKE: Nie wierzę. I to nie one są przedmiotem moich badań. Interesuje mnie praca mózgu, a ściślej, te jego obszary, które odpowiadają za poczucie "ja" oraz decydują o odczuwaniu granic ciała. Niektóre zaburzenia mózgu sprawiają, że ludzie mają wrażenie ich przekraczania, co dostarcza im przeżyć uważanych za paranormalne. Moim celem nie jest jednak odbieranie takim doświadczeniom mistycznej otoczki, lecz lepsze rozpoznanie zmian w mózgu towarzyszących niektórym chorobom, na przykład padaczce.

 

A czy pan sam przekroczył kiedykolwiek granice ciała?

- Nie, nigdy. Ale czterech moich pacjentów, leżąc na stole operacyjnym, miało takie doświadczenia. Spotkałem też wielu ludzi, którzy opowiadali mi o podobnych doznaniach. Mój zespół zgromadził ponad 40 opisów niesamowitych przeżyć zamieszczonych w literaturze naukowej w ciągu ostatnich 100 lat jako przykłady specyficznych zaburzeń pracy mózgu.

 

Jedna z pana pacjentek miała wrażenie spoglądania z góry na swoje ciało. To chyba najbardziej zadziwiający przypadek.

- To uczucie wyjścia poza granice swojego ciała nazywa się out of body experience (OBE) i jest efektem dokonującej się w mózgu zmiany poczucia "ja". Mówiąc obrazowo, "ja" niejako traci kontakt z ciałem fizycznym i lokuje się w jego wirtualnej kopii, wytworzonej przez mózg. Ale są też inne, równie dziwne zaburzenia odczuwania ciała, na przykład halucynacje autostopowe. Człowiek widzi wtedy swojego sobowtóra. Jego "ja" nadal jednak pozostaje w ciele fizycznym, dlatego patrzy na siebie jak na lustrzane odbicie z zaciekawieniem, zdziwieniem albo przerażeniem - bywa różnie. Inny przypadek: człowiek ma sobowtóra, ale jego "ja" jest rozdwojone. Raz pacjent odczuwa je w fizycznym ciele (widzi siebie jak w lustrze), a raz w wytworzonej przez mózg kopii. A niekiedy w obydwu tych miejscach naraz! Jednemu z moich pacjentów zdarzyło się nawet doświadczenie "potrojenia" ciała.

 

Zdrowy rozsądek podpowiada, że za te doznania odpowiadają zaburzenia w pracy mózgu. Ale trudno uwierzyć, by wytwarzał je tylko jeden jego obszar, czyli pobudzony przez pana niechcący u pacjentów zakręt kątowy.

- Zakręt kątowy ma duży udział w kształtowaniu poczucia naszej cielesności. Ale podobnych struktur z pewnością jest więcej. Próbujemy je znaleźć, pobudzając mózg - tym razem nie za pomocą elektrod, lecz siłą wyobraźni. W najnowszym badaniu przygotowaliśmy zadanie, przy rozwiązywaniu którego ochotnicy musieli wyobrażać sobie, że wychodzą poza granice swojego ciała. Jednocześnie encefalograf rejestrował zmiany elektryczne zachodzące w poszczególnych rejonach mózgu. Okazało się, że opuszczanie ciała w wyobraźni uruchamiało dwa specyficzne obszary w tylnej części mózgu: połączenie skroniowo-potyliczne i EBA (extrastriate body area), przy czym ten drugi rejon odpowiada prawdopodobnie za nasze poczucia "ja" w ciele. Obydwie te struktury współpracują ze sobą. Dzięki temu jesteśmy w stanie wczuwać się w inne role. Zagorzały kibic może na przykład wyobrażać sobie, że jest kapitanem ulubionej drużyny i strzela gola za golem.

 

Czy wyobraźnią można sprowokować pozacielesne doświadczenia?

- Nie. Mogą im sprzyjać za to marzenia senne, zasypianie, przebudzenie, zmęczenie, nagła zmiana pozycji, silny stres, znieczulenie, narkotyki. Przypuszcza się, że około

10 proc. ludzi doświadcza, m.in. pod wpływem wymienionych bodźców, niesamowitych przeżyć raz, dwa razy w życiu.

 

Czy można zatem uznać, że opuszczenie ciała czy spotkanie z lustrzanym odbiciem są rzadko używaną, ale w gruncie rzeczy normalną funkcją mózgu?

- Tak. Wniosek ten wyciągnąłem, słuchając relacji pacjentów o pozacielesnych doświadczeniach. 90 procent z nich jest identycznych.

Gdy człowiek ma wrażenie oddalania się od własnego ciała, zawsze unosi się pionowo na wysokość około trzech metrów. Ta odległość jest niezmienna. Żaden z pacjentów nie zatrzymał się na wysokości metra ani nie powędrował 40 metrów w górę. A skoro scenariusz prawie zawsze jest taki sam, przypuszczam, że w mózgu istnieje specyficzny mechanizm wytwarzania podobnych doznań. To zaś znaczy, że są one czymś naturalnym.

Badania jednoznacznie wskazują, że w przekraczaniu granic własnego ciała czy zaburzeniach jego postrzegania nie ma nic paranormalnego.

Rozmawiała Jolanta Chyłkiewicz

 

 

„WPROST” nr (1099)

STRACHY NA LACHY

DUCHY, CZYLI ZABURZENIA POLA MAGNETYCZNEGO I INFRADŹWIĘKI?

Duchy opanowały muzeum przemyskiego Zamku Kazimierzowskiego! Nie mający ochoty na spotkania ze zjawami pracownicy muzeum ogłosili strajk i odmówili pracy w nocy. W tym czasie w zamkowych pomieszczeniach słychać odgłosy kroków, rozmowy niewidzialnych osób, urządzenia elektryczne same się włączają, z kranów samoczynnie leje się woda. Nie od rzeczy będzie dodać, że nawiedzony zamek wybudowano w miejscu, gdzie przed wiekami znajdował się cmentarz...

W życie pozagrobowe wierzy 69 proc. Polaków. Do wiary w duchy przyznaje się około 40 proc., a kilka procent ludzi twierdzi, że widziało je na własne oczy. - Większości z nas w szczególnych okolicznościach zdarzają się niezwykłe przeżycia określane jako zmienione stany świadomości, najczęściej są to trudne do opisania emocje lub doznania słuchowe, znacznie rzadziej wzrokowe - powiedział "Wprost" prof. Andrzej Kokoszka, kierownik II Kliniki Psychiatrycznej Akademii Medycznej w Warszawie. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Tego rodzaju przeżycia niemal tak samo często występują u chorych na schizofrenię, jak i u osób zdrowych. Z najnowszych badań wynika, że wrażenie "spotkania z duchami" może być nieuświadomioną reakcją ludzi na wyczuwalne zmiany pola magnetycznego, powodujące w mózgu zakłócenia czynności komórek nerwowych (tak jak telefon komórkowy zakłóca pracę znajdującej się w jego pobliżu aparatury).

 

MAGNETYZM LĘKÓW

Nawet niewielkie zmiany w natężeniu ziemskiego pola magnetycznego wywołują u ludzi niewytłumaczalny lęk, poczucie czyjeś obecności, a nawet przeświadczenie o obcowaniu z Bogiem. "Miejsca, w których najczęściej pojawiają się duchy, mają 1-2 m średnicy i panuje w nich elektromagnetyczny zgiełk" - twierdzi prof. Michael Persinger z Laurentian University w Kanadzie, psycholog badający domy, w których "straszy". Potwierdzają to badania, jakie przeprowadził prof. Richard Wiseman, psycholog z University of Hertfordshire (opisane na łamach "British Journal of Psychology").

Wieseman wykonał wraz z kilkuosobową grupą "łowców duchów" testy w dwóch słynnych nawiedzonych miejscach. Pierwsze to pałac Hampton Court w Surrey, gdzie ponoć pojawia się duch Catherine Howard, piątej żony króla Henryka VIII (została ścięta, ponieważ udowodniono jej, że zdradzała monarchę). W galerii, przez którą królowa była wleczona na egzekucję, można ponoć zobaczyć jej białą sylwetkę i usłyszeć rozpaczliwe krzyki. Drugie miejsce to South Bridge Vaults, klaustrofobiczny labirynt komnat i korytarzy znajdujący się pod mostem w Edynburgu. Zwiedzający go turyści twierdzą, że słyszeli odgłosy kroków, czuli czyjąś obecność, a także widzieli bliżej nie określone postaci.

Uczeni obstawili pomieszczenia aparaturą naukową. Prawie tysiącu osobom zwiedzającym muzea zadali pytanie o odczucia związane z tym pobytem. Okazało się, że połowa badanych czuła lub widziała "coś" dokładnie w tych miejscach, które są uważane za nawiedzone. "Nie miało znaczenia, czy ci ludzie wcześniej znali legendy o pojawiających się tam duchach" - zastrzega prof. Wiseman. Badania wykazały, że w każdym z nawiedzonych miejsc występują wyraźne zaburzenia pola magnetycznego. "Zbieżność między ich natężeniem a aktywnością paranormalną jest bardzo duża" - twierdzi dr Paul Stevens, który wykonywał pomiary.

Takie zaburzenia są wynikiem specyficznego ukształtowania skorupy ziemskiej. Występują szczególnie często nad uskokami tektonicznymi - miejscami, w których wielkie masy skalne pękają i przemieszczają się względem siebie. - Czynniki fizyczne mogą zakłócać naszą percepcję podobnie jak substancje chemiczne, na przykład alkohol. Świadczą o tym wyniki badań wskazujących, że paranormalne doznania częściej przytrafiają się osobom z niewielkimi anomaliami budowy płata skroniowego mózgu, a przy braku bodźców zewnętrznych - tzw. deprywacji sensorycznej - u osób zdrowych pojawiają się żywe doświadczenia zmysłowe podobne do halucynacji - mówi prof. Kokoszka.

 

NAWIEDZONY WENTYLATOR

Uskoki tektoniczne są również źródłem wpływających na ludzi infradźwięków - fal akustycznych o częstotliwości poniżej 20 Hz, niesłyszalnych dla ludzkiego ucha, za to wyczuwanych przez ludzkie ciało. Osoby poddane działaniu infradźwięków mogą odczuwać zdenerwowanie, przygnębienie i dreszcze. Czasem cierpią nawet na omamy wzrokowe, ponieważ ludzka gałka oczna wpada w rezonans przy falach o częstotliwości 18 Hz. Bardzo niskie, niesłyszalne dźwięki powodują "rozmywanie się" obrazu.

Na własnej skórze przekonał się o tym Vic Tandy, brytyjski inżynier z Coventry University, który pracował w "nawiedzonym" laboratorium. "Oblał mnie zimny pot - wspomina - gdy kątem oka dostrzegłem, że po mojej lewej stronie pojawia się jakaś szara, widmowa sylwetka. Zjawa rozpłynęła się, gdy spróbowałem spojrzeć na nią wprost". Następnego dnia Tandy, zapalony szermierz, przyniósł do pracy swój floret. Położył go na biurku, a gdy wrócił do pokoju, zobaczył, że czubek broni wibruje. Nie miał już wtedy wątpliwości, że to nie duchy dają o sobie znać, ale infradźwięki. Ich źródłem był źle zamontowany wentylator. Po naprawieniu urządzenia wszystko wróciło do normy. Takie wibracje mogą też wywołać inne niesamowite efekty. Pod ich wpływem przedmioty wpadają w rezonans, co powoduje na przykład pękanie szyb czy przesuwanie się mebli.

Infradźwięki mogą wytwarzać podmuchy wiatru błąkające się po korytarzach budynku, wywoływać lawiny, a nawet erupcje wulkanów. Wiadomo, że infradźwięki bez trudu pokonują wiele kilometrów, prawie nie tracąc mocy. W przyrodzie wykorzystują to słonie oraz wieloryby, które w ten sposób porozumiewają się z innymi osobnikami swego gatunku, a być może także odstraszają wrogów. Sztukę stosowania infradźwięków opanowali również ludzie z epoki neolitu. Budowali grobowce z długimi, wąskimi korytarzami wejściowymi. Powstające tam zjawiska dźwiękowe skutecznie odstraszały rabusiów, którzy sobie wyobrażali, że prześladują ich duchy rozgniewanych przodków. Jest więc wielce prawdopodobne, że w przemyskim zamku egzorcysta i woda święcona nie na wiele się zdadzą.

Jan Stradowski

 

 

„FAKTY I MITY” nr 40, 09.10.2003 r.

WSTRZĄŚNIĘTY, NIE ZMIESZANY

Jak co roku w katedrze w Neapolu, na oczach kilku tysięcy

zgromadzonych wiernych, dokonał się cud upłynniania rzekomej

wysuszonej grudki krwi św. Januarego, ściętego w 305 roku.

Po raz pierwszy do

rozpuszczenia krwi doszło

w 1389 r., czyli przeszło

tysiąc lat po śmierci świętego

biskupa. Odtąd

zjawisko powtarza

się regularnie podczas

osiemnastu różnych

okazji w ciągu roku. Najważniejszą

z nich jest oczywiście

rocznica śmierci – 19 września.

I ona też przyciąga największe

tłumy. Podczas modlitwy

arcybiskup potrząsa fiolką

„z krwią świętego” i po chwili

jej zawartość staje się płynna,

a kolor zmienia się z brunatnego

na czerwony; wtedy kapłan

odwraca się do wiernych i oświadcza,

że stał się cud.

Społeczne zapotrzebowanie na

cud jest ogromne, ale trzeba było

wprowadzić element niepewności

(potwierdzający prawdziwość),

aby cud nie spowszedniał – dlatego

od czasu do czasu zdarza się,

że w ampułce nic się nie dzieje.

Przez stulecia nikt nie potrafił

wyjaśnić, dlaczego substancja w fiolce

upłynnia się po wstrząśnięciu,

a Kościół pilnie strzegł tajemnicy.

Nadal zresztą nie zgadza się na naukową

analizę „świętej krwi”. Już

jednak w 1906 roku nauka wyjaśniła

ów „cud” istnieniem substancji

tiksotropicznych, czyli ciał stałych,

które pod w p ł y w e m wstrząsania

mają zdolność upłynnianiasię.

Tego rodzaju właściwości posiadają

na przykład niektóre iły,

których mnóstwo w okolicach Neapolu.

Na potwierdzenie tej tezy w 1991

roku Luigi Garlaschelli, chemik

z uniwersytetu w Padwie, wyprodukował

kilka mieszanek tiksotropicznych,

w skład których wchodziły

iły z Wezuwiusza, wosk pszczeli

rozpuszczony w alkoholu, kreda,

sól i woda. I wszystkie przypominały

wyglądem oraz właściwościami

grudkę krwi w świętych fiolkach

– po wstrząśnięciu zmieniały barwę

i upłynniały się. Mistyfikację

rozszyfrowano, ale kościelnych magików

wcale to nie zmieszało. Także

lud nadal chce być oszukiwany.

A.K.

 

 

"FAKTY I MITY" nr 35, 06.09.2007 r.

BICZ NA CUDOROBÓW

Randall James Hamilton Zwinge, skrótowo zwany Randim, to główny wróg wszelkich cudotwórców, szarlatanów oraz specjalistów od opiewania życia pozagrobowego.

Randi rozpoczął karierę jako iluzjonista i sztukmistrz, ktoś w rodzaju sławnego Houdiniego. Potrafił uciec z zamkniętej trumny na dnie morza i uwolnić się z kaftana bezpieczeństwa, w którym wisiał nad wodospadem Niagara. Ale zawsze stronił od ideologii. „Wszystko, co tu widzieliście, to są sztuczki” – mawiał szczerze na zakończenie każdego występu. Żadnych tajemnych mocy, ponadnaturalnych zdolności. Pic i fotomontaż.

Wszystko byłoby w porządku, gdyby Randi poprzestał na cyrkowych występach dla gawiedzi i znikających królikach. Ale ambicja pchnęła go do demaskowania konkurencji. Szeroko pojętej konkurencji...

Zasłynął w roku 1972 zdemaskowaniem światowej sławy magika izraelskiego, Uri Gellera, specjalisty od wyginania łyżek siłą woli. Wola Żyda osłabła znacznie, gdy Randi nie pozwolił mu przed występem tknąć sztućców przeznaczonych do gięcia. Mag poddał się po 22-minutowym natężaniu siły woli, bo łyżki nie reagowały. Randi skompromitował też Petera Popoffa – znanego specjalistę od leczenia religią. Informacje o pacjentach, które miały pochodzić od Boga, przesyłała do mikrosłuchawki w jego uchu żona cudotwórcy. Randi nie wahał się mieszkać przez kilka tygodni w samochodzie przed domem W. Granta – innego speca od leczenia wiarą. Czatował na okazję przechwycenia jego śmieci.

Michael Sherman, wydawca magazynu „Skeptic” i założyciel Towarzystwa Sceptyków, mówi: „Tylko magik potrafi wykryć oszustwa innego magika. Naukowcy nie są do tego przygotowani”.

Zamachem na prawdy głoszone przez wielkie religie jest przekonanie Randiego (które kolportuje), że życie pozagrobowe to iluzja. Mózg człowieka po zgonie zachowuje się jak komputer wyłączony z prądu. Pstryk i koniec. „Nie znam żadnych dowodów na to, że istnieje coś po śmierci”. Akurat on jest pierwszym człowiekiem, który coś na ten temat powinien wiedzieć. Założył Fundację Edukacyjną, która wyznaczyła milion dolarów nagrody dla każdego, kto udowodni, że posiada lub wie coś o siłach i zjawiskach ponadnaturalnych. Nagroda wciąż czeka, choć listy od chętnych na nią nie przestają napływać. Nikt nie przechodzi pomyślnie testów Randiego.

CS

 

 

„FAKTY I MITY” nr 46 18.11.2004 r. NIEŚWIĘTE PISMO

MAGIA MOJŻESZA

Biblijny Mojżesz wzbudzał bojaźń jako cudotwórca.

Niewykluczone, że za jego działaniami

kryła się lepsza od innych

znajomość przyrody, w której szukał inspiracji dla swoich cudów.

Biblia donosi, że kiedy Mojżesz

po zabiciu strażnika uciekł z Egiptu,

dotarł do krainy Madianitów.

Tam przez czterdzieści lat pasał

owce, przekonany, że umrze jako

zbieg. Jednak pewnego dnia pognał

trzodę dalej niż zwykle, aż pod górę

Horeb (Synaj). I oto niespodziewanie

„ukazał mu się anioł Pański

w płomieniu ognia ze środka krzewu;

spojrzał, a oto krzew płonął

ogniem, jednakże krzew nie spłonął”.

Aniołem w krzewie okazał się sam

Jahwe (Wj 3. 2n).

Istnieją co najmniej trzy racjonalne

wyjaśnienia wspomnianego

cudu. Dr R. Eisenman z Kalifornijskiego

Uniwersytetu Stanowego

w Long Beach uważa, że opowiadanie

to jest fikcją literacką i nawet

nie ma nic wspólnego z ideą

monoteistyczną ze ST, lecz korzeniami

tkwi w „prymitywnych

wierzeniach animistycznych”.

Alternatywnym wyjaśnieniem może być

jednak złudzenie, któremu

uległ Mojżesz.

Pewien autor sugeruje

inne wytłumaczenie

zjawiska: „W różnych regionach

Synaju, tak jak

i na innych pustyniach

i pustkowiach, miraże są

dobrze znanym zjawiskiem

spowodowanym różnicą gęstości

warstw powietrza załamujących fale

świetlne. Obrazy jezior i drzew pojawiających

się w oddali i znikających,

kiedy się do nich zbliżymy, nie

są wytworem wyobraźni nomadów.

Są obiektami, które naprawdę istnieją

w odległych miejscach i których

obraz przenoszony jest przez załamujące

się fale świetlne. Tak więc

możliwe jest, że fale świetlne przeniosły

obraz płonącego krzewu z jakiegoś

oddalonego miejsca i nałożyły

ten miraż na krzew, który zobaczył

Mojżesz”.

Bardziej przekonująca jest inna

teoria. Otóż na Półwyspie Synajskim

natrafić można na pewien osobliwy

krzew o nazwie fraxinella. Jest to roślina

o białych lub czerwonych

kwiatach wytwarzająca

lotny olejek, który

może się zapalić pod wpływem promieni

słonecznych. Olejek ten spala

się przy tym na tyle szybko, że

sam krzew pozostaje nietknięty.

Oczywiście – w objawienie Jahwe

można wierzyć lub nie.

Według tradycji żydowskiej,

„Mojżesza wdrożono we wszelką

mądrość Egipcjan” (Dz 7. 23). Niewykluczone,

że wiedzę swoją często

wykorzystywał wśród zabobonnych

Izraelitów, którzy od pokoleń

przywykli do osiadłego życia

w Egipcie, więc na Półwyspie Synajskim

byli nowicjuszami. Niektóre

triki Mojżesza znali za to egipscy

kapłani, np. trik z laską, która

zamienia się w węża i na odwrót:

„(...) każdy z nich rzucił laskę swoją

i zamieniły się w węże” (Wj 7.

8–12). Okazuje się, że istnieje sposób,

który pozwala unieruchomić

węża tak, aby wyglądał jak kawałek

drewna czy laska. L. Shalit,

jeden z autorów Biblical Archeology

Review, przekonał się na własne

oczy, jak robią to zawodowcy.

„Pewien znawca węży złapał węża

za ogon i kilka razy przekręcił

mu głowę, a potem

położył go na trawniku.

W jego ręce wyglądał jak

gałąź, patyk, całkiem bez

życia. Na trawniku jeszcze

bardziej przypominał patyk”. Egipcjanie

i Mojżesz mogli eksperymentować

z wężami, wybierając

te gatunki, które długo pozostawały

nieprzytomne, ale

można było oszacować czas

ich zesztywnienia. W opisie

biblijnym wąż zamieniał się

w laskę właśnie wtedy, kiedy

Mojżesz „chwytał go za

ogon” (Wj 4. 3) i prawdopodobnie

okręcał głowę

tak, jak robią to współcześni

specjaliści od węży.

Artur Cecuła

 

 

„WPROST” nr 1(1306), 2008 r.

BOSKA RULETKA

CODZIENNIE ZDARZAJĄ SIĘ CUDA, TYLE ŻE NIE SĄ CUDAMI

Czy w roku 2008 w naszym życiu wydarzy się coś niezwykłego? Prawdopodobieństwo takiego wydarzenia jest całkiem duże. Według tzw. reguły cudów Littlewooda (od nazwiska matematyka Johna Littlewooda), każdemu Polakowi coś niezwykłego może się przydarzyć przeciętnie raz na miesiąc. Jak mawiał Arystoteles, jest wielce prawdopodobne, że wydarzy się coś nieprawdopodobnego.

 

ŚLEPY TRAF

Wbrew temu, co twierdził Albert Einstein, Bóg gra w kości, przynajmniej w naszym codziennym życiu. Dowodzi tego rachunek prawdopodobieństwa. Choć „cuda" są mało prawdopodobne, to codzienne się zdarzają jednej osobie na milion – wyliczają laureat Nagrody Nobla Georges Charpak z CERN i fizyk Henri Broch z uniwersytetu w Nicei w książce „Debunked" (Nieprawda). W Polsce mogą zatem wystąpić aż 38 razy dziennie! Przykładem jest zwykły rzut monetą. Gdy weźmie w tym udział 10 tys. osób, możemy być pewni, że aż 313 osób prawidłowo wytypuje pięć kolejnych rzutów. Jeszcze większe jest prawdopodobieństwo, że gdy w tym samym miejscu podczas zabawy sylwestrowej znajdą się 23 osoby, dwie spośród nich będą obchodzić urodziny tego samego dnia. Warto o tym pamiętać. Prawdopodobieństwo takiego zdarzenia sięga aż 50 proc.! Ludzki rozum bardziej szuka wyjaśnień deterministycznych niż probabilistycznych. Większość osób bez względu na wykształcenie myli przypadek z przeznaczeniem, a szczęście z umiejętnościami. Ciągi zdarzeń przypadkowych nie są traktowane jako losowe – doszukujemy się w nich powtarzalności i regularności. Również zbieg okoliczności wydaje się wyreżyserowany przez Boga lub siły nadprzyrodzone. Tymczasem jedynie przypadek, a nie zrządzenie losu, sprawił, że aż ośmiu członków rodu Kennedych nie zmarło śmiercią naturalną. Zostali zastrzeleni lub zginęli w wypadkach drogowych i lotniczych.

W pułapkę doszukiwania się złudnych związków wpadają zwierzęta. Burrhus Frederic Skinner, psycholog z Harvard University, skonstruował urządzenie, które losowo podawało pokarm gołębiom. Ptaki zaczęły kojarzyć ten moment z wcześniejszymi zachowaniami i wypracowały różne rytuały, by „przywołać" jedzenie. Zachowywały się tak jak czarownicy w Afryce, którzy zaklinają deszcz. Jeden z gołębi kołysał łebkiem, stojąc w rogu klatki, inne kręciły głowami w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara.

Naszym życiem, zarówno przy sukcesach, jak i niepowodzeniach, przypadek rządzi bardziej, niż zdajemy sobie z tego sprawę. Najlepiej widać to w świecie finansów, gdzie dzięki zwykłemu przypadkowi można zarobić mnóstwo pieniędzy. Ze statystyk wynika, że na 3,5 tys. rozmaitych funduszy akcyjnych ponadprzeciętne wyniki w ciągu trzech lat uzyskuje 437 funduszy. Podobnie jest z tzw. prawem serii, gdy dopisze komuś szczęście. Często mówimy o nim, gdy nawet wytrenowany koszykarz kilka razy z rzędu trafia piłką do kosza za trzy punkty. Takie samo prawo serii w korzystnym inwestowaniu może się przytrafić maklerom giełdowym, którzy popełniają same błędy albo nie mają większego doświadczenia w zarządzaniu funduszami. Szukać rady u takich specjalistów to tak, jakby się dopytywać szczęśliwców, którzy wygrali w totolotka, jak wylosować szóstkę. „Na rynkach finansowych mamy do czynienia ze szczęściem specyficznego rodzaju, którego nikt nie rozumie, ale prawie wszyscy myślą, że się na nim znają" – twierdzi w książce „Ślepy traf" prof. Nassim Nicholas Taleb z New York University, jeden z czołowych znawców rynków finansowych.

 

MATEMATYKA PRZYPADKU

Logicznie nie można wykluczyć, że między dowolnymi zdarzeniami występuje jakiś ukryty związek. Gregory Chaitin z IBM Research Laboratories wykazał, że nigdy nie możemy być pewni, iż to, co nas spotyka, jest jedynie dziełem zbiegu okoliczności, bo nie można udowodnić, że coś jest przypadkowe. Nie jest to jednak dowód na brak losowości zdarzeń. Wręcz przeciwnie. Amerykański matematyk wskazał jedynie na ograniczenia wiedzy matematycznej, co wcześniej uczynili Kurt Gödel i Alan Turing. O ile Gödel udowodnił, że zawsze będą pewne aspekty rzeczywistości, których nie można przewidzieć, Gregory Chaitin wykazał, że nawet arytmetyka ma pewne aspekty równie losowe jak wynik rzutu monetą! Ze sformułowanej przez Wernera Heisenberga tzw. zasady nieoznaczoności wynika, że nie można jednocześnie dokładnie określić położenia i pędu cząstki. To tak jakbyśmy nie mogli równocześnie ustawić w telewizorze ostrości w pionie i poziomie. Teraz się okazuje, że kłopoty z ustawieniem ostrości w poznaniu naukowym ma również matematyka, królowa determinizmu. Na rolę przypadku wskazują nawet badania nad rozwojem prostych organizmów. Z dwóch genetycznie identycznych dżdżownic hodowanych w tych samych warunkach laboratoryjnych jedna może żyć trzy razy dłużej od drugiej.

Dostrzeganie sensu w tym, co nas spotyka, może być pewną formą pocieszenia i oszukiwania się dla utrzymani higieny psychicznej. Mózg człowieka wypracował wiele strategii eliminowania przypadkowości w życiu codziennym ze względu na własne ego. Widzimy zwykle to, czego oczekujemy. Jedni nie mają fatalistycznego poczucia skazania na łaskę losu, innym się wydaje, że pojęli sens wstrząsających przeżyć, z którymi przyszło im się zmierzyć. Ludzie, którym dopisuje szczęście, utwierdzają się w przekonaniu, że są wyjątkowi, nie dostrzegając, jak wiele zawdzięczają nie tylko swym umiejętnościom, ale i zwykłemu zbiegowi okoliczności. Aby nie popaść w depresję, ci, którym się nie wiedzie, tłumaczą sobie, że los się na nich uwziął albo mają w życiu do spełnienia misję, choćby cierpienie za grzechy ludzkości.

Psycholog Baruch Fischhoff przed ponad trzydziestoma laty opisał tzw. efekt patrzenia wstecz, który oddaje również polskie powiedzenie „mądry Polak po szkodzie". Okazuje się, że nie jest to tylko cecha Polaków. Błąd myślenia wstecznego polega na tym, że przeceniamy szanse zaistnienia jakiegoś wydarzenia, do którego wcale nie musiało dojść. Tej iluzji ulega wielu historyków, bo zdarzenia z przeszłości często są oceniane jako nieuchronne. Nasz mózg nie interpretuje ich w świetle tego, co zdarzyło się wcześniej, lecz tego, co było później. W zbiorowej świadomości tego rodzaju manipulacje są niebezpieczne, bo wiele ocen jest wtedy przyjmowanych wbrew logice. Przed II wojną światową w szkołach po obu stronach kanału La Manche uczono, że największym mocarstwem lądowym świata jest Francja, a mocarstwem morskim – Anglia. Niemal w każdym regionie świata był „naród wybrany przez Boga". Oprócz Polaków wierzyli w to Żydzi, Francuzi, Chińczycy, Japończycy czy Irańczycy.

 

KLĄTWA LICZB

Tego samego dnia umarli reżyserzy Michelangelo An tonioni i Ingmar Bergman (30 lipca) oraz pisarze William Szekspir i Miguel de Cervantes (23 kwietnia)

Albert Einstein urodził się w 14 marca, w tzw. dniu liczby Pi, który w 1706 r. wprowadził William Jones, a rozpowszechnił go później Leonhard Euler

W wieże World Trade Center pierwszy trafił samolot linii American Airlines o numrze 11, a na jego pokładzie było 92 pasażerów (9+2). Drugim samolotem, który zderzył się z sąsiednim wieżowcem, leciało 65 osób (6+5). Nazwy takie jak New York City i Afghanistan mają po 11 liter, podobnie jak George W. Bush. Nawet sylwetka obu wież przypomina liczbę 11. Tajemniczej jedenastki o wiele trudniej jest się dopatrzyć w boeingu, który uderzyły w Pentagon, oraz w samolocie, który rozbił się w Pensylwanii.

 

POGRZEB MCCARTNEYA

WE WSZYSTKIM MOŻNA DOSTRZEC SZYFR i tajemnice, nawet w całkowicie przypadkowym zestawie liczb oraz słów, szczególnie u osób ze skłonnościami do spiskowej teorii dziejów. W 1969 r., po rozpadzie grupy The Beatles, rozeszła się pogłoska, że Paul McCartney już trzy lata wcześniej zginął w wypadku samochodowym i zastąpiono go sobowtórem. Podejrzenie budziła okładka albumu „Abbey Road", na której wielka czwórka idzie ulicą, co skojarzono z konduktem pogrzebowym. Z tyłu wlókł się Paul jakby był martwy. Na dodatek w granym od tyłu utworze „The Revolution No. 9” z „White Album” doszukano się złowieszczego głosu, który powtarzał: „turn me on, dead man, turn me on dead man” (zakręć mnie, zakręć truposzu).

Zbigniew Wojtasiński

 

 

PRAWO KATZA: LUDZIE I NARODY BĘDĄ DZIAŁAĆ RACJONALNIE WTEDY I TYLKO WTEDY, GDY WYCZERPIĄ JUŻ WSZYSTKIE INNE MOŻLIWOŚCI...

 

www.wolnyswiat.pl   WBREW ZŁU!!! 

PISMO NIEZALEŻNE – WOLNE OD WPŁYWÓW JAKICHKOLWIEK ORGANIZACJI RELIGIJNYCH, PARTII, UGRUPOWAŃ I STOWARZYSZEŃ ORAZ  WYPŁOCIN REKLAMOWYCH. WSKAZUJE PROBLEMY GOSPODARCZE, POLITYCZNE, PRAWNE, SPOŁECZNE I PROPOZYCJE SPOSOBÓW ICH ROZWIĄZANIA

 

OSOBY ZAINTERESOWANE WSPARCIEM MOJEGO PISMA, MOICH DZIAŁAŃ PROSZĘ O WPŁATY NA KONTO:

Piotr Kołodyński skr. 904, 00-950 W-wa 1

BANK PEKAO SA II O. WARSZAWA

Nr rachunku: 74 1240 1024 1111 0010 0521 0478

Przy wpłatach do 800 PLN należy podać: imię i nazwisko, adres, nr PESEL oraz tytuł wpłaty (darowizna na pismo „Wolny Świat”). Wpłat powyżej 800 PLN można dokonać tylko z konta bankowego lub kartą płatniczą. ILE ZOSTAŁO WPŁACONE BĘDĘ PRZEDSTAWIAŁ CO 3 MIESIĄCE NA PODSTAWIE WYDRUKU BANKOWEGO (na życzenie, przy wpłacie od 100 zł, będę podawał jej wielkość oraz wskazane dane wpłacających).

Stan wpłat do dnia 10.08.2008 r.: 0 zł.